Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie białe damy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie białe damy - ebook

 

Trzynaście mrocznych opowiadań z pogranicza grozy i urban legend utrzymanych w nastroju ghost story. Historie o duchach, duszach i strzygach, które zawsze czegoś chcą i nie zawsze jest to zemsta. Co może stać się z Darem, który miał ratować ludzkie życie, gdy się go niewłaściwie wykorzysta? Czy słuszny cel zawsze uświęca środki? Ile są warte nasze wartości, kiedy świat okazuje się zupełnie inny niż przypuszczaliśmy?

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-948322-9-2
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TAM, GDZIE MIESZKAJĄ SZCZURY

– Tam są… szczu­ry!

Żona, bla­da i roz­trzę­sio­na, sta­ła w drzwiach miesz­ka­nia. Obłęd w oczach, drżą­cy głos. Tych sy­gna­łów zbli­ża­ją­cej się hi­ste­rii nie spo­sób było zi­gno­ro­wać czy zba­ga­te­li­zo­wać stan­dar­do­wym „oj, Ewu­niu, prze­sa­dzasz”. Nie, tym ra­zem to była po­waż­na spra­wa. Szczu­ry.

– Ale bu­tów nie przy­nio­słaś?

Nie­do­brze. Po co mi to było? Te­raz oprócz obrzy­dze­nia Ewu­nia po­czu­ła za­pew­ne jesz­cze iry­ta­cję. Po­wi­nie­nem był wy­ka­zać się mi­ni­mal­ną em­pa­tią, przyjść, przy­tu­lić i po­gła­skać po ślicz­nej głów­ce. Za­miast po­sta­rać się zre­kom­pen­so­wać trau­mę czu­ło­ścią, ocze­ki­wa­ną te­raz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, za­da­łem ba­nal­ne, krzyw­dzą­ce swo­ją try­wial­no­ścią py­ta­nie. Jak ja mo­głem w tej strasz­nej chwi­li py­tać o buty, gdy ona zo­ba­czy­ła SZCZU­RY?

– No już do­brze, ko­tuś. Pój­dę tam i je prze­go­nię. A ju­tro ku­pi­my trut­kę i po­zbę­dzie­my się pa­skud.

Przy­tu­la­jąc roz­trzę­sio­ną Ewu­nię, za­mkną­łem drzwi do miesz­ka­nia. Po co ro­bić ko­lej­ną sce­nę? Wścib­scy są­sie­dzi z klat­ki po­sia­da­ją ja­kąś mi­stycz­ną in­tu­icję. Za­wsze wie­dzą, kie­dy wy­leźć ze swo­ich nor; nie prze­ga­pią oka­zji, aby zaj­rzeć, co też się cie­ka­we­go w in­nych miesz­ka­niach dzie­je. Cóż, szczu­ry miesz­ka­ją nie tyl­ko w piw­ni­cy.

– My­ślisz że… że co… że one ci ze­żrą tę trut­kę, tak? Że ta­kie głu­pie, tak? Tu trze­ba de-ra-ty-za-to-ra! Wiesz, ile to kosz­tu­je?!

Nie, ani gry­zo­nie, ani mał­żon­ki nie są głu­pie. Pró­bo­wa­łem się wy­kpić ta­nim kosz­tem, wci­snąć pro­ste roz­wią­za­nie, w któ­re zresz­tą sam nie wie­rzy­łem. Za­raz się za­cznie. Na po­waż­nie się za­cznie.

– Piotr! A od kie­dy cie­bie pro­si­łam o to, byś mi przy­niósł te cho­ler­ne buty? Mó­wi­łam ci. Od mie­sią­ca! Zima się koń­czy, ja po­trze­bu­ję wio­sen­nych bu­tów. Idź mi do piw­ni­cy, ile ci trze­ba mó­wić? – No i za­czę­ło się.

– Ko­tuś… ja już idę…

– No i co z tego! Tu nie cho­dzi o to, tyl­ko o to, jaki je­steś! Cały czas! Ja cie­bie pro­szę o gniazd­ka, na­praw zlew, z ki­bla się leje! Z ki­bla ciek­nie, a ty nic! Bu­tów sama mu­sia­łam iść po­szu­kać! A ty wiesz, jak ja TA­KICH rze­czy się boję… ta­kich… STWO­RÓW! To ty po­wi­nie­neś tam iść. Dwa mie­sią­ce temu, jak tyl­ko za­czę­łam cię pro­sić! – No i za­czę­ło się na po­waż­nie.

A może i do­brze? Wście­kłość na bez­u­ży­tecz­ne­go męża-trut­nia przy­sło­ni­ła i zdo­mi­no­wa­ła wstręt oraz strach.

– Piotr…

– Tak?

– Je­den z nich… nie żyje…

I w tej chwi­li skoń­czy­ło się. Atak szlo­chu wstrzą­snął drob­nym ciał­kiem żony. Złość na męża od­pły­nę­ła. Ew­cia wtu­li­ła się we mnie moc­niej, tak jak­by bli­skość mo­je­go cia­ła mia­ła ule­czyć wstrząs ob­co­wa­nia z obrzy­dli­wo­ścią. Żywą i zde­chłą.

– A kto nie żyje?

Ali­cja sta­ła w przej­ściu z przed­po­ko­ju do resz­ty miesz­ka­nia. Wle­pia­ła w nas duże nie­bie­skie oczy, w któ­rych pło­nę­ła cie­ka­wość.

– Szczur, Ali­cjo.

– A jaki szczur, ta­tu­siu?

– Je­den ze szczu­rów, któ­re miesz­ka­ją w piw­ni­cy.

– A co to jest piw­ni­ca?

– To jest to miej­sce pod scho­da­mi, o któ­rym ci mó­wi­łem, że nie mo­żesz tam sama cho­dzić.

Dziew­czyn­ka za­sty­gła w bez­ru­chu. Nie­co zmarsz­czy­ła brwi. Wy­raź­nie wi­dać było, jak za­sta­na­wia się swo­im sze­ścio­let­nim umy­słem nad sen­sem i kon­se­kwen­cja­mi tego, co usły­sza­ła.

– I jak on nie żyje, to się nie ru­sza, tak?

Jak nie żyje, to zna­czy, że zdechł. Jest szczu­rzym tru­pem, zgni­je i ze­żrą go ro­ba­ki. Ale Ali­cja nie mia­ła po­ję­cia o prze­mi­ja­niu i śmier­tel­no­ści. Cała ta na­dę­ta escha­to­lo­gia, to wszyst­ko było albo prze­mil­cza­ne, albo prze­twa­rza­ne na sym­bo­le i zna­cze­nia, któ­re we­dle na­sze­go mnie­ma­nia có­recz­ka była w sta­nie po­jąć. Ryb­ka nie zde­chła, tyl­ko wró­ci­ła do je­zio­ra, ko­tek roz­je­cha­ny na dro­dze był bar­dzo cho­ry i nie mógł wstać, a zmar­ła bab­cia są­siad­ki po­szła do nie­ba, do Pana Je­zu­sa.

– Mo­że­my tam pójść i go zo­ba­czyć?

– Noo… do­bra. Weź­mie­my też buty dla mamy.

– Ta­aak!!!

Do wyj­ścia od­pro­wa­dził nas scep­tycz­ny wzrok żony. Za­czę­li­śmy scho­dzić na dół klat­ki. Ty­po­we, gdy tyl­ko we­szli­śmy na scho­dy, drzwi do miesz­ka­nia na­prze­ciw­ko de­li­kat­nie uchy­li­ły się. Mo­czy­dłow­ska. Cho­ler­na, sta­ra, wścib­ska pur­cha­wa ni­g­dy nie prze­ga­pi oka­zji, aby zo­ba­czyć, co też się dzie­je, kto do tego mło­de­go mał­żeń­stwa przy­cho­dzi, kto wy­cho­dzi, kto od­wie­dza oraz jak czę­sto i z czym jest u nich li­sto­nosz.

***

Drzwi otwo­rzy­ły się bez­sze­lest­nie, wpusz­cza­jąc w piw­nicz­ny ko­ry­tarz neo­no­wy blask świe­tló­wek, po­wie­trze i cie­kaw­skie spoj­rze­nie dziec­ka. Ja za­czą­łem szu­kać po omac­ku włącz­ni­ka oświe­tle­nia. Sta­re ce­gły sy­pa­ły się pod opusz­ka­mi pal­ców.

– Dziw­nie pach­nie – po­wie­dzia­ła Ali­cja.

W koń­cu zna­la­złem kon­takt. Sła­ba ża­rów­ka zwi­sa­ją­ca z po­pę­ka­ne­go stro­pu roz­la­ła męt­ne, żół­te świa­tło. Za­czę­li­śmy po­wo­li scho­dzić. Trzy­ma­łem cór­kę za rękę. Nie pro­si­ła mnie o to, ja zro­bi­łem to zresz­tą bez­wied­nie. Taki od­ruch, dzia­ła­nie zu­peł­nie in­stynk­tow­ne, któ­re uświa­da­miam so­bie do­pie­ro w mo­men­cie, gdy dłoń dziec­ka wci­ska się w moją.

– Bo­isz się?

– Nie, ta­tu­siu.

Brzmia­ło to wia­ry­god­nie. Stwier­dze­nie Ali­cji wy­po­wie­dzia­ne było gło­sem pew­nym, jak­by dziew­czyn­ka mó­wi­ła rzecz zu­peł­nie oczy­wi­stą. Gdy ze­szli­śmy z ostat­nie­go stop­nia scho­dów, dziec­ko pu­ści­ło moją rękę. Spoj­rza­łem na nią. Na jej twa­rzy fak­tycz­nie nie wi­dać było stra­chu. Ze sku­pie­niem ob­ser­wo­wa­ła oto­cze­nie.

Strzę­py pa­ję­czyn, po­ru­sza­ją­ce się nie­znacz­nie, szar­pa­ne de­li­kat­nym prze­cią­giem. Cie­nie, po­wy­krę­ca­ne we wszel­kich moż­li­wych kie­run­kach, nie­wy­raź­ne, zle­wa­ją­ce się z ma­to­wy­mi po­wierzch­nia­mi ścian, stro­pu i drzwi. Abs­trak­cyj­ne mapy nie­ist­nie­ją­cych kon­ty­nen­tów, ma­lo­wa­ne pla­ma­mi far­by odła­żą­cej ze skrzyn­ki z bez­piecz­ni­ka­mi. Wszyst­kie szcze­gó­ły nie­zna­ne­go wcze­śniej miej­sca Ali­cja chło­nę­ła z po­wa­gą i na­masz­cze­niem, ale bez stra­chu.

Ze­szli­śmy ni­żej. Dru­gie scho­dy, na dol­ną kon­dy­gna­cję piw­ni­cy, to­nę­ły w mro­ku. Idio­tycz­ne roz­wią­za­nie kon­struk­cyj­ne wy­sła­ło włącz­nik świa­tła na sam ko­niec ko­ry­ta­rza. Ciem­ność była wil­got­na, na­sy­co­na nie tyl­ko za­pa­chem ple­śni i nisz­cze­ją­cych mu­rów, ale tak­że de­li­kat­nym odo­rem, jaki moż­na wy­czuć na brze­gach moc­no za­nie­czysz­czo­nych je­zior. Miał ja­kiś che­micz­ny, nie­na­tu­ral­ny po­smak.

Drzwi do przy­słu­gu­ją­ce­go nam bok­su znaj­do­wa­ły się w rogu ko­ry­ta­rza, tam, gdzie się za­ła­my­wał i skrę­cał w lewo. Za nimi za­czy­na­ła się stre­fa nie­oświe­tlo­na przez je­dy­ną w tym miej­scu ża­rów­kę. Co za kre­ty­nizm, dać włącz­nik na ko­niec, a źró­dło oświe­tle­nia na po­czą­tek.

– To co, Ali­cja? Otwo­rzy­my te drzwi i obej­rzy­my so­bie stwo­ry?

– Ta­aak!

Za drzwia­mi nie zo­ba­czy­li­śmy szczu­rów, a przy­naj­mniej nie od razu. Uj­rze­li­śmy za to cha­os two­rzo­ny przez lata miesz­ka­nia na tym osie­dlu, two­rzo­ny po­spiesz­nie, ba­ła­ga­niar­sko. Piw­ni­ca była miej­scem ze­sła­nia tego, co su­ro­wy osąd Ewu­ni, nie­po­dziel­nej wład­czy­ni 60 me­trów kwa­dra­to­wych jej miesz­ka­nia, uznał za zbęd­ne w da­nym cza­sie. Sta­re szaf­ki, nie­pa­su­ją­ce do wy­stro­ju fla­ko­ni­ki, brzyd­ki dy­wa­nik oraz nie­mod­ne już sofy nie mo­gły li­czyć na po­wrót do łask. Co in­ne­go wo­rek z let­ni­mi bu­ci­ka­mi żony albo ze­staw do gril­lo­wa­nia. Jed­nak te rze­czy, któ­re od­wiecz­ny cykl pór roku czy­nił z piw­nicz­nych gra­tów przed­mio­ta­mi z po­wro­tem wręcz nie­zbęd­ny­mi, za­wsze cho­wa­ły się na sa­mym dnie „ster­ty wszyst­kie­go”. Za­czą­łem po­szu­ki­wa­nia.

– Ta­tu­siu, tu będą te szczu­ry?

– Pew­nie jak za­cznie­my tu grze­bać, to za­czną ucie­kać. Uwa­żaj i patrz.

Mia­łem ra­cję. Po oko­ło mi­nu­cie od kie­dy za­bra­łem się za prze­ko­py­wa­nie „ster­ty wszyst­kie­go”, pod­nio­słem blat roz­wa­lo­ne­go sto­łu, któ­ry wy­nio­słem tu chy­ba rok wcze­śniej. I wte­dy, w mo­men­cie gdy na­szym oczom uka­zy­wa­ła się cała resz­ta szpe­jów, one za­czę­ły ucie­kać. To był błysk brud­no­sza­re­go fu­tra, mi­gnię­cie ró­żo­we­go ogo­na, de­li­kat­ny szmer ostrych pa­zu­rów szo­ru­ją­cych po pla­sti­ko­wej po­wierzch­ni. I tyle. Ali­cji to wy­star­czy­ło.

– Są! Tam są! Były! Ucie­kły!

Zde­chły ko­le­ga tych co są, były, ucie­kły, przy­kle­ił się do pod­nie­sio­ne­go bla­tu. Wy­glą­dał na­wet za­baw­nie. Przy­po­mi­nał bo­ha­te­ra sta­rej, dur­nej kre­sków­ki, na któ­re­go spa­dło ko­wa­dło albo for­te­pian. Taki spłasz­czo­ny. Zre­du­ko­wa­ny do po­strzę­pio­ne­go fu­tra i po­czer­nia­łe­go ogo­na. Ale mo­jej cór­ki, co było bar­dzo dla mnie za­ska­ku­ją­ce, szczu­rzy trup nie in­te­re­so­wał.

– Co tam stoi? – spy­ta­ła. I, co jesz­cze dziw­niej­sze, w jej gło­sie dało się wy­czuć nie­po­kój.

– Gdzie? – Ob­ró­ci­łem się w stro­nę za­ciem­nio­nej od­no­gi ko­ry­ta­rza, tam, gdzie pa­trzy­ła Ali­cja.

– No tam. Tam coś stoi.

Wpa­try­wa­łem się w mrok. W miej­scu, gdzie świa­tło prze­gry­wa­ło już z bra­kiem świa­tła, gdzie blask ża­rów­ki, i tak wą­tły, przy­gnia­ta­ła czar­ność, nie wi­dać było nic szcze­gól­ne­go. Drzwi dwóch ostat­nich bok­sów, rura ka­na­li­za­cyj­na, mo­zai­ka po­kru­szo­nych ce­gieł. To wszyst­ko gi­nę­ło, wchła­nia­ne przez ciem­ność. Pu­stą. Do tego miej­sca, gdzie się­gał wzrok, nic nie wzbu­dza­ło we mnie nie­po­ko­ju. Da­lej była zie­ją­ca czerń.

– Ali­cja, ja tam nic nie wi­dzę.

– Ale tam jest coś. Ma nogi-węże. I oczy.

– Bo­isz się.

– Trosz­kę tak, ale nie.

Nogi-węże. W ciem­no­ści jest coś, co ma nogi-węże. I oczy, któ­re pa­trzą na nas, tak jak my pa­trzy­my na to coś. Zro­bi­łem kil­ka kro­ków w nie­oświe­tlo­ny te­ren. Było tu chłod­niej i nie­przy­jem­ny za­pach na­si­lił się. Kształ­ty roz­my­ły się, zle­pi­ły w abs­trak­cyj­ną masę. Ob­ró­ci­łem się do Ali­cji.

– Chy­ba ci się wy­da­wa­ło. Tu nic nie ma.

– Jest, ale ty nie wi­dzisz. Mo­że­my stąd iść?

– Do­bra, we­zmę tyl­ko te buty.

Wra­ca­li­śmy szyb­ciej, cały czas trzy­ma­jąc się za ręce. Gdy za­my­ka­łem drzwi do piw­ni­cy, za­py­ta­łem có­recz­kę:

– Ali­cja, da­lej się bo­isz?

– Nie. Tyl­ko mi smut­no.

– O, a to cze­mu?

– Bo szczu­ry będą nie żyć.

– Nie, tyl­ko je­den. Resz­ta sku­bań­ców ma się do­brze.

Ali­cja nic nie po­wie­dzia­ła. Po­krę­ci­ła tyl­ko głów­ką i ru­szy­ła do miesz­ka­nia.

***

Gdzie są te cho­ler­ne rę­ka­wi­ce? Prze­cież nie będę do­ty­kał zgni­łe­go szczu­ra go­ły­mi rę­ka­mi. Ani trut­ki też bez ochro­ny nie roz­sy­pię. Nie było rę­ka­wic ani pod zle­wem, ani w ostat­niej szu­fla­dzie szaf­ki w kuch­ni, ani w schow­ku w ła­zien­ce. Nie było ich w żad­nym z tych miejsc, w któ­re moja Kró­lo­wa Po­rząd­ku, Pani Domu jesz­cze do­sko­nal­sza od Gosi Ro­ze­nek, po­win­na je scho­wać. Były na­to­miast tam, gdzie nie po­win­ny – pod ster­tą ga­zet w po­ko­ju te­le­wi­zyj­nym.

Uzbro­jo­ny w wo­rek na śmie­ci, rę­ka­wi­ce ogro­do­we oraz pusz­kę trut­ki na szczu­ry za­mó­wio­nej wcze­śniej na stro­nie Pry­skaj.pl ru­szy­łem do piw­ni­cy. Gdzieś w po­ło­wie scho­dów za­uwa­ży­łem wspi­na­ją­cą się po stop­niach Mo­czy­dłow­ską. La­zła po­wo­li, każ­dy po­ko­na­ny scho­dek kwi­tu­jąc ci­chym stęk­nię­ciem. Za­su­szo­na, zgar­bio­na, ży­la­sto-pa­ty­ko­wa­ty­mi pa­lu­cha­mi cze­pia­ła się po­rę­czy. Ubra­na była w sza­ry, moc­no sfa­ty­go­wa­ny płaszcz, upstrzo­ny nie­do­pra­ny­mi pla­ma­mi i raz ciem­niej­szy­mi, raz ja­śniej­szy­mi klek­sa­mi prze­bar­wień. Gdy tyl­ko mnie zo­ba­czy­ła, wle­pi­ła we mnie spoj­rze­nie na­bie­głych zło­ścią śle­pi. Przy­spie­szy­łem, aby jak naj­szyb­ciej mi­nąć sta­ru­chę.

– Pa­nie, ej, pa­nie.

Zi­gno­ro­wać, jesz­cze przy­spie­szyć kro­ku, aby szyb­ciej wy­do­stać się ze stre­fy ra­że­nia. Mia­łem już wąt­pli­wą przy­jem­ność kil­ku­krot­nie roz­ma­wiać z nie­lu­bia­ną są­siad­ką. Roz­ma­wiać – w tym przy­pad­ku było to stwier­dze­nie na wy­rost. Nie tyle roz­ma­wiać, co wy­słu­chi­wać ty­ra­dy rosz­czeń, pre­ten­sji, żali i zło­śli­wo­ści.

– Pa­nie, cho­le­ra, mó­wię, stój, ty!

Mo­czy­dłow­ska, po­mi­mo wie­ku, po­mi­mo że spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by mia­ła za­raz odejść z tego naj­lep­sze­go ze świa­tów, dys­po­no­wa­ła cał­kiem po­tęż­nym gło­sem. No do­brze, zi­gno­ro­wać się tego nie dało.

– Słu­cham pa­nią.

– Gdzie pan idziesz? Smro­dzić pa­pie­ro­sa­mi na klat­ce? Do piw­ni­cy zno­wu, tak? Cią­gle pan tam ła­zisz ze swo­ją smar­ku­lą. A ba­ła­gan tam kto po­sprzą­ta? Wy tam ma­cie ba­ła­gan! A jak po­żar jaki, to co? I po co tam cho­dzisz z tą smar­ku­lą? A jak ona się drze! Kto ją tak wy­cho­wał? Ro­dzi­ców po­rząd­nych nie ma, to i się ni umi za­cho­wać po­rząd­nie, o!

I w tej chwi­li Mo­czy­dłow­ska z wred­nej sta­ru­chy spa­dła w kla­sy­fi­ka­cji kil­ka po­zio­mów ni­żej. Sta­ra, obrzy­dli­wa suka. Ba­ła­gan w piw­ni­cy czy pa­le­nie pa­pie­ro­sów na klat­ce, zwy­kłe ludz­kie spra­wy. Ale cze­pia­nie się dziec­ka to już prze­gię­cie.

– Mo­czy­dłow­ska, wiesz pani co?

– Co?

– Ja wiem, jaki jest pani pro­blem…

– Co ty mi tu, gnoj­ku…

– To jest sa­mot­ność. Brak to­wa­rzy­stwa. Może pój­dzie pani ze mną do piw­ni­cy? Tam miesz­ka­ją szczu­ry, bar­dzo po­dob­ne do pani. Łu­dzą­co. Bę­dzie do­brze się pani czu­ła wśród swo­ich.

– Co ty mi tu, skur­wie­lu… Ja cię, gno­ju, na mi­li­cję po­dam, do pro­ku­ra­tu­ry… Ja cię już tak urzą­dzę…

Nie do­sły­sza­łem już, jak mnie urzą­dzi. Pew­nie do­no­sem na UB. Trą­cał ją pies, ja już by­łem przy drzwiach do piw­ni­cy.

Gdy wci­sną­łem włącz­nik, od­nio­słem wra­że­nie, że świa­tło, ja­kie da­wa­ła ża­rów­ka, było jesz­cze słab­sze i jesz­cze bar­dziej ża­ło­sne, niż gdy by­łem tu po­przed­nio z cór­ką. Za to ciem­ność, jaka ob­sia­dła kąty, za­ka­mar­ki i nie­oświe­tlo­ne czę­ści ko­ry­ta­rza, bar­dziej gę­sta. Ta ciem­ność mia­ła nogi-węże. I oczy. I cią­gle na nas pa­trzy­ła, bez ustan­ku ob­ser­wu­jąc każ­dy ruch, każ­dy gest, mru­gnię­cie po­wiek, naj­drob­niej­szy na­wet krok.

Ener­gicz­nym po­ru­sze­niem gło­wy, bły­ska­wicz­nym ru­chem kar­ku, lewo – pra­wo – lewo – pra­wo strzą­sną­łem z sie­bie ob­raz, jaki po­ja­wiał się w mo­jej wy­obraź­ni. Jaki za­tem ob­raz mu­siał po­ja­wić się w buj­nej wy­obraź­ni dziec­ka? Nie­po­trzeb­nie ją tu wte­dy za­bra­łem.

Ru­szy­łem da­lej.

Zo­ba­czy­łem je, gdy tyl­ko włą­czy­łem świa­tło w dol­nej kon­dy­gna­cji. Le­ża­ły rów­no, uło­żo­ne je­den przy dru­gim. Pie­czo­ło­wi­cie. Do­kład­nie. Łap­ka­mi w stro­nę drzwi. Ze­sztyw­nia­łe ogo­ny two­rzy­ły trzy kre­ski na sza­rym dy­wa­nie be­to­no­wej pod­ło­gi.

Zbli­ży­łem się do nich po­wo­li. Nie bar­dzo wie­rzy­łem w to, co wi­dzia­łem. Kto, na li­tość Boga, uśmier­cił trzy szczu­ry i uło­żył je obok sie­bie, tuż koło drzwi na­sze­go bok­su w piw­ni­cy? Nie było wi­dać na nich krwi, ran, za­dra­pań, śla­dów wal­ki. Ktoś je mu­siał wy­truć. Za­du­sić. Za­ra­zić czymś za­bój­czym. A po­tem od­na­leźć tru­chła. Uło­żyć rów­no. Tak, aby każ­dy, kto tędy prze­cho­dzi, mógł zo­ba­czyć. Szczu­ry. Te szczu­ry, któ­re będą nie żyć.

Nie wiem, gdzie na­ro­dził się im­puls, któ­ry po­gnał mnie na górę, do praw­dzi­we­go świa­tła, do praw­dzi­we­go po­wie­trza. Być może w mó­zgu, być może głę­bo­ko w trze­wiach, być może w sa­mych opusz­kach pal­ców. Bie­głem szyb­ko, nie przej­mu­jąc się, że zo­sta­wiam za­pa­lo­ne świa­tło, że upu­ści­łem fo­lio­wy wo­rek, rę­ka­wi­ce i trut­kę.

Uspo­ko­iłem się, do­pie­ro za­my­ka­jąc drzwi do lo­chu. Jezu Chry­ste, ale to było psy­cho­tycz­ne! Kto to zro­bił? Szczu­ry były zde­chłe. To fakt. No i co z tego? Pew­nie otru­te. Na pew­no. Ktoś otruł szkod­ni­ki, tak jak ja chcia­łem. Ja­kiś są­siad. Z klat­ki. Zna­lazł cia­ła, ale zo­rien­to­wał się, że nie ma wor­ka, aby je za­pa­ko­wać i po­grze­bać w śmiet­ni­ku. Po­szedł na górę, ale nie chcia­ło mu się zła­zić. Po­sta­no­wił to zro­bić póź­niej. Po­tem za­po­mniał. Tak, to było to. Nic strasz­ne­go, zwy­kłe ludz­kie roz­tar­gnie­nie.

Wra­ca­łem do miesz­ka­nia uspo­ko­jo­ny, bę­dąc jed­nak tro­chę za­że­no­wa­ny wła­sną re­ak­cją. Wcho­dząc do domu, za­uwa­ży­łem nie­co uchy­lo­ne drzwi lo­ka­lu na­prze­ciw­ko.

***

Ry­so­wa­nie nie było przy­jem­no­ścią, za­ba­wą, na­uką, ko­niecz­no­ścią ani przy­kro­ścią. Tym ostat­nim była na­uka li­te­rek, tym pierw­szym je­dze­nie cia­stek. Ry­so­wa­nie mia­ło sta­tus spe­cjal­ny, nie­mal sa­kral­ny. Na pew­no było ry­tu­ałem uświę­co­nym tra­dy­cją. Naj­pierw na­le­ża­ło od­szu­kać kred­ki. Nie­za­leż­nie od tego, gdzie by one nie były, na­wet je­śli do­słow­nie mi­nu­tę wcze­śniej je gdzieś prze­kła­da­łem, na­wet je­śli do­sko­na­le zda­wa­łem so­bie spra­wę, gdzie one się znaj­du­ją, za­wsze mu­sia­łem przy­naj­mniej chwi­lę ich szu­kać. Moja nie­fra­so­bli­wość, cza­sem uda­wa­na, czę­ściej jed­nak naj­zu­peł­niej na­tu­ral­na, mu­sia­ła być skwi­to­wa­na ko­niecz­nie przez Ali­cję. „Oj, tato! Ty ni­g­dy nie wiesz, gdzie jest”. Po­tem na­le­ża­ło wy­brać kart­ki. Cór­ka mia­ła wy­bór, raz były to kart­ki czy­ste, z blo­ku, raz w krat­kę, z ze­szy­tu. Na­stęp­nym ob­li­ga­to­ryj­nym ele­men­tem pro­ce­du­ry było sto­sow­ne przy­go­to­wa­nie sta­no­wi­ska. Z ławy w po­ko­ju te­le­wi­zo­ro­wym po­zni­ka­ły fi­li­żan­ki, pa­pie­rzy­ska, ster­ty „Two­ich Sty­lów” i „Wy­so­kich Ob­ca­sów”. Ich miej­sce zaj­mo­wa­ły przy­bo­ry ry­sow­ni­cze.

– To co dziś ma­lu­jesz?

Brak od­po­wie­dzi ze stro­ny cór­ki był pierw­szym, od kie­dy tyl­ko się­gam pa­mię­cią, od­stęp­stwem od ru­ty­no­we­go spo­so­bu po­stę­po­wa­nia. Za­wsze po tym py­ta­niu do­wia­dy­wa­łem się, że uwiecz­nio­na dziś bę­dzie Ra­in­bow Dash z My Lit­tle Pony albo smok, albo ma­mu­sia, ta­tuś, sio­stra Jul­cia i ona, czy­li Ali­cja. Dziś dziew­czyn­ka zby­ła mnie mil­cze­niem, od razu za­bie­ra­jąc się do ry­so­wa­nia.

Pierw­szy po­wstał za­rys gło­wy. Po­tem dwie małe kre­ski, sko­śne, roz­cho­dzą­ce się od cen­trum wła­śnie na­szki­co­wa­nej pla­my łba ku jej nie­re­gu­lar­nym bo­kom. Kre­ski zo­sta­ły wy­po­sa­żo­ne w pół­ko­la, w środ­ku któ­rych po­ja­wi­ły się krop­ki, na­nie­sio­ne czer­wo­nym fla­ma­strem. Po­ni­żej tak na­ma­lo­wa­nych oczu Ali­cja umie­ści­ła okrąg ust, tro­chę krzy­wy, tro­chę zba­cza­ją­cy w lewo. Nie, to nie usta. Cze­goś tak ob­fi­cie wy­po­sa­żo­ne­go w ostre zęby nie moż­na na­zwać ina­czej jak pasz­czą. Nad ko­lej­nym ele­men­tem cór­ka pra­co­wa­ła już wol­niej, kre­śląc po­dłuż­ne, wi­ją­ce się, wą­skie kształ­ty wy­cho­dzą­ce we wszyst­kich kie­run­kach od nie­pro­por­cjo­nal­nie więk­szej gło­wy. Gdy skoń­czy­ła, przez dłu­gi czas w sku­pie­niu przy­pa­try­wa­ła się ry­sun­ko­wi.

Nie prze­szka­dza­łem jej.

Ali­cja dłu­go wy­bie­ra­ła na­rzę­dzie, któ­rym za­mie­rza­ła po­ko­lo­ro­wać na­ma­lo­wa­ne­go stwo­ra. Naj­pierw wzię­ła czer­wo­ny fla­ma­ster, by szyb­ko go odło­żyć. Dłu­żej przy­pa­try­wa­ła się czar­nej kred­ce. Zro­bi­ła pró­bę na swo­jej dło­ni, sma­ru­jąc jej wierzch ob­fi­tą, smo­li­stą kre­ską. Osta­tecz­ny wy­bór padł na ciem­no­fio­le­to­wy fla­ma­ster. Więk­sza część po­sta­ci, z wy­jąt­kiem cen­trum łba, gdzie były oczy i pasz­cza, po­kry­ła fio­le­to­wa­tość.

– Skoń­czy­łaś?

– Nie. Jest tu bra­ko­wa­nie rury.

– Ja­kiej rury?

– Ta­kiej z dziu­rą, któ­rą Znie­ży­wiacz­ka idzie po inne szczu­ry.

Ali­cja na­ry­so­wa­ła dłu­gi, wą­ski pro­sto­kąt. Gdzieś na środ­ku roz­bry­zga­ła się czar­na pla­ma, na­ma­lo­wa­na wcze­śniej od­rzu­co­ną kred­ką. Rury prze­sta­ło bra­ko­wać. Rury z dziu­rą.

– I jak się ten po­twór na­zy­wa?

– To nie po­twór, ta­tu­siu. Po­two­rów nie ma. Są! Ale w baj­kach.

– No to co to jest, ośmior­ni­ca?

– Nie, ta­tu­uusiu, ośmior­ni­ce są w wo­dzie, a nie tam, gdzie miesz­ka­ły szczu­ry!

– No to co to jest?

– Znie­ży­wiacz­ka. Spójrz, ma nogi-węże.

Dla mnie to były mac­ki. Ale fak­tycz­nie, mac­ki to są ta­kie nogi, któ­re wy­glą­da­ją na węże.

– Ona jest strasz­na.

– Dla­cze­go?

– No, bo jest strasz­na.

– Nie jest? Ona robi, że nie żyją szczu­ry.

– No to tym bar­dziej jest strasz­na.

– A ty i ma­mu­sia ją lu­bi­cie.

– Taką strasz­ną ośmior­ni­cę?

– Nie ośmior­ni­cę. Znie­ży­wiacz­kę. Cie­szy­cie się!

– Dla­cze­go?

– Bo ta­tuś i ma­mu­sia bar­dzo nie lu­bią szczu­rów.

Coś pa­skud­ne­go, coś zim­ne­go za­czę­ło wę­dro­wać od żo­łąd­ka w górę. Chcia­łem po­wie­dzieć, już sam nie wiem co, ale pa­skud­ne, lo­do­wa­te uczu­cie za­mro­zi­ło mi sło­wa w gar­dle. Wte­dy wła­śnie otwo­rzy­ły się drzwi. Moja żona sta­nę­ła w przed­po­ko­ju.

– Piotr, śmie­ci. Pro­si­łam cię.

– Za­raz, chy­ba jest pro­blem. Zo­bacz, co na­sza cór­ka na­ry­so­wa­ła.

– Jezu, co to za pa­sku­da? Ale strasz­na ośmior­ni­ca!

– Ewuś, to Znie­ży­wiacz­ka. Po­ga­daj z Ali­cją, to ci wy­ja­śni. Mnie się to nie po­do­ba. Bar­dzo.

– Do­bra, Piotr, na­sza cór­ka ma­lu­je stwo­ry. Dzie­ci tak ro­bią. Śmie­ci!

– Do­bra, pój­dę. Po­trze­bu­ję pa­pie­ro­sa. Bar­dzo.

Zsze­dłem szyb­ko po scho­dach. Za drzwia­mi przy­wi­tał mnie zim­ny, je­sien­ny wie­czór, oświe­tlo­ny księ­ży­cem w peł­ni. Na ław­ce przed blo­kiem sie­dzia­ła Goś­ka, oty­ła i wiecz­nie plot­ku­ją­ca miesz­kan­ka par­te­ru. Lu­bi­łem ją, bo po­mi­mo wścib­sko­ści mia­ła do lu­dzi dużo sym­pa­tii. Po śmier­ci męża spra­wy blo­ku po­chło­nę­ły ją cał­ko­wi­cie, wie­dzia­ła wszyst­ko o wszyst­kich, ale naj­bar­dziej kom­pro­mi­tu­ją­ce rze­czy zo­sta­wia­ła dla sie­bie. Pra­wie za­wsze.

– Do­bry wie­czór, pani Go­siu.

– A do­bry, do­bry. Cho­ciaż nie wiem, czy do­bry. Sły­szał pan już?

– Nie pani, Go­siu, po­zbę­dę się śmie­ci i mi pani opo­wie.

– No, niech pan sam prze­czy­ta. No, za pa­nem.

Od­wró­ci­łem się. Do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łem kart­kę pa­pie­ru przy­kle­jo­ną do drzwi. Dziw­ne. Wszel­kie ogło­sze­nia wspól­no­ta miesz­ka­nio­wa za­wsze umiesz­cza­ła na ta­bli­cy na klat­ce scho­do­wej. Nie, za­raz, był je­den ro­dzaj ogło­szeń, któ­re były za­re­zer­wo­wa­ne dla umiesz­cze­nia ich na wej­ściu do blo­ku. Klep­sy­dry.

– No, taka tra­ge­dia. Stra­ża­cy byli, mó­wi­li, że rura od jej pie­cy­ka była nie­szczel­na. Taka mała dziur­ka, a wy­star­czy­ła, żeby bie­dacz­kę za­cza­dzić.

Jezu Chry­ste, fak­tycz­nie, klep­sy­dra.

„Z głę­bo­kim ża­lem za­wia­da­mia­my, iż w dniu… ode­szła od nas Mie­czy­sła­wa Mo­czy­dłow­ska, prze­żyw­szy lat”…

Da­lej nie czy­ta­łem. Nie mo­głem. Coś lo­do­wa­te­go, coś pa­skud­ne­go przy­bra­ło już wy­raź­niej­szy kształt niż tyl­ko męt­ne­go, nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne­go, ale nie­przy­jem­ne­go uczu­cia. To była już myśl, wy­ra­ża­ją­ca usły­sza­ne nie­daw­no sło­wa. Myśl, któ­ra wbi­ła się w umysł, pa­cy­fi­ku­jąc go, nisz­cząc w za­rod­ku wszel­kie inne jego funk­cje.

Ta­tuś i ma­mu­sia bar­dzo nie lu­bią szczu­rów.Piotr Bo­ro­wiec

Oj­ciec Ali­cji i Ju­lii, fan kla­sycz­nej li­te­ra­tu­ry gro­zy i mu­zy­ki roc­ko­wej. Jest sta­łym współ­pra­cow­ni­kiem blo­ga Okiem na Hor­ror, oraz kwar­tal­ni­ka „Oko­Li­ca stra­chu”. W 2015 roku jego opo­wia­da­nie Tam, gdzie miesz­ka­ją szczu­ry otrzy­ma­ło no­mi­na­cję do Na­gro­dy Pol­skiej Li­te­ra­tu­ry Gro­zy im. Ste­fa­na Gra­biń­skie­go. Swo­je tek­sty pu­bli­ko­wał w ma­ga­zy­nach „Kryp­ta”, „Hi­ste­ria”, „Gra­barz Pol­ski”, „Bra­ma”, an­to­lo­giach Hor­ror na Roz­to­czu 2 oraz Krew za­po­mnia­nych bo­gów. W 2015 roku na­kła­dem wy­daw­nic­twa Gmork uka­zał się zbiór jego opo­wia­dań Wszyst­kie bia­łe damy, a w 2018 dru­gi – Pol­skie upio­ry.

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two GMORK Świąt­kow­ska Ryba sp.j.
© Co­py­ri­ght by Piotr Bo­ro­wiec
Wro­cław 2015

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.
All Ri­ghts Re­se­rved.

Ko­rek­ta i re­dak­cja:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
KA­MI­LA ŚWIĄT­KOW­SKA
JU­STY­NA MA­SE­RAK

Skład:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
(ebo­ok) PRZE­MY­SŁAW RYBA

Ilu­stra­cja na okład­ce:
BAR­TOSZ WOJ­DY­GA

Fragment książki

Wy­da­nie II (po­pra­wio­ne)
Wro­cław 2018

Żad­na część tej pra­cy nie może być po­wie­la­na i roz­po­wszech­nia­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób, włącz­nie z fo­to­ko­pio­wa­niem, na­gry­wa­niem na ta­śmy lub przy uży­ciu in­nych sys­te­mów, bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Wy­daw­nic­two Gmork Świąt­kow­ska Ryba Sp.j.
ul. Do­mey­ki 16, 53-209 Wro­cław
tel: 795 626 546
www.gmork.pl
wy­daw­nic­[email protected]
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: