Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złota czara - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złota czara - ebook

Jedna z najlepszych powieści Henry`ego Jamesa wreszcie w języku polskim.

Maggie Verver, młoda dziedziczka milionowej fortuny oraz jej owdowiały ojciec Adam, znany kolekcjoner dzieł sztuki, wiodą wykwintne, dostatnie życie w Londynie. Oboje zawierają też związki małżeńskie: Maggie poślubia zubożałego włoskiego arystokratę, księcia Amerigo, Adam bierze za żonę przyjaciółkę swojej córki, piękną, lecz niezbyt posażną Charlotte Stant. Żadne z nich nie ma jednak pojęcia, że ich małżonkowie skrywają tajemnicę, której cenę przyjdzie zapłacić wszystkim.

„Złota czara”, jedno z ostatnich dzieł Henry’ego Jamesa, to doskonałe, przesycone intensywnymi emocjami studium zdrady, zazdrości i namiętności, które stanowi jednocześnie kontynuację i zupełnie nową interpretację tematu zderzenia amerykańskiej niewinności i europejskiego doświadczenia. Jedna z najwybitniejszych powieści, jakie wyszły spod pióra autora uważanego za kluczowego pisarza XIX-wiecznego realizmu, o której sam Henry James powiedział: „Najlepsza książka, jaką kiedykolwiek stworzyłem”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7839-349-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Pośród wielu spraw, na które zwracam szczególną uwagę podczas ponownej lektury „Złotej czary”, najbardziej rzuca się w oczy nadal wyraźnie w niej zakorzeniony pośredni, niemal ukradkowy ogląd zaprezentowanej akcji, o ile, oczywiście, nie zdecyduję się określić tego sposobu patrzenia na świat dokładnie na odwrót, niezależnie od pozorów, najbardziej bezpośrednim i bliskim rzeczywistości z możliwych. Już wcześniej niejednokrotnie dawałem wyraz swojej uważanej niekiedy wręcz za ekstrawagancką skłonności do traktowania materii tematu, postrzegania historii przez pryzmat możliwości i wrażliwości jakiegoś mniej czy bardziej obiektywnego, niezwiązanego z biegiem wypadków, ale mimo wszystko jak najbardziej nimi zainteresowanego inteligentnego świadka czy też sprawozdawcy, kogoś, czyj wkład w całą sprawę sprowadza się do obdarzonej pewną dozą krytycyzmu interpretacji zdarzeń. Interpretowane za każdym razem od nowa, zwłaszcza krótsze formy, które zebrałem w tej serii, stanowią nie tyle moją obiektywną relację z konkretnego zdarzenia, ile raczej zapis czyichś wrażeń dotyczących danej sytuacji – warunków, na jakich osoba ta zyskała ogląd wypadków, oraz jej oceny tychże, siłą jakiegoś nieokreślonego prawa pogłębiających jedynie jej zainteresowanie. Ów ktoś pozostaje często, w każdym razie w moich krótkich opowiastkach, w których przyznaję mu prawo głosu, pozbawionym imienia i właściwie nieuprawnionym (o ile wystarczającym uzasadnieniem nie okaże się tu wrodzona bystrość umysłu) uczestnikiem zdarzeń, przedstawicielem czy też porte-parole bezstronnego autora, wygodnym zastępstwem, apologetą twórczej siły, która poza tym pozostaje ukryta, pozbawiona jakiejś materialnej formy. Za każdym razem instynkt zdaje się podpowiadać mi, że dzięki relacjonowaniu konkretnych faktów i poczynań przedstawionych postaci za pośrednictwem jakiegoś świadomego, zdeklarowanego przedstawiciela, cała sprawa, czyli jak wspomniałem już wcześniej, sama jej istota, zostaje wzbogacona. Innymi słowy nieustannie skłaniam się ku pomysłowi analizy każdego odrębnego przypadku poprzez jego indywidualny ogląd, który zasadza się zwykle na bliskim, uczuciowym stosunku wypowiadającego się w powieści wyobrażonego obserwatora, oczarowanego malarza czy też poety, do owej sytuacji, nieważne za jak błahą uważanej. W skrócie rzecz ujmując, wszystko musiało mi się zawsze wydawać lepsze, teraz to rozumiem – lepsze, jeśli chodzi o sam proces i efekt odwzorowania, mój niedościgniony ideał – niż stłumiony majestat nieodpowiedzialnego „autorstwa”. Nieustannie dręczony poczuciem, że malarz tworzący obraz czy pieśniarz wykonujący balladę (jakkolwiek zechcemy ich określić) nigdy nie mogą być wystarczająco odpowiedzialni za każdy centymetr kwadratowy swojego płótna i każdą nutę śpiewanego utworu, już po fakcie śledzę swoje własne niezborne kroki, kiedy tak zdążam najlżejszymi ze stąpnięć, krążąc pośpiesznie w prawo i w lewo, ku punktowi widzenia, który w obrębie wskazań mojego wewnętrznego kompasu da mi nie najmniejszy, lecz największy zakres odpowiedzialności.

Zdaję sobie sprawę, że zdążyłem już nie raz spojrzeć w stronę owej niezręcznej prawdy – której nie odmawiam znaczenia, ale którą zaczynam uświadamiać sobie od nowa, zorientowawszy się już, iż sposób, w jaki się ona objawia, może stanowić jedno z najbardziej ożywczych źródeł rozrywki dla czytelników „Złotej czary”. Nie chodzi o to, że stłamszony majestat autorstwa nie rządzi tu na pozór, jednak po raz kolejny przyłapuję się na tym, że odsuwam go od siebie i wypieram się wszelkich do niego pretensji, kiedy wstępuję na scenę i ze wszystkich sił staram się żyć, oddychać, rozmawiać z tymi, którzy tak jak ja nie szczędzą starań, by zapewnić bliźnim przednią rozrywkę. Oczywiście, nie ma nikogo innego poza zanurzonymi w tym świecie uczestnikami owej walki, w mniejszym lub większym stopniu skrwawionymi, jednak nie przestaję się łudzić, że to właśnie ja utrzymuję cały ten świat silną, choć delikatną dłonią za pomocą metody, w której cała sytuacja pozostaje obiektem bacznej obserwacji zaledwie dwojga z bohaterów. W pierwszej części powieści patrzymy na świat oczyma księcia, to on objaśnia czytelnikom otaczającą go rzeczywistość – w znacznym stopniu przypominając w tym sprawozdawcę czy wręcz krytyka, choć nigdy przecież nie mówi w pierwszej osobie. Wyczulony na najdrobniejsze szczegóły, pokazuje interesujące nas sprawy niczym kryształowe zwierciadło, w którym odbija się każda z krótkich opowiastek z naszej długiej listy, choć nigdy nie zdradza się z choćby cieniem podejrzenia, że on również jest skazanym na zagładę, uwikłanym w bieg zdarzeń, zażenowanym uczestnikiem tej skomplikowanej sytuacji, aktorem w przedstawianej na kartach powieści sztuce. W drugiej części książki dokładnie tę samą funkcję pełni księżna, a zapis jej spostrzeżeń pozostaje równie szczegółowy jak w przypadku księcia – szczerze mówiąc, okazuje się wręcz tak dokładny jak w przypadku któregoś z inteligentnych, lecz nie do końca zindywidualizowanych świadków zniszczenia „Autografów Jeffreya Asperna” czy też spostrzegawczej bohaterki „The spoils of Ponton”, wysoce charakterystycznej, a przy tym niezwykle inteligentnej postaci, by przytoczyć zaledwie dwa przykłady. Ostatecznie księżna nie tylko znakomicie odgrywa wyznaczoną rolę, przeżywając wszystkie naturalne w jej sytuacji emocje, ale staje się też źródłem rozwiązań kompozycyjnych najwyższej próby, decydującym o wartości powieści. Tak więc to właśnie owa obdarzona godnymi podziwu przymiotami para, której losy śledzę, próbując jednocześnie usystematyzować własną metodę pisarską, ponownie wskazuje mi morał płynący z niekończącego się zainteresowania podobnymi rozwiązaniami kompozycyjnymi, nieskończonej wartości „rozrywki”. Ich dzieje stanowią, moim zdaniem, doskonały przykład, który winien przypominać nam nieustannie, że żaden najbardziej nawet wyszukany przejaw przemyślności czy zapobiegliwości nie zostanie zaprzepaszczony za sprawą odwołania się w najlepszej wierze do różnorodności, nieobliczalności, wyrafinowania, wręcz pełni literackiego efektu.

Mógłbym zwrócić tu również uwagę na jeszcze kilka spraw, nawet jeśli już wcześniej wystarczająco sugestywnie przedstawiłem owe ogólne powiązania, znacznie bardziej zaprzątają mnie teraz inne problemy, poświęcę więc tylko chwilę, aby odpowiedzieć na potencjalne zarzuty szczególnie dbałych czy po prostu uważnych czytelników wobec moich słów. To znaczy można, oczywiście, zauważyć, że w tomie, gdzie to książę pełni nominalnie funkcję przewodnią, jest on przedstawiony szerokiemu ogółowi jedynie w tych aspektach, w których funkcjonalnie nie góruje nad nim pani Assingham, nawet jeśli w istocie takie zachowanie z jej strony może niekiedy sprawiać wrażenie nieco zbyt gorliwego. Podobna rozbieżność w moich zamierzeniach jest jednak tylko powierzchowna, całość bowiem surowo trzyma się zasady, że najpierw zostaje przedstawiona Maggie Verver, zaprezentowana przez pryzmat otwarcie wyrażanych opinii konkurenta do jej ręki, a później męża, następnie zaś mamy okazję spojrzeć na księcia oczami jego małżonki z niemal równą intensywnością, przy czym owe przymioty doświadczenia pozwalają wyraziście zarysować postacie czujących bohaterów i zbliżyć się do pożądanego ideału. To właśnie książę uchyla przed nami drzwi, aby rzucić nieco światła na Maggie, ona zaś postępuje dokładnie tak samo w jego przypadku, podczas gdy reszta naszych odczuć co do owej dwójki to już efekt sposobu, w jaki to robią. W pierwszych scenach poznajemy również Charlotte oraz Adama Verdera, nie wspominając już o pani Assingham, jak również o całej galerii pozostałych postaci i ich spraw, patrzymy jednak na nich przez pryzmat korzyści księcia, jeśli wolno mi tak to ująć, a więc tego, jak on sam zostanie czytelnikowi zaprezentowany. Identycznie widzimy zresztą potem te same osoby i zdarzenia, tyle że już oczyma Maggie, z jej punktu widzenia. Przy czym czyniąc takie założenie, które w oczywisty sposób ogranicza listę wykorzystanych przeze mnie środków, muszę być również przygotowany na skromny zasób tychże, co w oczywisty sposób pociąga za sobą fakt stawiania przeze mnie tak wysokich wymagań grupce bohaterów, których można by policzyć na palcach jednej ręki. W „Złotej czarze” mamy do czynienia z zaledwie kilkoma postaciami, rekompensuje to jednak plan powieści, który zakłada zaprezentowanie owej skromnej trzódki tak dogłębnie, jak tylko pozwoli na to spójna literacka forma. To właśnie był mój problem, że się tak wyrażę, i moje gageure¹ – jak najlepiej rozegrać ów ograniczony zasób atutów i jak pracować nad tym moim systemem, sposobem rozłożenia poszczególnych akcentów, wykorzystaniem budzących zainteresowanie czytelnika elementów, aby wydobyć cały kunszt owego zamysłu. Równie godny szacunku zamiar wymaga jednak szczególnej ostrożności przy wprowadzaniu go w życie, „rozrywka” zaś, jakiej dostarczają czytelnikowi dzieje bohaterów – przez co po raz kolejny rozumiem zbiór wszelkich możliwych rodzajów zainteresowania – oznaczała właśnie umiejętność dostrzeżenia, do czego prowadzi równie szczere podejście.

To tyle, jeśli chodzi o zaledwie część z sugestii nasuwających się autorowi po ponownej lekturze powieści – zwłaszcza że przez cały czas zdają się oczekiwać na moje zainteresowanie jeszcze dwie sprawy, znacznie pilniejsze od tych, o których dopiero co opowiedziałem, na początek zajmę się jednak tą mniej istotną, by tak to ująć. Zagłębiłem się w kwestie dotyczące poniższego tekstu tak mocno, że powinienem chyba uznać za jedynie drobne przeoczenie fakt, iż do tej pory nie wspomniałem nawet słowem o równie istotnym szczególe obecnej edycji powieści, jaki stanowi kilka dziesiątków zdobiących ją „ilustracji”. Zdaję sobie sprawę, że gdyby przepiękne fotografie Alvina Langdona Coburga, których reprodukcje zamieszczono tutaj, zostały odwzorowane z większą dokładnością, owa seria rycin stanowiłaby jeszcze wspanialszą ozdobę, jednak te z nich, które ucierpiały w tym procesie najmniej, nadal pozostają, moim zdaniem, wspaniałe, mam więc okazję cieszyć się świadomością, że ich dodanie do moich, już i tak obszernych, choć przecież mimo wszystko odważnych notatek, zapisze się jednak na kartach historii. Szczerze mówiąc, gdyby nie brak miejsca, chyba nie oparłbym się pokusie szerszego podejścia do tego tematu – kwestii powszechnej akceptacji ilustrowania tekstów, które w naszych czasach wcześniej czy później stanie się faktem dla autorów dążących do malowania obrazów słowem, sztuka ta bowiem coraz częściej jest spychana przez konkurencyjny dla niej proces na margines. Istotę wszelkiej sztuki figuratywnej stanowi, oczywiście, nawał bezpośrednich obrazów, ja zaś, ze wszystkich ludzi na świecie, powinienem przecież krzywo patrzeć na podobną propozycję ze strony moich współpracowników, by „zaszczepić” we własnej wizji, dodać do niej obraz namalowany cudzą ręką, co w mojej opinii niezmiennie stanowi nieuprawnione działanie. Oczywiście, uwaga ta kładzie się cieniem na owej „obrazkowości” prozy, z którą współcześni pisarze angielscy i amerykańscy coraz częściej są zmuszeni się godzić, choćby najbardziej nawet niechętnie, jednak taka chwila zadumy przypomina morał, jaki płynie dla nas z owego zagrożenia.

Wszystko, co zwalnia odpowiedzialną prozę z obowiązku bycia wystarczająco dobrą, interesującą oraz, jeśli już mowa o jej obrazowości, malarską w samej swej istocie, oddaje jej doprawdy niedźwiedzią przysługę, mogąc rodzić nawet wśród miłośników literatury spore wątpliwości co do zasadności jej istnienia. Jeśli autor ogranicza czytelnika o „artystycznych” skłonnościach do podobnego stanu ułudy za sprawą tworzonych przez siebie obrazów, zwykle nie dają one odbiorcy spokoju tak długo, dopóki nie zdecyduje się ich uwiecznić, odwzorować w jakimś innym medium, sztuce, którą sam się para, choć przyznaję, że nic nie byłoby w stanie lepiej od podobnego zabiegu współgrać z pragnieniem czy też ambicją roztaczania literackiego uroku. To wręcz czarujące dla pomysłodawcy, twórcy postaci i scen, które stają się właściwie niczym od momentu, gdy nie uda się im przybrać mniej lub bardziej widocznej formy, czarujące dla manipulatora żonglującego perspektywą, ujrzeć podobną potęgę, którą mógłby posiadać, dostrzeżoną, wręcz zaaprobowaną, za sprawą owoców wydanych przez posiane jego ręką ziarno. Jego własny ogródek to jednak zupełnie inna sprawa od ogrodu, którego pełen rozkwit pomógł zapewnić cudzymi rękami, co oznacza, że rama jakiegoś dzieła wcale nie musi zapewnić odpowiedniego miejsca do rozwinięcia fabuły, tak jak nie oczekujemy podania mięsiwa i ryby na jednym półmisku. Innymi słowy, prozaik przyjmuje ilustracje z dumą i radością, ale również z przekonaniem, że gdyby tylko udało mu się pohamować „literacką zazdrość”, mogłyby się one wyróżnić jako samodzielna, niezależna publikacja, stając się jeszcze wspanialszym hołdem dla jego dzieła, którego ducha odzwierciedlają, tak jak słowo pisane kryje w sobie malarski potencjał. Tak więc wygląda moje nieco obraźliwe rozróżnienie pomiędzy „ramą” pisarza a rysownika, jeśli jednak mimo wszystko nadal jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że A.L. Coburn ma również pewien wkład w dodanie wartości każdemu z poniższych tomów – wkład zapewniony przez tak odmienne medium, jak to tylko możliwe – to wyłącznie dlatego, że zaproponowane fotografie miały stanowić odzwierciedlenie poszukiwań nowej drogi, którą zresztą, moim zdaniem, szczęśliwie udało się im odnaleźć, bez zbędnego udawania, że są w stanie dotrzymać kroku swojej ekscytującej treści. To oczywiście zdyskredytowałoby je całkowicie w moich oczach, bowiem podchodzę do tej kwestii wyjątkowo surowo, w tym wypadku okazały się one jednak „w porządku”, by użyć tu równie analitycznego zwrotu współczesnej krytyki, za sprawą owej dyskretnej rywalizacji. Szczerze mówiąc, nic nie mogłoby rozbawić autora bardziej niż możliwość poszukiwania zestawu dających się odtworzyć w innej materii tematów – zwłaszcza tych stanowiących wdzięczny temat dla fotografii – które nie powinny nawiązywać do powieści czy też opowiadania w sposób wręcz konkurencyjny i oczywisty, ale całkiem przeciwnie, bronić swojej sprawy z pewną nieśmiałością, typową dla obrazów stanowiących jedynie wizualny symbol czy też odbicie, wyraz odzwierciedlający nie jakiś konkretny element tekstu, lecz jedynie ogólną ideę tej czy owej rzeczy. W naszym przypadku miały one pozostać jedynie obrazkami przedstawiającymi „przygotowaną” przez nas scenę, na której zabrakło aktorów, co jednak najbardziej interesujące, to właśnie one powstały pierwsze.

Wiązało się to zresztą z dosyć zabawnymi poszukiwaniami, które z chęcią opiszę tu dokładniej, jako że wymagały one, dość zresztą nieoczekiwanie, zakrojonych na szeroką skalę i niezwykle pouczających, acz raczej przypadkowych studiów nad scenerią ulic Londynu, jak się okazało, niwą wydającą doprawdy wspaniały plon od chwili, gdy w towarzystwie jednego z moich kolegów artystów rzuciłem na nią światło naszego nieco naiwnego pomysłu – to znaczy przekonania, że wygląd rzeczy czy też ich powiązania mogą z racji swoich zalet stanowić dowód na istnienie ich związku z jakimś konkretnym elementem fabuły, jak również ich niezwykłej czy też po prostu interesującej wartości. Nietrudno zauważyć, że seria rycin, choć doskonale służy naszym celom, w znacznym stopniu zakłada jednak „odtworzenie” pewnych nieożywionych właściwości londyńskich ulic, toteż fakt, że okazała się wystarczająca do zbudowania przekonującej scenerii dla niniejszych tomów, stanowi niezmiennie źródło zarówno zdziwienia, jak i komfortu. Przyznaję, że nawet za cenę braku konsekwencji w moim nastawieniu do tak „zaszczepionego” w tkance tekstu obrazu byłem skłonny ulec czystej przyjemności odkrywania miasta, tak wielkiej od samego początku dzięki całej galerii interesujących osobliwości, dla których każdy miłośnik Londynu jest gotów postawić ostatniego pensa na to niesamowite miasto. Nie zawsze od razu znajdowaliśmy z moim towarzyszem wędrówek to, czego szukaliśmy, ale często już same poszukiwania rzucały dosyć światła na pytanie, czym ów „obiekt”, „postać” lub też ogólna idea mają być, czym zaś nie, ostatecznie jednak nasza misja zakończyła się całkowitym, nie waham się tu użyć podobnego określenia, sukcesem. Na przykład jeśli chodzi o odpowiedni wstęp do pierwszego tomu „Złotej czary”, od razu czuliśmy, że nic nie byłoby tu odpowiedniejsze niż widok małego sklepiku, w którym bohater po raz pierwszy ową czarę widzi.

Problem ten okazał się zresztą niezwykle ekscytujący, chociaż bowiem sklepik ów stanowił jedynie wytwór wyobraźni autora, element wyczarowanego przez niego świata, miejsce, w którym wszystkie elementy wystroju są ze sobą powiązane, a więc nie mogły zostać „zaczerpnięte” z jakiegoś konkretnego lokalu, obraz wydestylowany z kropli esencji dziesiątków takich sklepów, potrzebowaliśmy (ponieważ, jak już wcześniej wspomniałem, każda z ilustracji miała również pozostać całkowicie niezależnym dziełem) jakiegoś konkretu, przykładu, który urzekłby nas swoją przypadkową trafnością. Tak łatwo mógłby się przecież okazać niewłaściwy – przez sam fakt swojego istnienia. Przede wszystkim musiał być takim, jakim powinny go uczynić Londyn, przypadek i skrajne nieprawdopodobieństwo, następnie zaś winien dawać nam pełen obraz wizyt księcia, Charlotte oraz księżnej. Oczywiście, obraz spełniający wszystkie te wymogi długo się nam wymykał, nie miało to jednak wpływu na naszą naiwną pewność, że ta konkretna scenka gdzieś tam na nas czeka, skoro Londyn zawsze ofiarowuje człowiekowi to, czego ten akurat szuka. Nie myliliśmy się, choć w tym momencie muszę się ugryźć w język, nic bowiem nie skłoniłoby mnie teraz do zdradzenia, o jakie miejsce chodzi. Tak samo jak, by zakończyć temat, było równie oczywiste, że dla potrzeb drugiego tomu mej powieści nic nie wydawało się równie odpowiednie jak pewne uogólnione wyobrażenie Portland Place. Jednak zarówno nasze ograniczenia, jak również nasze możliwości zdawały się wynikać z faktu, że w przeciwieństwie do beztroskich rysowników mieliśmy nie „stworzyć”, lecz „odtworzyć” to miejsce z najwyższą finezją, chodziło bowiem o to, by wyczarować na kartach książki uogólnioną wizję owej ulicy. Tak właśnie owo cudowne miasto, jak określiłem je już wcześniej, idzie czasem na kompromis wobec tych postaci inteligencji zrodzonych w jego łonie, które ono samo uznaje. Wszystko to oznaczało wszakże, że na jedną niezwykłą nastrojową chwilę owa nijaka, filistyńska perspektywa musiała zamienić się w interesujący widok za sprawą jakiegoś cudu, do którego tylko Londyn jest zdolny, naszym zaś zadaniem było ogarnąć to rozumem. Chyba jednak posuwam się w swojej relacji za daleko.

To tyle, jeśli chodzi o zaledwie poniektóre wnioski, płynące z ponownej lektury powieści oraz rozważań nad jej odpowiednim zobrazowaniem, ponieważ cały czas mam wrażenie, że na moje zainteresowanie czeka jeszcze sytuacja znacznie bardziej paląca od wspomnianych powyżej kwestii. Przeczytanie w porządku chronologicznym moich najnowszych tekstów oznaczało dla mnie tak naprawdę uświadomienie sobie, że w przypadku ostatnich publikacji (choć można to również powiedzieć o wcześniejszych elementach serii) przeprowadziłem cały ten proces zgodnie ze współczesnymi, całkiem oczywistymi, realnymi warunkami, musiałem więc przyjąć do wiadomości, że moja obecna uwaga pokrywa się wystarczająco z pierwotną linią ekspresji, że moje rozumienie tekstu, wyartykułowane już konkretnie, wpasowuje się praktycznie bez problemu, bez owej udręki niepewności, w niezliczone zawczasu przygotowane dla niego miejsca. Tak jak kronikarz stara się poznać temat, by móc o nim mówić, tak moje, jako czytelnika, pojmowanie owej treści wychodzi mu naprzeciw, tak bierne, chłonne, pełne uznania, a często wręcz wdzięczne; tkwiąc w błogiej nieświadomości co do istnienia jakiejkolwiek przeszkody we wzajemnych relacjach, jakiejkolwiek rozbieżności rozumowania między nami. Jako uległy, choć obdarzony wyobraźnią czytelnik potulnie podążam jego śladem, jego wizja bowiem zdawała się idealnie współgrać w każdym aspekcie z moimi wyobrażeniami, tak jak wycięty z papieru kształt narzuca swą formę ostremu cieniowi na ścianie, bez jakiegokolwiek nadmiaru czy niedostatku. To uświadomiło mi, z jak odmiennymi problemami będę się musiał zmierzyć, biorąc do ręki któryś z moich wcześniejszych tekstów, z tego zaś powrotu miał się zrodzić zupełnie nowy rodzaj świadomości. Przy czym nic w moim ożywionym na nowo zainteresowaniu tymi sprawami, właściwie każdym z powstałych na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat tekstów, nie było bardziej oczywiste niż owa prawda, iż żaden równie ożywczy, pełen uznania proces nie mógłby mieć miejsca jedynie w oparciu o ewidentne wyznaczniki ekspresji – dzięki tak częstemu rozdźwiękowi pomiędzy moją obecną metodą działania a tą z przeszłości, której następstwo stanowiły owe istniejące już ślady. Zupełnie jakby, całkiem zresztą rozsądnie, czysta materia nadal się przede mną rozciągała, nieskazitelna niczym lśniąca warstwa śniegu, pokrywająca równinę, mój badawczy krok zaś znaczył się na jego gładkiej bieli kompletnie nowym tropem, mniej lub bardziej zgodnym z pierwotnym śladem, zazwyczaj jednak naruszającym powierzchnię śnieżnego puchu w odmiennych miejscach. Szczególnie interesujące wydało mi się dostrzeżenie ogromnej dozy spontaniczności owych odstępstw i odmienności, które tym sposobem stały się nie tyle kwestią wyboru, ile bezpośredniej, doskonałej konieczności: konieczności zajęcia się w ogóle całą tą obfitością.

I odpowiednio żadna eskapada, jak błyskawicznie się zorientowałem, nie mogłaby się okazać bardziej pewna i swobodna niż ów nieskończenie interesujący i zabawny akt ponownego zagarnięcia sensu; to wyzbycie się wszelkich ograniczeń teorii, wyzwolenie od upokarzającej niepewności – tak jak miało się wkrótce okazać – sytuacja równie ożywcza, czy przynajmniej doniosła, jak nieoczekiwane ogarnięcie absolutu przez filozoficznie nastawiony umysł. W istocie cóż mogłoby być bardziej zachwycającego niż rozkoszowanie się prawdą ostateczną w równie sprzyjających okolicznościach? Odstępstwa i różnice oczywiście mogły w ogóle nie ujrzeć światła dziennego, jednak od chwili, gdy zaczęły w sposób tak naturalny się mnożyć, przeistoczyły się, jak ja to nazywam, w moją metodę poznawczą. Kwestia „sprawdzenia” istniejących już tekstów budziła mój niepokój, a momentami wydawała mi się nawet najeżona trudnościami nie do pokonania, lecz ów etap niepewności, jak ku swojej niepomiernej radości miałem się wkrótce przekonać, spowodowany był niemal wyłącznie przez stan odłożonego w czasie doświadczenia lub też przedłużającej się, fatalistycznej wręcz obojętności. Ponieważ zaś stworzenie dzieła, którego nie trzeba by już uzupełniać czy wyjaśniać, przez całe lata stanowiło dla mnie jedyne prawo, podczas owego nudnego bezkrólewia, gdzie jedyną regułę, jak powinniśmy to chyba jasno zaznaczyć, stanowiła właśnie ignorancja, zdradzieckie wątpliwości co do tego, z czym tak naprawdę się mierzymy, miały dość czasu, by wychynąć na światło dzienne i rozkwitnąć. Na dodatek wcale niemałą rolę odegrał w tym naiwny lęk, że wszelkie próby zaprowadzenia porządku pośród płodów swojego umysłu, choćby chodziło jedynie o zdmuchnięcie nagromadzonego przez lata kurzu czy wyszorowanie pomarszczonych twarzy, przygładzenie posiwiałych pukli lub poprawienie niemodnego stroju, mogą stanowić wstęp do niezwykle kosztownych poprawek. Skorzystałem tutaj z porównania do wieku i zniedołężnienia, choć w zasadzie postrzegałem ponowne narodziny mojego pierworodnego dziecka – która to sytuacja byłaby pewnie nie do pomyślenia, gdyby nie dziedzictwo w postaci znacznie bardziej obiecującego, spójnego materiału czy zbieranych przez lata rozmaitości w zakresie formy, kształtu, rozmiarów, pełnych godności i właściwego nastawienia, niż zwykle roiło się w ludzkich głowach w oczekiwaniu na to, by przybrać właściwą postać – raczej jako pojawienie się trzódki niezdarnych pociech w bawialni na wyraźną prośbę ciekawskich, choć w sumie życzliwych, a może nawet faktycznie zainteresowanych gości. Dlatego właśnie przyjąłem za pewnik powszechne w takiej sytuacji nakazy przyzwoitości – odpowiedzialne spojrzenie jakiegoś autorytetu, przesuwane od jednego oseska do drugiego, nerwowy błysk igły, niemożliwe do przeoczenia efekty działania wody z mydłem, a wszystko to zastosowane ze względu na światło salonowych lamp, tak bezlitosne w porównaniu z przyćmionym blaskiem świec w dziecinnym pokoju. Przez cały ten czas zdawałem sobie jednak sprawę, że od momentu, kiedy uznałem za niezbędne szybkie przesunięcie szczotką po włosach czy zacerowanie drobnego rozdarcia, naczelną zasadą miała się dla mnie stać konieczność uczynienia mojej progenitury godną zaprezentowania w znacznie szlachetniejszym świetle, tu zaś czyhało na mnie prawdziwe niebezpieczeństwo.

Obawiam się, że w wolnych chwilach marnowałem czas na zastanawianie się, jakim cudem ograniczenia w swobodnym używaniu igły i gąbki można by określić inaczej niż jako arbitralne. Przyznanie się do podobnej niedoskonałości oznaczałoby w tym wypadku uznanie tychże ograniczeń za doprawdy obmierzłe.

„Żadnych ingerencji ze strony piastunki!”, tak mogło brzmieć najzupełniej prawdopodobne, choć jakże barbarzyńskie napomnienie, ale jedynie w świetle prawdy, że nigdy nie poskutkowało ono w żadnym sprawiedliwym i majestatycznym, acz pozbawionym wulgarnej lekkomyślności wznowieniu tekstu. Tak więc nietrudno dostrzec, że jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły, użycie choć odrobiny mydła, pozostawiło drzwi otwarte na oścież. Wszelkie prośby, by pobłażliwy przeciwnik rygoru bawialni, a więc oczyszczania niewinnego dziecięctwa ze wszystkiego, co brudne, zechciał łaskawie odmierzyć stosowną ilość dezynfekującego płynu, bez wątpienia wprawiłyby owego arbitra w zdumienie. Jednakowoż sam, powtarzam to po raz kolejny, w momentach największego chaosu na niego się właśnie powoływałem, niezdolny przewidzieć, jak cudowną odpowiedź na moje wątpliwości szykuje tymczasem dla mnie przyszłość. Tak otwarcie wystawić tekst na próbę – innymi słowy, rozpocząć jego ponowną lekturę – oznaczało przyjrzeć się poszczególnym jego elementom i tym samym kolejnym szczęśliwym zrządzeniem losu uwolnić go od wszelkich wątpliwości. To właśnie owo nerwowe odwlekanie równie pełnego szacunku podejścia określiłem przed chwilą mianem marnowania czasu. Podobna niezręczność płynęła, jak miałem się przekonać we właściwym momencie, z mojej aż nazbyt uniżonej zgody na wyniosłość cechującą sam termin „adiustacja” oraz z mojej nieumiejętności przeanalizowania znaczenia tego słowa. Nanoszenie poprawek oznacza konieczność ponownego przejrzenia, sprawdzenia wszystkiego, co w wypadku słowa pisanego równa się ni mniej, ni więcej, tylko jego ponownej lekturze. Niestety, oznaczało to w moim ponurym stanie ducha konieczność napisania wszystkiego od nowa, co przecież nie powinno mieć miejsca, jak podsuwała mi świadoma część umysłu. Podobne zadanie jawiło mi się jako trudne, niedorzeczne, wręcz niemożliwe – skoro zaś o tym mowa, to w podobnym duchu postrzegałem też ponowną lekturę własnych dzieł. Jednak szczęśliwym zrządzeniem losu w trakcie owego przedsięwzięcia okazało się, że tam, gdzie ponuro zakładałem konieczność zdwojenia wysiłków, potrzeba było tylko jednego podejścia – na dodatek sprawiającego wrażenie trudnego jedynie na pierwszy rzut oka. Czym mogłoby się okazać ponowne pisanie tekstu, już na zawsze miało dla mnie pozostać zagadką. Z drugiej strony, nanoszenie poprawek we własnych dziełach, akt patrzenia na dany tekst świeżym okiem sprawiały, że wszystko rozkwitało teraz przede mną w jedynych godnych to wyrazić słowach, każdy zaś „poprawiony” element niniejszej edycji to ten, który za sprawą owych rygorystycznych założeń ponownej lektury zwrócił moją uwagę, cała masa drobnych zapisków, dotyczących konkretnego sposobu wyrażenia tematu, który doświadczenie ostatecznie uczyniło jedynym możliwym do zaakceptowania.

Naprawdę interesujące i, odważę się zauważyć, również zachwycająco trudne byłoby jednak zagłębienie się w historię podobnego doświadczenia, innymi słowy, historię rozwoju wspaniałego zestawu pojęć, percepcyjnych i ekspresywnych, które w każdym zdaniu czy akapicie, na każdej wręcz stronie, zwyczajnie wykraczały w sposób opisany przeze mnie powyżej poza ustalone już określenia – choć może raczej przypominały w tym wypadku czujne skrzydlate stworzenia, które przysiadły na tych najniższych szczytach tylko po to, by stamtąd wzbić się wyżej, ku przejrzystszemu powietrzu. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego – w każdym razie dla dojrzalszego umysłu, o ile, oczywiście, założymy, iż umysł ów wciąż pozostaje otwarty na tego rodzaju wątpliwości – równie intensywnego zainteresowania tematem, czy też, by ująć to bardziej prozaicznie, podobnej intelektualnej „zabawy”: skąd wzięło się owo światło doświadczenia i czemu nadal uparcie lśni. W ten sposób postawione pytanie jest szczególnie ważne, jak wspomniałem, ponieważ tak naprawdę stanowi istotę życia artysty – w każdym razie, by ująć to bardziej klarownie, jego życia intelektualnego. „Dawna” materia wciąż tam jest, na nowo zbadana, zaakceptowana, zasymilowana, doceniona – w którą, mówiąc krótko, nadal wierzę z tym samym wdzięcznym przekonaniem (jako że za każdym razem, kiedy owa wiara podsuwała mi pewne wątpliwości, zwyczajnie traktowałem to jako argument przeciwko konkretnej tematyce i po prostu ją zarzucałem), choć na potrzeby nowego świadectwa, ponownego ugruntowania wartości odkrywa ona jakby za sprawą działania jakiejś niesamowitej, może skromnej i uśpionej, a przecież skoncentrowanej siły dziesiątki odpowiedniejszych sposobów wyrażania. To właśnie nad owym fenomenem, nad jego bogatą historią pochylam się ze szczególną troską – co z powodów, o których wspominałem już wcześniej, oznacza niejako prześledzenie od samego początku całej drogi rozwoju czyjegoś „gustu”, jak zwykło się mawiać w dawnych czasach: cudowne, wszechstronne określenie na tyle rozmaitych rzeczy, które tkwią głęboko w każdym z nas. „Gust” poety jest tym, co nadaje sens jego życiu, o ile poezja bierze w nim górę nad całą resztą, kiedy więc już zdołamy tenże gust uchwycić, zdobędziemy srebrny klucz do labiryntu świadomości artysty. On sam też to przeczuwa, dostrzega, jakie to ważne, za każdym razem, kiedy w jego głowie aż roi się od uwag poczynionych podczas owej ponownej lektury, wedle moich własnych słów, co przytrafiało się mu w ostatnich czasach już niejeden raz w sposób jakże budujący dla nas, czytelników. A przytrafia mu się to, jak widzę, najczęściej, kiedy to poezja stanowi jego główną formę wyrazu; co jednak w żadnym razie nie czyni jego sytuacji wyjątkową, bowiem nawet dla najbardziej ograniczonej inteligencji musi być oczywiste, że miano, jakie mu nadajemy, stanowi jedynie dogodne określenie dla tych, którzy z pasją pielęgnują taki obraz życia i odzwierciedlającej je sztuki, w ogólnym rozrachunku tak przecież korzystny. „Poeta” to człowiek przemawiający pod wpływem boskich wizji, niezależnie od tego, kim tak naprawdę jest, tracący prawo do tego miana jedynie wtedy, gdy jego postać, nieważne, jak powierzchowna czy prostacka, staje się bogów niegodna, w którym to jednak wypadku, śpieszę natychmiast dodać, w ogóle nie jest wart wysłuchania. Bóstwo przygarnia go jednak pod swoje skrzydła, potwierdzając tym samym jego wyjątkową rolę i prawo do miana artysty, gdy każdy z jego natchnionych porywów, każda z namiętności okazują się wszechogarniające i absolutne – zastrzeżenie w zakresie definicji, które mówi tak wiele o równie drobnej różnicy jak ta pomiędzy poezją i prozą.

W każdym razie fakt, że poeci, przynajmniej ci najbardziej intrygujący, doświadczają rozmaitych wizji w związku z zajmującą ich materią, stanowi najlepsze świadectwo działania owej reguły przyciągania wszędzie tam, gdzie umysł jest, jak zauważyłem to już wcześniej, „dostępny” – to znaczy wystarczająco otwarty na szlachetny urok interesującego nas tematu i na poczucie, że w ogóle warto się tym zająć. Choć muszę w tym miejscu zauważyć, że jeśli chodzi o mnie, owo ponowne zajęcie się daną materią zawsze stanowiło najmniej istotny aspekt całego procesu kolejnej edycji tekstu, wystarczył bowiem najmniejszy gest z mojej strony, bym znowu miał ręce pełne roboty, bo zgromadzony materiał zdawał się stanowić istny róg obfitości, wciąż obdarowujący mnie na nowo. Wspominałem już, co prawda, o pewnych ograniczeniach płynących z podobnego bogactwa, bo przecież nie raz przyłapywałem się na tym, że wcale nie jestem skłonny przyjmować na każdych warunkach wszystko to, co podsuwa mi wyobraźnia, jednak w większości wypadków towarzyszyło mi poczucie wdzięczności za podobny nadmiar wrażeń, luksus, którego jedynym warunkiem jest to, bym zgodził się na rolę inteligentnego słuchacza. Ów zgromadzony w dziesiątkach najprzeróżniejszych form materiał, tak podatny na wszelkie zainteresowanie, zdawał się zresztą proponować mi, w kilku krótkich słowach, interes najlepszy z możliwych. „Uwierz w nas, a sam się przekonasz!” – było to tak proste, a jednak równie ekscytujące, jak ciągłe poszukiwanie kolejnych, nieodkrytych jeszcze znaczeń. Tak więc zobaczyłem to, co zobaczyłem, czego oczywiste dowody, śmiem tuszyć, czytelnik znajdzie na kolejnych stronach niniejszej powieści, choć jeden fascynujący element wybijał się nieustannie na pierwszy plan: świadomość, tak wyraźna na każdym etapie mej podróży, zmiennych kolei mojej pierwotnej eskapady. Już samo to wystarczyło, by zbudzić w moim sercu pełne napięcia podekscytowanie, czegóż bowiem miałem się spodziewać podczas tej krytycznej lektury: serii miłych wrażeń, czy też wręcz przeciwnie, rozczarowań? Choć jeśli przyjrzeć się temu uważniej, nawet tak niedopasowane elementy zdają się niezbędne, by rzucić światło na co bardziej szczęśliwe rozwiązania, tak jak dwie różne strony monety dopełniają się wzajemnie. Tak czy inaczej, nie byłem jednak w stanie przewidzieć wszelkich możliwości, zmian i powiązań, bowiem dopiero wyruszywszy w podróż, mogłem poznać ich prawdziwą naturę, krytyczne spojrzenie po fakcie miało zaś odsłonić w nich te wszystkie momenty zawahania i zdumienia, przynieść uczucie zarówno rozczarowania, jak i uniesienia: niezbity dowód, że cały tekst stanowił żywą istotę.

Tempo, w jakim pojawiały się te nowe interpretacje, nowe rozumienie tekstu, mające się złożyć na właściwe jedno słuszne odczytanie sensu, stało się zapisem, odzwierciedleniem ogólnej wyprawy ludzkiego intelektu; aż człowiek nie mógł się wprost nadziwić takiej różnorodności dostępnych wręcz na wyciągnięcie ręki wyznaczników tego, co można uznać za właściwą „interpretację” utworu, czego zaś nie. Ze wszystkich pytań, które mi się w takich momentach nasuwały, jedno pojawiało się szczególnie często: jakim cudem pisarze podczas „redagowania” własnego tekstu są w ogóle w stanie bronić się skutecznie przed nawałą tych wszystkich nowych odczytań, które w większości wypadków wydają się po prostu nieuniknione. Słowa, które zdają się najlepiej oddawać zamysł autora, są bowiem niczym kwiaty żyjące własnym życiem, rozkwitające nieoczekiwanie (często wystarczy tu ułamek sekundy) w samym środku zebranego naręcza roślin. Takie zalążki pąków zwyczajnie już tam są, właściwie nim ktokolwiek zdąży za nimi zatęsknić czy uświadomić sobie ich istnienie – toteż nigdy tak naprawdę nie zdołamy zrozumieć, przynajmniej moim zdaniem, w czym tkwi sekret powodzenia osoby nanoszącej poprawki w tekście, dla której kolor i zapach tego kwiecia na chwilę wprowadza zamęt, by zaraz potem znaleźć dla siebie właściwe miejsce. Wszelkie nasze domysły są jednak daremne, jak przyjdzie nam się szybko przekonać, z tego prostego powodu, że jeszcze żaden znany mi pisarz nie okazał się skłonny do rozmowy na ten temat. „Nikt nie robi takich rzeczy”, w takich chwilach przypominają mi się te słyszane wielokrotnie słowa, innymi słowy, ludzie tak naprawdę nie czytają swoich tekstów od nowa, nie tak naprawdę, bo nie próbują przecież nawet tchnąć nowego życia w skostniałą formę utworu i przebić się przez tę twardą skorupę na jego powierzchni – na skutek czego, śpieszę tu dodać, sytuacja pozostaje prosta, a odpowiedzialność autora może spoczywać obok jego pracy niczym lew obok jagnięcia, gdyby zaś postąpili inaczej, musieliby zawczasu zamknąć swe oczy i uszy. Na tę ostatnią odważną zasadę spoglądam jednak pełen wątpliwości, w jakich konkretnie przypadkach – poniósłszy klęskę w tych, o których już wspomniałem – mogłaby ona znaleźć zastosowanie. W każdym razie przeciwnicy poprawiania tekstów z jakichkolwiek względów są wystarczająco liczni i elokwentni w dowodzeniu swoich racji – ich wiara, co chyba oczywiste, pozostaje głęboka, ich życie wolne od trosk, ich spokój niezmącony. Jednak ten obraz autora, który wcale do nanoszenia poprawek we własnych utworach skłonny nie jest, owego stronniczego krytyka, który okazuje się tak niekonsekwentną i nieszczerą, wręcz podejrzaną personą, wciąż staje mi przed oczami, by podać w wątpliwość moje przekonanie. Gdzie się na niego natknęliśmy w naszych wędrówkach po interesującej prozie, skoro już o tym mowa, no i czemu zakładamy, że musimy w niego wierzyć, zanim nie będziemy do tego zmuszeni?

Jeśli potrzebuję wytchnienia i odmiany, zwracam się ku pokaźnemu dorobkowi Balzaca, gdzie zawsze znajdę całkowite przeciwieństwo takiego obrazu, tak kompletne w swoim podejściu do tego, co „przeszłe”. Ów pisarz w obliczu nowych terminów, lepszych środków wyrazu (a owe rzeczy, jak wiadomo, rozrastały się wokół niego z niewyobrażalną wprost szybkością) nigdy nie zdołał dostrzec czy wypowiedzieć wszystkiego, nigdy też jednak nie ustał w ciągłym dążeniu ku ideałowi. Przypadek Balzaca jest szczególnie wyrazisty i ważny, toteż w jego ochronnym cieniu mogę bez przeszkód szukać czegoś, co przypomni mi sens owych uwag. Jesteśmy dłużnikami jego wrażliwości pisarza, która nigdy nie przestała służyć za wzór, choć czasem musimy przypomnieć sobie ów najwspanialszy obraz tego, co nieodwracalne, naszą największą i najbogatszą spuściznę twórczej prozy. Już samo to wystarczy, by wzmocnić moje zainteresowanie kwestią pobudzania, przeżywania na nowo wizji – gdyby moje własne doświadczenia, powszechnie zresztą znane, nie dostarczyły mi dosyć materiału do przemyśleń. Czytelnik może wręcz odnieść wrażenie, że zatracam się w tej niezrozumiałej obfitości, niezrozumiałej bez wątpienia dlatego, że składającej się z tylu różnorodnych, delikatnych rzeczy, tak płochliwych i nieuchwytnych, zwodniczych i nieodgadnionych, które przyczyniają się do głębokich i właściwie wręcz pewnych zmian. W każdym razie to wystarczy, aby poczuć się jednocześnie oczarowanym i zadziwionym przemianami dostępnymi właściwie na wyciągnięcie ręki, bez sondowania nieznanych, niezgłębionych wód. Ponieważ jednak owo przyjemne podniecenie oraz niedoskonała jeszcze przytomność umysłu mogą, na tej samej podstawie, stanowić doskonałe źródło pokrzepienia, dzięki czemu rozbrzmiewający w tym całym podekscytowaniu ciągły refren – „Gdyby tylko można było napisać tekst na nowo, gdyby tylko można było lepiej oddać sprawiedliwość tym wszystkim poprawkom na jego topornej powierzchni, lichym drobinom świadomie skromnej materii, które rzucają się w oczy za sprawą smutnej przygany dla dawnych niedorzeczności artystycznego podejścia!” – owa pełna tęsknoty refleksja ma tak wiele wspaniałych, pozytywnych momentów, bez wątpienia osiągając swoje apogeum na przepełnionych smutkiem kartach „Amerykanina”, gdzie, biorąc pod uwagę wszelkie elementy i samą istotę tekstu, owa długo chowana uraza znalazła wreszcie swe ujście, niczym postać zbyt długo odziana w niedopasowany strój, strój tandetnie przyozdobiony i wręcz jej niegodny. Z drugiej strony, owa ostrość wezwania, domaganie się przykładnej kary albo przynajmniej podstawowej sprawiedliwości okazały się praktycznie niczym w obliczu znacznie lepszych literackich rozwiązań „Ambasadorów” i „Złotej czary” – przy czym mogę tę listę znacząco rozszerzyć, dodając do niej parę opowiadań.

Nieuchronnie, przede wszystkim w wypadku „Amerykanina”, choć w niewiele mniejszym stopniu także „Portretu damy” oraz „Księżnej Casamassimy”, każdego z tych tekstów pełnych historii o dobrych intencjach, zniweczonych za sprawą podstępnych machinacji, biegłości aż nazbyt spóźnionej, mogłem jedynie roić sobie to wszystko od nowa w trakcie powtórnej lektury tekstu, szukać odmiennych środków wyrazu, z nadzieją, że dla jakiegoś świeższego, bardziej przenikliwego krytycznego intelektu nie przywracałem do życia dawnych nieszczęść i wypadków, nie otwierałem starych ran i blizn całkiem na darmo. To samo tyczy się zresztą ewentualnego oddziaływania tego procesu na wiele z zebranych już, krótszych i dłuższych utworów; wciąż nie przestaję się bowiem modlić o to, by subtelniejszy nastrój tak ulepszonej formy dodawał im wystarczającej pozłoty – przynajmniej dla tych czytelników, choćby nawet nielicznych, którzy wykażą zainteresowanie tematem nastroju i formy. W tym momencie formułowania końcowych już przecież uwag nic nie mogłoby wydawać mi się trafniejszym wyborem – oczywiście, przy założeniu sporego marginesu swobody – niż próba rzucenia odrobiny światła na to, jak niektóre z moich wizji okazały się twardo, nieustępliwie wręcz powtarzać, podczas gdy inne ochoczo, acz z rumieńcem zawstydzenia zdawały się na nowo odradzać. I jeden, i drugi sposób bez wątpienia pozwalały mi jednak uniknąć sromoty, choć muszę tu przyznać, że generalnie dla mnie jako obserwatora znacznie ciekawsze wydaje się obserwowanie, jak tekst rodzi się na nowo, niż powtarza jedynie to, co wydało mi się warte zachowania. Czymże było w najgorszym wypadku owo zadanie, muszę tu spytać, jeśli nie szczerym zaproszeniem czytelnika, aby odważył się śnić w moim towarzystwie, by jeszcze lepiej pojąć, co chciałem w swym tekście wyrazić? Najważniejszą konsekwencję ponownej lektury zawsze stanowi bowiem świadomość, że w głębokim oceanie naszych wysiłków można znaleźć znacznie więcej połyskujących srebrzyście ryb, niż dałoby się schwytać w największą nawet sieć; więc tylko zwykła uprzejmość dyktuje autorowi, jaki kurs najlepiej obrać, by uczynić ów sens zaraźliwym – tak piękną sieć udaje mu się utkać, choć może żaden to powód do zachwytów, jeśli tylko ma na względzie ową ufność, którą sam przecież ochoczo wzbudził. I nic nie jest go w stanie zwolnić z obowiązku odpłacenia za to zaufanie.

Najlepszym sposobem byłoby dla niego zwielokrotnienie w każdym z powiązań wszelkich możliwych źródeł rozrywki albo też, by znów uciec się do grubiańskich określeń, zintensyfikowanie okazji do odczuwania przyjemności, wszystko sprowadza się bowiem właśnie do tego, do mojej i waszej „uciechy”, jeśli tylko pozwolimy temu słowu w pełni się rozwinąć, choć dla kwestii, czy tekst będzie czytelnika bawić, wcale nie są istotne najdrobniejsze nawet wątpliwości związane z jego tworzeniem, takie jak pytanie o kadencję zdań czy położenie przecinka. Wystarczy przez moment pomyśleć o takim tekście jako o grze figuratywnych wartości, które czynią go częścią, 1 to ważną częścią, naszego postrzegania świata przede wszystkim w jego wizualnym aspekcie – traktowania ich w najwyższym stopniu jako wizerunków, obrazów, figur, odwzorowań, tak istotnych dla naszego oglądu rzeczywistości – by natychmiast odczuć efekty podobnego stanu na każdym niemal zakręcie naszej drogi i w każdym niemal punkcie reprezentatywnej powierzchni. Wystarczy jedynie uchylić drzwi dla wszystkich sposobów obrazowania w ogóle godnych tego miana, by już po chwili ujrzeć, jak ów wyobrażeniowy, kwalifikujący czynnik natychmiast włącza się do gry. Możemy przemierzyć całe połacie oszukańczo przedstawieniowej prozy, której niezmiennie brak owego elementu bezpośrednio przywołującego i dokładnie odwzorowującego rzeczywistość, pozwalającego osiągnąć wierne podobieństwo, tworzącego przekonującą, czarowną, przemawiającą do odbiorcy iluzję. Wszystko to oznacza zaś ni mniej, ni więcej, że czytelnika trzeba, by użyć tu potocznego zwrotu, „kupić” – nawet jeśli biedak, ciągle zaskakiwany i oszukiwany w kwestii tego, co należy do jego obowiązków, niezbyt zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Tym samym w większości wypadków nie może się pochwalić, mam wrażenie, wystarczająco wyczuloną wrażliwością także w innych kwestiach, a już najmniej jeśli chodzi o to, że padł ofiarą oszustwa tam, gdzie obietnica prawdziwego oczarowania nie zdołała mu dostarczyć pełni przyjemności, która czeka jedynie na bezpośrednie odczytanie ze skierowanego do niego wezwania. Nie trzeba chyba dodawać, że najwyższą próbą jakiejkolwiek literackiej formy poczętej z „poezji” – jeśli użyć tego terminu w jego najszerszym sensie – jest jej głośne odczytanie. Mówimy tu, oczywiście, nie o formach niepoetyckich, lecz o takich, których przesłanie skierowane jest do wyobraźni czytelnika, zasadzającej się na nieobliczalności sztuki, na duchowej i estetycznej wizji, która ma porwać umysł swym urokiem i czarem. Zasadniczą właściwością takiej formy jest zdradzanie swoich najskrytszych tajemnic, i to zdradzanie ich z wdzięcznością, pod naciskiem uwagi otwarcie wyartykułowanej. Nawet jeśli nagradza ona ze wszystkich sił ową bezgłośną, „cichą” lekturę, nadal w sposób godny ubolewania „tłamsi” jej szanse na odniesienie powodzenia, nadal igra z rozbudzonymi apetytami, wobec których w istocie nigdy nie może pozostać obojętna, nie zadbawszy o zorganizowanie wszystkiego tak, by owe wspaniałe efekty dało się przypisać samemu aktowi i procesowi pojmowania, równie wspaniale domagającego się tego, co najlepsze. Potem zaś, niezawodnie i nie mniej pięknie, na to żądanie odpowiada; bowiem nigdzie nie znalazłem potwierdzenia dla równie dziwnej tezy, że prawdziwa wartość interesującej prozy zależy całkowicie od wstrzymania podobnych sprawdzianów – innymi słowy, od bycia, co doprawdy oburzające, jedynie pobieżnie przeglądaną, lekceważoną i mamrotaną pod nosem. Gustaw Flaubert znalazł na to doskonałe określenie – w tym sensie, że wszelka przedstawieniowa proza, która po odczytanu na głos okazuje się nie dość satysfakcjonująca, jest nieodpowiednia, bowiem nie potrafi odwzorować „prawdziwego życia”. Im bardziej bowiem pozostaje w nim zanurzona, tym większą przyjemność potrafi dawać, morał zaś jest taki, że – choć oczywiście można na ten temat powiedzieć jeszcze wiele innych, równie trafnych rzeczy – odkryłem, jak bardzo kolejna lektura tekstu wzmacnia we mnie pragnienie, by owo prawdziwe życie wiernie odwzorować.

Wszystko to bez wątpienia sprowadza się do stwierdzenia, że tak jak całe nasze życie składa się z takich doprowadzonych do końca spraw, które ze swojej strony przyczyniają się do wykonania kolejnych, tak nasze zachowanie i jego owoce stanowią tak naprawdę jednię, nieustępliwą i nienasyconą, toteż każdy nasz postępek pośród tylu innych uczynków mówi sam za siebie i każdy zazębia się z całą resztą. Im bardziej jesteśmy zdolni do działania, tym rzadziej szukamy po omacku takich różnic, dzięki czemu przy minimum zdolności zaczynamy z czasem rozumieć, że ujmowanie rzeczy w słowa to nic innego jak wykonywanie tego zadania dokładnie, odpowiedzialnie, bez końca. Nasz sposób wyrażania i pojmowania tych zależności stanowi element naszego postępowania, naszego życia niemal w tym samym stopniu, co każdy inny aspekt naszej wolności; takie sprawy stanowią bowiem w znacznej mierze doskonały materiał do działania. Co więcej, nasze literackie dokonania cieszą się tą przewagą nad tyloma innymi z naszych poczynań, że choć wędrują w świat i często błądzą nawet po pustyni, nie zatracają się do końca, bowiem ich powiązanie z nami, choćby najsłabsze, nigdy tak naprawdę nie przestaje istnieć – podczas gdy z tym, co nas z nimi wiąże, możemy uczynić niemal wszystko, na co przyjdzie nam ochota. Innymi słowy, jesteśmy skazani, czy tego chcemy, czy nie, na to, by porzucać, gubić, zapominać tyle z naszych ważnych społecznych wystąpień, oddawać je na pastwę rozpaczy i zwątpienia, choćby tylko dlatego, że te ślady, zapiski, powiązania, które chętnie byśmy zachowali, są praktycznie niemożliwe do uratowania spośród całej reszty. Rezygnujemy więc z nich, nawet kiedy tego nie chcemy – to nie jest kwestia wyboru. Z drugiej strony nie dotyczy to rzeczy wyższego rzędu, których jesteśmy „sprawcami” – o nich również moglibyśmy zapomnieć, a jednak nie musimy się przecież ich wypierać. Nasz związek z nimi jest oczywisty, ale w tym właśnie fakcie kryje się niezrównana przewaga artysty. To wyłącznie jego decyzja, że nie zrywa kontaktu z wyznawanymi przez siebie wartościami, nie „zdradza” tego, co najważniejsze. Nigdy nie będzie od nich oderwany, wystarczy, że nie będzie się taki czuł, bo przecież najlżejszy jego dotyk na nowo powołuje do życia cały łańcuch wzajemnych powiązań i odpowiedzialności. To znaczy, jeśli zawsze robi coś, czego we własnym mniemaniu nigdy dotąd nie miał okazji spróbować. A wszystko to oznacza dla niego działanie z wielkim zapamiętaniem, skoro jest to działanie publicznie zaświadczone. Nasze zachowanie często może się wydawać nierówne, ponieważ nieustannie wymyka się ono naszej władzy – wciąż na nowo musimy się godzić z tym, że jawi się ono całkiem bez osłonek, a więc w stanie nieznoszącym jakiejkolwiek krytyki. Jednak we wszystkich sytuacjach aspirujących do miana publicznych wystąpień nadal rządzi jedna naczelna prawda – skoro wszelka sztuka to kwestia odwzorowania, troska to sprawa aktywności, a zakończenie spójności, to dowiedziona pomyłka jest w istocie aktem przeprosin, bezsilny żal jałowym komentarzem, „powiązania” zaś przydatne do celów wyższych niż proste wyrażenie skruchy.

Henry James
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: