Klan czerwonego sorga - ebook
Klan czerwonego sorga - ebook
Obejmująca trzy pokolenia opowieść o miłości, śmierci, odwadze i rodzinie.
Przedstawiona w serii migawek i retrospekcji, odmalowujących wydarzenia nieludzko okrutnego czasu w chińskiej historii, zapoczątkowanego w latach trzydziestych oporem Chińczyków wobec inwazji Japonii. Cztery rozdziały przedstawiające jak w kalejdoskopie wizję czterdziestu lat historii na tle krajobrazu chińskiej wsi, widzianej oczami jej ubogiego mieszkańca.
„Klan czerwonego sorga” został uznany przez chińskich czytelników za najlepszą powieść roku 1986. Zhang Yimou nakręcił na jej podstawie film, który w 1988 roku na festiwalu w Berlinie nagrodzono Złotym Niedźwiedziem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-215-9 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewiątego dnia ósmego miesiąca tradycyjnego kalendarza mój ojciec, syn bandyty, miał piętnaście lat. Szykował się właśnie, by dołączyć do oddziału komendanta Yu Zhan’ao – przyszłego legendarnego bohatera – który miał zasadzić się na japońską jednostkę zmotoryzowaną podążającą drogą Jiao–Ping. Moja babka, ubrana w pikowane wdzianko, odprowadziła go do wejścia do wioski.
– Stójcie – polecił komendant Yu.
Babka zatrzymała się i rzekła do syna:
– Słuchaj przybranego taty, Douguan!
Mój ojciec milczał. Postawna sylwetka babki i ciepła woń dochodząca z jej pikowanego ubrania zmroziły go – poczuł dreszcz, zaburczało mu w brzuchu.
– Chodźmy, przybrany synku. – Komendant pogłaskał go po głowie.
Chaos ogarniał niebo i ziemię, w powietrzu wisiała mgła. Odgłos kroków maszerującego oddziału dobiegał z bardzo daleka. Ojciec słyszał go, lecz nie widział żołnierzy skrytych za niebieskawą zasłoną. Uczepiwszy się poły komendanckiego płaszcza, przebierał nogami ile sił. Babka niknęła na horyzoncie niczym odległy brzeg coraz bardziej wzburzonego morza oparów, młodzieniec trzymał się swojego komendanta niby burty statku.
Tak oto mój ojciec ruszył w drogę – drogę do granitowego głazu, tkwiącego wśród czerwonych pól sorga w naszej rodzinnej wiosce, który stał się potem jego pozbawionym inskrypcji kamieniem nagrobnym. Gdy grób był już gęsto porośnięty trawą, pewnego razu mały chłopak z gołym zadkiem przyprowadził tu śnieżnobiałą kozę. Kiedy koza nieśpiesznie skubała trawę, malec stanął na grobie i nasikał nań ze złością, po czym zaśpiewał na całe gardło: „Sorgo już czerwone – Japończycy idą. Gotujcie się bracia, strzelajcie z armaty!”.
Chodziły słuchy, że tym kozim pastuszkiem byłem ja, ale nie wiem, czy to prawda. Zawsze kochałem Północno-Wschodnie Gaomi całym sercem i jednocześnie nienawidziłem go do szpiku kości. Kiedy dorosłem i zacząłem pilnie studiować marksizm, doszedłem do wniosku, że Północno-Wschodnie Gaomi jest bez wątpienia najpiękniejszym i najwstrętniejszym, najniezwyklejszym i najpospolitszym, najświętszym i najbardziej zepsutym, najbardziej bohaterskim i najbardziej łajdackim miejscem na tej planecie – miejscem, gdzie pije się najwięcej wódki i kocha najmocniej. Moi przodkowie, którzy żyli na tej ziemi, lubili sorgo i co roku sadzili go mnóstwo. W ósmym miesiącu, gdy jesień była w pełni, nieskończone łany czerwonego zboża lśniły niczym morze krwi. Sorgo, wysokie i gęste¹, zachwycało wspaniałością, wzruszało melancholią, budziło namiętność. Jesienią wiały chłodne wiatry, słońce mocno świeciło. Białe, pulchne obłoki przepływały po lazurowym niebie, po polach sorga sunęły ich purpurowe, kształtne cienie. Przez dziesięciolecia, które zdawały się trwać tylko chwilę, gromady czerwonych ludzkich postaci podążały w różnych kierunkach wśród źdźbeł, jakby tkały olbrzymią sieć. Zabijały, grabiły, wiernie broniły ojczyzny – tańczyły bohaterski, tragiczny taniec. Przy nich my, ich potomkowie, wydajemy się mali i niegodni. Żyjąc w czasach postępu, mam dojmujące uczucie, że nasz gatunek cofa się w rozwoju.
Opuściwszy wieś, oddział posuwał się wąską polną drogą, odgłosy kroków mieszały się z szelestem deptanej trawy. Gęsta mgła wydawała się poruszać, jakby coś w niej żyło. Niezliczone drobniutkie kropelki wody łączyły się na twarzy ojca w duże kuliste krople, kosmyki włosów oblepiały czoło. Ojciec przywykł do delikatnego zapachu mięty i słodko-gorzkiej woni dojrzałego sorga dobiegających z pól, wśród których wiodła droga – aromaty te nie były dla niego niczym nowym, wtedy jednak, podczas tamtego marszu, wyczuł przez mgłę jakiś dziwny, wstrętno-słodki, ni to żółty, ni to czerwony odór. Zapach ten, zmieszany z woniami mięty i sorga, wzbudził w nim bardzo odległe, głęboko ukryte wspomnienia.
Siedem dni później, piętnastego dnia ósmego miesiąca, w Święto Środka Jesieni, okrągły księżyc w pełni wzniósł się ponad majestatycznymi, pogrążonymi w ciszy polami sorga. Skąpane w srebrnym blasku pędy lśniły jak powleczone rtęcią. Wśród wyraźnie odcinających się fragmentów światła i cienia mój ojciec wyczuł ów słodko-gorzki odór, wielokrotnie silniejszy od tego, który pojawił się teraz. Wtedy komendant Yu prowadził go za rękę przez sorgowe pole, zasłane piętrzącymi się wszędzie trupami trzech setek jego rodaków. Sącząca się z ciał świeża krew zatapiała zboże, na całej połaci zamieniając czarną ziemię w błoto, po którym szło się powoli i z trudem. Odór zapierał im dech. Pole obsiadła wataha padlinożernych psów, wpatrujących się w ojca i jego dowódcę błyszczącymi ślepiami. Komendant Yu wyciągnął pistolet i strzelił – jedna para oczu zgasła. Drugi strzał – znikła kolejna. Psy zawyły i rozproszyły się, a po chwili rozsiadły się dalej i zanosząc się głośnym ujadaniem, spoglądały łakomie ku ciałom. Wstrętno-słodki odór wzmagał się coraz bardziej.
– Japońskie psy! – wrzasnął komendant. – Japońskie sukinsyny!
Wystrzelał do nich wszystkie naboje, zwierzęta uciekły i zniknęły bez śladu.
– Idziemy, synu! – zarządził dowódca.
Poszli dalej przez zboże, stary i młody, podążając za księżycem. Przesycająca pola woń wypełniła duszę mojego ojca. Przez kolejne, jeszcze straszniejsze, jeszcze bardziej okrutne miesiące i lata woń ta towarzyszyła mu bezustannie.
Źdźbła sorga szeleściły we mgle. Wśród oparów toczyła się z wolna po bagnistej równinie Rzeka Czarnej Wody, jej szum rozbrzmiewał to głośniej, to ciszej, to z daleka, to z bliska. Kiedy dogonili oddział, ojca otoczyły odgłosy kroków i szmery oddechów. Kolba czyjejś strzelby potrąciła inną kolbę. Stopa któregoś z żołnierzy na coś trafiła, może na ludzką kość. Idący przed ojcem człowiek zakasłał jakby znajomym tonem – dźwięk ten przypomniał mu pewną parę uszu. Blade, pokryte siatką maleńkich żyłek półprzejrzyste małżowiny, które zawsze czerwieniały z emocji, były najbardziej rzucającym się w oczy organem na głowie Wanga Wenyi. Wang, mężczyzna małego wzrostu, łeb miał pokaźny, wciśnięty głęboko między ramiona.
Ojciec wytężył wzrok, przewiercając spojrzeniem mgłę, i w końcu dojrzał wstrząsaną kaszlem głowę Wanga Wenyi. Przypomniał sobie, jak pewnego dnia spuszczono mu lanie na placu musztry i jak żałosny był to widok. Wang był wówczas świeżym rekrutem w oddziale komendanta Yu. Adiutant Ren wydał żołnierzom rozkaz: „W prawo zwrot!” – Wang Wenyi radośnie przestawił nogi, po czym ruszył w nieokreślonym kierunku. Adiutant Ren smagnął go biczem w zadek, z otwartych nagle ust Wanga Wenyi wydobył się okrzyk: „Ożeż... matko jedyna!”. Po jego minie trudno było zgadnąć, czy jest mu do płaczu, czy do śmiechu. Zza murku okalającego plac dobiegł serdeczny śmiech gapiących się dzieciaków.
Komendant Yu czubkiem buta kopnął Wanga Wenyi prosto w tyłek.
– Czego kaszlesz?
– Panie komendancie... – odpowiedział żołnierz, tłumiąc kolejne kaszlnięcie. – W gardle mnie drapie...
– Drapie, nie drapie, masz być cicho! Jak zdradzisz naszą pozycję i zaczną do nas strzelać, zapłacisz głową!
– Tak jest, panie komendancie! – rzekł Wang Wenyi, po czym chwycił go kolejny spazm kaszlu.
Ojciec raczej wyczuł, niż zobaczył, jak komendant Yu rzuca się do przodu i chwyta Wanga obiema rękami za szyję. Wang Wenyi ze świstem chwytał powietrze, ale przestał kasłać.
Dłonie komendanta puściły kark żołnierza. Ojciec oczyma wyobraźni zobaczył dwa sine niczym dojrzałe winogrona ślady dłoni na skórze Wanga. W niebieskich, wystraszonych oczach mężczyzny poczucie krzywdy mieszało się z wdzięcznością.
Oddział szybko wkroczył między pola. Ojciec czuł instynktownie, że kierują się na południowy wschód. Wąska polna droga, którą szli, była jedynym bezpośrednim połączeniem między Rzeką Czarnej Wody a wioską. W dzień miała kolor białawy. Jej podłoże stanowiła smoliście czarna ziemia, jednak po długim udeptywaniu czerń przestała być widoczna. Drogę pokrywały niezliczone ślady zwierząt: tropy bydła, owiec i kóz w kształcie płatków kwiatów, półokrągłe odciski kopyt mułów, koni i osłów i ich przypominające suszone jabłka odchody, krowie placki, nad którymi roiło się od much, i rozsypane wszędzie kozie bobki podobne do czarnej fasoli. Ojciec często tędy chadzał – później, w ciężkich latach spędzonych w japońskiej kopalni, przed oczyma często pojawiał mu się obraz tego miejsca. Nie miał pojęcia o tych wszystkich erotycznych spektaklach, które swego czasu odegrała na tej drodze moja babka. Nie wiedział, że na ocienionej zbożem czarnej ziemi leżało kiedyś białe, lśniące niczym jadeit jej ciało. Ja jednak wiem o tym doskonale.
Gdy znaleźli się wśród pól, jakość mgły się zmieniła – zasłona stała się gęstsza, bardziej nieruchoma. Wielkie, ponure krople wody kapały z potrącanych przez ludzi i ich ekwipunek źdźbeł zboża, które trzeszczały i pojękiwały ze skrywanym oburzeniem. Woda była lodowata, krystalicznie czysta i świeża w smaku – gdy ojciec podniósł głowę, jedna kropla wpadła mu prosto do ust. Wpatrując się w spokojne opary, dostrzegał kołyszące się, ciężkie główki roślin. Mokre od rosy miękkie liście ocierały się o jego ubranie i twarz. Poczuł na czole krótki podmuch, który zaszemrał w zbożu. Szum Rzeki Czarnej Wody stawał się coraz głośniejszy.
Ojciec lubił pływać w Rzece Czarnej Wody – był urodzonym pływakiem, a babka mówiła, że na widok wody cieszył się bardziej niż na widok własnej matki. Kiedy miał pięć lat, nurkował jak mała kaczka – jego różowe pośladki celowały w niebo, stopy wystawały wysoko nad powierzchnię. Wiedział, że dno rzeki jest czarne, lśniące i miękkie jak łój. Bagniste brzegi porastała szarozielona trzcina i zgniłozielona babka azjatycka, rosły tam też płożące się po ziemi pnącza kudzu i ziele paciorecznika. Na wilgotnej ziemi rysowały się cieniutkie ślady krabów. Kiedy zaczynały wiać jesienne wiatry, przynoszące chłody, stada dzikich gęsi odlatywały na południe, tworząc na niebie klucze w kształcie linii prostej albo znaku „człowiek”². Kiedy proso czerwieniało, całe watahy krabów wielkości końskiego kopyta wspinały się nocami na brzeg, by żerować wśród zarośli. Przepadały za świeżym krowim łajnem i rozkładającymi się szczątkami zwierząt. Szum wody przypomniał ojcu pewien jesienny wieczór, kiedy to zarządca naszej rodzinnej firmy, Liu Luohan³, zabrał go nad rzekę nad rzekę, gdy szedł łowić kraby. Noc miała przydymiony odcień ciemnych dojrzałych winogron, złoty wietrzyk owiewał brzegi rzeki. Na nieskończonym, ciemnoszmaragdowym niebie lśniły zielonkawą poświatą gwiazdozbiory: Wielka Niedźwiedzica, symbolizująca śmierć, Mała Niedźwiedzica, przynosząca życie, szklana ośmiograniasta studnia Oktantu, której brakuje jednego boku, zdesperowany Pasterz, zamierzający włożyć sobie pętlę na szyję, zrozpaczona Prządka⁴, już gotowa rzucić się do rzeki – wszystkie wisiały nad ich głowami. Wuj Liu Luohan od kilkudziesięciu lat zarządzał naszą rodzinną gorzelnią. Mój ojciec biegł ochoczo za nim, niczym za własnym ojcem.
Myśli ojca, niespokojne w otaczającej mgle, rozświetlił blask małej lampki z czworobocznym szklanym kloszem, naftowy dym wydostawał się przez otwór wywiercony w blaszanej pokrywce. Słabe światło wycinało w mroku pas szerokości zaledwie pięciu, sześciu metrów. W jego zasięgu woda przybierała na chwilę piękny żółtopomarańczowy kolor dojrzałej brzoskwini, po czym odpływała w ciemność, gdzie odbijało się w niej rozgwieżdżone niebo. Ojciec i wuj Luohan siedzieli przy lampce na brzegu, okryci pelerynami, wsłuchani w niezwykle głęboki, niski głos rzeki. Od nieskończonych pól docierały podniecone nawoływania godowe lisów. Blask lampy przyciągał kraby, które zbierały się w kręgu światła. Mój ojciec i wuj Luohan siedzieli w milczeniu, wsłuchując się z szacunkiem w sekrety, które szeptała ziemia; od czasu do czasu dobiegały ich powiewy zgniłej woni rzecznego mułu. Stada krabów otaczały ich zewsząd, tworząc niespokojny krąg. Ojciec był tak podekscytowany, że prawie poderwał się z miejsca, ale wuj Luohan przytrzymał go za ramiona.
– Spokojnie! – powiedział. – W gorącej wodzie kąpani nigdy nie dostają ciepłego kleiku!
Ojciec stłumił podniecenie i siedział bez ruchu. Kraby, znalazłszy się w zasięgu lampy, zatrzymywały się i głowa przy głowie, ogon przy ogonie, zakryły szczelnie podłoże. Lśniły zielonkawe skorupy, z wklęsłych oczodołów wystawały setki par okrągłych oczu na szypułkach. Kraby nisko pochyliły łby, z niewidocznych teraz otworów gębowych wydobywały się sznury różnokolorowych bąbelków. Gdy rzucały ludzkości to wielobarwne wyzwanie, nastroszyły się długie włókna peleryny mojego ojca.
– Łap! – krzyknął wuj Luohan.
Zachęcony okrzykiem wuja ojciec ruszył do ataku. Chwycili za rogi gęsto tkanej sieci, którą wcześniej rozłożyli na ziemi. Unieśli do góry warstwę krabów, odkrywając zajęty przez nie spłachetek przybrzeżnego piasku. Związali rogi sieci i rzucili ją na bok, po czym równie wprawnymi, szybkimi ruchami podnieśli kolejne dwie. Wszystkie sieci były tak ciężkie, że musiały zawierać setki, może nawet tysiące krabów.
Gdy oddział wkroczył w zboże, ojciec posuwał się do przodu po krabiemu, zakosami, unikając pustych miejsc między roślinami i przydeptując źdźbła tak, że gięły się na wszystkie strony. Wciąż uczepiony rogu komendanckiego płaszcza chwilami maszerował samodzielnie, a chwilami był ciągnięty naprzód. Ogarniała go senność. Szyja mu zesztywniała, oczy nabrały osowiałego, obojętnego wyrazu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: dopóki będzie mógł chodzić z wujkiem Luohanem nad Rzekę Czarnej Wody, nigdy nie wróci z pustymi rękami.
Ojciec objadał się krabami do znudzenia, kraby jadła też babka. W końcu im się przejadły, ale szkoda było je wyrzucić, toteż wuj Luohan posiekał resztę, zmełł w młynku do przyrządzania tofu, posolił i ponakładał do słoików. Tak powstała krabowa pasta, którą jadaliśmy przez cały rok, dopóki się nie zepsuła, wtedy nawoziliśmy nią maki. Słyszałem, że babka paliła opium, ale nie wpadła w nałóg, dzięki czemu jej twarz do końca życia zachowała brzoskwiniową świeżość, umysł pozostał jasny, a usposobienie miłe. Nawożone krabami maki rosły duże i dorodne i miały różowe, czerwone i białe kwiaty o odurzającym zapachu. Czarna ziemia mojej rodzinnej wioski zawsze była wyjątkowo żyzna i rodziła obfite plony, a uprawiających ją ludzi cechowała dobroć, wytrwałość i ambicja – taki właśnie był charakter moich rodaków. Białe węgorze żyjące w Rzece Czarnej Wody wyrastały grube niczym penisy i tak głupie, że zawsze połykały haczyk.
Ojciec pamiętał, jak zginął wuj Luohan – było to przed rokiem, na drodze Jiao–Ping. Jego ciało zostało rozerwane na kawałki i rozrzucone na wszystkie strony świata. Kiedy zdejmowano z niego skórę, gołe mięso podskakiwało i drgało, jakby był ogromną, obdzieraną ze skóry żabą. Na wspomnienie tego ciała po plecach ojca przebiegł dreszcz. Potem przypomniał sobie pewną noc przed siedmioma czy ośmioma laty, kiedy to moja babka, pijana, stała oparta o snop sorga na podwórzu naszej rodzinnej gorzelni, obejmowała wuja Luohana za szyję i błagała:
– Wuju... Nie odchodź! Nie obchodzi cię mnich – miej wzgląd na Buddę, nie zależy ci na rybach – zastanów się nad wodą, jeśli nie dbasz o mnie – pomyśl o Douguanie! Jeśli mnie pragniesz... mogę być twoja... Jesteś dla mnie jak ojciec...
Wuj Luohan odepchnął babkę i poczłapał do szopy mieszać paszę dla zwierząt – dwóch czarnych mułów pracujących w naszej gorzelni, dzięki której staliśmy się najbogatszą rodziną w wiosce. Donikąd nie odszedł. Był kierownikiem firmy, dopóki Japończycy nie zabrali mułów na budowę drogi Jiao–Ping.
Od wsi, którą zostawili za sobą, dały się słyszeć przeciągłe porykiwania mułów. Ojciec wzdrygnął się i otworzył szeroko oczy, ale widział tylko mgłę – półprzejrzystą, lecz nieprzeniknioną. Wysokie, proste źdźbła sorga tworzyły gęsty żywopłot majaczący za zasłoną mgieł, za nim krył się następny i jeszcze następny, i tak w nieskończoność. Ojciec już zapomniał, ile czasu minęło od chwili, gdy weszli w zboże – jego myśli wciąż krążyły wokół szumiącej w oddali życiodajnej rzeki, wokół wspomnień. Nie rozumiał, po co w takim tempie przedzierali się przez tę gęstą jak sen, rozległą jak morze połać. Stracił poczucie kierunku. Dwa lata wcześniej też zdarzyło mu się zgubić na polu, ale w końcu zdołał znaleźć drogę – kierował się szumem rzeki. Tym razem także usłyszał jej sygnał i szybko się zorientował, że oddział zmierza na wschód z odchyleniem na południe, równolegle do biegu rzeki. Znał już kierunek, zrozumiał więc, że idą zrobić zasadzkę na Japończyków – że będą zabijać ludzi tak samo, jak zabija się psy. Wiedział, że idąc na południowy wschód, szybko dotrą do drogi z powiatu Jiao do powiatu Pingdu, łączącej północ z południem i dzielącej wielką nizinę na dwie części. Zbudowali ją zwykli ludzie, pod ciosami batów i bagnetów w rękach Japończyków i ich wiernych psów, kolaborantów.
Sorgo poruszało się niespokojnie, roztrącane przez oddział zmęczonych żołnierzy o głowach i szyjach mokrych od opadającej rosy. Wang Wenyi ciągle kasłał, mimo nieustannych połajanek komendanta. Ojciec czuł, że droga jest blisko, jego oczy już dostrzegały niewyraźny zarys. Nie wiedzieć kiedy nawet tam, gdzie mgła była najgęstsza, zaczęły się pojawiać niewielkie prześwity – mokre źdźbła sorga jedno po drugim popatrywały przez owe luki na ojca, a on odpowiadał im oddanym spojrzeniem. Nagle poczuł, że są to żywe istoty, które mają duszę i które tkwiąc korzeniami w czarnej ziemi, wchłaniają energię Słońca i Księżyca, piją deszcz i rosę, rozumieją porządek Nieba i ład Ziemi. Kolor sorga powiedział ojcu, że słońce już rozjarzyło bolesną czerwienią osłonięty zbożem horyzont.
Nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Ojciec najpierw usłyszał przenikliwy gwizd tuż koło ucha, a potem trzask, jakby coś się przed nimi rozerwało.
– Kto strzelił?! – krzyknął komendant. – Który gnojek strzelił?!
Ojciec słyszał, jak pocisk przewierca się przez gęstą mgłę między łodygami i liśćmi zboża i strąca jeden z kłosów. Wszyscy wstrzymali oddech. Kula przeleciała z wizgiem i w nieokreślonym miejscu spadła na ziemię. We mgle rozszedł się zapach prochu.
– Panie komendancie! – zapiszczał żałośnie Wang Wenyi. – Nie mam głowy! Panie komendancie! Gdzie moja głowa?
Dowódca zbaraniał na chwilę, po czym wymierzył mu kopniaka.
– Pieprzony idioto! Skoro nie masz głowy, to jak możesz mówić?
Komendant Yu porzucił mego ojca i ruszył na czoło oddziału. Wang Wenyi wciąż lamentował. Ojciec zrobił krok do przodu i spojrzał na jego twarz o dziwacznym wyrazie. Po policzku Wanga Wenyi spływało coś ciemnoniebieskiego. Ojciec wyciągnął rękę i dotknął lepkiej, ciepłej substancji. Poczuł zapach podobny do tego, który wydzielał muł z dna Rzeki Czarnej Wody, lecz dużo świeższy. Zagłuszył aromat mięty i słodko-gorzką woń sorga i obudził w ojcu wspomnienie, z każdą chwilą bliższe. Niczym sznur paciorków zapach ten łączył muł Rzeki Czarnej Wody, czarną ziemię, na której wyrastało sorgo, wiecznie żywą przeszłość i przyszłość, której nie sposób powstrzymać. Bywały czasy, że cały świat pachniał ludzką krwią.
– Wujku, wujku, jesteś ranny! – zauważył ojciec.
– Douguan, to ty, prawda? Sprawdź no, czy wujek ma jeszcze głowę na karku, dobrze?
– Masz, wujku! Wszystko z nią w porządku, tylko z ucha krew ci leci.
Wang Wenyi wyciągnął rękę i pomacał ucho, po czym spojrzał na dłoń – była cała we krwi. Wrzasnął przeraźliwie, po czym zamarł.
– Panie komendancie, jestem ranny! Jestem ranny!
Dowódca wrócił z przodu oddziału, chwycił Wanga Wenyi za szyję i przyklęknął.
– Przestań wrzeszczeć, bo cię uduszę! – warknął ściszonym głosem.
Wang Wenyi ani pisnął.
– Gdzie jesteś ranny? – zapytał komendant.
– W ucho... – zapłakał żołnierz.
Dowódca wyciągnął zza pasa zwinięty kawałek białej tkaniny, przedarł na pół i podał Wangowi Wenyi.
– Przyłóż to, bądź cicho i idź dalej, jak dojdziemy do drogi, to sobie obandażujesz – zarządził. – Douguan! – przywołał ojca.
Ojciec kiwnął głową. Dowódca chwycił go za rękę i ruszyli, a Wang Wenyi, pochlipując, człapał za nimi.
Okazało się, że winien był niejaki Niemowa. Strzelba, którą niósł na plecach, wypaliła, gdy się potknął. Ten rosły mężczyzna otwierał pochód, maszerując z broną w ręku. Był wielkim zawadiaką, starym przyjacielem komendanta Yu, razem buszowali po okolicznych łąkach i lasach, razem opychali się cudzymi plackami wśród sorgowych pól. Kulał na jedną nogę z powodu jakiejś wrodzonej wady, mimo to poruszał się bardzo sprawnie. Ojciec trochę się go bał.
O brzasku, gdy oddział komendanta Yu dotarł w końcu do drogi Jiao–Ping, wielka mgła nareszcie się rozwiała. W naszej wiosce ósmy miesiąc to pora mgieł – być może to kwestia nizinnego, wilgotnego terenu. Kiedy ojciec wszedł na drogę, poczuł się zręczny i lekki, jego krok nabrał tempa i wigoru, puścił więc odważnie skraj płaszcza swojego dowódcy. Wang Wenyi ze szmatką przyłożoną do ucha nadal miał płaczliwą minę. Komendant Yu niezręcznie obandażował ranę, zawijając mu pół głowy. Żołnierz boleśnie zgrzytał zębami.
– Miałeś szczęście! – orzekł dowódca.
– Cała krew mi wypłynęła, nie mogę iść dalej! – jęknął Wang Wenyi.
– Bzdety! To nic gorszego niż ugryzienie komara. Zapomniałeś o swoich trzech synach?
– Nie, nie zapomniałem... – wymamrotał mężczyzna, spuszczając głowę.
Kolba długolufowej strzelby myśliwskiej, którą taszczył na ramieniu, miała kolor krwi. Płaski metalowy pojemnik na proch dyndał mu na pośladku.
Ostatnie skrawki mgły wycofały się w głąb pól. Drogę pokrywał żwir, na którym nie było widać ani odcisków końskich i bydlęcych kopyt, ani śladów stóp człowieka. Gęstwina zbóż otaczająca z obu stron tę dziwaczną opustoszałą drogę wydawała się złowróżbna. Ojciec wiedział, że oddział komendanta Yu, z głuchymi, niemymi i kulawymi włącznie, liczył nie więcej niż czterdziestu żołnierzy. Ludzie ci jednak, gdy mieszkali w wiosce, robili wokół siebie tyle szumu – aż fruwało pierze i psy podskakiwały – że cała wieś wydawała się roić od wojska. Kiedy oddział wszedł na drogę, ta niespełna czterdziestka ludzi zbiła się w małą grupkę, przypominającą zziębniętego węża. Mieli broń najróżniejszego autoramentu: śrutówki, stare karabiny Hanyang, a bracia Fangowie, Szósty i Siódmy, taszczyli armatę, z której można było strzelać odważnikami do wagi. Niemowa dźwigał szeroką bronę o dwudziestu sześciu ostrych metalowych zębach, takie same narzędzia niosło trzech innych żołnierzy. Ojciec nie wiedział jeszcze, na czym ma polegać zastawianie zasadzki na Japończyków ani tym bardziej, dlaczego potrzebowali w tym celu aż czterech bron.2
Do Północno-Wschodniego Gaomi zawitałem pewnego razu, pisząc kronikę mojej rodziny. Interesowałem się przede wszystkim słynną bitwą na brzegu Rzeki Czarnej Wody, w której uczestniczył mój ojciec i w której zginął japoński generał. Pewna stara, dziewięćdziesięciodwuletnia kobieta zaprezentowała mi taką oto śpiewną opowieść: „W Północno-Wschodnim Gaomi mężczyzn było wielu, nad Rzeką Czarnej Wody bitwę rozpoczęli. Powiódł ich sławny komendant Yu, rozległ się chórem wystrzałów huk. Japońskie diabły się porozbiegały, pokotem na równinę popadały. Bohaterska Dai Fenglian, jak kwiat subtelna i piękna jak sen, kazała brony ustawić w szyku, aby wrogowi przeszkodzić w ataku...”. Staruszka była pomarszczona i łysa jak gliniany dzbanek, wierzchy jej dłoni z wystającymi żyłami przypominały pofałdowaną skórę owocu luffy. Przeżyła masakrę w dniu Święta Środka Jesieni w 1939 roku dzięki temu, że z powodu owrzodzonych nóg nie mogła uciekać, więc mąż ukrył ją w piwnicy na ziemniaki – los się do niej uśmiechnął. Dai Fenglian, o której śpiewała staruszka, to moja babka. Słysząc ten fragment, wpadłem w wielkie podniecenie. Oto okazało się, że na pomysł, by bronami zagrodzić drogę japońskiej kolumnie zmotoryzowanej, wpadła moja babka, kobieta z mojego rodu. Należała więc do awangardy wojny antyjapońskiej, była prawdziwą bohaterką narodową.
Po wzmiance o mojej babce staruszka się rozgadała. Jej opowieść była porwana i chaotyczna niczym chmara rozwiewanych wiatrem liści. Opowiadała, że stopy mojej babki były najdrobniejsze w całej wsi, a nasza gorzelnia przewyższała sławą wszystkie inne. Kiedy wróciła do tematu drogi Jiao–Ping, narracja stała się uporządkowana: „Jak doszli z drogą do tego miejsca... sorgo było wysokie po pas... Japońskie diabły zabrały wszystkich zdatnych do pracy... Robili byle jak, lenili się jak mogli... Te wielkie dwa czarne muły twojej rodziny też zabrali... Wybudowali most na Rzece Czarnej Wody... Luohan, zarządca z waszego domu... Coś tam było między nim a twoją babką, ludzie gadali... Ajajaj, kiedy twoja babka była młoda, wielu się w niej kochało... Sprytny chłopak ten twój ojciec, kiedy miał piętnaście lat, po raz pierwszy zabił człowieka. Na dziesięciu bękartów dziewięciu zawsze schodzi na złą drogę... Luohan okulawił muły... Złapali go i obdarli ze skóry... Japońskie diabły dręczyły ludzi, srały im do garnków, sikały do dzbanów. Tamtego roku poszłam kiedyś po wodę i co znalazłam w wiadrze? Ludzką głowę, z warkoczykiem...”.
Wuj Liu Luohan był bardzo ważną postacią w historii naszej rodziny. Jeśli jednak chodzi o jego romans z babką, jednoznacznych dowodów na ten temat brak, a ja, szczerze mówiąc, nie potrafiłem zaakceptować tej historii. Rozumiałem logikę wydarzeń, ale słowa staruszki o głowie jak dzbanek wprawiały mnie w zakłopotanie. Skoro wuj Luohan traktował mojego ojca jak własnego wnuka, myślałem, to znaczy, że był tak jakby moim pradziadkiem. Jeśli więc mój pradziad romansował z moją babką, to znaczy, że popełniali coś w rodzaju kazirodztwa, prawda? To jednak kompletna bzdura – babka była szefową wuja Luohana, nie jego synową, związek wuja Luohana z naszą rodziną opierał się na interesach, nie na więzach krwi – był naszym oddanym, wiernym pracownikiem, wzbogacił, upiększył historię naszej rodziny i bez wątpienia przydał jej jeszcze większej chwały. Czy babka kochała się w nim, czy nie, czy sypiał z nią na kangu⁵ – nie ma to żadnego moralnego znaczenia. A jeśli nawet go kochała... Wierzę głęboko, że moja babka mogła robić wszystko, czego zapragnęła. Była nie tylko bohaterką wojny antyjapońskiej, ale i prekursorką wyzwolenia seksualnego, ikoną kobiecej niezależności.
W powiatowych kronikach wyczytałem, że w dwudziestym siódmym roku Republiki Chińskiej armia japońska wzięła na roboty ludzi z powiatów Gaomi, Pingdu i Jiao, którzy przepracowali przy budowie drogi Jiao–Ping czterdzieści tysięcy roboczodniówek. Straty w plonach były nie do oszacowania, a wsie sąsiadujące z budową drogi zostały ogołocone ze zwierząt pociągowych. Pewien chłop, Liu Luohan, zakradł się nocą i szpadlem poranił nogi jednego z mułów. Został schwytany, następnego dnia japońscy żołnierze przywiązali go do pala i żywcem obdarli ze skóry na oczach tłumu. Na jego twarzy nie było strachu, a z ust płynął nieprzerwany potok przekleństw aż do chwili, gdy wyzionął ducha.