Ładny gips - ebook
Ładny gips - ebook
Pracownice wyższej uczelni, Agata Cyryl i jej najlepsza przyjaciółka Jola Kapłan, mają niezwykłą skłonność do wplątywania się w afery kryminalne. Tam, gdzie się pojawią, od razu zaczyna dziać się coś niezwykłego, a gdy zaczynają działać, złoczyńcy i… policja muszą się mieć na baczności. Akcja powieści toczy się na prowincji, z dala od szacownych murów uczelni. W miasteczku, w którym Agatka Cyryl spędza urlop, dochodzi do zuchwałych kradzieży krasnali ogrodowych.
Kto i dlaczego sieje zamęt w spokojnym dotąd miasteczku? Przeciw komu wymierzone są działania złoczyńców? Wyraźnie tropy wiodą wprost do ratusza… Na mieszkańców Krasnalna pada blady strach. Miejscowa policja okazuje się bezradna, przyjaciółkom nie pozostaje więc nic innego, tylko wziąć sprawę w swoje ręce. Bardzo powoli, okrężną drogą, zbliżają się do wyjaśnienia zagadki…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-52-7 |
Rozmiar pliku: | 657 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koniec roku akademickiego pracownicy Katedry Genetyki przyjęli z ogromną ulgą. Z korytarzy znikli ostatni studenci, na dworze świeciło słońce, a wizja bliskich urlopów znakomicie poprawiała nastrój. W takich warunkach aż się chciało pracować. Teraz, uwolnieni od grafiku zajęć, mogli poświęcić się wyłącznie badaniom naukowym, a nawet, co ostatnio zdarzało się rzadko, znaleźć chwilkę na pogaduszki przy kawie. Atmosfera zrobiła się prawie wakacyjna. Błogą ciszę od czasu do czasu przerywał przeraźliwy wrzask papugi Lili, ale do tego zdążyli się już przyzwyczaić i nawet polubić.
– Ta papuga spadła nam jak manna z nieba – powiedziała Agatka Cyryl, a pozostali natychmiast przyznali jej rację.
Odkąd Lili stała się oczkiem w głowie szefowej, stosunki pomiędzy personelem a kierowniczką katedry uległy znacznemu ociepleniu. Profesor Podgórska interesowała się teraz wyłącznie swoją ulubienicą i nie miała głowy do wprowadzania w życie kolejnych pomysłów racjonalizatorskich, które jeszcze do niedawna skutecznie paraliżowały pracę katedry. Teraz każdy robił to, co potrafi najlepiej, i katedralna machina toczyła się do przodu bez większych zgrzytów, powoli i statecznie. Genetycy na własny użytek wprowadzili nową jednostkę miary czasu. Mówili, że coś miało miejsce przed przybyciem papugi lub po. I to „po papudze” było synonimem lepszych czasów.
– Aż się boję pomyśleć, co by było, gdyby Lili nagle zdechła – głośno zastanawiał się doktorant Emil. – Przykładowo, wchodzimy do gabinetu, a ona leży na grzbiecie z łapkami do góry. Brrr, nie chciałbym być posłańcem, który przyniesie starej złą nowinę.
– Ty, wypluj te słowa! – zawołała Jola Kapłan, odruchowo łapiąc się za głowę. – To byłaby rzeczywiście totalna katastrofa. No i mój dobry humor diabli wzięli. Teraz się nie uspokoję, dopuki się nie dowiem, ile lat żyją papugi. – Obrzuciła groźnym spojrzeniem młodego doktoranta. – A ty nie rozumiesz, jak się do ciebie mówi po polsku? Siadaj do komputera i sprawdzaj.
– Dlaczego akurat ja?! – zbuntował się Emil.
– Bo się zgłosiłeś na ochotnika – dobiła go Halinka Mikuła. – Mnie się wydaje, że one są długowieczne, ale nie zaszkodzi się upewnić. Od tej informacji zależy nasza przyszłość zawodowa i zdrowie psychiczne.
– Spokojnie – ostudził emocje Emil. – Ogłaszam oficjalnie, że nic nam nie grozi. Średnia długość życia papug to kilkadziesiąt lat, a rekordzistki dociągnęły ponoć do setki. Oby nasza Lili dożyła tego sędziwego wieku.
– Tak długo nie trzeba – ucieszyła się Jola. – Wystarczy, żeby dotrwała do emerytury starej. Oczywiście w jak najlepszym zdrowiu i w pełni sił witalnych.
– A ja zauważyłam, że ona nawet zaczęła się opierzać – wtrąciła się Agatka. – Pamiętacie, jak ją przywiozłam? Wyglądała jak oskubany kurczak, a teraz powoli robi się podobna do papugi. Coś w tym jest, że one nawzajem tak dobrze na siebie działają. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
– Zwierzęta łagodzą obyczaje.
– À propos zwierząt – przypomniało się Halince. – Moja sąsiadka ma szczeniaka na zbyciu. Jola, nie weźmiesz?
– A dlaczego ja? Ja jestem łagodna jak baranek.
– Chyba kiedy śpisz.
– Emil, bo jak cię strzelę w ucho! – zagroziła Jola.
– Ale ja mówiłam całkiem poważnie – przerwała utarczkę słowną Halinka. – Ten piesek jest bardzo ładny…
– Jak ładny, to daj go Izie – nie popuścił Emil. – Charakter Joli może złagodzić jedynie tygrys.
•
Od urlopu dzielił Agatkę zaledwie tydzień, ale jakoś nie wyglądała na szczególnie tym faktem uszczęśliwioną. A powinna. Kiedyś, nawet całkiem niedawno, marzyła o wyjeździe do Egiptu, a teraz, kiedy było już tak blisko, nagle zaczęła mieć wątpliwości.
– Bo widzisz – zwierzyła się swojej najlepszej przyjaciółce – mam wrażenie, że oni – miała na myśli męża i synów – znowu mnie przechytrzyli. Marzyły mi się rodzinne wakacje, a wygląda na to, że owszem, pojedziemy razem, tylko wypoczywać będziemy osobno.
– Nie obraź się, ale moim zdaniem zaczynasz bredzić – przerwała monolog przyjaciółki Jola. – Jeszcze kilka dni temu byłaś wniebowzięta…
– Ale teraz wyszły na jaw nowe okoliczności i do tego mocno obciążające. Okazuje się, że mój Egipt i ich Egipt to dwa różne światy. Co z tego, że obiecują, że będzie inaczej niż w ubiegłym roku, jak jakimś dziwnym trafem zawsze lądujemy nad jakąś wodą. A wiesz, jak ja nie cierpię wody!
– Nie nad jakąś wodą, tylko nad Morzem Czerwonym – uściśliła Jola. – I naprawdę nie rozumiem, dlaczego uważasz, że nie będzie fajnie…
– Bo znam mojego męża i moich synów. I wiem, że kiedy szepczą po kątach i są słodcy aż do obrzydliwości, to najwyższy czas, żebym zaczęła się zastanawiać, jaką niespodziankę szykują dla mnie tym razem. Do wczoraj to były tylko niejasne podejrzenia, ale zauważyłam u Olka pod łóżkiem maskę do nurkowania i...
– Jedna maska jeszcze o niczym nie świadczy – bagatelizowała Jola.
– I o to właśnie chodzi, że musi ich być więcej! Ty nie wiesz, jaki krzyk podniosłyby bliźniaki, gdyby Olek dostał sprzęt do nurkowania, a oni nie! Głowa by mi spuchła od jęków, próśb i zaklęć. A tu nic – cisza w eterze. Wniosek jest prosty, każdy dostał podobny zestaw! Idźmy dalej tym tropem – każde normalne dziecko, kiedy dostaje od ojca nową zabawkę, natychmiast leci pochwalić się mamie. A jeśli nie leci, to znaczy, że zostało odpowiednio poinstruowane. A to już jest spisek! Oni chcą mnie postawić przed faktem dokonanym! Im się marzy ciepłe morze, a jak wlezą do wody, to wołami ich stamtąd nie wyciągnę.
Agata westchnęła po raz kolejny i usiadła na oparciu ławki, tyłem do słońca. Na opalanie się miała jeszcze czas.
Jola wolała rozmawiać na stojąco. Odruchowo zerwała listek klonu japońskiego i zmiażdżyła go w dłoni. Z całych sił starała się ukryć przed koleżanką, jak bardzo zazdrości jej tego wyjazdu. Chłodny Bałtyk, nad który się wybierała, ani się umywał do Morza Czerwonego. Gdyby to ktoś inny narzekał w jej obecności na dary losu, bez zastanowienia przybiłaby go strzałą ironii do oparcia ławki. Ale Agatka była jej najlepszą przyjaciółką i należało ją podtrzymać na duchu i jakoś pocieszyć, najlepiej dowodząc, że inni mają gorzej. Choćby i ona.
– Ty to masz problemy, słowo daję. Zamieniłabym się z tobą w ciemno, ale źle byś na tym wyszła, bo też jadę nad morze, tylko polskie. Na dodatek tylko z Maćkiem, bo Paweł musi dopilnować jakichś kontraktów. I zamiast opalać się na brąz, będę się bawić w niańkę albo raczej policjantkę, bo z mojego syna oka nie można spuścić. Ostatnio zrobił się przerażająco samodzielny.
– Ale przynajmniej będziesz miała towarzystwo, a ja zostanę sama na brzegu i będę patrzeć, jak moi chłopcy odpływają w siną dal. A najgorsze, że Szymon im na wszystko pozwala. W tej wodzie mogą być rekiny albo meduzy, a oni zamierzają tam nurkować! Przecież ja umrę z niepokoju na tej plaży...
– Ale się zagalopowałaś, nic, tylko wyłazi z ciebie przewrażliwiona mamuśka! – przerwała jej Jola. – Musisz się pogodzić z faktem, że twoi synowie wdali się w ojca. A Szymon wie, co robi. Pomyśl lepiej o sobie. Przelecisz się samolotem, pozbierasz muszelki na plaży, postawisz stopę na gorącym piasku pustyni i wybyczysz się w hotelu. Jeszcze ci mało? Żałuję że mnie nie stać na taką eskapadę, bobym ci pokazała, jak należy korzystać z życia.
– Nas też nie stać – sprostowała Agatka. – Już ci mówiłam, teściowa nam funduje. Ze spadku.
– Ale nie wybiera się tam z wami? – zapytała. – Tym ewentualnie mogłabyś się martwić.
– Gdyby jechała, tobym się nawet ucieszyła. Ostatnio bardzo dobrze się ze sobą dogadujemy. Przynajmniej miałabym do kogo usta otworzyć – zaczęła od nowa narzekać. – Ja wiem, jak to będzie wyglądało. Przerabiamy ten scenariusz co roku. Czyli to samo co zwykle, tylko w bardziej luksusowych warunkach.
– Dobre i to. Ostatnio narzekałaś na wilgoć, ciasnotę i robactwo w namiocie. Teraz ci nic podobnego nie grozi. Gotowanie i sprzątanie też odpada, więc będziesz miała dużo czasu wyłącznie dla siebie. No i zawsze możesz nauczyć się pływać.
– W tydzień? Chyba oszalałaś! Nogi to jeszcze mogę pomoczyć, ale za nic nie wypłynę na głębokie.
– Nie teraz, tylko w hotelowym basenie. Pod troskliwą opieką młodego, opalonego na brąz ratownika. W jego towarzystwie zapomnisz o całym świcie. A już na pewno nie będziesz narzekać na samotność. A jak Szymon zobaczy, z kim spędzasz czas, dla własnego dobra nie będzie cię spuszczał z oczu.
– A kto wtedy będzie miał oko na dzieci? – logicznie zauważyła Agatka.
•
Halinka Mikuła odczekała, aż dopiją poranną kawę, i dopiero wtedy podzieliła się ze współpracownikami złymi wiadomościami.
– Była u nas Kaśka Szerszeń i prosiła, żebyśmy zabrali nasze rzeczy z ich garażu.
– Od kiedy to trzymamy coś w garażu żywieniowców? – zdziwiła się Iza Tetlak. – Kiedyś zajrzałam tam przez przypadek i mówię wam, ten ich garaż to jeden wielki śmietnik, tyle że z niewiadomych powodów zamknięty na klucz. Wszystko załadowane, od podłogi po sufit, szpilki nie da się wepchać.
– Młoda jesteś, to nie pamiętasz tych czasów. Kiedyś, bardzo dawno temu, nasze katedry żyły w najlepszej przyjaźni. Z czasem relacje się ochłodziły, a po morderstwie Karpińskiej całkiem oziębły – przypomniała Jola. – A co im tak nagle zachciało się porządków? – pytająco spojrzała na Halinkę, ale ta zamiast odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. – I to teraz, kiedy brak taniej siły roboczej w postaci studentów. Powiedz im, niech się wypchają sianem albo chociaż poczekają do jesieni.
– Sama im powiedz – szorstko oświadczyła Halinka. – Chyba spodziewali się podobnej reakcji, bo dali nam to na piśmie. Oficjalnym.
– Chyba żartujesz?! – zdziwiła się Jola.
– Jakoś nie jestem w nastroju do żartów. Masz tu wszystko, czarno na białym. Dali nam termin do dwunastego, a potem bez pytania wywalą nasze fanty na śmietnik.
– To już przechodzi ludzkie pojęcie – oburzyła się Iza. – A co na to Marycha?
– Jeszcze nic nie wie...
– I niech tak zostanie – odezwała się Agatka. Dzięki podzielnej uwadze mogła jednocześnie wprowadzać dane do tabeli, przysłuchiwać się rozmowie i zareagować w porę. – Marycha nam nie pomoże taskać gratów, a bez nadzorcy możemy się chyba obejść, prawda?
– Bo ja wiem? – Jola zabawnie wydęła wargi, naśladując nadąsaną szefową katedry. – Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie Marychę stojącą w zabójczym słońcu, z papugą na ramieniu, wołające na zmianę: „Raz, dwa, raz, dwa...”. Najlepiej po niemiecku.
Zachichotali zbiorowo.
– Fajnie było się pośmiać, a teraz chodźmy ocenić czekający nas ogrom pracy – rzuciła hasło Agatka. – Nie widzę ochotników, no to idziemy wszyscy. Ty też, Grześ – pogoniła ociągającego się kolegę. – Raz, dwa, raz, dwa – narzuciła rytm, który ochoczo podjęła pozostała czwórka.
Niemiłosiernie tupiąc, zbiegli po schodach i zatrzymali się dopiero przed budynkiem portierni. Jola opuściła drugie miejsce w szeregu i raźno pobiegła po klucz. Zamieniła z portierem kilka słów i sumiennie zapisała się w zeszycie.
– Sezamie, otwórz się, do cholery! – zawołała Jola, mocując się z zamkiem.
Wreszcie w mechanizmie coś drgnęło, drzwi ustąpiły i oczom genetyków ukazał się przerażający widok. Iza miała rację, dawno nie widzieli tak zagraconego pomieszczenia.
– Istna stajnia Augiasza – trafnie zauważył Grześ.
– Och, ty nasz Herkulesie – zawołała Iza.
– O nie, drogie panie – zaprotestował męski rodzynek. – Nawet nie próbujcie mnie brać pod włos. Ja jestem delikatny z natury, do tego mało ambitny i niezwykle wrażliwy na wszelkie objawy niesprawiedliwości. Nie żebym chciał zwalać robotę na was, ale czemu ja mam harować jak wół, kiedy Emil z Andrzejem byczą się na urlopach? Może chociaż poczekamy, aż wrócą?
– Andrzej rzeczywiście ma jakiś szósty zmysł. Zawsze znika, kiedy szykuje nam się jakaś brudna robota – zauważyła Iza. – Sytuacja jest mało komfortowa, czekać nie możemy, jednym Grześkiem to my tego wszystkiego nie przeoramy.
– Zacznijmy od sprawdzenia, czy tu w ogóle są jakieś nasze rzeczy – zaproponowała Agatka. – Coś tam na pewno się znajdzie, ale może nie ma o co robić tyle hałasu?
Przez moment powiało optymizmem.
– Niestety są – odezwała się Jola, która zdążyła się już trochę rozejrzeć po kątach. – I to dużego kalibru: szafa, pamiętacie, ta z korytarza, destylator i ten bojler jakby znajomy. Wszystko ma numery, więc trudno będzie się wyprzeć… Niech diabli wezmą tych żywieniowców! – zdenerwowała się nie na żarty. – Kilka pokoleń składało tu te graty, dlaczego akurat my mamy ponosić całą odpowiedzialność?
– Dobrze mówisz – przyłączył się do protestu Grześ. – Mnie osobiście ten bajzel nie przeszkadza. A jak naszym kolegom przeszkadza, to niech przynajmniej dadzą dobry przykład. Niech robią te swoje porządki, a my staniemy sobie z boku i będziemy sukcesywnie zabierać co nasze.
– Pomysł wart Nobla, tylko nie widzę sposobu, żeby ich przekonać do naszych racji. Jakoś nie wierzę w twoje zdolności negocjacyjne, chyba że Agatka…
– Co Agatka? – chciała wiedzieć zainteresowana.
– Pójdziesz i namieszasz – dokończyła myśl Iza. – Powiesz im, że białe jest czarne albo na odwrót. Wystarczy, że pchniesz sprawę w odpowiednim kierunku, a dalej potoczy się już samo.
– Oby nie lawinowo – wtrąciła swoje trzy grosze Halina.
– Sama nie wiem… – głośno zastanawiała się Agatka.
– Odmawiasz pomocy bliźnim w potrzebie?
– Sama nie wiem, od czego zacząć – dokończyła zdanie Agatka. – Może przez noc coś wymyślę. To co, kończymy na dzisiaj te porządki?!
Tuż za lasem nóg przywarowała cichutko kotka Mopka. Zachowywała się jak na polowaniu, skradała się bezszelestnie, łapka za łapką pokonując przestrzeń dzielącą ją od nowego, nieznanego dotąd miejsca. Jako stała rezydentka uczelni rościła sobie prawa do wszystkich obiektów w okolicy oraz sporej połaci pobliskiego parku. Garaż apetycznie pachniał myszami i jeszcze czymś, czego nie potrafiła zidentyfikować. Musiała się temu przyjrzeć z bliska, żeby nie wiem co. Wsunęła się niepostrzeżenie do wnętrza i przycupnęła za stosem makulatury. Wiedziała z doświadczenia, że kilka najbliższych minut zadecyduje o sukcesie lub porażce. Mopka, kiedy jej na czymś bardzo zależało, potrafiła się wznieść na wyżyny konspiracji. Tym razem poszło jak z płatka. Ludzie pokręcili się trochę, pokrzyczeli, aż w końcu dali za wygraną. Drzwi sezamu zatrzasnęły się z hukiem. Ruda kotka odczekała jeszcze kilka minut i kiedy upewniła się, że nic jej już nie grozi, śmiało ruszyła na podbój nowego terytorium.
•
Jola przez roztargnienie zapomniała zwrócić klucz od garażu i to niedopatrzenie kosztowało ją trzy godziny życiodajnego snu.
Kilka minut przed wschodem słońca w przedpokoju rozbrzęczał się telefon. Jola szturchnęła męża łokciem i obróciła się na prawy bok. Paweł wstał niechętnie i przez dwie minuty konferował z kimś przyciszonym głosem, konsekwentnie powtarzając zwrot: „nic z tego nie rozumiem”. Wreszcie coś jednak do niego dotarło, bo wrócił do sypialni i przekazał słuchawkę żonie.
– Jakiś kretyn do ciebie – powiedział poirytowany i naciągnął kołdrę na czubek głowy.
– Halo?! – powiedziała Jola niepewnym głosem. Usiadła na łóżku i otrząsnęła z siebie resztki snu. Miała powody do niepokoju, bo skoro ktoś dzwoni w środku nocy, to musiało się wydarzyć coś naprawdę ważnego. Tylko co? By zyskać odpowiedź na to pytanie, musiała się uzbroić w cierpliwość. Rozmowa toczyła się wprawdzie po polsku, ale Joli, pomimo ogromnego wysiłku umysłowego, nie udało się dociec przyczyny nocnego alarmu.
– Nic z tego nie rozumiem. Jaki klucz do kota?! I z kim ja właściwie rozmawiam? – zadała wreszcie nurtujące ją od początku pytanie.
– No, jak to z kim?! – zdenerwował się głos. – Ze mną.
– A jakieś nazwisko pan ma? – zapytała podstępnie.
– No, przecież już mówiłem – Marian Kandyda, portier.
– Doktor Jolanta Kapłan – przedstawiła się Jola, tak na wszelki wypadek. Podejrzewała, że pan Marian wypił za dużo i pomylił numery.
– No, przecież wiem, jak do pani dzwonię. Jezu, piła pani coś? – zainteresował się portier, czym do reszty zirytował Jolę.
– Albo mówi pan, o co chodzi, albo odkładam słuchawkę! – zagroziła.
– Chodzi o to, że zamknęła pani kota w garażu i jeszcze zabrała klucze do domu. Zwierzę się męczy, wzywa pomocy, a ja już nie mam siły słuchać tych wrzasków. To już trzeba serca nie mieć, żeby...
– Dobrze, dobrze, już jadę – skapitulowała Jola. Los cierpiących zwierząt nie był jej obojętny. Nawet w środku nocy. I w jakimś sensie czuła się odpowiedzialna, przez te klucze i w ogóle.
Mopka czuła się w garażu niczym ryba w wodzie. Rozgoniła po kątach panoszące się wszędzie myszy, ucięła sobie relaksującą drzemkę w koszu z trocinami i tuż przed północą zabrała się do zwiedzania swojego nowego królestwa. Zaczęła od najdalszego zakątka, kierując się w stronę drzwi. Naostrzyła pazury o trzonek łopaty i zanurkowała we wnętrzu drewnianej skrzyni do połowy wypełnionej szklanymi rurkami. Nie znalazła tam niczego ciekawego i kiedy zabierała się do wyjścia, coś z hukiem runęło z góry, odcinając kotce drogę odwrotu. Początkowo nie przejęła się tym specjalnie. W skrzyni było przestronnie i od biedy mogła sobie tu uciąć kolejną drzemkę. Wsunęła pyszczek w szparę i próbowała unieść pokrywę, ale nie dała rady. Zrezygnowana zwinęła się w kłębek i przymknęła powieki. I wtedy niespodziewanie zaatakowały ją wszystkie strachy naraz. Strach przed zamknięciem, głodem, samotnością, śmiercią... Przerażona Mopka przylgnęła pyszczkiem do szczeliny i wykrzyczała swój strach całemu światu.
W końcu, po bardzo długim czasie, nadeszła upragniona pomoc i o godzinie szóstej dwadzieścia czasu ludzkiego ruda kotka odzyskała wolność.
•
Joli nie opłacało się już wracać do domu. Zrobiła sobie mocną kawę, poszperała po szafkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i pogodzona z losem zabrała się do pracy. Służbowe ciastka i dwa sucharki nie zaspokoiły jej wilczego apetytu, ale liczyła, że pożywi się przy ludziach. Całkiem zapomniała, że w katedrze panuje obecnie moda na odchudzanie.
Pierwsza jak zwykle pojawiła się Halinka. Wetknęła głowę do pracowni, przetarła oczy ze zdumienia i dla pewności sprawdziła czas na zegarze ściennym.
– Cierpisz na bezsenność czy stało się coś, o czym jeszcze nie wiem i co mi się na pewno nie spodoba? – zapytała podejrzliwie.
– Miałam dzisiaj nocną zmianę – odpowiedziała Jola, przeciągając się, aż zatrzeszczało jej w stawach. – Mopka zaklinowała się w garażu, a ja, niestety, miałam ten cholerny klucz. Powinni mi zaliczyć nadgodziny. – Od tego opowiadania zrobiła się jeszcze bardziej głodna. – Masz jakieś kanapki? – zapytała.
Widok sucharka przełożonego listkiem sałaty odebrał jej nadzieję na solidny posiłek. Zrezygnowana machnęła ręką i rozejrzała się za torebką.
– Jadę do sklepu, kupić ci coś?
– Wodę mineralną, gazowaną. Możesz kupić więcej, zapowiadają straszne upały.
– Nie ma sprawy. Mam dzisiaj dzień dobroci dla ludzi i zwierząt… I niestety sklerozę chyba, zostawiłam torebkę w garażu – westchnęła. – Ja to się dzisiaj nabiegam za wszystkie czasy.
– Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach – mruknęła Halinka pod nosem.
Tym razem Jola wykazała się dostateczną czujnością. Kątem oka dojrzała rudy cień znikający za stertą makulatury. Wczoraj też jej się wydawało, że widziała kotkę, i drugi raz nie zamierzała popełnić tego samego błędu.
Rudy ogon właśnie znikał za piramidą nikomu już niepotrzebnych pomocy naukowych.
– Mopka! Wyłaź natychmiast! Wyłaź, bo ci nogi z dupy powyrywam – wrzasnęła. – Liczę do trzech. Raz… dwa…
– Komu nogi powyrywasz? – zainteresowała się Agatka, która krzyki przyjaciółki słyszała aż na parkingu.
– Mopce. To zwierzę nie ma za grosz wyobraźni. Ledwo wczoraj dostała nauczkę, a już szuka nowego guza. Ale na pewno nie moim kosztem.
– Jakbym słyszała własnego męża – zachichotała Agatka. – Powiedział dokładnie to samo, kiedy po raz kolejny wplątałyśmy się w aferę kryminalną. Mopka, jakby nie było, też ma zacięcie detektywistyczne, znalazła narzędzie zbrodni...
– Ty nie filozofuj, tylko pomóż mi ją łapać – zniecierpliwiła się Jola. – Głodna jestem jak wilk i nie mam ochoty się bawić w kotka i myszkę.
– A kto tu jest kotkiem? Dobrze, dobrze, żartowałam. To co mam robić?
– Już prawie miałam tę rudą małpę – sapnęła Jola, wyczołgując się spod stolika. – Ona sobie z nas zwyczajnie kpi, ale zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni. Koniec z dożywianiem. Mopka, słyszysz, zarazo jedna, możesz się pożegnać z salcesonem. Agata, przesuń się w lewo i zamknij jej drogę odwrotu. Weźmiemy ją w kleszcze…
Mopka jakby przewidziała ten manewr oskrzydlający. Zmieniła kierunek ucieczki, a kiedy zyskała pewność, że znikła z oczu prześladowcom, wdrapała się aż pod sam sufit i cichutko przysiadła na zakurzonej półeczce. Teraz to ona panowała nad sytuacją. Z bezpiecznej odległości mogła obserwować ludzkie manewry i przerwać zabawę w dogodnym dla siebie momencie.
Agatka wykonała polecenie Joli. Ustawiła się naprzeciw metalowej szafy i zastanawiała się mimochodem, kto jest prawowitym właścicielem tej kupy złomu. Miała nadzieję, że jednak żywieniowcy. Omiotła wzrokiem szereg drewnianych półek zawieszonych pod sufitem i na trzeciej, licząc od wejścia, odkryła ślady życia. Wzdrygnęła się lekko, bo wyobraźnia podsunęła jej obraz wielkiego rudego szczura. Para zielonych oczu wpatrywała się w nią z wyraźną kpiną, a ich właścicielka mruczała z zadowolenia.
– Nie uwierzysz, co odkryłam! – zapiszczała radośnie Agatka. – Nasza zguba się znalazła, więc możesz już wyjść z tego kąta.
– Ciekawe jak – mruknęła pod nosem Jola. – Chyba utknęłam…
Agatka zaczęła chichotać.
– Dobrze ci się śmiać – powiedziała Jola urażonym głosem. – Ciekawe, jak byś się czuła, gdyby to w twoją sukienkę wplątał się kłąb drutu kolczastego. Mogę tu stać do końca świata albo podrzeć sobie odzież w strategicznym miejscu. Co mi radzisz, mądralo?
– Żadnych nerwowych ruchów, stój grzecznie, zaraz cię uwolnię – zadeklarowała pomoc Agatka.
– Nie da rady. Obie się nie zmieścimy, tu jest bardzo ciasno. Trudno – podjęła decyzję i napięła mięśnie – najwyżej pojadę do domu w fartuchu. I zapłacą mi za sukienkę – już ja tego dopilnuję. Cholera, no i sobie wykrakałam!
– Znaczy, że mam biec po fartuch? – domyśliła się Agatka.
– Nie, daj spokój, szkoda marnować energii. Nie spuszczaj z oczu Mopki, bo znowu gdzieś wsiąknie. I lepiej żeby nie wpadła w moje ręce, zanim nie wyładuję się na kolegach z drugiego piętra – zagroziła. – To jednak prawda, że nieszczęścia chodzą parami.
– Słyszałaś, Mopka? Złaź, ale już, bo będzie z tobą źle! – Agatka podjęła negocjacje z upartą kotką.
Zyskała tyle, że mruczenie ucichło jak nożem uciął, ale kotka nie wykazała nawet odrobiny dobrej woli. Nie zamierzała zejść i nikt nie mógł jej do tego zmusić. Siedziała wciśnięta pomiędzy pękaty wazon i maszynę do pisania, udając, że jest częścią martwej natury.
– No to ja pójdę do ciebie – zagroziła Agatka. Stanęła na palcach, ale nie sięgnęła nawet do szczytu szafy. Wzięła pod uwagę kilka wariantów dostania się na górę i po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw wybrała technikę wspinaczkową. Szafa zaopatrzona w wysuwane szuflady na akta od biedy mogła zastąpić drabinę. Półka, na której schroniła się Mopka, wisiała tuż nad szafą i Agatka obliczyła, że kiedy znajdzie się już na jej szczycie, wystarczy tylko sięgnąć ręką i złapać niesfornego futrzaka za kark.
Skoro plan został opracowany w najdrobniejszych szczegółach, należało niezwłocznie przystąpić do jego realizacji. Agatka podwinęła spódnicę powyżej kolan, prawą stopę postawiła na krawędzi środkowej szuflady, lewą na uchwycie drzwiczek i wybiwszy się mocno, uchwyciła dłońmi górny kant szafy. Niespodziewanie konstrukcja drgnęła, a sufit nad jej głową zaczął się gwałtownie oddalać. Leciała w dół i nic nie mogła na to poradzić.
Jola usłyszała zduszony okrzyk, a w ułamek sekundy później huk i towarzyszący mu jęk. Od razu wiedziała, że stało się coś okropnego. Nie było czasu do stracenia. Jednym potężnym szarpnięciem wyrwała się z kleszczy, tracąc nie tylko pasek od sukienki, ale i spory kawałek materiału, jednak nawet nie zwróciła na to uwagi.
W ciągu trzech sekund była na miejscu katastrofy. Próbowała dźwignąć szafę, ale ciężar przerastał jej siły.
Agatka jęknęła, dając znak życia.
– Trzymaj się. – Podtrzymała ją na duchu przyjaciółka. – Biegnę po pomoc – zawołała już z podwórza.
– Ratunku, pomocy! – wrzasnęła rozdzierająco, na widok grupki osób wsiadających właśnie do odrapanego busa. – Wypadek! Szybko, Agatka! Pomocy!
Odzew był natychmiastowy. W piątkę bez trudu wywindowali szafę do góry, ktoś przytrzymał mebel, dwie inne osoby chwyciły poszkodowaną pod ramiona, wyniosły na zewnątrz i delikatnie ułożyły na trawniku.
Jola uklękła obok wpółprzytomnej przyjaciółki, za – tamowała krew cieknącą z rozciętego czoła i powtarzała jak automat, że wszystko będzie dobrze.
•
Karetka pogotowia odjechała już ponad dwie godziny temu, a stan zdrowia Agatki stanowił nadal jedną wielką niewiadomą. Komórka Joli milczała jak zaklęta, a katedralny telefon dzwonił tylko w mało istotnych sprawach służbowych. Po każdym dzwonku zrywali się na równe nogi, potem rozczarowani opadali na krzesła i snuli przypuszczenia co do następstw wypadku. Agatkę lubili wszyscy bez wyjątku, była duszą zespołu i jednocześnie kimś w rodzaju maskotki. Nawet profesor Podgórska zajrzała dwa razy, pytając o wieści ze szpitala, czym niezwykle ujęła podwładnych. Okazało się, że ona też miała serce, tylko wolała się do tego nie przyznawać.
Halinka Mikuła przerwała przedłużającą się ciszę:
– Nie martwmy się na zapas. Złe wiadomości zawsze przychodzą pierwsze, a na dobre warto chyba trochę poczekać?
– Pewnie, że warto, tylko ta niepewność jest nie do wytrzymania. Ta Jolka mogłaby już zadzwonić i chociaż powiedzieć, jakie są prognozy. Siedzimy tu bez sensu i w niczym nie możemy pomóc. A ty też mógłbyś przestać – warknęła na Grześka. – Turlasz ten kubek po stole jak jakiś automat. – Zirytowana Iza odebrała chłopakowi zabawkę i postawiła poza zasięgiem jego długich rąk.
– Oddaj, mnie to uspokaja – zaprotestował Grześ.
– Ale mnie denerwuje.
– Przecież też się martwię…
– Wiem, Grzesiu, przepraszam. – Iza przytuliła się do narzeczonego. – Wiem, że Jolka zadzwoni, jak tylko się czegoś dowie. Wiem, że lekarze muszą zrobić badania, zanim postawią diagnozę, wszystko wiem, ale czy to musi trwać tak długo?
– A z głową nigdy do końca nie wiadomo – westchnęła Halinka. – Oby tylko obyło się bez operacji…
– Agatka ma twardą czaszkę – pocieszył koleżanki Grześ. – Pamiętacie, jak ostatnio się martwiliśmy, że już z tego nie wyjdzie? I co, dała radę. To twarda baba, może nie wygląda, ale twardsza od każdego z nas.
– Szafa też była twarda. I głowa już nie ta sama co kiedyś. Po tamtym wypadku…
– Halina, natychmiast przestań! – pisnęła Iza. – Ja nie chcę tego słuchać! – Zakryła uszy dłońmi, ale natychmiast opuściła ręce, kiedy ujrzała, że Halinka biegnie do aparatu telefonicznego.
– Jolka – szepnęła Halina. Potem słuchała uważnie tego, co Jola ma im do przekazania, i pozostała dwójka nadal pozostawała w niepewności. Na twarzy Halinki pojawił się najpierw wyraz ulgi, potem zdziwienia pomieszanego z niedowierzaniem.
– Jak to złamana? – odzyskała wreszcie głos. – W dwóch miejscach? To niedobrze, ale swoją drogą miała kupę szczęścia w nieszczęściu...
– Co z nią? – Nie wytrzymał napięcia Grześ i nie doczekawszy się odpowiedzi, próbował odebrać koleżance słuchawkę, ale bez powodzenia.
– Dobrze, Jola – dokończyła rozmowę Halinka. – Dzięki za informację i dzwoń zaraz, gdyby wydarzyło się coś nowego. Nie uwierzycie, nawet ja do końca nie wierzę. Agatka ma złamaną rękę! – ogłosiła niemal radośnie.
– Rękę? Jak to rękę?
– Tylko rękę, prawą, w dwóch miejscach, ale bez przemieszczeń. Z głową wszystko w porządku, niewielkie rozcięcie na czole i tyle. To chyba cud! Lecę powiedzieć Podgórskiej.
– A ja skoczę na dół – zaofiarował się Grześ.
– Nasza Agatka to naprawdę dziecko szczęścia.
•
Agatka od dwóch dni siedziała w domu i wcale nie uważała się za dziecko szczęścia, wręcz przeciwnie – za okropnego pechowca. Przez jej mieszkanie zdążył się już przewalić tabun gości i wszyscy zastanawiali się głośno, jak to możliwe, że ma złamaną rękę, skoro szafa spadła jej na głowę. Sama zadawała sobie podobne pytanie. Najpierw była zadowolona, że skończyło się jedynie na gipsie, ale powoli zaczęła zmieniać zdanie. Opatrunek na głowie byłby na pewno mniej kłopotliwy. Bez prawej ręki czuła się jak kaleka. W lewej dłoni nie potrafiła utrzymać choćby głupiej łyżki do zupy. Nawet myszka od komputera nie chciała jej słuchać i wyprawiała na monitorze jakieś przedziwne harce. A najgorsze było to, że kochająca rodzina odstawiła ją na boczny tor. Dla jej dobra oczywiście. Szymon rozdzielił obowiązki domowe pomiędzy siebie i synów i z determinacją godną podziwu próbował dowieść, że czterech facetów potrafi zastąpić jedną kobietę. Życie toczyło się dalej, a kiedy się okazało, że wyjazdowi do Egiptu nic nie zagraża, nabrało wręcz szaleńczego tempa.
I do tego jeszcze te wszystkie przygotowania przed wyjazdem, z których została wyłączona ze względu na stan zdrowia. Porządna z natury nie mogła patrzeć na narastający z każdą godziną bałagan. Mężczyźni jej życia mieli wspólną technikę pakowania: wyrzucali na podłogę zawartość szafek, wybierali potrzebne rzeczy, a resztę beztrosko upychali z powrotem. Agatka wiedziała, że będzie musiała to wszystko poukładać, kiedy tylko zdejmą jej gips. Próbowała przeciwdziałać doraźnie. Prosiła, napominała, szantażowała emocjonalnie. Przynosiło to pewne efekty, ale niestety krótkotrwałe. Kiedy tylko znikała z pola widzenia, chłopcy wracali do starych nawyków.
– Nie martw się, kochanie – pocieszał ją mąż. – Masz przecież nas. Odpocznij sobie, pooglądaj telewizję, a ja się wszystkim zajmę. Zaraz będzie film przyrodniczy. Usiądź sobie wygodnie… Zaraz zrobię ci trochę miejsca. – Przerzucił rzeczy z fotela na kanapę i przysunął bliżej stolik. – O, proszę, gotowe! Zaraz podam herbatę.
Agatce opadła tylko lewa ręka, bo prawą nosiła na temblaku.
•
Wystarczyło pół godziny w towarzystwie Beaty, by Agatka poczuła się naprawdę chora. Do tego jeszcze załamana, nieszczęśliwa i pełna złych przeczuć.
Beata wpadła jak zwykle bez zapowiedzi, pod pretekstem dowiedzenia się o zdrowie szwagierki, więc nie wypadało zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. A kiedy już weszła, było za późno na przeciwdziałanie. Mleko zostało rozlane…
– Ale tu u was gorąco. Nie mam pojęcia, jak wy wytrzymujecie w tym piekarniku. Masz przynajmniej coś zimnego do picia? Siedź, siedź, sama się obsłużę – powstrzymała Agatkę przed jedynym samarytańskim gestem, na jaki było ją stać. Nalała sobie mineralnej i rozsiadła się wygodnie na taborecie w kuchni. Zwilżyła usta i przez następne dwadzieścia minut nie przestała nawijać nawet przez sekundę.
– A ten wasz Egipt to ja czarno widzę. Ty z tą ręką i w ogóle. Kto to widział pchać się tam w lipcu. To naprawdę poroniony pomysł – kontynuowała monolog Beata. – Może da się przesunąć termin? Nie? Tak właśnie myślałam. No cóż, mogliście mnie najpierw zapytać.
– A tak sama z siebie nie mogłaś powiedzieć? – zirytowała się Agatka.
– No, przecież mówię! – Beata nie dała się zbić z tropu. – Ja byłam trochę wcześniej, ale i tak było koszmarnie. Gdyby nie klimatyzacja w hotelu, to chyba bym oszalała. Temperatury przekraczają czterdzieści stopni, i to w cieniu. Wyobrażasz sobie? W cieniu! Tylko nie wiem, gdzie tego cienia szukać. Czułam się, jakbym spacerowała po rozpalonym piecu. Nawet woda w basenie była gorąca jak zupa. Zero ochłody. A już najgorsza ze wszystkiego była wycieczka po Nilu...
Agatka uznała za stosowne się wtrącić.
– Nie przesadzaj, inni sobie chwalą, ty też jakoś przeżyłaś. – A szkoda – dodała już w myślach.
– Ale tylko dlatego, że przestrzegałam zasad. To, co teraz powiem, jest niezwykle ważne. Możesz sobie nawet zapisać…
– Dziękuję, zapamiętam.
– Najważniejsze to uniknąć „zemsty faraona”. A więc: nie jeść miejscowych owoców i warzyw, wodę pić tylko butelkowaną i za żadne skarby świata nie posilać się z ulicznych straganów, choćbyście nawet mieli umrzeć z głodu. Zresztą arabskie żarcie i tak jest koszmarne, więc osobiście polecam restauracje serwujące europejskie menu. Musisz szczególną uwagę zwrócić na dzieci, bo chłopcy w tym wieku mają skłonności do przekory. Jak chcesz, to mogę z nimi porozmawiać – zaproponowała spontanicznie. – W dzisiejszych czasach rodzice przestali być dla dzieci wyrocznią. Wolą czerpać wiedzę od kolegów i z Internetu…
Agatkę zdenerwowało to, że osoba niemająca pojęcia o dzieciach wtrąca się do jej metod wychowawczych.
– Dziękuję, jakoś sobie poradzę – odpowiedziała niezbyt grzecznie, ale jej cierpliwość była na wyczerpaniu.
– Ja tylko ostrzegam. Tak to już jest, że rodzice dowiadują się ostatni, a skutki potem są opłakane. Zresztą dorośli też zachowują się jak dzieci. Nie uwierzysz, ale ponad połowa naszego turnusu pierwszy tydzień pobytu spędziła w toalecie.
– Ty oczywiście byłaś ta rozsądna.
– Oczywiście, posłuchałam dobrych rad, a teraz uczulam ciebie. Tak cię swędzi? – Beata niespodziewanie zmieniła temat. – Od początku naszej rozmowy ciągle się drapiesz i drapiesz. Nie żebym sugerowała, że przy gościu nie wypada, ale jak się nie będziesz kontrolować, to ci się porobią strupy…
– A, nie – zaprzeczyła Agatka, odkładając na bok łyżeczkę, którą od dłuższej chwili manipulowała pod gipsem. – To tak odruchowo. Wpadło mi tam trochę paprochów i dlatego. Przejdzie...
Beatę nie wiadomo czemu rozbawiła ta uwaga.
– Powiedziałam coś śmiesznego? – nadąsała się Agatka.
– Ty nie, ale jeden mój kolega… Ubawisz się, jak ci opowiem. Jeden mój znajomy opowiadał dowcip z serii: „Przychodzi facet do lekarza”. Kiedy miał już...
.
.
.
(fragment)