Niebieskie strefy - ebook
Niebieskie strefy - ebook
Specjalista od długowieczności Dan Buettner przemierzył cały świat, by porozmawiać ze wszystkimi najstarszymi mieszkańcami naszego globu. Odwiedził ludzi, którzy współtworzą unikalne społeczności Niebieskich Stref. W tych wyjątkowych miejscach połączenie pewnych elementów stylu życia, diety i filozofii pozwala rdzennym mieszkańcom na osiągnięcie nie tylko zdumiewającego wieku, ale także wyjątkowej jakości życia. Książka Niebieskie Strefy odsłania tajemnice długowieczności mieszkańców włoskiej Sardynii, Loma Lindy w Kalifornii, japońskiej Okinawy oraz Nicoyi w Kostaryce, a także opisuje odkrycie kolejnej Niebieskiej Strefy znajdującej się na greckiej Ikarii.
Dzięki dziewięciu prostym, ale skutecznym lekcjom, które znajdziesz w tej książce, masz szansę na zdrowsze i szczęśliwsze życie. Z tej barwnej opowieści o niesamowitym projekcie naukowym dowiesz się nie tylko jak żyć dłużej, ale także jak uniknąć depresji i zachować bystrość umysłu nawet w podeszłym wieku.
...O dziwo Niebieskie Strefy istnieją nie tylko w Japonii, ale także w Europie i w Stanach. Można do nich wejść, pobyć z mieszkającymi tam ludźmi, posłuchać ich opowieści, a nawet zobaczyć oczami wyobraźni ich nieśpieszną codzienność. W tych Strefach ludzie żyją 100 lat i dłużej i to nie z powodu warunków atmosferycznych czy innych specjalnych okoliczności. Mają swój dekalog – święte prawa i rytuały, którym mimowolnie, od wieków, hołdują całe społeczności. I choć nie należymy do żadnej z nich, każdy z nas może stworzyć własną Niebieską Strefę. Trzeba tylko znaleźć swój ikigai, czyli powód, dla którego przez kolejne lata będziemy się budzić co rano z chęcią do życia...
Grażyna Dobroń, dziennikarka radiowej Trójki
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7579-336-9 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzie kobiety są silne, na pierwszym miejscu stawia się rodzinę, a źródłem zdrowia są surowe wzgórza
W PAŹDZIERNIKU 1999 ROKU WŁOCH GIANNI PES, NIEPOZORNY okularnik, który okazał się lekarzem i statystykiem medycznym, podczas międzynarodowej konferencji na temat długowieczności, odbywającej się w Montpellier we Francji, po prostu podszedł do mównicy i wygłosił zdumiewający referat. Oznajmił, że przez pięć lat prześledził losy tysiąca sardyńskich stulatków i osobiście przebadał około dwustu z nich. W czasie trwania eksperymentu zwrócił uwagę na zastanawiająco dużą liczbę stuletnich mężczyzn w górskim regionie Barbagia, kształtem przypominającym nerkę i administracyjnie należącym do prowincji Ogliastra. Okazało się, że mieszkańcy Barbagii żyją najdłużej w całych Włoszech, a może i na świecie.
Pes powiedział wtedy, że w jednej z wiosek, zamieszkanej przez dwa i pół tysiąca osób, znalazł siedmiu stulatków. Było to coś niezwykłego, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Stanach Zjednoczonych na pięć tysięcy osób średnio jeden człowiek ma więcej niż sto lat.
– Wszyscy demografowie biorący udział w konferencji byli sceptyczni – wspomina Pes. – Doskonale pamiętali wcześniejsze głośne odkrycia ognisk długowieczności w Gruzji, w dolinie Hunzy w Pakistanie oraz we wsi Vilcabamba w Ekwadorze. Czas pokazał, że opierano się na błędnych danych. Naprawdę trudno było przekonać słuchaczy.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
REKORDZISTKA
Urodzona 21 lutego 1875 roku Francuzka Jeanne Calment żyła rekordowe sto dwadzieścia dwa lata i sto sześćdziesiąt cztery dni. Calment przez większość życia była aktywna umysłowo i fizycznie. Swoją długowieczność przypisywała porto, oliwie z oliwek i poczuciu humoru.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jednym z uczestników konferencji był doktor Michel Poulain, belgijski demograf, który niemal piętnaście lat poświęcił na badanie skupisk długowieczności na całym świecie. Do jego licznych osiągnięć można zaliczyć współpracę przy opracowywaniu cieszącej się dużą popularnością techniki weryfikacji wieku badanych osób, z której z powodzeniem korzystał, prowadząc badania w Europie i w pewnych regionach Azji.
– Nie uwierzyłem Pesowi – powiedział w rozmowie ze mną Poulain. – Liczba stulatków na Sardynii była zbyt duża, by mogła być prawdziwa. Podejrzewałem, że ktoś po prostu podał błędne dane. Ale cóż, poproszono mnie, żebym sprawdził na miejscu, jak to faktycznie wygląda, a ponieważ akurat wybierałem się do Włoch, odpowiedziałem, że nie ma problemu i że chętnie przyjrzę się tej sprawie.
GWIAZDA DŁUGOWIECZNOŚCI
Zanim Poulain udał się na Sardynię – w styczniu 2000 roku – na wyspę dotarły słuchy o rosnącej sławie wioski Arzana jako miejsca zamieszkanego przez wyjątkowo wielu stulatków. Miejscowi zorganizowali fetę ku czci czterech z nich.
– Zaprosili mnie do uczestnictwa w tym święcie, ale niestety nie mogłem publicznie potwierdzić, że wioska jest ośrodkiem długowieczności, ponieważ nie dysponowałem odpowiednimi danymi – powiedział Poulain. – Jestem naukowcem. Zgodnie z moim rozumowaniem, jeśli nie ma danych, nie da się wyciągnąć żadnego wniosku.
– Jednak pół godziny przed rozpoczęciem uroczystości zajrzałem do miejscowego archiwum. Przejrzałem rejestry urodzin i zgonów i szybko zorientowałem się, że te dokumenty rzeczywiście są bardzo dokładne. Uwierzyłem w odkrycia Gianniego, wziąłem udział w święcie w Arzanie, po czym postanowiłem przeprowadzić badania na dużą skalę, które dowiodłyby istnienia zjawiska wyjątkowej długowieczności mężczyzn na Sardynii.
Trzy miesiące później Poulain wrócił na Sardynię, żeby przejrzeć kolejne rejestry i porozmawiać ze stulatkami. Była to jego pierwsza z dziesięciu wizyt. Odwiedził czterdzieści miejscowości i stworzył tak zwany indeks skrajnej długowieczności (ELI – extreme longevity index). Znalazły się w nim dane o narodzinach i śmierci wszystkich stulatków urodzonych pomiędzy 1880 a 1900 rokiem. Wkrótce Poulain przekonał się, że Barbagię cechuje wysoki indeks ELI. Następnie skupił się na miejscowościach o największej liczbie długo żyjących ludzi i oznaczył te miejsca na mapie niebieskim długopisem – tak narodziło się określenie Niebieska Strefa, którego nieco później zaczęli używać demografowie.
Cztery lata później Poulain i Pes wraz z sześcioma kolegami opublikowali artykuł w magazynie „Experimental Gerontology”, w którym uznali region Barbagia za obszar na Sardynii zamieszkany przez najstarszych ludzi. Wyjaśnili, że w tym przypadku fenomen Niebieskiej Strefy obejmuje przede wszystkim mężczyzn – Sardyńczycy zachowywali energię i witalność dłużej niż mężczyźni mieszkający w innych częściach świata. W bardziej rozwiniętych krajach stuletnich kobiet żyje statystycznie cztery razy więcej niż mężczyzn, podczas gdy na Sardynii liczba kobiet i mężczyzn mających sto i więcej lat jest z grubsza taka sama.
Badania Poulaina i jego zespołu pokazały, że rozkład geograficzny długowieczności na Sardynii nie jest jednorodny. Przynajmniej w jednym regionie, w Niebieskiej Strefie Barbagii, prawdopodobieństwo osiągnięcia wieku stu lat było wyższe niż w innych częściach wyspy. Obszar wyjątkowej długowieczności znajdował się w górzystym rejonie, do niedawna rozwijającym się we względnej izolacji. Naukowcy napisali we wspomnianym artykule, że „przyczyny, dla których osoby zamieszkujące ten obszar częściej osiągają wiek stu i więcej lat, nie są znane”.
Poulain, jak na demografa przystało, opisując interesujące go społeczności, odwoływał się do pewnych danych i nie wyciągał pochopnych wniosków. Poza uwagą, że inne strefy skrajnej długowieczności również znajdują się w obszarach górzystych, Poulain nie próbował wyjaśnić, dlaczego mieszkańcy akurat tego regionu żyją tak długo. Uważał bowiem, że rozwiązanie tej zagadki wymagałoby przeprowadzenia interdyscyplinarnych badań, zanalizowania historii, diety i stylu życia miejscowej społeczności. Trzeba byłoby także odpowiedzieć na szereg pytań. Czy mieszkańcy Barbagii doświadczają stresu? Jeśli tak, to jak sobie z nim radzą? Jaką rolę odgrywa religia? A jaką medycyna ludowa lub czyste powietrze? A może to kwestia wody? Czy Niebieska Strefa skrywa tajemnice, które pomogą nam żyć dłużej?
POCZĄTKI NIEBIESKIEJ STREFY
W październiku 2004 roku razem z fotografem magazynu „National Geographic” Davidem McLainem poleciałem do Sassari, sardyńskiego miasta uniwersyteckiego, położonego w północnozachodniej części wyspy. Moim zamiarem było przyjrzenie się z bliska tajemniczej Niebieskiej Strefie. Na miejscu towarzyszyło nam dwoje młodych włoskich dziennikarzy, Gianluca Colla i Marisa Montebella, którzy byli naszymi tłumaczami, pomagali organizować wywiady i dbali o logistykę wyprawy. Plan zakładał przeprowadzenie minimum dwudziestu rozmów ze stulatkami stanowiącymi uosobienie kultury długowieczności charakterystycznej dla badanej Niebieskiej Strefy. Z tych rozmów chcieliśmy się dowiedzieć, na czym polega tajemnica miejscowej kultury, a następnie przeanalizować razem z sardyńskimi ekspertami, jak i dlaczego przyczynia się to do utrzymywania się wyjątkowej długowieczności w tym obszarze.
Mieliśmy szczęście, że akurat wtedy zajęcia z zakresu genetyki na Uniwersytecie w Sassari prowadził doktor Paolo Francalacci – po prostu Paolo – antropolog ewolucyjny, absolwent Stanforda. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, zrobił na mnie dobre wrażenie – był to młody, energiczny i szykowny wykładowca w dżinsach, tweedowej marynarce i rozpiętej pod szyją koszuli, z nieco przydługimi, brązowymi włosami. Przeszliśmy wąskimi, brukowanymi uliczkami Alghero, przez duży plac z fontanną i obok licznych kafejek, aż do tonącego w półmroku czterystuletniego baru. Usiedliśmy przy stoliku w kącie i zamówiliśmy po piwie. Francalacci, człowiek niebywale inteligentny, miał rzadki i nietypowy dla ludzi nauki dar wyjaśniania złożonych teorii w sposób prosty i zajmujący, często czynił to żywiołowo, przesadnie gestykulując niczym licytator.
Towarzyszący mi młody człowiek żywo zainteresował się ewolucją gatunku ludzkiego, studiując biologię na Uniwersytecie w Pizie. Fascynacja tematem zaprowadziła go do laboratorium słynnego genetyka Luigiego Luki Cavalli-Sforzy na Uniwersytecie Stanforda, gdzie Francalacci zajął się badaniami nad populacjami – specjalizował się przede wszystkim w analizie DNA mitochondrialnego, która umożliwia określenie pochodzenia każdego człowieka na Ziemi, żywego lub martwego. Zbadał między innymi mumie znalezione na chińskiej pustyni Takla Makan i odkrył, co przyniosło mu sławę, że pochodziły one z obszaru kultury indoeuropejskiej.
– Mamy po czterdzieści sześć chromosomów, połowę od matki, połowę od ojca – wyjaśnił, machając rękami nad głową, niczym dyrygent. – Oznacza to, że dysponujemy dwiema kopiami każdego genu, po jednej od każdego z rodziców. Te kopie wchodzą w różne interakcje. Trochę inaczej wygląda to w przypadku dwóch niewielkich wycinków naszego DNA: chromosomu Y, przekazywanego w linii męskiej (kobiety go nie mają), oraz mitochondrialnego DNA, dziedziczonego przez kobiety (mężczyźni go mają, ale nie przekazują potomstwu). Ta osobliwość znacznie ułatwia odtworzenie historii populacji w linii kobiecej (w przypadku mitochondrialnego DNA) lub męskiej (chromosomu Y) aż do najdalszych przodków. Dzięki DNA udało nam się prześledzić dzieje ludzkości aż do mitochondrialnej Ewy i Y-chromosomalnego Adama.
Francalacci wykorzystał tę technikę do badania pochodzenia Sardyńczyków. Cofnął się mniej więcej o czternaście tysięcy lat. W tamtym czasie klimat w Europie ocieplał się po epoce lodowej. Lodowce cofały się, a niewielka grupa genetycznie spokrewnionych mieszkańców Iberii wyruszyła z Pirenejów i rozpoczęła wędrówkę wzdłuż Morza Śródziemnego: najpierw na wschód lądem, przez dzisiejsze Lazurowe Wybrzeże i Toskanię, a następnie przez morze, na Korsykę, gdzie się na krótko zatrzymała. Ostatecznie grupa Iberyjczyków osiedliła się na wybrzeżu Sardynii u stóp gór.
– Osiemnaście tysięcy lat temu, podczas okresu zwanego Wielkim Zlodowaceniem, mieszkańcy Europy znaleźli schronienie jedynie w dwóch azylach: na Półwyspie Iberyjskim i na Bałkanach – powiedział Francalacci.
Kiedy lodowiec zaczął się cofać, a klimat ocieplać, ludzie na nowo zaczęli zasiedlać kontynent. Z Bałkanów wyruszyli na zachód, z Iberii zaś – na wschód. Sardynię zaludnili niemal wyłącznie przedstawiciele iberyjskiej fali migracyjnej – o rodowodzie z grupy M26 chromosomu Y.
– Marker genetyczny M26 znajdujemy u trzydziestu pięciu procent dzisiejszych Sardyńczyków. Bardzo rzadko występuje on poza obszarem wyspy – dodał Francalacci.
Biorąc pod uwagę genetyczną czystość mieszkańców Sardyńskiej Niebieskiej Strefy, Francalacci wysnuł teorię, że pierwsi Sardyńczycy rzadko wstępowali w związki małżeńskie z przedstawicielami innych ludów śródziemnomorskich. Zajmowali się najprawdopodobniej polowaniami, zbieractwem i rybołówstwem. Rolnictwo przywędrowało na Sardynię przed mniej więcej sześcioma, siedmioma tysiącami lat wraz z neolitycznymi ludami z Lewantu, gdzie rozwijało się już od dobrych trzech tysięcy lat.
– Informacje zawarte w chromosomie Y wskazują, że kontakt z ludami z Lewantu miał charakter głównie kulturowy, a nie genetyczny – powiedział Francalacci.
Dlatego z genetycznego punktu widzenia Sardyńczycy różnią się od pozostałych Europejczyków. Ich niektóre unikalne cechy są wprawdzie negatywne, takie jak większa częstość występowania cukrzycy typu 1 i stwardnienia rozsianego, ale inne są zdecydowanie pozytywne – na przykład odporność na malarię, a także wysoki wskaźnik długowieczności, zwłaszcza wśród mężczyzn.
Po skończonym piwie potrzebowałem chwili oddechu. Rozmowa z Francalaccim to jak obserwowanie wybuchu werbalnego wulkanu – wystarczy włączyć dyktafon i zaczekać, aż słowa popłyną niczym lawa. Zaprosił mnie do niewielkiego mieszkania na poddaszu, które zajmował razem ze swoją przepiękną żoną, Greczynką o imieniu Christina. Z okna w ich kuchni roztaczał się widok na pofalowaną łąkę dachów pokrytych czerwonym gontem, spływającą wprost do morza.
Francalacci włożył do odtwarzacza płytę z tradycyjną muzyką z regionu Barbagia i mieszkanie wypełniły wędrujące dźwięki z sardyńskich wyżyn – głosy pasterzy doskonale harmonizowały z nutami płynącymi z launeddy, instrumentu składającego się z trzech piszczałek. Gra się na nim, używając techniki oddechu cyrkulacyjnego, która polega na jednoczesnym wdychaniu powietrza nosem i wydychaniu ustami, co pozwala na nieprzerwane wydobywanie dźwięku. Francalacci otworzył butelkę sardyńskiego czerwonego wina i wrócił do tematu naszej wcześniejszej rozmowy.
W środkowej epoce brązu na Sardynii narodziła się plemienna kultura zwana cywilizacją nuragijską (z niej wyrosła kultura dzisiejszej Niebieskiej Strefy). Nuragowie zawdzięczają swoją nazwę rozsianym po całej wyspie megalitycznym wieżom – nuragom.
Wkrótce inne cywilizacje odkryły bogactwa i naturalne piękno Sardynii, zaczęły ją najeżdżać, okupować, wyzyskiwać i wydzierać sobie, niczym zawodnicy piłkę na meczu rugby. Militarna potęga Fenicjan i Rzymian wylądowała na wyspie i zagarnęła wybrzeże oraz nizinne południe. Rdzenni Sardyńczycy, rozproszeni po całej wyspie, umknęli przed najeźdźcami i schronili się w górzystej środkowej części kraju. Z większości przekazów wynika, że barbarzyńcy, którzy wtargnęli na Sardynię, byli nomadami, zainteresowanymi przede wszystkim terenami pod wypas zwierząt.
Jak wskazuje etymologia, nazwa „Barbagia” pochodzi od łacińskiego określenia „Barbaria”, oznaczającego krainę barbarzyńców. Rzymianie o każdym obcokrajowcu mówili barbarus, Grecy natomiast barbaros – był to ktoś, kto usiłował posługiwać się greką, ale wydawał niezrozumiałe dźwięki. Tubylców nie interesowało żmudne, uciążliwe uprawianie ziemi, choć zapewne nauczyli się podstaw rolnictwa od Rzymian.
– Nawet jeśli starożytni Sardyńczycy znali metody uprawiania ziemi, nie ciągnęło ich do rolnictwa – powiedział Francalacci. – Nadal pozostawali ludem przede wszystkim zbieracko-łowieckim, a później pasterskim.
Niewykluczone, że właśnie stąd wzięła się głęboka nieufność, a wręcz pogardliwy stosunek, Sardyńczyków do obcych. Przybycie ludzi z zewnątrz zawsze wiązało się z ujarzmieniem, wyzyskiem i nowymi podatkami. Dlatego Sardyńczycy wybrali skrytość, czujność, oddanie rodzinie i społeczności, a zarazem zasłynęli z wyjątkowej wytrzymałości. Znane przysłowie z Barbagii mówi bodaj wszystko o obcokrajowcach: Furat chie benit dae su mare (Kraść przychodzi ten, co przybywa od morza).
Mijały stulecia, a odizolowana rdzenna ludność sardyńska rozwijała się w swój własny, unikalny sposób. Powstała specyficzna kraina, w której wiele wiosek do dziś nazywa się tak, jak w czasach preromańskich.
– W tym regionie – powiedział Francalacci – istnieją sardyńskie wioski o nazwach takich jak Ollolai, Illorai, Irgoli, Ittiri, Orune, które dla mnie, Włocha wychowanego na kontynencie, brzmią egzotycznie.
Region położony na północ od Alghero to Nurra. Niektórzy językoznawcy uważają, że jego nazwa pochodzi od słowa nur, oznaczającego w języku Nuragów stertę kamieni – jest to rzeczywiście całkiem trafny opis nuragów, rozsianych po całej Sardynii kamiennych wież z epoki brązu.
Starożytnym Sardyńczykom nie udało się zachować swoich dialektów, ponieważ zanim zdążyli uciec w góry, Rzymianie ciemiężyli ich tak długo, aż zaczęli posługiwać się łaciną, która na sardyńskich wzgórzach w cudowny sposób przetrwała stulecia niemal w nienaruszonej postaci. Na przykład: w dialekcie sardyńskim, jakim posługują się mieszkańcy Niebieskiej Strefy, dom jest nadal określany łacińskim domus. Wymowa również jest bliższa łacińskiej. Niebo to po włosku cielo, ale na Sardynii mówi się kelu, wymawiając to słowo z twardym k, takim jak w oryginalnym łacińskim caelum . To samo dotyczy budowy zdań. Współczesny Włoch powie: „Io bevo vino” (Piję wino), ale Sardyńczyk posłuży się taką samą konstrukcją, jak starożytny Rzymianin, czyli: „Io vino bevo” (Wino piję).
Cóż to wszystko ma wspólnego z długowiecznością?
– To, że styl życia Sardyńczyków mieszkających w Niebieskiej Strefie zapewne niewiele się zmienił od czasów imperium rzymskiego – odparł Francalacci. – Prawa ewolucji stanowią, że gatunek nie ewoluuje, jeśli zamieszkuje wygodne, odizolowane środowisko, w którym bez przeszkód może się rozmnażać. Za to w trudnym środowisku, takim, w którym oddziałują na siebie osobniki o różnych cechach i pochodzeniu, gatunki rozwijają się prędzej. W sardyńskiej Niebieskiej Strefie istnieje mniejszy nacisk na konieczność przystosowania się do panujących warunków. Mieszkańcy tego obszaru przez lata zachowali nie tylko swoje genetyczne cechy charakterystyczne, ale są także wyizolowani gospodarczo i hołdują tradycyjnym wartościom społecznym, takim jak szacunek dla starszych, które stanowią źródło doświadczenia, świadomości istotnej roli klanów rodzinnych, jak również niepisane prawa – wszystko to przez stulecia skutecznie pomagało im nie poddawać się obcej dominacji.
Innymi słowy, dobrowolna izolacja Sardynii doprowadziła do stworzenia swego rodzaju genetycznego inkubatora, w którym jedne cechy uległy wzmocnieniu, a inne stłumieniu. Na przykład: wstępne badania genetyczne wykazały, że u niezwykle dużej liczby stulatków zamieszkujących sardyńską Niebieską Strefę czerwone krwinki są mniejsze niż u przeciętnego człowieka – stąd odporność na malarię, a także mniejsze ryzyko powstania groźnego skrzepu. Francalacci dodał, odstawiając kieliszek z winem i splatając dłonie, że genetyczna i kulturowa izolacja idą w parze.
– Kiedy zestawi się jedno z drugim, można otrzymać bardzo ciekawe rezultaty.
Rok 1913. Przed wejściem do chaty stoją trzy sardyńskie kobiety i dziewczynka, wszystkie ubrane w tradycyjne stroje
Tego dnia dyskutowałem z Francalaccim do późnej nocy – poszliśmy spać po północy – a potem kontynuowaliśmy naszą rozmowę mailowo. Z jego listów dowiedziałem się między innymi, że przed 1950 rokiem Sardynia bardziej przypominała zaścianek niż raj dla stulatków. Kiepska higiena oraz słaba jakość wody i jej nieliczne ujęcia prowadziły do wielu epidemii: czerwonki, dżumy, gruźlicy, malarii, biegunki – wszystkie zabiły wielu młodych Sardyńczyków. Angielski podróżnik William Henry Smyth tak napisał w swojej wydanej w 1828 roku książce Sketch of the Present State of the Island of Sardinia: „Zaskakujące, że mieszkając w takich niewygodach i takim brudzie, krajowcy cieszą się, ogólnie rzecz biorąc, niezłym zdrowiem”.
CZY TO KWESTIA GENÓW?
Kiedy w 1921 roku D.H. Lawrence podróżował po Sardynii w poszukiwaniu stylu życia charakteryzującego się prostotą, to, co spełniło jego oczekiwania, znalazł w Barbagii. „Tutaj od nieskończonych wieków człowiek obłaskawia niemożliwe zbocza górskie i zamienia je w tarasy, wydobywa kamienie, wypasa owce w rzadkich lasach, ścina konary i wypala węgiel drzewny, jest niczym na wpół udomowiony zwierz. To właśnie jest tak pociągające (…). Życie jest tak prymitywne, tak pogańskie, tak osobliwie barbarzyńskie, na wpół dzikie”.
+-----------------------------------------------------------------------+
| O SARDYNII |
+-----------------------------------------------------------------------+
| • Kraj: Włochy |
| |
| • Położenie: 193 kilometry na zachód od włoskiego wybrzeża |
| |
| • Ludność: 1,6 miliona |
+-----------------------------------------------------------------------+
Dobrobyt zawitał na Sardynię pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku. Fundacja Rockefellera sfinansowała program, dzięki któremu udało się wyeliminować malarię, zaś powojenny boom ekonomiczny we Włoszech zapewnił mieszkańcom Barbagii pracę i wybrukował drogi. Wtedy też na wyspie pojawiły się szczepionki, antybiotyki i współczesna służba zdrowia. Od tego momentu typowe dla sardyńskiej Niebieskiej Strefy połączenie genów i stylu życia mogło zdziałać cuda.
Przed wyjazdem z Sassari, fotograf David McLain i ja dowiedzieliśmy się jeszcze kilku ciekawych rzeczy. Doktor Luca Deiana, miejscowy polityk, który kierował projektem Akea, jedną z pierwszych inicjatyw badających fenomen sardyńskich stulatków (akea to sardyńskie pozdrowienie, znaczy mniej więcej tyle, co „obyś dożył stu lat!”), zwrócił naszą uwagę na gen G6PD. Z mutacją genu G6PD wiąże się podatność na chorobę nazywaną fowizmem, której objawy ujawniają się po zażyciu niektórych leków, a także po zjedzeniu bobu lub kontakcie z pyłkiem tej rośliny. Od doktora Antonio Cao, genetyka – i siedemdziesięcioośmiolatka będącego doskonałym przykładem tego, jak można zdrowo się zestarzeć – dowiedzieliśmy się, że dziś dzięki nauce wiadomo, iż gen G6PD chroni Sardyńczyków przed malarią. Prawdopodobnie istotną rolę odgrywa w tym przypadku również dieta.
– Barbagia jest inna niż pozostałe krainy leżące nad Morzem Śródziemnym – powiedział Cao. – Tutaj nie jada się dań kuchni śródziemnomorskiej.
Doktor Gianni Pes, badacz, który jako pierwszy dostarczył demografom dane z Niebieskiej Strefy, powiedział nam, że środowisko i styl życia być może lepiej tłumaczą długowieczność Sardyńczyków niż genetyka.
– Weźmy na przykład geny odpowiedzialne za zapalenie. Spodziewaliśmy się znaleźć coś interesującego w DNA Sardyńczyków, dlatego przebadaliśmy dziesiątki wariantów genów mających związek z zapaleniem, ale nie dowiedzieliśmy się, na czym polega ich rola w długowieczności tych ludzi. To samo dotyczy genów raka i genów chorób układu krążenia. Podejrzewam, że specyfika środowiska, stylu życia i diety odgrywa dużo większą rolę w zdrowym życiu, niż nam się zdawało.
Uzbrojeni w tę wiedzę i wyposażeni w plecak pełen rozpraw naukowych, David, Gianluca, Marisa i ja opuściliśmy w końcu wybrzeże i wyruszyliśmy do sardyńskiej Niebieskiej Strefy. Jadąc ku zajmującym środkową część wyspy wzgórzom, czuliśmy, że wkraczamy do innego świata. Droga wiła się pod górę przez coraz bardziej kamieniste tereny, niemal nieskażone obecnością człowieka. Zresztą w ogóle cała Sardynia składała się z mniejszych i większych wzniesień, a najwyższy masyw o nazwie Gennargentu znajdował się we wschodniej części wyspy. Oprócz nie tak znowu licznych lasów porośniętych tarniną, cisami, dębami i jesionami, a także przycupniętych tu i ówdzie winnic, wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było tylko surowe pastwiska.
Przypomniałem sobie ostrzeżenia, jakie często słyszeliśmy i czytaliśmy przed wyprawą. „Zastanów się dwa razy, zanim wybierzesz się w podróż po licznych, właściwie wymarłych wioskach interioru, zwłaszcza w prowincji Nuoro” – napisał autor jednego z przewodników.
Nasz przyjaciel, Franco Diaz z Cagliari, największego miasta Sardynii, potwierdził nasze pierwsze wrażenie, że Barbagia to niełatwa kraina do życia, w której ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, uprawiając surową ziemię oraz hodując owce i kozy. Tutejsi mieszkańcy słyną z tego, że nie mają oporów przed porwaniami, kradzieżami i załatwianiem porachunków za pomocą długich noży.
„Język jeszcze mi nie usechł” – mówi Raffaella Monne, lat 107. „Gadam jak nakręcona”
– Vendetta często obowiązuje przez całe pokolenia – powiedział Diaz. – Dziś syn może oberwać kulkę za coś, co ojciec zrobił kilkadziesiąt lat wcześniej.
Córka Franco zgodziła się z tatą:
– Jeśli chłopak przyłapie cię, że gapisz się na jego dziewczynę, rozprawi się z tobą – ostrzegła. – Pamiętaj, że każdy mieszkaniec Barbagii nosi w kieszeni nóż.
OKO W OKO ZE STULATKAMI
Wjechaliśmy do wioski Arzana w dżdżysty październikowy dzień. Z kominów wydobywał się gęsty dym i rozpływał we mgle. Wsie leżące w samym sercu sardyńskiej Niebieskiej Strefy – Fonni, Gavoi, Villagrande Strisaili, Talana i Arzana – na przestrzeni wieków przerodziły się ze skupisk prostych chat pasterskich w nowoczesne osiedla zamieszkane przez kilka tysięcy ludzi. Większość z tych miejscowości nie straciła jednak swojego nieco niebezpiecznego uroku. Stare, pobielone wapnem budynki Arzany spadały kaskadami dachów wzdłuż brukowanych uliczek, które sprawiały wrażenie wymarłych.
Nagle stało się dla mnie jasne, skąd wzięła się tężyzna fizyczna krajowców: tutaj każda wyprawa do znajomego albo do sklepu lepiej rozwijała mięśnie niż pół godziny na dowolnej siłowni. Mimo to trudno było nie zauważyć niewróżących niczego dobrego oznak modernizacji: przed większością domów stały zaparkowane samochody osobowe i furgonetki, na dachach budynków rosły anteny satelitarne, a główna ulica wioski kusiła pizzeriami, barami szybkiej obsługi i lodziarniami. Chcąc poznać tajemnicę sardyńskiej długowieczności, musieliśmy się jednak skupić na tradycyjnym aspekcie stylu życia mieszkańców Barbagii, a więc na egzystencji, jaką wiedli, zanim w połowie dwudziestego wieku na wyspę zawitał dobrobyt.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
DORÓWNAĆ SARDYŃCZYKOM
W ramach codziennych pieszych wędrówek sardyński pasterz spala nawet 490 kalorii w ciągu godziny. Jeśli chcesz uzyskać podobny efekt, musisz poświęcić dwie godziny na dość szybki chód (z prędkością około 5,6 km/godz.), półtorej godziny na pracę w ogrodzie lub dwie godziny na kręgle bądź golfa (o ile sam będziesz nosił torbę).
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Postanowiliśmy sobie, że postaramy się odnaleźć jak najwięcej stulatków mieszkających w Niebieskiej Strefie. Wkrótce okazało się, że wszyscy ich znają i traktują jak celebrytów. Na ścianach tawerny zamiast fotek półnagich pań albo szybkich samochodów wisiały kalendarze ze „stulatkami miesiąca”.
Wystarczyło spytać dowolnego mieszkańca Arzany, gdzie mieszka jakiś stulatek, a ten zaraz chętnie wskazywał właściwy dom. Pukaliśmy do drzwi, przedstawialiśmy się i zawsze byliśmy wpuszczani do środka. W pierwszym tygodniu spotkałem się z siedemnastoma stulatkami – ośmioma mężczyznami i dziewięcioma kobietami. Jak się okazało, większość stuletnich mieszkańców Arzany spędzała czas, krążąc pomiędzy łóżkiem a ulubionym fotelem. Rytm dnia wyznaczały im posiłki z rodziną, a czasem także spacer i odwiedziny u znajomego. Wszyscy bez wyjątku przez całe życie pracowali jako rolnicy lub pasterze, mieli swoje codzienne i zgodne z porami roku przyzwyczajenia. Dbali o rodzinę, która teraz opiekowała się nimi. Życie ich wszystkich – z jednym wyjątkiem – było wręcz nadzwyczajnie zwyczajne.
W położonej w górach Gennargentu, liczącej dwa tysiące czterystu mieszkańców wsi Silanus, której historia sięga czasów nuragijskich, David i ja spotkaliśmy studwuletniego Giuseppe Murę. Z parnego, południowego gorąca weszliśmy do dziewiętnastowiecznego, pobielonego wapnem domu, w którym Giuseppe mieszkał razem ze swoją sześćdziesięciopięcioletnią córką Marią i jej rodziną. W środku było przyjemnie chłodno i wilgotno. Pachniało kiełbasą i czerwonym winem. Giuseppe usiadł przy starym jak świat drewnianym stole, a po jego bokach usadowili się Maria i syn Giovanni, który właśnie wpadł z wizytą.
Ojciec i syn mieli na sobie pasterskie czapki, wełniane marynarki i czarne buty – typowy codzienny strój sardyńskiego chłopa. Przez przezroczyste, drobno haftowane zasłonki przeświecało popołudniowe słońce. Giuseppe spojrzał mi w oczy i życzliwie pokiwał głową.
– Panowie są z Ameryki – krzyknęła Maria ojcu do ucha. – Chcą zrobić z tobą wywiad. Piszą artykuł dla „National Geographic”.
– Co? – wrzasnął w odpowiedzi staruszek.
– Rozmowa. Artykuł. „National Geographic”.
– No dobrze, niech będzie – odparł Giuseppe. – Ale jak chcą pieniędzy, to powiedz, żeby poszli do diabła.
Ja trochę zbladłem, ale Maria i Giovanni wybuchneli śmiechem. Oczywiście oboje rozumieli uszczypliwe poczucie humoru ojca, typowe – jak się wkrótce przekonałem – dla mieszkańców Sardynii. Doktorzy Paul Costa i Luigi Ferrucci z Narodowego Instytutu Badań nad Procesami Starzenia poprosili mnie, żebym każdemu stulatkowi zadał zestaw pewnych nienaprowadzających pytań, skłaniających do rozbudowanych odpowiedzi i tak opracowanych, by można było uzyskać jak najwięcej informacji na temat stylu życia przepytywanych osób. Zamiast więc wypytywać stulatka, jakie posiłki spożywał za młodu, miałem zadać mu na przykład takie pytanie: „Czy jest coś takiego, co pan/pani robi każdego dnia lub też robił/robiła przez większość życia?”.
Pytania zadawałem Marii, która następnie tłumaczyła je ojcu. Dowiedziałem się, że Giuseppe przepracował niemal całe życie, najpierw jako rolnik, później jako pasterz. Każdego dnia na pracę poświęcał około szesnastu godzin, w pocie czoła uprawiał ziemię albo gnał owce na pastwiska. Przeważnie wracał do domu na obiad, ucinał sobie drzemkę, a następnie późnym popołudniem szedł na rynek i spędzał tam godzinę lub dwie z kolegami. Potem wracał na pole i pracował aż do zmierzchu. Nigdy zbytnio się nie przejmował wychowywaniem swoich ośmiorga dzieci – akurat to zajęcie, tak jak prowadzenie domu, zostawiał żonie.
Na posiłki Giuseppe składały się w głównej mierze: bób, ser pecorino, pieczywo i mięso, o ile mógł sobie na nie pozwolić, co dawniej wcale nie było takie oczywiste i nie zdarzało się często. Maria oszacowała, że jej ojciec wypijał codziennie mniej więcej litr sardyńskiego wina (w dorosłym życiu), więcej podczas świąt i przyjęć, podczas których był duszą towarzystwa.
– Czy było coś niezwykłego w wychowaniu Giuseppe? – spytałem.
Giovanni zawahał się i spojrzał pytająco na Marię.
– Owszem, było – odparł po chwili. – Matka wychowywała go samotnie. Jego ojciec zrobił dziecko żonie i poszedł na wojnę. Kiedy wrócił, związał się z inną kobietą i jej też zrobił brzuch. Porzucił moją babkę, zostawiając ją samą z dzieckiem, które niedługo miało przyjść na świat.
Giuseppe słuchał opowieści z opuszczoną głową, wbijając spojrzenie w splecione dłonie. Było widać, że choć od tych wydarzeń minęło ponad sto lat, ta historia nadal jest dla rodziny źródłem wstydu.
– Wygląda jednak na to, że Giuseppe wyrósł na dobrego człowieka – dodałem ku pokrzepieniu.
– Tak – przyznał Giovanni. – Ale to nie wszystko. Pewnego niedzielnego poranka, kiedy ojciec Giuseppe szedł do kościoła ze swoją nową żoną, matka Giuseppe zastrzeliła byłego męża na schodach świątyni. Policja zamknęła ją w więzieniu, ale we wsi wszyscy wiedzieli, że zrobiła to, ponieważ jej honor został splamiony. Wypuszczono ją na wolność po czterech miesiącach.
– Co się stało z tą drugą kobietą i jej dzieckiem? Zakładam, że życie samotnej matki na sardyńskiej wsi w początkach dwudziestego wieku nie należało do najłatwiejszych.
– To zupełnie inna historia – powiedziała Maria. – Syn drugiej żony ojca Giuseppe – a więc przyrodni brat Giuseppe – nazywał się Raimondo Arca. Giuseppe aż do siedemnastego roku życia nawet nie wiedział, że w ogóle ma przyrodniego brata. Dowiedział się przypadkiem podczas zabawy z kolegami.
– Chłopcy grali na rynku w sardyńską grę, przypominającą trochę papier, kamień, nożyce – mówiła dalej Maria. – Tyle że nasza wersja może się czasem źle skończyć. Giuseppe i Raimondo dotarli do rundy finałowej, kiedy nagle wybuchła kłótnia i w ruch poszły pięści.
– Raimondo właśnie spuszczał mojemu ojcu niezłe manto, kiedy przechodzący obok wieśniak, który znał historię matek obu chłopców, rozdzielił ich i zganił słowami: „Bracia nie powinni ze sobą walczyć”. Tajemnica się wydała, a kiedy Raimondo i Giuseppe dowiedzieli się, kim dla siebie są, zostali przyjaciółmi i są nimi do dzisiaj. Raimondo nadal żyje, mieszka tu, niedaleko. Kiedy dwa lata temu obaj skończyli sto lat, cała wieś świętowała.
David i ja spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem. W Stanach Zjednoczonych zaledwie jeden na dwadzieścia tysięcy mężczyzn dożywa stu lat. Prawdopodobieństwo, że w tej samej rodzinie znajdzie się jeszcze drugi stulatek, jest wręcz astronomicznie małe – no, chyba że ojciec przekaże swoje wyjątkowe geny obu synom.
Wywiad trwał jeszcze dobre półtorej godziny. Maria podała wino i peklowaną szynkę, a na koniec kawę. Z rozmowy dowiedzieliśmy się, że Giuseppe ma specjalne pudełko, w którym zgromadził skromne oszczędności długiego życia i różne ważne dla niego przedmioty. Kluczyk do pudełka nosił na szyi i pilnował go jak oka w głowie.
David, nieustannie polujący na wymowne zdjęcie, wymyślił sobie portret Giuseppe ze skarbami jego życia. Spytał Marię, czy Giuseppe byłby skłonny otworzyć dla nas swoje pudełko.
– Tato – krzyknęła Maria ojcu prosto do ucha. – Oni chcą zobaczyć, co masz w pudełku.
– Co? – mruknął Giuseppe.
– Zobaczyć pudełko. Ze skarbami. To, w którym trzymasz pieniądze – powtórzyła, biorąc do rąk kluczyk wiszący ojcu na szyi i machając mu nim przed oczami.
– Powiedz tym Amerykanom, żeby poszli sobie do diabła – wrzasnął, wyrywając córce klucz. Aż zapluł cały stół. – Pokażę im, co mam w pudełku. Już ja im pokażę!
Wprawdzie Maria i Giovanni zbyli śmiechem wybuch ojca, ale my zrozumieliśmy, że nadszedł czas, by się zbierać.
WINO, KOZIE MLEKO I OLEJ MASTYKSOWY
Większość stulatków, z którymi się spotkaliśmy, zachowała wprawdzie wystarczającą bystrość umysłu, żebyśmy mogli bez problemów z nimi porozmawiać, ale warto zauważyć, że bardzo wielu z nich było uwiązanych w domu i pozostawało pod opieką córek albo wnuczek. Mądrość, jaką mogli nam przekazać, ograniczała szwankująca pamięć.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
FLAWONOIDY
Sardyńskie czerwone wino nie jest jedynym źródłem flawonoidów. Zawierają je również owoce i warzywa o żywych kolorach, a także gorzka czekolada. Badania pokazują, że dieta bogata we flawonoidy zmniejsza prawdopodobieństwo zachorowania na pewne rodzaje raka i choroby serca.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Doszedłem do wniosku, że jeśli chcę się przekonać, jak naprawdę wygląda sardyński styl życia, muszę spędzić nieco czasu z kimś młodszym, kto nadal jest aktywny zawodowo i żyje w tradycyjny sposób. Uznałem, że tropy prowadzące do rozwiązania zagadki długowieczności mieszkańców sardyńskiej Niebieskiej Strefy prędzej znajdę w terenie, niż wpadnę na nie, przeprowadzając wywiad. Pomyślałem, że gdybym miał okazję zobaczyć, jak wygląda dzień z życia Sardyńczyka z Barbagii, mógłbym dostrzec różnego rodzaju niuanse.
Tak się złożyło, że mój fotograf David McLain zdążył już wcześniej poznać odpowiednią osobę. Podczas gdy ja mozolnie gromadziłem wywiady we wschodniej części Niebieskiej Strefy, David przeczesywał część zachodnią w poszukiwaniu sytuacji, które uwiecznione na zdjęciu, trafnie zilustrowałyby naszą opowieść (autorzy tekstów i fotograficy magazynu „National Geographic” rzadko podróżują razem). Pewnego popołudnia zadzwonił do mnie i powiedział, że poznał siedemdziesięciopięcioletniego pasterza, który nadal samodzielnie dogląda owiec, pędzi własne wino i mieszka w tradycyjnym sardyńskim domu. Nazywał się Tonino Tola.
Siedemdziesięciopięcioletni pasterz Tonino Tola przez całe życie wędrował po sardyńskich wzgórzach. Stała aktywność fizyczna to jeden z powodów długowieczności Sardyńczyków
– Ale ja mówię na niego Olbrzym – dodał David.
Kiedy tydzień później przyjechałem na spotkanie z Tonino, akurat trafiłem na ubój krowy w oborze leżącej tuż za domem. Zastałem go z rękami po łokcie zanurzonymi we wnętrznościach zwierzęcia. Tonino, kawał chłopa z wydatnym torsem, wstał znad parującego trupa, a następnie podał mi mokrą, zakrwawioną rękę i ścisnął dłoń niczym imadło.
– Dzień dobry! – zagrzmiał, po czym na powrót zanurkował w martwej krowie i tym razem wydobył z niej kilka metrów połyskujących jelit.
Był chłodny listopadowy poranek, za piętnaście dziesiąta rano. Tonino nie spał już od czwartej, zdążył zaprowadzić owce na łąkę, narąbać drewna, przyciąć drzewka oliwkowe, nakarmić krowy i ubić półtoraroczną jałówkę, która wisiała teraz na krokwi i wyglądała jak orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Dokoła Tonino stała jego rodzina.
Syn i trzech zięciów pomagali przy oprawianiu zabitego zwierzęcia, a córka tuliła do piersi pięciomiesięcznego wnuka Filippo, który przyglądał się wszystkiemu szeroko otwartymi i błyszczącymi z radości oczyma. Tonino, z podwiniętymi rękawami i w spodniach, które niemal uwierały go pod pachami i kończyły się nad kostkami, z taką samą żywiołowością łaskotał swojego wnusia, jak przed chwilą patroszył krówkę.
Mężczyźni śmiali się i żartowali, rozbierając krowę na mięso dla rodziny, zgodnie z obowiązującym od stuleci rytuałem. Ubój przeprowadzano późną jesienią, ponieważ o tej porze roku jest chłodniej, a w związku z tym jest też mniej much składających jaja w surowym mięsie, które w ogóle łatwiej zakonserwować. Krowa może zaspokoić potrzeby dwóch rodzin, dlatego część wołowiny z reguły trafia do przyjaciół jako prezent.
Tonino powiedział, że ubój krów jest nielegalny w granicach miasta, ale Olbrzym żył przecież w zgodzie z sardyńską tradycją. Spytałem go, co by się stało, gdyby złapała go policja.
– Zapłacilibyśmy karę – odparł zadyszanym głosem i pokazał palcem puste wnętrze zwierzęcia, które skrobał wielkim, groźnie wyglądającym nożem – albo przekupili ich mięsem.
Później Tonino zaprosił mnie do swojej kuchni – pomieszczenie było dość niskie – na papassini, sardyńskie ciastka z rodzynkami, migdałami i marmoladą z gotowanego wina (nazywaną saba). Kuchnię ogrzewał niewielki piecyk na drewno. Giovanna, żona Tonino, przysadzista kobieta o mądrym spojrzeniu, usiadła przy stole i poczęstowała nas winem (odmowa w ogóle nie wchodziła w grę). Tonino rządził w oborze, a Giovanna w domu. Zadawałem pytania jemu, ale to ona na nie odpowiadała.
– Tonino żyje po to, aby pracować – oznajmiła, siedząc z założonymi rękami. – Od rana do późnego wieczora. Spójrzcie na niego, nawet teraz nie może się doczekać, kiedy wróci do rozbierania krowy. – Rzeczywiście, niecierpliwie bębnił palcami o blat stołu, a gdy żona kiwnęła na niego głową, oskarżycielsko zmarszczył brwi. – Kiedy on pracuje, ja zajmuję się domem, dziećmi i finansami. Pilnuję, żeby nie skończyły się nam pieniądze. – Westchnęła. – On pracuje, a ja się martwię.
Zapytałem Tonino i Giovannę o ich przeszłość. Gdy odpowiadali na moje pytania, raz za razem jedno kończyło zdanie rozpoczęte przez drugie. Tonino zaczął hodować owce już jako pięciolatek. Z Giovanną pobrali się, mając po dwadzieścia kilka lat, a potem szybko dorobili się czwórki dzieci. W latach pięćdziesiątych, kiedy ich rodzina była jeszcze bardzo młoda, klepali biedę. Jedli głównie zboża (i wypiekane z nich pieczywo), warzywa (cukinie, pomidory, ziemniaki, bakłażany oraz, co najważniejsze, bób), a także sery przygotowane z mleka ich zwierząt. Mięso trafiało na stół najwyżej raz w tygodniu, w niedzielę w wersji gotowanej, podawane z makaronem, a przy okazji świąt – pieczone.
Sprzedawali zwierzęta, żeby kupować podstawowe zboża, z których wyrabiali różne rodzaje makaronu i pieczywa: płaski, kwadratowy pistoccu, robiony z jęczmienia, otrąb i ziemniaków, oraz słynny cienki jak papier pane carasau, zwany też carta de musica, ze względu na podobieństwo do partytury. Źródłem białka w ich diecie były przede wszystkim produkty z mleka owczego i koziego. W niewielkiej winnicy rosły winogrona odmiany cannonau, z których robili wino.
Z porównania z rezultatami badań prowadzonych w pierwszej połowie dwudziestego wieku wynika, że dieta Tonino i Giovanny była dość typowa dla rodzin mieszkających w tym regionie – zanim na Sardynię dotarła fala fascynacji amerykańskim jedzeniem. „Dieta sardyńskich pasterzy i rolników jest wyjątkowo prosta i chuda, nawet jak na standardy śródziemnomorskie”, czytamy w raporcie z 1941 roku. „Podstawowym elementem posiłku jest pieczywo. Chłopi wczesnym rankiem wychodzą w pole do pracy. Zabierają ze sobą kilogramowy bochen chleba (…). Zjadany w południe posiłek składa się jedynie z pieczywa. Zamożniejsze rodziny dodatkowo jedzą ser, ale większość robotników musi się zadowolić jedynie cebulą, fenkułem albo pęczkiem ravanelli1. Wieczorem cała rodzina spożywa jedno danie, składające się z zupy warzywnej (minestrone), do której najbogatsi dokładają makaron. W większości regionów mieszkańcy jedzą mięso zaledwie raz w tygodniu, zwykle w niedzielę. W dwudziestu sześciu spośród siedemdziesięciu jeden przebadanych miejscowości mięso jest towarem luksusowym, na który mieszkańcy mogą sobie pozwolić wyłącznie w święta i nie częściej niż dwa razy w miesiącu. Co ciekawe, z punktu widzenia kultury śródziemnomorskiej ryby nie stanowią istotnego składnika diety Sardyńczyków”.
Z raportu dowiadujemy się również, że pasterze codziennie pili wino. „Niektórzy rolnicy piją wino podczas przerw w pracy w polu; większość jednak pije je tylko do kolacji i nie więcej niż ćwierć litra”. Rosnące na Sardynii winogrona odmiany cannonau uodporniły się na prażące niemiłosiernie słońce, produkując więcej czerwonego pigmentu, który chroni je przed działaniem promieni ultrafioletowych. Tradycyjnie winogrona te macerowało się tutaj dłużej niż w innych częściach wyspy. W rezultacie powstawało czerwone wino o dwa lub trzy razy wyższej zawartości flawonoidów (wzmacniających naczynia krwionośne) niż inne odmiany tego trunku.
Sardyńskimi eliksirami długowieczności mogą być również kozie mleko i olej mastyksowy. Badacze z Uniwersytetu w Sassari szukają odpowiedzi na pytanie, czy białko i kwasy tłuszczowe zawarte w sardyńskim kozim mleku chronią przed typowymi chorobami wieku podeszłego, takimi jak miażdżyca i choroba Alzheimera. Oleju mastyksowego (który ma właściwości przeciwbakteryjne i antymutagenne) w niektórych częściach Sardynii używa się zamiast oliwy z oliwek.
Ciasteczka, którymi objedliśmy się u Tonino, popiliśmy sporą ilością wina. Tonino, przesiedziawszy w domu godzinę, w końcu nie wytrzymał i nagle zerwał się z miejsca. Od siedemdziesięciu lat niemal codziennie przemierzał piechotą lub na osiołku osiem kilometrów dzielące go od pastwiska na szczycie wzniesienia. Dziś, ponieważ zamiast owcami zajął się nami, swoimi gośćmi, musiał pojechać samochodem.
Droga wiła się przez las na odcinku kilkuset metrów i była pełna ostrych zakrętów i stromych urwisk, grożących szybką śmiercią. W Ameryce szybko uznano by ją za nielegalną albo przynajmniej oznaczono jako „niebezpieczną”. Tutaj nie była niczym nadzwyczajnym.
Zatrzymaliśmy się na położonym dość wysoko płaskowyżu, obwiedzionym starym kamiennym murkiem. W jego obrębie trawę skubało dwieście owiec. W najwyższym punkcie pastwiska stała przypominająca tipi konstrukcja z kamieni i gałęzi – nazywała się pinnetta i zapewniała doskonały widok na całą posiadłość Tonino. W tej prostej chacie – podobne budowano tu już w epoce brązu – Tonino spędzał ze swoimi owcami większość letnich nocy. Ubrany w skórzane getry, czapkę pasterza i kurtkę, wyglądał wręcz zawadiacko, przechodząc przez wąską przerwę w murze i licząc drepczące za nim zwierzęta.
Kiedy trzy owce próbowały jednocześnie przecisnąć się przez przejście, strąciły kilka ciężkich kamieni. Tonino schylił się i ze zdumiewającą łatwością podniósł je i położył z powrotem na miejscu. Następnie oparł się o skałę i przyjął starą jak świat pozycję strażnika stada. Jego elegancki profil odcinał się na tle szmaragdowozielonej równiny w dole.
– Nudzisz się czasem? – spytałem nagle.
Zanim wypowiedziałem te słowa, uświadomiłem sobie, że dla niego musi to brzmieć jak herezja. Tonino obrócił się w moją stronę i wycelował we mnie palec. Pod paznokciami miał zaschniętą krew zarżniętej krowy.
– Zawsze kochałem to miejsce – zagrzmiał. Po chwili dodał: – Kocham swoje zwierzęta i uwielbiam się nimi zajmować. Tak naprawdę nie potrzebujemy tej krowy, którą dzisiaj ubiłem. Połowa mięsa jest dla syna, a większością pozostałej części obdzielę sąsiadów. Ale gdyby nie zwierzęta i wysiłek, którzy trzeba włożyć w ich utrzymanie, siedziałbym w domu i nic nie robił; nie miałbym w życiu celu.Kiedy o nich myślę, myślę też o moich dzieciach. Lubię, kiedy przyjeżdżają do domu i znajdują tu coś, co zrobiłem własnymi rękami.
SIŁA MIŁOŚCI?
Wśród wszystkiego, co zobaczyłem w sardyńskiej Niebieskiej Strefie, wartości cenione przez Tonino były również najważniejszymi dla pozostałych mieszkańców regionu. Tutejsi mieszkańcy otaczali rodzinę wielką czcią. Niewykluczone, że w jakimś stopniu wynikało to z historycznej izolacji i tego, że przeważnie otaczali ich wrogo nastawieni przybysze – w takich okolicznościach bowiem ludzie muszą polegać wyłącznie na sobie nawzajem. Wszyscy stulatkowie, z którymi się spotkałem, zgodnie twierdzili, że la famiglia jest najważniejszą częścią ich życia, a wręcz jego sensem.
W Ameryce seniorzy rodu przeważnie nie mieszkają ze swoimi dziećmi i wnukami, a kiedy zaczynają potrzebować stałej opieki, często na ostatnie lata życia trafiają do domów spokojnej starości. Na Sardynii to rzadkość. Lojalność rodzinna, presja społeczna, a także szczera sympatia do staruszków, sprawiają, że stulatkowie mieszkają z rodziną aż do śmierci. Dla osób, które przekroczyły osiemdziesiątkę, ma to same zalety: w razie choroby lub wypadku mogą liczyć na natychmiastową pomoc, a przede wszystkim czują się kochani i potrzebni. Plusem jest też to, że dziadkowie uczestniczą w życiu dzieci i wnuków.
Maria Angelica Sale i jej rodzina byli tego doskonałym przykładem. Poznałem Marię – na którą rodzina mówiła Nona – w Gavoi, jednej z najwyżej położonych wiosek na Sardynii. Siedziała w swoim salonie – czystym, jasnym pomieszczeniu, ozdobionym haftowanymi obrusami i kolorowymi dywanami, z dużym oknem wychodzącym na ulicę. Jej sześćdziesięcioletnia córka Pietrina poczęstowała mnie kawą, a następnie tłumaczyła moje pytania z włoskiego na sardyński, jedyny język, jakim posługiwała się większość tutejszych stulatków.
Maria wychowała cztery córki, przetrwała rządy faszystów i przez całe życie pracowała u boku męża od czwartej rano do zmierzchu. Kiedy jej mąż zmarł, pięćdziesięcioczteroletnia wówczas kobieta wprowadziła się do córki. Pomagała chować wnuki, gotować, sprzątać i jeszcze dwa lata temu ochoczo robiła ubrania na drutach.
Akurat tego dnia, gdy przyszedłem z wizytą, Maria wydawała się przygaszona. Była prawie całkiem ślepa i głucha, do tego przykuta do fotela, nie była w stanie sama chodzić. Mimo to sprawiała wrażenie radosnej i spokojnej, emanowała specyficznym poczuciem zadowolenia z życia. Siwe włosy miała spięte w kok, a na jej twarzy było wyraźnie widać siatkę zmarszczek. Pochylała się lekko do przodu, słuchając moich pytań, po czym opierała się wygodnie i przez chwilę, zanim zaczynała odpowiadać z uśmiechem na ustach, jakby rozkoszowała się wspomnieniami. Przez cały czas córka Marii trzymała ją za ręce złożone na podołku.
Zapytałem Pietrinę, jakim sposobem jej matce udało się dożyć tak sędziwego wieku, i w odpowiedzi usłyszałem tylko jedno słowo: wnuki.
– Chodzi o to, żeby kochać i być kochanym – powiedziała. – Nona nie tylko pomagała mi wychowywać dzieci, ale też zawsze powtarzała, że koniecznie muszą się uczyć. Czasem daje im pieniądze i zawsze się za nie modli. Dzieci czują jej miłość i odwdzięczają się tym samym. Wiedzą, że Nona oczekuje od nich, że odniosą sukces, a więc tym bardziej przykładają się do tego, co robią.
Dwa lata wcześniej stuletnia Nona poważnie zachorowała.
– Przeleżała cztery dni w łóżku – powiedziała Pietrina. – Myślałam, że umrze, więc sprowadziłam całą rodzinę. Przyjechali wszyscy: cztery córki i trzynaścioro wnucząt, wiele osób z odległych regionów Włoch. Tego dnia, kiedy wydawało nam się, że są to jej ostatnie chwile, zebraliśmy się przy niej, żeby się pożegnać. Nawet nie przypuszczaliśmy, że Nona nas słyszy. Kiedy mój siostrzeniec, wówczas student, któremu nie szła nauka, pochylił się nad babcią, żeby powiedzieć, jak bardzo będzie za nią tęsknił, otworzyła oczy i powiedziała: „O nie, nigdzie się nie wybieram, dopóki nie skończysz studiów”. Nona wydobrzała, a siostrzeniec wrócił na uczelnię i zrobił dyplom.
------------------------------------------------------------------------
1 Czyli rzodkiewek (przyp. tłum.).