Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wciąż jeszcze żyjemy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wciąż jeszcze żyjemy - ebook

Tom i Karin oczekują pierwszego dziecka. W ostatnich miesiącach ciąży u kobiety lekarze diagnozują białaczkę i decydują się na cesarskie cięcie. Tom wędruje między oddziałem neonatologii a intensywną terapią, między życiem a śmiercią. Do domu wraca bez Karin, sam z niemowlakiem i świeżą raną po stracie najbliższej mu osoby. Kilka miesięcy później umiera ojciec Toma, z którym przez całe życie łączyła go skomplikowana więź.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-343-1
Rozmiar pliku: 991 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ordynator blokuje stopą łóżko Karin. Głośno informuje pielęgniarki z OIOM-u, zajęte rozcinaniem koszulki i sportowego stanika: Ciężarna, trzydziesty trzeci tydzień, dziecko w stanie dobrym, pacjentka choruje od około pięciu dni, objawy grypopodobne, gorączka, kaszel, wczoraj pojawiła się lekka duszność, którą łączyła z ciążą, dziś gwałtownie pogłębiona, przyjęta na oddział położniczy godzinę temu. Lekarz wielkimi dłońmi nakręca na maskę tlenową rezerwuar w kształcie naboju i mówi dalej: Saturacja ponad siedemdziesiąt, reaguje na zwiększone podawanie tlenu, migotanie przedsionków, ciśnienie sto czterdzieści na sto dwadzieścia. Położna, która podczas transportu podawała tlen, zatrzymuje się w drzwiach. Znajduje się pan teraz na OIOM-ie w sali B, może panu zapisać na kartce? Dziękuję, nie trzeba, odpowiadam. Pomogą jej, mówi. Wiem, dziękuję pani. Okej, to ja idę. Okej, dzięki. Karin ma na klatce piersiowej elektrody podłączone do monitora, z którego wydobywa się buczenie. Co wy jej teraz podajecie? – pytam. Musi pan się dowiedzieć u lekarza prowadzącego, odpowiada pielęgniarka. A który to? To ja, woła ordynator i dodaje: Podajemy pańskiej żonie tazocin i tamiflu, do tego leki przeciwbólowe i uspokajające, jak również inne środki, wszystkie te płyny infuzyjne to lekarstwa, powiemy panu wszystko, ale w swoim czasie, a teraz proszę się uspokoić i pozwolić nam pomóc pańskiej żonie. A dziecku? – pytam, ale nikt nie odpowiada. Siadam na podłodze i opieram się o ścianę koło pojemnika na zużyte wenflony. Ściskam w ramionach puchowy płaszcz Karin, ale rzucam go i wybiegam, w głębi mocno oświetlonego korytarza dostrzegam tabliczkę, że jest tam toaleta dla niepełnosprawnych, pędzę do niej, ledwo zamykam drzwi, a już zaczynam jednocześnie rzygać i sikać. Płuczę usta wodą z kranu, ale i tak mi z nich cuchnie, myję język mydłem w płynie. Po powrocie zastaję zamknięte podwójne drzwi sali B. Pukam, otwieram i zaglądam do środka. Na stołku między rozłożonymi nogami Karin siedzi pielęgniarz z OIOM-u. Na jego umięśnionych ramionach wiją się tatuaże podobne do szabli. Karin ma maskę tlenową z rezerwuarem, oczy zamknięte, nagle jej twarz wygląda jak obca. Odnoszę wrażenie, jakby pielęgniarz skubał jej wargi sromowe rękami w plastikowych rękawiczkach. Na mój widok wypuszcza cewnik i wstaje, podchodzi bardzo blisko, jego spojrzenie jest puste. Proszę, żeby pan zaczekał na zewnątrz, mówi. Dlaczego mam wyjść? Bo to krępująca sytuacja. Dla kogo? – pytam. Dla pacjentki. Dla pacjentki? Tak, dla pacjentki, odpowiada, patrząc na mnie, ale nie w oczy, tylko na mój bark. Przecież żyję z nią od dziesięciu lat, to będzie nasze dziecko. Nie szkodzi, dla niej to i tak może być krępujące. A to, że pan jest z nią tutaj sam, nie jest krępujące? – pytam. On staje przede mną i powtarza: Proszę zaczekać na zewnątrz, zawołam pana, kiedy skończymy. Można właściwie powiedzieć, że wypycha mnie z sali, chociaż nawet mnie nie dotyka, i zamyka drzwi.

Naprzeciw wind stoi automat z kawą. Wrzucam dziesięć koron, ale nie pamiętam o podstawieniu kubka. Kawa leje się, rozpryskując na podłodze. Łapię ręczniki papierowe z wózka sprzątaczki i zabieram się do wycierania. Ordynator wychodzi z OIOM-u w chwili, gdy szukam następnej monety. Zagląda do teczki, którą opiera o brzuch. Jeszcze pan nie zemdlał? – pyta i najwyraźniej oczekuje, że się roześmieję, ale widząc moją minę, mówi: Z pańską żoną to poważna sprawa. Więc to nie jest zapalenie płuc? – pytam. Możliwe, że równie poważna, odpowiada mi. Przecież to można leczyć, prawda? Najczęściej tak, jednak nie zawsze, odpowiada, wsiada do windy, kiwa mi głową, naciskając guzik, i dodaje: Powiem panu, jak tylko będziemy wiedzieli więcej. Siadam na krześle przed salą B.

Korytarz jest szaroniebieski, wszystko jest tutaj szaroniebieskie: plastikowa podłoga, listwy przypodłogowe, ściany, odbojniki, nawet wózki rozwożące posiłki. Zaraz za mną znajdują się trzy okna. Nie da się przez nie wyjrzeć, bo ciemność na dworze zmieniła szyby w lustra. Podnoszę się i pukam do białych drzwi, czekam, znów siadam. Po pewnym czasie wychodzi pielęgniarz. Mogę już wejść? – pytam. On na to, że nie, wyjmuje coś z szafy i wraca do sali. Sięgam po komórkę i odpowiadam na kilka SMS-ów, a potem chodzę tam i z powrotem po korytarzu aż do zmęczenia nóg. Znów pukam. Otwiera pielęgniarka. Przepraszam, dlaczego nie wolno mi wejść, proszę przynajmniej podać rozsądny powód, przecież Karin chce, żebym był przy niej. A nikt pana nie zawołał? Wtedy bym tutaj nie stał, odpowiadam. Przepraszam pana, niech pan wejdzie, żona już się lepiej czuje, odpowiada, jest gotowa przynieść mi kawę i kanapkę z serem. Dziękuję, nie chce mi się jeść, mówię. Karin na mój widok macha ręką. Inna pielęgniarka zdejmuje jej maskę tlenową, mokrą szpatułką zwilża jej wargi i język. Karin z trudem łapie oddech, ale chyba jest jej lepiej bez maski, aż się pod nią spociła. Podchodzę i chwytam ją za rękę. Kochanie, przynajmniej morfiny dali ci aż nadto. Karin pokazuje palcem na brzuch. Ja na to, że wszystko będzie dobrze, uwierz mi, naprawdę będzie dobrze. W odpowiedzi unosi do góry kciuk. Facet z tatuażem siedzi w pomieszczeniu za szybą. Rozmawia przez telefon, uroda jak z obrazka, gęste, starannie uczesane włosy, gładka cera. Podnoszę puchowy płaszcz Karin. Ordynator odwraca się do mnie tyłem i czeka na kolegę, który ciągnie za sobą coś, co przypomina defibrylator. Mężczyzna jest z oddziału reanimacji, małomówny dziwak. Szybko osłuchuje Karin i zwraca się do ordynatora: Trzeba na cito zrobić spiralną tomografię. Czy to coś poważnego? – pytam. W odpowiedzi tamten krzywi się do mnie i zwraca się do Karin: Po bliższym przyjrzeniu się sądzę, że ma pani potężne zapalenie płuc, może zator, w tej chwili nie umiem tego stwierdzić, trzeba zrobić rentgen. Może pan to powtórzyć? – pytam. Odpowiada ordynator, ale patrząc na Karin: Zapalenie płuc albo zator płucny, a może jedno i drugie, w każdym razie tak nam się teraz wydaje, dajemy pani leki na wszystko, co, jak podejrzewamy, mogło spowodować duszność, to poważna sprawa, młoda kobieta nie powinna mieć takich problemów z oddychaniem nawet w ciąży. Próbuję nawiązać z Karin kontakt wzrokowy, ale przekręciła głowę i wpatruje się w sufit, nie spojrzeniem kogoś rozkojarzonego, ale tak, jakby coś tam odkryła. Ja też tam patrzę, ale widzę tylko jarzeniówkę na tle białego jak kreda sufitu bez choćby jednego pęknięcia. Ordynator krzywi się, patrząc na puchówkę, którą trzymam w ręku. W głębi korytarza jest szafa, może pan z niej skorzystać. Nie trzeba, to puchówka Karin. I tak może pan ją tam powiesić. Dziękuję, ale nie trzeba, odpowiadam, siadając przy jej łóżku.

Łóżko Karin wjeżdża przez stalowe drzwi jak do bunkra. Karin kaszle tak mocno, że jej klatka piersiowa aż unosi się na łóżku. Siadam przy jakimś stoliku. Przez ściany dobiega głuche brzęczenie. Około pół godziny później wygląda lekarz i pyta, czy jestem najbliższą rodziną Karin. Coś się stało? – pytam. Mężczyzna jest łysy, ma owalne okulary, mówi, że jest radiologiem. Jąkając się, odpowiada, że badanie może potrwać, bo z powodu duszności Karin jest ciężko leżeć na wznak. Rozumiem, mówię. No to już pan wie, że to potrwa. Okej, dziękuję. W korytarzu jest duszno i gorąco. Ściągam sweter. Sven odbiera, gdy dzwonię na telefon domowy. Słucha i pyta: Lekarze podejrzewają zapalenie płuc? Tak, właśnie ją prześwietlają. Dzięki za telefon, Tom. Po chwili oddzwania. Cześć Sven, mówię. Pewnie Lillemor prosiła, żeby zadzwonił. Domyślam się, że się denerwowała, chodząc tam i z powrotem po ich szeregowcu na Lidingö¹, i w końcu Sven poczuł, że musi zadzwonić. Przepraszam, że znów dzwonię, mówi. Sven, przecież to ja do ciebie telefonowałem. Przepraszam. Mówię to tylko dlatego, że ty przepraszasz za telefon. Nie szkodzi, mówi Sven i zaczyna wypytywać o szczegóły. Powiedziałem wszystko, co wiem. Rozumiem, mówi Sven i pyta, czy nie będę miał nic przeciwko temu, że przyjadą. Nie mam, ale to chyba nic poważnego, Sven, zwykłe zapalenie płuc. Gdzie jesteście? – pyta. W szpitalu na Söder. A konkretnie gdzie? Nie pamiętam, mama wysadziła nas przy porodówce, nie wiem, chyba w podziemiu. Widzę napis: Centrum Medycyny Nuklearnej i Diagnostyki Obrazowej. Tam ją chyba tylko prześwietlają. A pamiętasz nazwę oddziału? Nie, mogę ci przesłać SMS-em? Dobrze, czekam. Chyba zapomniałem wyłączyć kuchenkę, wołam. Coś ty powiedział? Robiłem jej herbatę, chyba zapomniałem wyłączyć kuchenkę. Aha. Sven, muszę się rozłączyć i zadzwonić do mojej mamy, ma dodatkowe klucze.

Ordynator czeka na mnie w sali B. Musi ze mną pilnie porozmawiać. Wciera w łapska żel dezynfekcyjny z pojemnika koło drzwi. Wydaje się cały szary, z wyjątkiem białego kitla. Przyprowadził koleżankę, lekarza położnika, która staje obok łóżka Karin i podłącza ją do aparatu USG. Ordynator potrząsa dłońmi, żeby je osuszyć, i mówi: Właśnie obejrzeliśmy zdjęcia i mamy wstępną ocenę wyników badania pani krwi, nie wygląda to dobrze. Karin jest bardzo spokojna. Głaszczę jej stopy. Ordynator nachyla się, żeby spojrzeć jej w oczy. Czy pani mnie słyszy? – pyta. Karin kiwa głową. To dobrze, konferowałem z hematologami zarówno z naszego szpitala, jak i ze szpitala Karolinska, ma pani gwałtowny wzrost leukocytów, prawdopodobnie jest to ostra białaczka szpikowa. Karin patrzy na mnie, szepcze coś. Kochanie, jestem przy tobie, mówię i dotykam dłońmi jej policzków. Kochanie, damy radę, obiecuję ci, damy temu radę. Karin robi ruch ręką. Próbuję czytać z ruchu jej warg pod maską tlenową. Mówię: Ona się martwi o dziecko. Karin podnosi do góry kciuk. Dla mnie to pani jest w tej chwili najważniejsza, odpowiada ordynator. Dziecko ma się dobrze w macicy, która chroni je nawet przed białaczką, dodaje lekarka ginekolog. Ma długie brązowe włosy i prosty nosek. Wydaje się spięta i rozluźnia się dopiero, gdy ordynator wychodzi z pokoju. Przystępuje do badania, jeździ głowicą USG po brzuchu Karin. Ruchliwa, energiczna dziewuszka, wygląda, że ma się dobrze, nie widzę nic niepokojącego, mówi lekarka, ścierając żel papierem. W drzwiach odwraca się, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko przystaje i długo patrzy na Karin. Dziękuję, mówię. Ona waha się i po chwili odpowiada: Współczesna medycyna dobrze sobie radzi z leczeniem białaczki. Dziękuję pani. Karin ma koło szyi skręconą nitkę, którą wsuwam pod koszulę. Poprawiam jej grzywkę mokrą od potu. Karin ciągnie mnie za rękę. W porządku? – pyta. Ty mnie pytasz? Kiwa głową. Kochanie, to oczywiste, że się martwię, ale nie mów nic, skup się na oddychaniu. Dostrzegam, że na wózku obok leży laminowana karta z zaznaczonymi wyjściami awaryjnymi z oddziału. Używam jej jako wachlarza. Karin wyraźnie się to podoba. Nawet nie wiem, jak długo tak stoję i wachluję, gdy nagle otwiera usta. Cmoka. Nie słyszę, co mówi. Coś jak liv, życie. Próbuje zdjąć maskę, ale nie pozwalam jej. Jęczy. Kochanie, o co chodzi? – pytam. Imię, mówi. Okej, okej, chcesz jej dać na imię Liv? Kręci głową i wyrzuca z siebie: Livia. Livia? Kiwa głową i lekko unosi rękę. Livia, mówi. Okej, odpowiadam, Livia. Rozlega się buczenie z aparatu tlenowego. Przybiega jedna z pielęgniarek. Co się dzieje? – pytam. Pielęgniarka odwraca się w stronę pokoju lekarskiego za szybą: Utrudnione oddychanie. Wchodzi ordynator, żuje coś, przełyka, chrząka i trzymając ręce na plecach, staje przed jednym z monitorów. Wydaje się, że radzi sobie z maską tlenową, ale jeśli nie nastąpi poprawa, będziemy musieli intubować, mówi i zwraca się do Karin. Proszę wybaczyć, że mówimy o pani w ten sposób, nie mamy złych zamiarów, ale sytuacja jest taka, że mimo podawania tlenu ma pani kłopot z saturacją, być może będziemy musieli wprowadzić panią w śpiączkę i respiratorem wspomóc natlenianie.

Mówię Svenowi, żeby zatrzymał samochód i oddał telefon Lillemor. Jedziemy taksówką, ale zaczekaj, już ją daję, mówi Sven. Słysząc niski głos Lillemor, zaczynam się denerwować. Cześć, jest diagnoza, mówię. Tak? No i co? Chciałem od razu zadzwonić, ale zrobiło się ciężko, mówię. Aha, Lillemor na to. Pomyślałem, że zadzwonię jeszcze przed waszym przyjazdem tutaj. Aha. Ciężko się rozmawia. Tak? To nie jest zapalenie płuc. Lillemor się nie odzywa, w końcu pytam: Halo, jesteś tam?

Po powrocie zastaję ordynatora siedzącego na stołku przy łóżku Karin. Właśnie tłumaczyłem pańskiej żonie, że ciąża okazała się wielkim wysiłkiem dla jej organizmu, który pracuje teraz pełną parą, żona ma stanowczo za wysokie stężenie kwasu mlekowego. Teraz zwraca się do Karin: Rozmawiałem przez telefon z OIOM-em w szpitalu Karolinska, wygląda na to, że jutro rano trzeba będzie rozwiązać ciążę przez cesarskie cięcie. W Karolinska mają lepsze warunki, żeby udzielić pomocy zarówno pani, jak i dziecku, już dzisiejszej nocy zostanie pani podłączona do respiratora, nie będzie pani czuła żadnego bólu, po prostu zaśnie pani głęboko jak po długim dniu ciężkiej pracy. Przeniesiecie ją? – pytam. Tak będzie najlepiej. Jutro rano? Tak, jak tylko znajdzie się miejsce na tamtejszym OIOM-ie. Dlaczego musi być uśpiona? Tak będzie najlepiej dla niej i dla dziecka, zresztą podczas cesarki i tak musi być uśpiona, odpowiada. Karin usiłuje coś powiedzieć, ale poddaje się i tylko kręci głową. Kładzie ręce na brzuchu. Domyślam się, że pani rozumie, chociaż ciężko się pani mówi, zauważa ordynator.

Karin znajduje się w stanie półdrzemki, jej oddychanie pogarsza się, czasem otwiera oczy i pociera twarz pod maską, niepokoi się, gdy przerywam wachlowanie, i szuka mojej ręki. Kochanie, ręce mi zdrętwiały, już dłużej nie mogę, mówię. Nie mam siły jej przeszkodzić, gdy odciąga maskę i na jednym oddechu wyrzuca z siebie: Kocham cię za wszystko! Podbiega pielęgniarka: Co się dzieje? Karin podnosi kciuk do góry. Nie wolno pani zdejmować maski. Ona wie, mówię.

Lillemor i Sven pojawiają się w szpitalnym korytarzu, ona w ciuchach Mahjong², on w staroświeckim garniturze. Sven przyciska szeroką, wilgotną pierś do mojej. Lillemor wydaje się zażenowana, gdy ich obejmuję. Stoi bokiem, nieporadnie, i patrzy w stronę drzwi do sali. Pyta, czy mogą się zobaczyć z Karin. Idę przodem i w drzwiach mówię: Kochanie, są twoi rodzice. Na twarzy Karin widnieje przestrach. Sven zatrzymuje się w drzwiach. Lillemor czeka przez moment, potem decyduje się wejść. Poklepując nogę Karin, powtarza: Córeczko kochana. Karin zaczyna łkać, macha rękami. Lillemor sztywnieje i mówi: Zaczekamy na korytarzu. Energicznie chwyta pod ramię męża i wyprowadza go z sali. Karin łapie mnie za sweter i patrzy. Kochanie, rozumiem, nie musisz nic mówić, oni na pewno też rozumieją, powiem im, że się cieszysz z ich przyjścia.

Wychodząc z sali, zastaję Svena i Lillemor siedzących na kanapie naprzeciw oddziałowej kuchenki. Lillemor przyciska do ust papierową chusteczkę. W porządku? – pytam. Może być, odpowiada Sven. Tak samo było poprzednim razem, mówię. Dzięki Tom, rozumiemy. Coś tu hałasuje, nie słyszę, odzywa się Lillemor. Siada, wstaje, znów siada. Co tak hałasuje? – pytam. Może zmywarka z tej kuchenki, sugeruje Sven. Tu jest wiele głośnych urządzeń, zauważam. Nie, to coś innego, dźwięk jest wysoki, odpowiada Lillemor i kręci głową. Siadam obok nich. Sven wpatruje się w deseń materiału obiciowego i mówi, że to nasiona dmuchawca niesione wiatrem. Lillemor znów kręci głową, według niej to trybula leśna. Sven opiera splecione dłonie na udzie i pyta: Powiedzieli ci, jaki to rodzaj białaczki? Nie, tylko że ostra, odpowiadam i patrzę na Lillemor. Lillemor, co się dzieje? Przepraszam, nie cierpię szpitali, w dodatku ten hałas, mówi i wstaje. Grzebie w torbie, wyjmuje tabletki Läkerol i częstuje najpierw mnie, potem Svena, a następnie odchodzi, zasłaniając uszy rękoma.

Ordynator staje za wezgłowiem łóżka, a lekarka ginekolog kontroluje stan Livii za pomocą USG. Kochanie, nie zostawię cię, muszę tylko pojechać do domu na noc, żeby zabrać trochę rzeczy, i potem wracam. Będę z tobą cały czas, niedługo wracam. Karin patrzy na drzwi, potem na mnie. Rodzice są na korytarzu, dodaję. Kręci głową. Kochanie, oni rozumieją, nie martw się. Powiedziałem im, że nazwałaś ją Livia. Karin podnosi kciuk do góry. Staję przy umywalce. Karin porusza wargami. Nie słyszę, co mówi, ale wiem, że mówi: Dobranoc. Dobranoc, kochanie, do zobaczenia, wołam. Ordynator przytrzymuje ręką jej maskę. Chyba wstrzykuje coś do kranika na wenflonie. Karin zamyka oczy. Ordynator liczy głośno, patrząc na zegarek: Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Liczy jeszcze, gdy wychodzę. Przy windzie zawracam i biegnę z powrotem. Drzwi do oddziału są zamknięte. Naciskam dzwonek. Otwiera jedna z pielęgniarek OIOM-u. Zapomniał pan czegoś? Tak, wpadam do środka i pędzę do sali B. Śpi? Dobrze poszło? Śpi, w porządku, odpowiada lekarka. To dobrze, dziękuję, mówię, przesuwając palcem po uchu Karin. Koło wkłucia na jej ramieniu jest siniak i plamka krwi. Jutro zaczną jej podawać chemię? – pytam. Nie wiem, musi pan spytać hematologów w Karolinska, odpowiada ordynator. Żaluzje w oknie są spuszczone, ale przez otwarty lufcik widzę pochyłość nad Årstaviken³ i światła nawigacyjne, zielone i czerwone. Rozglądam się po sali. W pokoju za szybą siedzą trzy pielęgniarki z OIOM-u i jedna młodsza. Milkną, kiedy wchodzę. Widziały panie puchówkę mojej żony? – pytam. Młodsza pielęgniarka podchodzi do szafy. Czy to ta? – pyta. O właśnie, dziękuję. Niech pan jedzie do domu i odpocznie, potrzebuje pan snu. Tak, zaraz, chciałem się tylko upewnić, że macie mój numer telefonu. Młodsza pielęgniarka odwraca się do komputera, ma rzadkie włosy ufarbowane na fioletowo. Odczytuje numer mojej komórki. Zgadza się, mówię, proszę do mnie dzwonić, gdy tylko będzie wiadomo, kiedy ją przenoszą do Karolinska. Zadzwonimy, mówi. Okej, dziękuję.

Lillemor czeka przy sadzawce przed głównym wejściem do szpitala. Wpatruje się w gładką taflę wody. Jedną ręką lekko gładzi brzuch. Od czasu do czasu dochodzi szum samochodu jadącego na Ringvägen, poza tym panuje cisza. Taksówka zaraz będzie, mówi Sven, chowając komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Która godzina? – pytam. Dochodzi czwarta. W taksówce ściskam puchówkę Karin, opieram głowę o chłodną szybę i patrzę na asfalt, studzienki odpływowe, kamienne naroża, chodniki, wysepki przystankowe. Wysiadając z taksówki na Lundagatan, mówię jeszcze: Będzie dobrze.

Mama zatrzymuje samochód na przystanku przed Szpitalem Uniwersyteckim Karolinska w dzielnicy Solna, biegnę, ona coś woła, ale nie słyszę, wbiegam do informacji, gdzie kobieta daje mi mapkę i wskazuje palcem, biegnę przez główny hall, mijam kiosk z gazetami, potem dwudziestometrowym korytarzem, który wpada do następnego hallu, są tam dwie windy do transportu chorych i schody, biegnę w prawo przez kolejne automatyczne drzwi i wpadam w dwa razy dłuższy korytarz, znów automatyczne drzwi, biegnę wzdłuż wewnętrznego dziedzińca, potem wjeżdżam windą do transportu chorych razem z dwoma lekarzami w operacyjnych czapeczkach, wysiadam, wbiegam na schody i podążam za strzałką w kierunku bloku operacyjnego, mijam otwarte stalowe drzwi i zielone pilastry, biegnę po plastikowej wykładzinie w zielone ciapki, korytarz liczy czterdzieści metrów i doprowadza mnie do innego, biegnącego prostopadle, czytam tabliczki i skręcam w prawo do centralnego OIOM-u, biegnę wzdłuż rzędu okien, przez które widać szpitalny park, na ścianach tapeta o wyglądzie tkaniny zamalowanej na biało, pędzę stumetrowym korytarzem i zatrzymuję się przy wideotelefonie, naciskam guzik, wpatruję się w oko kamerki. Odzywa się męski głos: Dzień dobry, w czym mogę pomóc? Dzień dobry, moja żona miała być przewieziona tutaj ze szpitala Söder, jest w ciąży, ma mieć pilną cesarkę. I mieli ją przywieźć do Centralnego OIOM-u? pyta. Tak, F21, odpowiadam. Jak się nazywa żona? Karin Lagerlöf. Proszę zaczekać, odpowiada. Czekam chyba kilka minut, gdy szerokie drzwi otwierają się automatycznie. Lekarz w białym kitlu jest wysoki, ma ciemne włosy zaczesane do tyłu. Przedstawia się, przede wszystkim zwracam uwagę na jego spojrzenie, które jakby unika mojego wzroku. Mówi, że właśnie przywieźli moją żonę, instalują ją w sali nr 1, to jedynka. Podkreśla, że nie wie nic więcej. A kto wie? – pytam. Niech ją tylko zainstalują, to przyjdziemy po pana, mówi i mijając mnie, wychodzi na korytarz. Ogląda się, jakby chciał, żebym mu towarzyszył. Zna pan Centralny OIOM? W jakim sensie? – pytam. Lekarz otwiera kodem jakieś drzwi i mówi: W Centralnym OIOM-ie opiekujemy się pacjentami wymagającymi szczególnie intensywnej terapii, jest tu trzynaście łóżek, specjalnie wyszkoleni lekarze i pielęgniarki. Zapala lampę. Aha, mówię i zaglądam do pokoju, który ma przeszło dwadzieścia metrów kwadratowych. Kanapa, krzesła, fotel, okrągły stół i skromny kącik kuchenny. Nie jest to Waldorf-Astoria, ale lepsze to niż nic, komentuje. Kiedy zrobią jej cesarkę? – pytam. Niestety nie wiem, najpierw trzeba żonę ustabilizować, dopiero wtedy można będzie coś robić. Jak długo mam tutaj czekać? – pytam. Trudno powiedzieć, godzinę, nie wiem, nie musi pan tu siedzieć. W porządku, dziękuję. Okej, mówi lekarz i zostawia mnie. Z sufitu zwisa telewizor. Za dużym pokojem jest drugi, mniejszy, z piętrowym łóżkiem, i mała łazienka. Przezroczyste firanki w oknie na korytarz są zaciągnięte. Na stole filiżanki po kawie. Kosz na śmieci pełen zmiętych papierowych chusteczek. Siadam przy stole. Stoi na nim doniczka z sansewierią. Plastikową. Do jednego liścia ktoś przykleił gumę do żucia. Postanawiam wyjść na korytarz, ale uzmysławiam sobie, że w drzwiach jest zamek cyfrowy. Nie znam kodu i nie wiem, gdzie mógłbym jeszcze czekać. Staję w drzwiach i rozglądam się. Z Centralnego OIOM-u wychodzi lekarka. Przepraszam, mówię. Patrzy na mnie, ale szybko idzie dalej. Wołam, wtedy zatrzymuje się i ogląda. Czy zna pani kod do tych drzwi? – pytam. A dlaczego pan go nie zna? Wpuścił mnie tutaj lekarz, ale nie podał mi kodu. Sięga do kieszonki na piersi, kartkuje notes. Dwanaście dwadzieścia jeden, mówi. Domyślam się, że to bieżący rok i następnie numer oddziału, tak? Nie pomyślałam o tym. Mnie to pomaga zapamiętać. Ona mruga porozumiewawczo. Ta ciężarna to pana żona? – pyta. Tak, żona jest w ciąży. Lekarka podchodzi bliżej. Gdyby nie zmarszczki mimiczne, wziąłbym ją za nastolatkę. Staje koło mnie i mówi: Też mam córeczkę, która urodziła się półtora miesiąca przed czasem, niech się pan cieszy, że to dziewczynka, dziewczynki mają większe szanse przeżycia w dobrym zdrowiu niż chłopcy.

Mama kupiła mi w kiosku sałatkę. Obrane maszynowo krewetki pływają w sosie rhode island. Spokojnie, bo wrzucasz to w siebie, jakby to było nie wiadomo co, mówi mama. W życiu nie zmieniłem pieluszki, mówię. Dasz radę, nawet twój ojciec dawał radę, mówi mama, wstaje, patrzy na mnie i pyta: Co się dzieje, kochanie? Chyba zapomniałem wyłączyć kuchenkę. Ojej, Tom, wczoraj też tak myślałeś, a była wyłączona. Kurde, ale teraz jestem prawie pewien, że zostawiłem włączoną. Wczoraj wszystko rzuciłam, żeby pędzić do was do domu, i okazało się, że nie była włączona. I co chcesz, żebym ci powiedział? Chcesz, żebym tam pojechała sprawdzić? Może tak będzie najlepiej, mówię. Mama odwraca się raptownie do drzwi, gdy w tej samej chwili wchodzi Sven z Lillemor. Poprawiając sweter i medalion na szyi, mówi: Lillemor, Sven, nie wiem, co powiedzieć. Oni obejmują mamę i pytają, jak się miewa Thomas. Niedobrze, mówi mama. Sven i Lillemor milkną. Widzę, że mama się denerwuje, myśli, że powiedziała coś niewłaściwego. Udało wam się trafić, zauważam. To nie było trudne, dobrze opisałeś drogę, odpowiada Lillemor. Mama nie może włączyć telewizora, manipuluje przy pilocie. Lillemor pyta, czy już zdążyłem zobaczyć się z Karin. Nie, jeszcze ją instalują. Instalują ją? – dziwi się. Tak powiedzieli, wyjaśniam. Mama zaczyna przewracać strony „Expressen”, chociaż jej okulary nadal wiszą na sznurku pod szyją. Mamo, czy ty w ogóle coś widzisz? Nie szkodzi, odpowiada i dodaje: Wciąż chcesz, żebym pojechała do waszego mieszkania i sprawdziła tę kuchenkę? Nie, daj spokój, jestem przeczulony i tyle. Wychodzę na korytarz i idę nim, aż trafiam na ławkę. Mija mnie szybko jakiś lekarz na hulajnodze. Czego mogłaby ode mnie chcieć Karin, gdyby mnie teraz widziała na tej ławce bez oparcia przed laboratorium oddziału gastrologicznego? Kolejno wybieram numery telefonów jej najbliższych przyjaciółek: Caro, Johanny i Ullis. Cześć, tu Tom, masz chwilkę?

Wracam i zastaję Svena rozpartego na kanapie, czyta coś na tablecie. Lillemor siedzi przy stole i grzebie w torebce. Bisse powiedziała, że pojedzie do waszego mieszkania sprawdzić kuchenkę, mówi. Okej, chociaż mówiłem jej, że nie musi, odpowiadam. Måns tu jedzie, mówi Lillemor. Jedzie z Örebro, czy jak? Wsiądzie do najbliższego pociągu, odpowiada Lillemor. Siadam na krześle. Zaglądał tu lekarz, mówi Sven. I co chciał? Powiedział, że stan Karin jest na tyle stabilny, że planują cesarkę na dziś po południu. To dobrze, dzięki, ale na przyszłość proszę, żeby takie informacje trafiały najpierw do mnie. Przecież ciebie tutaj nie było, oponuje Lillemor. Nieważne, chcemy, żeby tak było, mówię. Chcemy? Jakie my? – wybucha Lillemor. Ja z Karin, odpowiadam. Faktem jest, że lekarz pytał o ciebie, ale ciebie akurat nie było, pomyśleliśmy, że to ważne. Okej, jednak powtórzę, Karin chciała, żeby informacje trafiały najpierw do mnie, zresztą już wczoraj o tym rozmawialiśmy. Lillemor aż podskakuje, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Sven, mówi i patrzy na niego apodyktycznie. Sven podnosi się, ale już jestem przy drzwiach. Pielęgniarka jest wyraźnie onieśmielona, uśmiecha się niepewnie: Państwo czekają, żeby zobaczyć się z pacjentką Karin Lagerlöf? Tak, chodzi o cesarkę? – pytam. Nie, jeszcze nie, chciałam tylko powiedzieć, że można teraz do niej wejść, a potem spotkają się państwo z lekarzem prowadzącym. Patrzę na Svena i Lillemor. Tom, idź sam, my zaczekamy tu, mówi Sven.

Zatrzymuję się dopiero, gdy pielęgniarka otwiera drzwi do niewielkiej śluzy przed salą nr 1, patrzę na moje ręce, rozczapierzam palce i próbuję sobie przypomnieć twarz Karin, ale obraz jest niewyraźny, wybrakowany, mam nieprzyjemne wrażenie, jakby minęło wiele lat, odkąd ją widziałem. Idzie pan? – pyta pielęgniarka, stojąc w otwartych drzwiach. Podnoszę wzrok: pierwsze, co widzę, to jasnoniebieska rurka doprowadzająca tlen, wygląda jak część zabawki i zwisa między maską tlenową i respiratorem, który trzeszczy rytmicznie wraz z unoszeniem się i opadaniem klatki piersiowej Karin, dopiero potem dostrzegam, że Karin leży nago, ma tylko kocyk przykrywający piersi i brzuch, ale widać jej ogolony wzgórek łonowy i cewnik wychodzący z cewki moczowej, jej powieki wydają się przezroczyste. Proszę wejść, mówi pielęgniarka, przykrywając prześcieradłem uda Karin. Głaszcze ją po ręce i mówi: Właśnie powiedziałam żonie, że zostaniecie rodzicami. Ona o tym wie. Chodziło mi o to, że jeszcze dziś, całkiem niedługo. A, tak, dzięki. Podstawia mi stołek blisko łóżka. Siadam. Druga pielęgniarka majstruje przy stojaku do kroplówki. W prawym rogu pokoju siedzi lekarz, pisze coś na komputerze. Za oknem po drugiej stronie ulicy wznosi się ceglana ściana z trójdzielnymi oknami i czarną podmurówką, znam ten budynek. To Radiumhemmet⁴? – pytam, wskazując palcem budynek. Zgadza się, zna pan to miejsce? Tak, mój ojciec od dziesięciu lat przychodzi tu na kontrole. Aha, ojej, mówi pielęgniarka, stając koło mnie, i również patrzy przez okno. Jaka wiosenna pogoda, zauważa, dzisiaj chyba zjem lunch w parku. Lekarz ma spiczastą twarz, brązowe włosy z płaską grzywką i prostokątne okularki. Miękki uścisk dłoni. Wydaje się nieśmiały. John Persson, przedstawia się, jestem ordynatorem Centralnego OIOM-u i to ja odpowiadam za pańską żonę podczas jej pobytu na naszym oddziale. Aha, ja nazywam się Tom Malmquist, mówię. Jest pan tutaj sam? – pyta lekarz. Jestem jej najbliższą rodziną, czy jak to nazywacie. Zdawało mi się, że są tu również rodzice pacjentki? Żona życzy sobie, żeby wszelkie informacje trafiały najpierw do mnie, potem przeze mnie do jej rodziców i przyjaciół, mówię. No to już ustalone, w takim razie proponuję, żebyśmy od razu porozmawiali z hematologiem, który leczy Karin, i położnikiem, który przeprowadzi cesarskie cięcie. Dobrze, już teraz? Tak, nie odpowiada to panu? Ależ tak, proszę. Powoli prowadzi mnie na drugą stronę korytarza do czegoś w rodzaju biura, które nazywa Atlasem. Komputery, drukarki, półka na literaturę medyczną i sterty papieru do drukarek. Hematolog już czeka, skończył rozmawiać przez komórkę i przedstawia się jako Franz Callmer, profesor i ordynator tutejszego Centrum Hematologii. Ma gęste i rozczochrane szpakowate włosy, pomarszczoną szyję, przyjazne oczy. Poza Perssonem i hematologiem w pokoju jest również lekarz rezydent i anestezjolog. Rezydent siedzi na jednym z biurek i trzyma ręce w kieszeniach. Anestezjolog opiera się o framugę, żując gumę. Dowiaduję się, że rezydent wchodzi w skład zespołu opieki nad salą nr 1, a anestezjolog będzie odpowiadał za narkozę podczas cesarskiego cięcia. Czekamy jeszcze na doktor Agnetę, ona przeprowadzi zabieg, właściwie moglibyśmy już zacząć, mówi Persson. Siadam przy jednym z biurek na krześle obitym jasnym dżinsem. Persson ciągnie tym samym uspokajającym głosem: Proszę pana, stan żony jest ciężki i ulega szybkiemu pogorszeniu, dlatego podjęliśmy decyzję o cesarskim cięciu, dziecko jest zdrowe, natomiast martwimy się o żonę, mówiąc wprost, pracujemy nad podtrzymaniem czynności życiowych, najmniejsza ingerencja oznacza poważne ryzyko, można powiedzieć, że wiele organów jest już niewydolnych, sytuacja jest pod wieloma względami krytyczna, wystarczy wymienić niedotlenienie, poza tym pojawiła się nierównowaga między krążeniem krwi a ciśnieniem, poziom kwasu mlekowego wynosi piętnaście i rośnie, jest zatem niezwykle wysoki jak na osobę leżącą. Tu wtrąca się hematolog: To jest poziom występujący u mistrzów sportu, gdy już padają z nóg ze zmęczenia, podczas zwykłej przechadzki mamy poziom jeden lub dwa, zatem stwierdzić, że organizm pańskiej żony jest w stanie skrajnego wyczerpania to i tak powiedzieć za mało. Co to znaczy? – pytam. Odpowiada hematolog: No właśnie, pańska żona jest w ciąży i jednocześnie jest ciężko chora, kwasica mleczanowa, jak powiedział doktor Persson, plus nierównowaga między krążeniem i ciśnieniem krwi, co wskazuje na sepsę, czyli zakażenie krwi, ale nie będziemy się wdawać w spekulacje, według wszelkiego prawdopodobieństwa ogólny stan żony wynika z choroby. Szuka słów. Proszę mówić otwarcie, chcę wiedzieć wszystko, informuję i zauważam, że hematologa irytuje moje kręcenie się na krześle. No cóż, mówimy otwarcie, zresztą musimy, odpowiada doktor Persson. Czy ona z tego wyjdzie? – pytam. Persson opiera się łokciami na stole i spogląda twardo: Proszę pana, pracujemy, żeby stan żony się polepszył, ale szczerze powiedziawszy, sytuacja, jak już mówiłem, jest bardzo krytyczna. To znaczy? Jest jeszcze oddział ECMO. Słyszałem już tę nazwę, ale tylko tyle, mówię. Odpowiada mi hematolog: ECMO to skrót od Extracorporeal Membrane Oxygenation, to bardzo nowoczesne płuco-serce, mamy w naszym szpitalu oddział wyspecjalizowany w opiece nad pacjentami potrzebującymi pozaustrojowego wspomagania oddychania, nie ma co straszyć na zapas, ale sytuacja jest poważna, wolelibyśmy tego uniknąć, jednak ECMO to nasz plan B, z mojego punktu widzenia, jako hematologa, przy tego typu chorobie musimy starać się zyskać na czasie. To białaczka, tak? – pytam. Tak jest, odpowiada. Jakiego typu? Jeśli pan przestanie kręcić tym krzesłem, będę lepiej słyszał, co pan do mnie mówi. Przepraszam, powtarzam pytanie. On patrzy na swoje białe buty sportowe, długie i mocno zawiązane. W odpowiedzi mamrocze: Nazywa się to ostra białaczka szpikowa, mutacja C dziewięćdziesiąt dwa kropka zero. Teraz mówi głośniej: Ale jak już powiedziałem, musimy starać się zyskać na czasie, teraz pilne cięcie cesarskie, następnie trzeba podjąć próbę zmniejszenia wysokiego poziomu leukocytów, czyli białych ciałek krwi, który jest skutkiem białaczki, a potem, mam nadzieję, że już jutro, chciałbym zacząć chemioterapię, wymaga ona czasu, którego nie mamy. Splatam dłonie na karku. Rozumiem, że trudno panu przyjąć tyle informacji naraz, ciągnie doktor Persson. Jeszcze tydzień temu lekarka w przychodni mówiła, że wyniki badania krwi są dobre, a dwa dni temu oglądaliśmy razem film, wtrącam. Hematolog patrzy w stół: I pewnie były dobre, to się stało bardzo szybko. Zerka na mnie i mówi dalej: W głowie mi się nie mieści, za chwilę macie zostać rodzicami, a tu nagle coś takiego, straszne. Rezydent podsuwa mi papierową chustkę. Dziękuję, mówię i zaczynam ją miętosić w palcach. Białaczka szpikowa wygląda różnie u różnych pacjentów, w przypadku pańskiej żony prawdopodobnie zachodzi związek między szybkim rozwojem choroby i jej ciążą, ale jak już powiedział doktor Persson, robimy wszystko, żeby jej stan się poprawił. Przerywam mu: Czy chemioterapia będzie miała działania uboczne? Owszem, leki cytostatyczne mają skutki uboczne, jednak nie tak silne jak kiedyś, nauczyliśmy się im przeciwdziałać, odpowiada. To dobrze, mówię. Trzeba wiedzieć, że jeśli cytostatyki dadzą pożądany efekt, to i tak istnieje wysokie ryzyko nawrotu choroby, będzie to trudne życie składające się z wielu zabiegów, ale zawsze życie, mówi. Doktor Persson dodaje: A na razie jesteśmy w tym miejscu, pańska żona leży w sali obok i zrobimy wszystko, żeby jej pomóc. Patrząc nad moim ramieniem, mówi: Oto pani doktor, która zrobi cesarskie cięcie. W drzwiach stoi tęga kobieta, ciemnobrązowe włosy ma związane w niedbały kucyk. Sapie i się poci. Coś mnie zatrzymało, przepraszam, domyślam się, że pan jest ojcem, mówi, podchodząc. Ma mocny uścisk dłoni: Jestem ordynatorem kliniki ginekologicznej. Nie puszczając mojej ręki: Zoperuję pana żonę, dziecko jest zdrowe, ale matka ciężko chora, operacja sama w sobie nie jest trudna, jednak poważna z uwagi na okoliczności i dlatego odbędzie się przy udziale większej liczby anestezjologów niż zwykle, to środek zapobiegawczy, tyle. Puszcza moją rękę. Ma pan jakieś pytania? Czeka, patrząc na mnie. Chciałbym być obecny podczas operacji. Zaczeka pan w pokoju obok, pielęgniarka wyjdzie do pana z dzieckiem, towarzyszyć nam będą osoby z neonatologii, zajmą się pańską córeczką, bo urodzi się przeszło półtora miesiąca przed czasem, żona jest, zdaje się, w trzydziestym trzecim tygodniu ciąży plus kilka dni. Tak jest, odpowiadam. Bardzo dobrze, to już pan wie trochę więcej, mówi do mnie, kładąc mi rękę na ramieniu, i dodaje: Widzimy się za chwilę. Nie bardzo rozumiem, dlaczego nie mogę być obecny przy operacji? – pytam. Patrząc na anestezjologa, odpowiada: Będzie pan w przyległym pomieszczeniu z widokiem przez szybę na salę operacyjną. Więc nie będę mógł siedzieć przy Karin? Rodziny nie wpuszcza się do sali operacyjnej, taka jest zasada, odpowiada i dodaje, że musi już iść, bo czeka ją inna operacja. Anestezjolog mruga zza okularów w srebrnych oprawkach, wypluwa gumę do kosza na śmieci i mówi: Zobaczę, co się da zrobić, niech pan będzie w pobliżu, w odpowiednim momencie po pana przyjdziemy. Dziękuję. Kiwa głową pozostałym lekarzom i również wychodzi. Hematolog wychyla się, jakby miał wstać, i mówi: Domyślam się, że w tej chwili jest tych informacji aż nadto, ale może ma pan jakieś pytania? Persson patrzy na mnie wyczekująco. Zerkam do kołonotatnika i usiłuję odczytać moje zapiski.

Siedzę na korytarzu przed salą F21, gdy zjawia się pielęgniarka anestezjologiczna i wyciągając dłoń jak z porcelany, przedstawia się – Jaleh. Wstaję. Coś się stało? – pytam. Przyszłam, żeby zaprowadzić pana do sali operacyjnej. Cesarskie cięcie? Tak. Już? Obracając w palcach biały perłowy kolczyk w uchu, mówi: Tak, już, proszę za mną, to tu obok, chodźmy. Kobieta porusza się energicznie, odbijając się lekko na swoich crocsach w barwach ochronnych. W sali pooperacyjnej stoi około dwudziestu łóżek oddzielonych parawanami. Niech pan zaczeka, sprawdzę tylko, czy jest zielone światło, mówi i podchodzi do dyżurki na środku sali, gdzie zwraca się do jakiejś osoby w okularach przypominających pływackie. To chyba szef oddziału. Ona gestykuluje, oboje patrzą na mnie. On opuszcza głowę i sięga po telefon. Jaleh wraca do mnie i wyjaśnia cicho: No nie za bardzo, różni lekarze mają różne opinie. Podchodzi do magazynku i kiwa na mnie ręką. Szuka na półkach. Powinien być dobry, mówi i podaje mi granatowy strój operacyjny z turkusową czapeczką. A potem czeka na mnie przed stalowymi, podwójnymi drzwiami Oddziału Chirurgii Urazowej i Traumatologii. Źle się czuję w tym stroju, jak przebrane dziecko, a najgorsza jest czapka. Naprawdę muszę mieć to na głowie? – pytam. Wchodząc tyłem na oddział, odpowiada: W sali operacyjnej wszystko musi być sterylne, aż tak źle chyba nie jest? Więc mogę być obecny na sali? – pytam. Tak. Przy Karin? Właśnie tak. Bardzo dziękuję. Światło jarzeniówek odbija się w błyszczącej wykładzinie podłogi, tworząc linię biegnącą środkiem korytarza. Wzdłuż ścian stoją jaskrawożółte wiadra na odpadki i różnego rodzaju wózki. Jaleh zatrzymuje się i mówi: Sala operacyjna urazowa nr 11. Zdążę jeszcze pójść do ubikacji? – pytam. Palcem wskazuje mi róg korytarza. Niech pan skręci w prawo, to toaleta dla personelu, ale może pan skorzystać. A potem woła za mną: Nie musi pan tak biec. Wyciskam z siebie zaledwie kilka kropli, zapinam rozporek, unikając spojrzenia w lustro, pochylam się nad umywalką, wpycham palce do gardła i wydaję z siebie odgłos jak zwierzę, ale nic nie zwracam, wreszcie wkładam czapeczkę i ochlapuję twarz. W przedpokoju do sali operacyjnej nr 11 jest umywalka, jeszcze raz myję ręce. Pielęgniarka anestezjologiczna przytrzymuje drzwi, gdy wmasowuję płyn dezynfekcyjny. Proszę nie zapomnieć o czapce, mówi. Wkładam ją i w tym momencie do mojej świadomości wdziera się widok sali, zapalonej lampy nad stołem operacyjnym, podnośnika łóżka, jasnobłękitnych ścian, deseniu podłogi w prostokąty i romby, stalowych wózków, stojaków na kroplówki, monitorów, pulsu jak w centrum wielkiego miasta, na który składa się obecność prawie dwudziestu lekarzy i pielęgniarek, i wreszcie Karin, która leży na środku sali z brzuchem osłoniętym zieloną zasłonką zawieszoną między dwoma słupkami. Karin ma taką samą koszmarną czapeczkę jak ja. Może pan tutaj usiąść, mówi pielęgniarka anestezjologiczna. Okej, dziękuję, odpowiadam i siadam tuż przy Karin. Jej lewa ręka spoczywa na oparciu ze stali i miękkiego nylonowego obicia. Niech ją pan weźmie za rękę, mówi pielęgniarka. Okej, dziękuję. Delikatnie wsuwam wilgotną dłoń do dłoni Karin. Przed monitorem po prawej stronie stoi anestezjolog i rozmawia przez telefon. Podchodzi do mnie szybkim krokiem i klepie mnie po ramieniu: Cześć. Pytam pielęgniarkę: Chyba mi się ręce trzęsą, nie zaszkodzę jej? Ona patrzy na ramię Karin i zwraca się do anestezjologa: Pan może trzymać żonę za rękę, prawda? Lekarz spogląda znad okularów: Spoko, ramię leży całkiem stabilnie, zresztą jest unieruchomione. Potem patrzy na mnie: Oczywiście, że może pan ją trzymać za rękę. Osoby stojące za zasłonką mają na twarzach maski i czapeczki zakrywające uszy i szyję, coś jak cieniutkie kominiarki. Pielęgniarz operacyjny odwraca się, mówiąc: Nagrywamy się, zaczyna operator. Ordynator odpowiada: Agneta Arvidsson, lekarz położnik, ordynator Kliniki Chorób Kobiecych, przeprowadzę dziś pilne cięcie ze względu na stan zdrowia matki, stwierdzoną właśnie białaczkę, jak również obawy, że u dziecka mogą pojawić się zaburzenia oddechowe spowodowane zatorowością w krwiobiegu, matka od wczoraj poddana sedacji, intubowana i podłączona do respiratora, wrócimy do tego. Lekarka powraca do swoich przygotowań. Wszyscy obecni na sali operacyjnej przedstawiają się: pielęgniarki, pomoce pielęgniarskie, położne, lekarze. Zaczynam się niepokoić, że będę musiał się przedstawić, wstać w tej śmiesznej czapeczce operacyjnej i zdradzić, że jestem bliski załamania, ryzykując tym samym, że mnie wyniosą i rozdzielą z Karin i Livią. Uspokajam się dopiero, gdy przychodzi kolej na anestezjologa, który wyjaśnia, że jestem ojcem dziecka. Za mną, przy jednym z wejść do sali operacyjnej, stoi mężczyzna w białym kitlu. Jako jedyny w sali nie ma na sobie stroju operacyjnego, tylko czapeczkę. Stoi w pozycji narciarza zjazdowego. Proste, mocne plecy, silne nogi, naprężone barki. Gdy przychodzi jego kolej, mówi: Nazywam się Holger Kinch, lekarz oddziału ECMO, pacjentka ma od wczoraj ostrą niewydolność oddechową, jestem tu na wypadek, gdyby zaszła pilna potrzeba całkowitej wymiany gazowej za pomocą ECMO. Pielęgniarka staje koło mnie i głośno odczytuje dane z bransoletki identyfikacyjnej Karin. Z drugiej strony sali odzywa się głos, który odpowiada, powtarzając jej numer identyfikacyjny. Podchodzą kolejne pielęgniarki, odczytując dane z bransoletki identyfikacyjnej, a z drugiej części sali odzywają się następne głosy. Zapomniałam, szepcze pielęgniarka anestezjologiczna. W ręku trzyma maseczkę. Proszę to włożyć. Trzeba założyć za uszy, dodaje, pomagając mi się wyplątać z gumki, którą dziwnym sposobem owinąłem sobie szyję. Ciężko mi się oddycha w maseczce, kiedy czerpię powietrze, zagłuszam sobie wszelkie inne odgłosy w sali, na chwilę muszę przestać oddychać, żeby dosłyszeć, co się wokół mnie mówi. Ktoś woła: Przedoperacyjne mycie skończone, sterylność potwierdzona. Ściskam dłoń Karin. Pielęgniarka anestezjologiczna stawia mi na podłodze szklankę wody. Kuca koło mnie, podczas gdy ordynator mówi o spodziewanej utracie krwi. Co się dzieje? – pyta pielęgniarka. Potwornie rozbolała mnie głowa, poza tym spoko. Chce pan tabletkę przeciwbólową? Nie, nie trzeba. Proszę powiedzieć, jakby co. Dziękuję. Usiłuję wytrzeć dłonie o mój strój, ale pot tylko się rozmazuje na lepkiej tkaninie. Pielęgniarka operacyjna odzywa się głośno: Wszyscy gotowi? Wszyscy odpowiadają jednogłośnie: Tak. Ordynator mówi: Zaczynam cięcie, jest 14.21, dzisiaj… – rozgląda się, po chwili pielęgniarka podpowiada – dwudziesty marca. Ktoś się śmieje. Tak się właśnie dzieje, kiedy człowiek za dużo pracuje, dwudziesty marca, odpowiada ordynator. Pielęgniarka anestezjologiczna podstawia stolik z narzędziami i poprawia wenflon w zgięciu łokciowym Karin. Anestezjolog mówi: Dobrze, Jaleh, tak lepiej. Przytrzymując maskę tlenową na twarzy Karin, pielęgniarka mówi: Kaszle, wykrztusza rzadki krwawy śluz. Ciało Karin zaczyna lekko drgać, nie tyle to widzę, co czuję ręką, niewielkie drgania przechodzą również przez moje ciało, słyszę, jak rozmawiają za zasłonką, szczęk stali, odgłos ssania, mocniej ściskam rękę Karin i szepczę: Kochanie, jestem przy tobie. Pochylam się, zamykam oczy, słyszę jakieś oklaski i potem krzyk, ostry i przeraźliwy, choć piękny, przeciągły i głośny, potem głos ordynatora: Jest 14.35, można zapisać jako godzinę urodzenia. Otwieram oczy i wstaję, nie puszczając ręki Karin. Ordynator trzyma Livię za nogi, wygląda to, jakby trzymała krwawy łup. Jeśli tata mnie słyszy – brak krzyku u dziecka to zły objaw, a tu jest po prostu świetnie, oj tak, masz mocny głos, wspaniała dziewczynka, mówi. Nie bardzo wiem, jak to się dzieje, ale nagle pędzę za zespołem z neonatologii, jedna z osób niesie Livię na białym ręczniku, mała jest różowa, lepka, ktoś inny pcha przed sobą wózek z łożyskiem w naczyniu w kształcie nerki, towarzyszy mi pielęgniarka anestezjologiczna, która przy drzwiach wyjaśnia: To pielęgniarka z neonatologii, to położna, a ta przy tlenie to pediatra. Położyły Livię na czymś, co się chyba nazywa stołem do reanimacji neonatalnej, i podają jej tlen przez nos. Lekarka pediatra ma na rękach niebieskie plastikowe rękawiczki, osłuchuje małą. Z sercem wszystko w porządku, mówi. Bardzo spokojnie dodaje: Naprawdę piękna dziewczynka, gratuluję panu. Pozostałe osoby przyłączają się. Pewnie wszystkim to mówicie, zauważam. Owszem, ale nie zawsze szczerze, odpowiada pediatra. Na końcu dwudziestocentymetrowej, jasnoturkusowej pępowiny są dwa zaciski. Pielęgniarka patrzy na mnie: Mogę pana uściskać? Proszę, mówię, a ona mnie obejmuje. Macie dla niej imię? – pyta. Livia, odpowiadam. Olivia, ładnie, może tata przetnie pępowinę? A to boli? – pytam. Nie, to naczynia krwionośne i tkanka łączna, to tak, jakby pan obcinał paznokcie, wyjaśnia, podając mi nożyczki operacyjne. Nie, tutaj, proszę ciąć w tym miejscu, pokazuje mi. Przecinam, a ona bije mi brawo. Proszę pana, ktoś do pana, mówi pielęgniarka anestezjologiczna, patrząc na drzwi do sali operacyjnej. Odwracam się i w wąskim okienku widzę anestezjologa, ściąga z twarzy maseczkę i podnosi do góry kciuk, ale zanim dotrze do mnie, że to on, przez chwilę myślę, że to Karin, i niemal wołam: Kochanie, wszystko dobrze. Położna podsuwa mi mokre łożysko. Pokazuje na pępowinę, która sterczy jak pień drzewa na starochińskiej rycinie, naczynia wyglądają jak gałęzie, a błona śluzowa jak korona drzewa, i mówi: Teraz człowiek rozumie, dlaczego mówią na nie Drzewo Życia. Tak, przyznaję. Chce je pan zachować? Jak to zachować? Zwyczajnie. Nie, dziękuję. Wygląda pan na mocno przerażonego, ale zwykle pytam, niektórzy chcą zjeść łożysko. Żartuje pani? Nie. Nie nęci mnie to, mówię. Pana nie, głównie matki chcą je zjeść, to podobno zdrowe, stymuluje produkcję mleka, wprowadza równowagę do gospodarki hormonalnej, cóż, ja tylko pytałam. Nie miałem o tym pojęcia, mówię, nachylając się nad Livią. Czy mogę wziąć ją za rączkę? – pytam. Oczywiście, mówi pediatra. Livia ma jasnoróżową dłoń, tak maleńką, że nie jest nią nawet w stanie objąć mojego palca, i jasnoróżowe paznokietki. Pediatra zerka na mnie: Muszę panu powiedzieć, że jak na urodzoną półtora miesiąca przed terminem, to z niej kawał dziewczyny, jednak trzeba ją przekazać na Oddział Neonatologii i Intensywnej Opieki Medycznej, żeby jej pomogli na starcie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Lidingö – wyspa w bezpośredniej bliskości centrum Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).

2. Mahjong – szwedzka firma odzieżowa, która w latach 1966–76 produkowała bardzo kolorowe ubrania z naturalnych włókien.

3. Årstaviken – zatoka wschodniej części jeziora Mälaren, wcinająca się między trzy dzielnice Sztokholmu.

4. Radiumhemmet – pierwsza klinika onkologiczna w Szwecji, utworzona w 1910 roku, dziś oddział radiologiczny szpitala Karolinska.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: