Awaria małżeńska - ebook
Awaria małżeńska - ebook
Komedia o dwóch słomianych wdowcach. A może jednak tragedia?
Czasem wystarczy potrącić kota, by życie małżeńskie stanęło na głowie.
Jak wygląda dom bez żon? Pewnego dnia Mateusz i Sebastian, dwaj obcy faceci, stają się sobie bliscy niczym syjamskie bliźnięta, złączone wspólnym losem samotnych ojców. Tylko czy dadzą radę sprostać wyzwaniom?
Ta błyskotliwa, współczesna „komedia małżeńska”, napisana z dużym poczuciem humoru nie tylko demaskuje problemy zapracowanych i zabieganych polskich rodzin, ale też uczy jak bardzo ważna jest w życiu tolerancja, kompromis i codzienna porcja miłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-083-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Badanie MRI prawego stanu kolanowego: niewielka ilość płynu przy więzadle pobocznym bocznym, płyn w przedniej części torebki stawowej, obrzęk tylnej części kłykcia bocznego kości udowej, kłykcia bocznego kości piszczelowej oraz obrzęk przedniej części kłykcia przyśrodkowego kości udowej, stłuczenie w dolno-bocznej części stawu rzepkowo-udowego, wieloczęściowe pęknięcie rogu tylnego i trzonu łąkotki przyśrodkowej oraz pogrubiałe więzadło krzyżowe przednie.
Badanie MRI stawu barkowego prawego: cechy podwichnięcia w stawie barkowo-obojczykowym, częściowo zerwane więzadło kruczo-barkowe, ślad wysięku w kaletce podbarkowej.ROZDZIAŁ PIERWSZY
CZASAMI WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD KOTA
Ktoś kiedyś napisał, iż bardzo prawdopodobnym jest, że w naszym życiu zapoczątkowaliśmy łańcuch wydarzeń, który doprowadził do czyjejś śmierci. Każdy z nas może więc być potencjalnym mordercą.
Kierowca autobusu numer 122 we wtorek o godzinie 17.31 już wiedział, że mordercą właśnie został, choć tak naprawdę nie była to jego wina. Lub przynajmniej nie tylko jego. Bo przecież to wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby jego żona nie spóźniła się z obiadem. Spóźniła się jednak, wskutek czego miał siedmiominutowy poślizg i musiał mocno przyspieszyć, by dojechać na kolejny przystanek zgodnie z rozkładem jazdy. Trudno też winić tylko żonę – jej leczo z dodatkiem młodych patisonów oraz cukinii z działki nie przypaliłoby się, gdyby nie listonosz, który przyniósł paczkę z zamówionym z katalogu wysyłkowego wazonem z namalowanymi na nim niezapominajkami. Paczka ta wydawała bardzo podejrzane dźwięki. Po rozpakowaniu okazało się, że wazon składa się z tysiąca jeden odłamków, a sklejenie go zajęłoby osobie z zacięciem jakieś osiemdziesiąt lat. Za stan wazonu odpowiedzialny był jednak nie listonosz, tylko pracownik poczty, który łupnął paczką o bagażnik samochodu, całkowicie ignorując napis: „Uwaga, szkło”. Przyczyną łupnięcia była niejaka Klaudia, która akurat tego dnia rano wyprowadzała się z domu pracownika poczty, twierdząc, iż „odkochała się nagle i beztrosko”, a raczej „zakochała na nowo” i naprawdę „to było silniejsze od niej”. Silniejsze, przystojne i lubieżnie seksowne, zwłaszcza gdy napinało mięśnie w jednym z gdańskich centrów fitness, gdzie było trenerem personalnym. Klaudii również.
Naprawdę trudno wskazać jednoznacznie winnego. Faktem jednak pozostaje, że – wskutek kolejnych zbiegów okoliczności – pod kołami autobusu numer 122 zginął rudy kocur. A więc albo było to jego dziewiąte życie, albo pora skończyć z tym przesądem. To, co wydarzyło się później, całkowicie zmieniło życie dwóch rodzin. Autobus bowiem prawie stanął dęba. Kotu i tak to nie pomogło, za to podróżujący pojazdem ludzie na moment stracili kontakt z podłożem.
Osiem sekund później wnętrze autobusu przypominało rollercoaster, z którego odczepiły się wagoniki. Niemal wszyscy pasażerowie leżeli, przy czym dość często leżeli jedni na drugich, a na nich dodatkowo jeszcze siatki z zakupami. Jednej z kobiet wylądowały na głowie winogrona, podczas gdy inna poczuła, jak jej dekolt okleja coś lepkiego, co okazało się jogurtem ananasowym z żywymi kulturami bakterii.
– Przepraszam, czy to pani ręka? – do uszu drobnej blondynki dobiegło nagle ciche pytanie. Powędrowała zatem wzrokiem za swoją dłonią i zobaczyła, że spoczywa ona na dość jędrnej piersi kogoś, komu głowę zakrywała spódnica.
– A kto pyta?
– Ja. – Zduszony głos chyba dobiegał spod spódnicy.
– Nosi pani czerwone majtki z białą kokardką na środku?
Pupa odziana w takąż właśnie bieliznę poruszyła się zaniepokojona.
– Tak, to moje. Mam nadzieję, że nie są brudne?
– Nie, proszę się nie martwić. Już zabieram rękę i spróbuję odkleić spódnicę z pani głowy. Pewnie ciężko się pani oddycha.
Czerwone majtki potwierdziły, ale same niewiele mogły zrobić, bowiem ich właścicielka leżała zablokowana między dwoma siedzeniami, a jedna z jej nóg była nienaturalnie wygięta.
Drobna blondynka zrozumiała, że noga jest złamana, ale kobieta leżąca obok, w tej dziwnej pozie, najwyraźniej była w szoku, który nie pozwalał jej jeszcze na werbalne ogłoszenie bólu. Sama blondynka poczuła zaś, że jej ręka, spoczywająca na piersi obcej kobiety, jest dziwnie obca, nieposłuszna, drętwa i ciężka. W tym właśnie momencie impuls bólu został przekazany przez zakończenie nerwowe prosto do mózgu, wskutek czego drobna blondynka zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć. Chwilę później wrzeszczała również właścicielka czerwonych majtek, do której nagle dotarło, że kolano nie ma prawa znajdować się z tyłu jej ciała.
Dwie wrzeszczące kobiety uspokoiły dopiero zastrzyki znieczulające, podane dość sprawnie przez lekarza pogotowia ratunkowego.
Gdy umilkły, położono je na noszach i rozdzielono, zanosząc do dwóch karetek zaparkowanych po dwóch stronach jezdni, zamkniętej już przez stojące w poprzek migające kogutami radiowozy.
Drobna blondynka z dziwnie nieposłuszną drętwą ręką, odjechała z miejsca wypadku jako pierwsza. Właścicielka czerwonych majtek, która blondynką była w dzieciństwie, a od kilkunastu lat nosiła ogniście rude loki, sklejone obecnie miodem wielokwiatowym oraz posypane ziarnami białego sezamu, czekała w karetce prawie kwadrans. Tyle bowiem zajęło sanitariuszom ustalenie, który oddział urazowy ma jeszcze wolne łóżko.
Obydwie kobiety niemal w tej samej chwili poprosiły sanitariuszy prawie identycznym błagalnym tonem, by zawiadomili o wypadku rodziny, a dokładnie mężów.
Sanitariusze w obu karetkach zareagowali dokładnie tak samo, zgodnie z procedurą, którą długo ćwiczyli na szkoleniach.
– My tylko zawozimy do szpitala – poinformowali, unikając kontaktu wzrokowego.
Dwie połamane i odrobinę nieprzytomne kobiety, słysząc to, usiłowały poderwać się z noszy.
Sanitariusze błyskawicznie zmienili więc zasady. Tak, dobrze, oczywiście, zaraz zadzwonią.
Kota w międzyczasie uprzątnięto, a kierowcy obiecano, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. I naprawdę nikogo nie obchodziło przypalone leczo z młodymi patisonami.ROZDZIAŁ DRUGI
ROZMIAR MA ZNACZENIE
Justyna obudziła się z dziwnym przeczuciem, że równowaga jej życia została w jakiś sposób zakłócona. Nie docierało do niej jeszcze, w jakim stopniu, ale to prawdopodobnie dlatego, że ciągle miała zamknięte oczy.
Ostrożnie zatem je otworzyła.
Białe ściany ze śladami po zabitych komarach. Białe, duże okno, brak zasłon. Biała pościel w żółte, nieregularne paski, wyprana w jakimś bezzapachowym proszku i stanowczo zbyt sztywna. I jeszcze coś białego…
Gips.
Gips zaczynał się w połowie uda, a kończył – o ile nie mylił jej wzrok – gdzieś w okolicach stopy. Towarzyszył mu lekko uśpiony ból, stępiony zapewne tym czymś, co kapało z kroplówki.
– Kurwa! Autobus! – przypomniała sobie nagle.
Z prawej strony coś się poruszyło.
– Dzień dobry. U mnie to samo. Kurwa i autobus – usłyszała osłabiony głos.
Zerknęła na współpacjentkę. Miła blondynka o zielonych oczach.
Blondynka…
No tak! Poznały się kilka godzin wcześniej, leżąc jedna na drugiej, macając sobie nawzajem piersi oraz podziwiając bieliznę.
– Cześć! – stęknęła Justyna. – Nie skończyło się to dla nas zbyt dobrze, ale cieszę się, że chociaż leżymy w jednej sali. Co z tobą? – spytała, zerkając na gipsowy naramiennik kobiety, której dłoń spoczywała nie tak dawno na jej piersi. Jej palce Justyna znała więc doskonale. W przeciwieństwie do imienia.
– Ewelina – powiedziała blondynka, jakby odgadując jej myśli. Po czym wymieniła na jednym wdechu: – Bark, obojczyk i coś tam jeszcze, a dodatkowo cała lista stłuczeń oraz podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Zupełnie nie w porę – dodała, pstrykając palcami zdrowej ręki.
Justyna roześmiała się na tyle, na ile pozwolił jej stłumiony ból.
– A kiedy wstrząśnienie mózgu byłoby w porę? – zapytała, próbując odrobinę podciągnąć się na szpitalnym łóżku.
Bezskutecznie. Aktualnie była bowiem drewnianą kłodą.
– Sama nie wiem, ale na pewno nie teraz. Nie tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Poza tym niedawno wyrzuciłam męża z domu, dzieci oczywiście zostały ze mną. Teraz wszystko stanie na głowie. To będzie gorsze niż awaria pralki, lodówki i odkurzacza naraz! Kumulacja stresu i chaosu, doprawiona całkowitym brakiem organizacji mojego męża, mam nadzieję, że niebawem byłego… – Ewelina chciała coś jeszcze dodać, ale w tym momencie do pokoju weszła lekarka w asyście pielęgniarki z zestawem do mierzenia ciśnienia, temperatury i ogólnego stanu zdrowia pacjenta oraz jakaś dziwna pani z różowymi loczkami na głowie.
– Józuś? – zapytała, rozglądając się nerwowo na boki.
– Józuś, wnioskując z imienia, leży na męskim – wyjaśniła jej pani doktor, wskutek czego różowe loczki zniknęły wszystkim z pola widzenia.
– A paniom dzień dobry. – Lekarka uśmiechnęła się do Justyny i Eweliny, a następnie wygłosiła szczegółową diagnozę, na tyle skomplikowaną i naszpikowaną medycznym słownictwem, że nie ma sensu przytaczać jej treści.
*
Gdy zadzwonił telefon, Sebastian Wiśniewski (dla przyjaciół „Wiśnia”, dla żony ostatnio najczęściej „Burak”) siedział w studzience kanalizacyjnej i sprawdzał szczelność połączeń betonowych kręgów.
Telefon jak zwykle był wsunięty w tylną kieszeń spodni, opinających jego fajny tyłek. O, właśnie! „Fajny tyłek”. Ewelina zawsze używała tego określenia i nie ukrywał, że bardzo to lubił. Niestety – używała do czasu. Do czasu, gdy wywaliła go z domu bez żadnego ostrzeżenia i bez słowa również. Oczywiście ona twierdziła, że wywaliła go ze słowami powtarzanymi milion razy wcześniej i milion razy później. Może było w tym i trochę racji, ale wtedy za bardzo tych słów nie rozumiał, bo z ust jego – do tej pory przeważnie spokojnej – żony nagle wypłynął taki potok określeń, obelg i inwektyw, że nie powstydziłby się ich najbardziej zagorzały kibic Lechii wyzywający Arkę Gdynia od różnych takich. Takich, co to znajdują się w spodniach prawdziwego mężczyzny.
Piłką nożną Sebastian nie interesował się wcale, bynajmniej nie z powodów przekleństw na stadionach. Po prostu zupełnie go to nie bawiło.
Mężczyźni biegający po boisku za kawałkiem skórzanej szmaty od zawsze wydawali mu się bardzo idiotyczni. Prawdopodobnie dlatego też nigdy nie zagrał w piłkę ze swoim synem, sześcioletnim Brunonem. Nie zauważał w jego oczach tęsknoty za kawałkiem tejże szmaty, nie słyszał westchnień na widok innych grających dzieci. I oczywiście nie miał pojęcia, jakież to podstępne niespodzianki szykuje mu przeznaczenie. Nie spodziewał się, że gra w piłkę będzie tylko jedną z wielu rzeczy, które już niebawem zrobi po raz pierwszy. Na razie nie miał pojęcia o istnieniu nawet części z nich.
Telefon zadzwonił po raz kolejny.
I po raz kolejny Sebastian go nie odebrał, bo przecież wykonywał inne ważne zadanie. A jak wiadomo, mężczyźni nie mają podzielnej uwagi i gdy koncentrują się na jednym, to wszystko inne kuleje.
W tym wypadku kulał telefon, który właśnie zadzwonił po raz trzeci, po czym spokojnie się rozładował, a Sebastian, gdy już wyszedł ze studzienki, po prostu o nim zapomniał.
Lubił, gdy nie zawracano mu głowy i sam mógł w spokoju zająć się tym, co uważał za stosowne. W ogóle cenił sobie spokój, ład i harmonię. Gdy Ewelina wyrzuciła go z domu, w pierwszym momencie nawet się ucieszył, bo nocowanie w biurze (w wynajętym mieszkaniu w starym Wrzeszczu) oznaczać mogło trochę mniej harmidru w jego pracowitym życiu. Jednak to była tylko pierwsza myśl. Krótkotrwała.
Rodzina wprawdzie nie zapewniała mu ładu, spokoju i harmonii, które tak lubił. Wprost przeciwnie: wiązała się z chaosem oraz dezorganizacją jego uporządkowanego życia, ale przecież była rodziną.
Sebastian Wiśniewski był wielce uczciwym człowiekiem z zasadami i uważał, że skoro z żoną Eweliną zawarł traktat małżeński, czyli niejako umowę na całe życie, to jego obowiązkiem jest dotrzymywać tych warunków tejże umowy. Bardzo dziwił się więc Ewelinie, że postanowiła zerwać ją w tak brzydki sposób. Wyzywając od najgorszych. Wrzeszcząc i tupiąc. Podnosząc głos niczym przekupa handlująca jajami. Tak się po prostu nie robi.
Po dłuższym namyśle stwierdził też, że wyprowadzka do cichego biura, która z początku wydawała mu się odzyskaniem spokoju, tak naprawdę doprowadzi do jeszcze większego nieporządku w jego życiu. Jako człowiek z zasadami będzie miał obowiązek widywać się z dziećmi co najmniej raz na dwa tygodnie. A to oznacza, że będzie musiał zabierać je do swojego biura, w którym to jego dzieci (kochane, choć krnąbrne) będą siedziały przez cały weekend, bałaganiąc tak, jak tylko one potrafią. Już sobie wyobrażał te tłuste odciski palców na białych, dopiero co wymalowanych ścianach (syn) i rozrzucone wszędzie kredki (córka). Widział plastelinę wgniecioną w jego jasnoszarą wykładzinę (syn) i długopisy oraz ołówki, znikające nie wiadomo kiedy z równo poukładanego zapasu artykułów piśmienniczych na jego biurku (córka).
Oczyma wyobraźni nie dostrzegał na szczęście wybitych szyb, bo też zupełnie nie przeczuwał, że jego sześcioletni syn zapała miłością do piłki nożnej na tyle wielką, że będzie w nią grał niezależnie od tego, gdzie się znajdzie, i kopał wszystko, co kopnąć się da. I to coś wcale nie będzie musiało przypominać piłki.
Dlatego gdy Ewelina wyrzuciła go z domu (dwa tygodnie przed dniem, w którym tak nachalnie dzwonił wspomniany telefon), stwierdził, że musi coś zrobić, by odzyskać żonę, rodzinę, jak również – a może przede wszystkim – miejsce, gdzie ta rodzina będzie miała wstęp tylko w ściśle uzasadnionych przypadkach. Jego spokojne, czyste, zadbane i uporządkowane biuro ma takim pozostać, a on znowu będzie mógł w spokoju posłuchać najnowszej składanki Fitness Beats, trochę popracować, ale też po tej pracy nieco odpocząć. Bo to przecież bardzo istotne dla zdrowia psychicznego.
– Ty w ogóle nie jesteś empatyczny! – krzyczała jego żona, pokazując mu drzwi. – Poczytaj sobie trochę o konstrukcji psychiki człowieka! Może będziesz się wreszcie umiał dogadać z innymi ludźmi! Ale ze mną już nie! Na mnie jest za późno! Za późno, słyszysz?
To niewiarygodne, ile siły drzemało w tej drobnej blondynce.
Sebastian lubił jasne, precyzyjne komunikaty. KONSTRUKCJA. To słowo, jako inżynier z krwi i kości, zrozumiał i po prostu wziął do siebie. Postanowił zainwestować w wiedzę o konstrukcji psychiki ludzkiej. Jeszcze tego samego dnia wykupił prenumeratę „Charakterów”, reklamowanych jako magazyn psychologiczny dla wszystkich. Dla wszystkich, a więc i dla niego, prawda? Zamierzał przeczytać je od deski do deski. A raczej od pierwszego do ostatniego znaku, bo zgłębiał to pismo na iPadzie, z którym w zasadzie nigdy się nie rozstawał.
Postanowił też wszystkie zdobyte informacje psychologiczne od razu wprowadzić w życie. Przez dwa tygodnie zsyłki do biura z pełnym sukcesem stosował jedną bardzo ważną zasadę, o której się dowiedział podczas lektury. Zaczął mianowicie fundować sobie trzydziestominutowe drzemki w pracy, gdyż „sen oczyszcza synapsy oraz stymuluje wzrost kolców dendrytycznych w neuronach mózgu”. A jak wiadomo, w przypadku kolców dendrytycznych, czymkolwiek one są, rozmiar ma znaczenie.
Ten dzień miał być taki sam jak wszystkie poprzednie spędzone na wygnaniu. Dlatego Sebastian, gdy tylko wrócił do biura, podłączył telefon do ładowarki i udał się na zasłużony odpoczynek, czyli regenerującą drzemkę.
Włączył radio, bo zwykle lepiej mu się zasypiało, gdy coś z boku cicho do niego mówiło (mogła to być nawet żona), ale gdy usłyszał o paskudnej katastrofie autobusu na Grunwaldzkiej i kilkunastu rannych, skrzywił się i stwierdził, że nadmiar tragicznych wiadomości nie przyniesie mu spokoju ani nie pozwoli odpowiednio się odprężyć. Przełączył zatem na RMF Classic i kiwając nogą w rytm muzyki fortepianowej, błogo zasnął. Drzemka nieco się przedłużyła i Sebastian wstał po dwóch godzinach mocno połamany. Spanie na karimacie pamiętającej jego studenckie czasy nie należało jednak do najwygodniejszych. Trudno. Cały czas miał przecież wrażenie, że jego sytuacja lokalowa jest stanem przejściowym i wkrótce znowu będzie sypiał we własnym łóżku, pod własną kołdrą i przy własnej żonie. Może nawet z żoną? Tak jak to było zapisane. W kontrakcie. Tym kontrakcie o nieopuszczaniu aż do śmierci.
*
Podobno atak paniki pojawia się nagle, bez żadnej konkretnej przyczyny. W przypadku Justyny nie była to prawda. Jej atak miał przyczynę. A właściwie aż trzy: połamaną nogę, diagnozę lekarki oraz uświadomienie sobie sensu słów: „Minimum dwa tygodnie”.
Według specjalistów napad paniki to doświadczenie ekstremalnej trwogi o swoje życie. Niezupełnie. Justynie przed oczami stanęła nie własna śmierć, ale dwójka dzieci – Olga, lat jedenaście, oraz pięcioletni Kacperek – skazanych na swojego ojca, który nie do końca rozróżniał suszarkę od pralki.
– Muszę wyjść, muszę wyjść! – Jej oddech stawał się coraz szybszy, a ruchy coraz bardziej chaotyczne. Niestety, złamana noga była chwilowo unieruchomiona, co znacznie ograniczało możliwości przemieszczania się, a właściwie zupełnie je uniemożliwiało.
– Co jest? – spytała zaniepokojona Ewelina.
– On nie da rady. Nie nakarmi ich, a jeśli w ogóle, to źle i niezdrowo, będą nosić bieliznę tak długo, aż im sama odpadnie z brudu. On zapomni, że zaczyna się rok szkolny. Muszę stąd wyjść, rozumiesz? Ratunku!!!
– Ale masz złamaną nogę – zauważyła trzeźwo Ewelina.
Justyna zamachała w powietrzu rękami.
– Nawet gdybym miała połamane wszystkie kończyny, to i tak dam sobie lepiej radę niż mój obrzydliwie zdrowy mąż!
Ciąg dalszy w wersji pełnej