Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

#Nie bałam się o tym rozmawiać - ebook

Data wydania:
15 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

#Nie bałam się o tym rozmawiać - ebook

Największą wartością zawartych w tej książce opowieści jest ich autentyczność i szczerość. To prawdziwe losy kobiet, które odważyły się pokazać twarz i odsłonić to, co zazwyczaj starannie jest skrywane: domową przemoc, seksualną agresję, poniżenie i upodlenie ze strony najbliższych. Mówią do nas swoimi słowami, bez retuszu i koloryzowania. Przełamały własny strach i społeczne tabu, ale nie mają w sobie nic z ofiary. To kobiety wojowniczki, choć mijając je na ulicy, nie uwierzylibyśmy, z jakim bólem i cierpieniem musiały się zmierzyć. Są piękne, eleganckie, uśmiechnięte. Podobne do każdej z nas, niezwykłe, bo skutecznie walczyły o odzyskanie swojego życia, bo podjęły bardzo ważne choć często trudne decyzje. Pokazały, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nawet w otchłani beznadziei.

Moje bohaterki opowiedziały o swoich losach w przekonaniu, że w ten sposób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zaryzykować i zmienić swoje życie. Bardzo im za to dziękuję. Nie wiem, czy sama zdobyłabym się na aż taki heroizm w ich sytuacji. Podziwiam je i niezmiennie kibicuję. Wierzę, że dla wielu kobiet staną się źródłem inspiracji do walki o siebie, do walki o własną godność, o własne szczęście.

Joanna Przetakiewicz

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8091-885-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Era Nowych Kobiet to naj­dy­na­micz­niej roz­wi­ja­jący się ruch spo­łeczny w Pol­sce.

Od listo­pada 2018 r. łączy Polki w silną struk­turę grupy wspar­cia i roz­woju. Ruch liczy obec­nie 500 000 człon­kiń. W ramach jego struk­tury działa w Pol­sce i na świe­cie 130 lide­rek regio­nal­nych. Strona ENK notuje 30 milio­nów wyświe­tleń on-line mie­sięcz­nie.

Misją Ery Nowych Kobiet jest edu­ka­cja i inspi­ro­wa­nie do trans­for­ma­cji oso­bi­stej i zawo­do­wej, które mają pomóc w budo­wa­niu poczu­cia wła­snej war­to­ści i akcep­ta­cji, trwa­łych rela­cji, nie­za­leż­no­ści finan­so­wej i poczu­cia szczę­ścia.WSTĘP

Dro­gie Czy­tel­niczki!

Kobiety, z któ­rymi roz­ma­wiam, nie tylko przy­ja­ciółki czy współ­pra­cow­niczki, ale także te, które widzę po raz pierw­szy, czę­sto opo­wia­dają mi swoje histo­rie, dzielą się ze mną prze­ży­ciami i doświad­cze­niami, pro­szą o rady, pytają o opi­nie. Nie­kiedy ich opo­wie­ści są skom­pli­ko­wane i nie­jed­no­znaczne, mówią o życiu ze strasz­nymi cho­ro­bami, prze­mocą w domu, mole­sto­wa­niu, mob­bingu czy ban­kruc­twach. Cza­sami aż trudno uwie­rzyć, że w ogóle mogły się wyda­rzyć, skala bólu i cier­pie­nia, jakie spa­dły na nie­które z moich roz­mów­czyń, poraża.

Każda z takich roz­mów, każde z tych spo­tkań jest dla mnie nie tylko dowo­dem zaufa­nia, ale też sygna­łem, jak jeste­śmy nie­zwy­kłe i silne. Nawet, jeśli przez lata tkwimy w nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej rela­cji czy sytu­acji, to w końcu się odra­dzamy.

Na każdą z tych histo­rii sta­ram się spoj­rzeć w szer­szym kon­tek­ście. Jeśli udzie­lam rad, zwy­kle nama­wiam na odważne kroki i decy­zje, pró­bu­jąc uwzględ­nić cały kon­tekst. Prze­ko­nuję, że nie ma co trwać w bez­na­dziei czy smutku. Pod­kre­ślam, że ni­gdy nie jest za późno, aby o sie­bie zawal­czyć.

Ni­gdy nie kry­łam, że i mnie dotknęły nie­ła­twe przej­ścia. Roz­wód, samotne macie­rzyń­stwo, nie­po­wo­dze­nia w życiu lub biz­ne­sie. Opo­wie­dzia­łam o tym w mojej histo­rii. Zawsze wie­rzy­łam, że aby poko­nać trud­no­ści, trzeba brać sprawy w swoje ręce. To czę­sto ozna­cza doko­ny­wa­nie trud­nych wybo­rów i podej­mo­wa­nie ryzyka. Na tym według mnie polega suk­ces i szczę­ście: nie muszę robić tego, czego nie chcę.

Z oka­zji swo­ich pięć­dzie­sią­tych uro­dzin zde­cy­do­wa­łam się na udział w odważ­nej sesji do maga­zynu „Play­boy”. To był ryzy­kowny krok, wiele osób pró­bo­wało mnie od niego odwieść, ale ja chcia­łam udo­wod­nić, że jeste­śmy wie­lo­wy­mia­rowe, a świat poszedł do przodu, że kobie­cość i sek­sa­pil nie zamy­kają się w ramach okre­ślo­nego wieku i da się je pogo­dzić z roz­wo­jem zawo­do­wym i suk­ce­sem w biz­ne­sie. Udzie­li­łam wtedy waż­nego dla mnie wywiadu. Zapo­wie­dzia­łam w nim walkę o sie­bie i o kobiety, o chęć zła­ma­nia ogra­ni­cza­ją­cych nas ste­reo­ty­pów.

Kiedy na Insta­gra­mie uzy­ska­łam pierw­sze 200 tysięcy tzw. fol­lo­wer­sów, posta­no­wi­łam zor­ga­ni­zo­wać kon­kurs. Użyt­kow­niczki miały napi­sać, za co lubią mój pro­fil. Poja­wiły się setki fan­ta­stycz­nych, mądrych wpi­sów i mia­łam spory pro­blem, kogo wybrać. Wresz­cie pięt­nastkę zwy­cięż­czyń zapro­si­łam na uro­czy­stą kola­cję.

Tego wie­czoru odby­ły­śmy wiele waż­nych, wzru­sza­ją­cych i zabaw­nych roz­mów. Każda z tych kobiet była wraż­liwa i cudowna. To wtedy w mojej gło­wie zakieł­ko­wała myśl, że należy coś z tą wspa­niałą kobiecą ener­gią zro­bić, na przy­kład zjed­no­czyć się we wspól­nej spra­wie. I wła­śnie ta kola­cja była ziar­nem, z któ­rego wyro­sła Era Nowych Kobiet.

Powo­dem do stwo­rze­nia ruchu ENE-ek były także liczne głosy kobiet, które pisały do mnie na mediach spo­łecz­no­ścio­wych i pod­cho­dziły na ulicy. Sły­sza­łam, że daję im nadzieję, a moje słowa czy postę­po­wa­nie jest dla nich ważne. Oto wresz­cie ktoś sygna­li­zuje koniecz­ność zmian, gło­śno mówi o potrze­bie samo­ak­cep­ta­cji, odwa­dze i łama­niu ste­reo­ty­pów.

Od kiedy powstała Era Nowych Kobiet, jesz­cze wię­cej jeż­dżę po Pol­sce; spo­ty­kam kobiety w róż­nym wieku, z róż­nych śro­do­wisk, o róż­nych doświad­cze­niach, pry­wat­nych i zawo­do­wych. Wiele je dzieli, ale jedno łączy: wal­czą o to, na czym im zależy, afir­mują życie, aktyw­ność i kobie­cość, a przede wszyst­kim: sta­wiają czoło losowi i pomimo dra­ma­tów i trud­no­ści, jakich życie im nie skąpi, nie pod­dają się. Po każ­dym zde­rze­niu z losem pod­no­szą się i podą­żają do przodu.

Kilka spo­śród takich kobiet zawie­rzyło mi na tyle, że zde­cy­do­wały się opo­wie­dzieć o swo­ich trud­nych, intym­nych prze­ży­ciach, nie oba­wia­jąc się ujaw­nie­nia twa­rzy ani nazwi­ska. Odważ­nie, bez retu­szu, swo­imi sło­wami, języ­kiem bez upięk­szeń i ozdob­ni­ków, opi­sują walkę, jaką sto­czyły, aby wyrwać się ze spi­rali prze­mocy i bólu, bez­rad­no­ści i bez­na­dziei. Zro­biły to w prze­ko­na­niu, że w ten spo­sób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zary­zy­ko­wać i zmie­nić swoje życie.

Bar­dzo im za to dzię­kuję. Wyka­zały się ogromną dziel­no­ścią, har­tem ducha i odpo­wie­dzial­no­ścią. Nie wiem, czy sama zdo­by­ła­bym się aż na taki hero­izm w ich sytu­acji. Podzi­wiam je i nie­zmien­nie kibi­cuję. Wie­rzę, że histo­rie, które mi opo­wie­działy, staną się dla wielu kobiet źró­dłem inspi­ra­cji, a towa­rzy­szące im komen­ta­rze psy­cho­te­ra­peutki pomogą zro­zu­mieć mecha­ni­zmy kie­ru­jące naszymi zacho­wa­niami. Każda z tych opo­wie­ści jest inna, bo każdy mie­rzy się w życiu z innymi pro­ble­mami. Nie powinny więc być ze sobą porów­ny­wane. Chcę to wyraź­nie pod­kre­ślić.

Moja histo­ria, która tę książkę roz­po­czyna, też jest inna. Opo­wie­dze­nie jej nie wyma­gało ode mnie aż takiej odwagi, jak od innych boha­te­rek, bo i pro­blemy, z jakimi się zma­ga­łam były odmienne. Dzielę się nią jed­nak, ponie­waż kobiety cią­gle mnie o nią pytają, są cie­kawe, czy ja w ogóle mam jakieś pro­blemy, a jeśli tak, to jak sobie z nimi radzę. Jeśli kogoś zain­spi­ruję, będzie mi miło.

Wszyst­kim czy­tel­nicz­kom pra­gnę dać wiarę i nadzieję na to, że nawet naj­trud­niej­sze wyda­rze­nia mogą stać się przy­czyn­kiem do zmiany, do walki o sie­bie, o szczę­ście wła­sne i bli­skich.

* * *

Mam marze­nie, żeby ta książka stała się dla kobiet kołem ratun­ko­wym i nie pozwo­liła uto­nąć nawet, gdy wydaje się, że już nie ma ratunku.

Prze­ko­naj­cie się, że naprawdę nie ma sytu­acji bez wyj­ścia i bądź­cie szczę­śliwe,

Żeby było jasne: nie uznaję teo­rii, że „Wszystko jest po coś” i „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Nie wszystko musi się nam przy­tra­fić. Wiele tra­ge­dii w ogóle nie powinno mieć miej­sca, jak np. gwałty, prze­moc domowa; zresztą, długo by wymie­niać. Ale życie ide­alne nie jest. Są w nim suk­cesy i porażki, zwy­cię­stwa i prze­grane. Każdy ma na kon­cie zyski i straty.

Ja też. Los oszczę­dził mi co prawda wiel­kich dra­ma­tów i tra­ge­dii życio­wych, jakim musiały sta­wić czoło boha­terki tej książki, ale wbrew temu, co nie­któ­rzy sądzą, nie stą­pa­łam wyłącz­nie po różach. Nie­raz musia­łam zaci­snąć zęby i zmie­rzyć się z pro­ble­mami oso­bi­stymi, z zawi­ścią, a także udo­wod­nić, że sama jestem sobie ste­rem i będę żyć, jak chcę, bez względu na cenę, jaką przyj­dzie mi zapła­cić. Wie­dzia­łam, że uda mi się to tylko wtedy, gdy będę nie­za­leżna finan­sowo, więc do tego dąży­łam. Mia­łam wewnętrzne prze­ko­na­nie, że brak takiego balansu pro­wa­dzi do kata­strofy.

Kobiety mojego życia

Dzie­ciń­stwo wspo­mi­nam z dużym sen­ty­men­tem. Mia­łam przy sobie oboje rodzi­ców. Bar­dzo mnie kochali, każde na swój spo­sób. Mama była wspie­ra­jąca i czuła, tata surowy i poważny, ale razem dbali o to, aby niczego mi nie bra­ko­wało. Mia­łam też cudowną bab­cię i fan­ta­styczną ciotkę Elę, młod­szą sio­strę mamy. Z per­spek­tywy czasu dostrze­gam, że kobiety ze strony mamy miały zna­czący udział w kształ­to­wa­niu mojej oso­bo­wo­ści.

Naj­więk­szą traumą z okresu dzie­ciń­stwa był dla mnie brak rodzeń­stwa. Już wtedy mia­łam silny gen przy­na­leż­no­ści do grupy, chcia­łam się przy­jaź­nić z całym świa­tem. Każ­dego dnia zapra­sza­łam przy­ja­ciółki. Jadły u nas obiad, odra­biały lek­cje i czę­sto noco­wały.

W cza­sach, kiedy w Pol­sce półki skle­powe świe­ciły pust­kami, moją idolką była ciotka Ela. Nie­za­leżna, zadbana, pewna sie­bie. Pro­wa­dziła wła­sną firmę, co w tam­tych cza­sach było rzad­ko­ścią. Jej ni­gdy nie było wszystko jedno. Zawsze zwra­cała uwagę, aby dobrze wyglą­dać, wykwint­nie jadać, bywać w ele­ganc­kich miej­scach. W jej życiu wszystko musiało być zawsze naj­lep­szej jako­ści. Zale­żało jej i na miło­ści, i na pięk­nych przed­mio­tach wokół, i na nie­za­leż­no­ści, i na drob­nost­kach. Bar­dzo ją kocha­łam, ale dopiero nie­dawno zda­łam sobie sprawę, w jak dużym stop­niu jej histo­ria wpły­nęła na moje życie. Jak waż­nym była dla mnie wzo­rem.

W moim domu ton narzu­cał ojciec. Zawsze poważny, sku­piony. Wszystko zmie­niało się w pią­tek, kiedy rusza­łam z mamą z domu w cen­trum War­szawy, za mia­sto do cioci Eli. Miesz­kała z dru­gim mężem, leka­rzem, a także z moją bab­cią i jej bra­tem. U cioci cze­kał na mnie cza­ro­dziej­ski ogród, a z kuchni roz­no­siły się obłędne zapa­chy. A to świe­żych roga­li­ków ze sma­żo­nymi wiśniami, a to pysz­nych domo­wych fry­tek, robio­nych spe­cjal­nie dla mnie, nie­jadka. Cio­cia marzyła o wła­snym dziecku, więc mnie uwiel­biała. Razem z bab­cią witały mnie zawsze z otwar­tymi ramio­nami. Bab­cia zasłu­guje na osobną opo­wieść. Kie­dyś nauczy­cielka, była na wskroś nowo­cze­sna, pełna ener­gii i wigoru, silna i wład­cza. Paliła papie­rosy i potra­fiła zakląć jak szewc.

W ich domu zawsze kró­lo­wała wielka dba­łość o każdy szcze­gół. Gdy dosta­wa­łam kanapkę z jaj­kiem, była ona sta­ran­nie obsy­pana świe­żym szczy­pior­kiem z ogródka. Cięty nożycz­kami, jak w restau­ra­cjach, zdo­bił także brzeg tale­rza z tą kanapką. Takie pano­wały tam zwy­czaje.

Mama i cio­cia uwiel­biały mnie stroić, kupo­wały mi zagra­niczne ubra­nia w komi­sach. Pamię­tam, jak zosta­łam szczę­śliwą posia­daczką lakie­ro­wa­nych kozacz­ków. Tak się cie­szy­łam, że spa­łam w nich w bia­łej pościeli.

Mama zabie­rała mnie do kraw­co­wej, która pra­co­wała w Paryżu, w domu mody Chri­stiana Diora. Potra­fiła wycza­ro­wać na swo­jej maszy­nie do szy­cia nie­zwy­kle udane i szy­kowne kre­acje. Nasią­ka­łam tymi inspi­ra­cjami.

Kiedy mia­łam dzie­więć lat, cio­cia zaszła w ciążę, ale na­dal nosiła się ele­gancko: aż do porodu widy­wa­łam ją w szpil­kach. Gdy uro­dziła córeczkę, dosta­łam na jej punk­cie bzika. Mojej nowej sio­strzyczki nie pozwa­la­łam nikomu doty­kać, sama ją prze­wi­ja­łam, kąpa­łam, uczy­łam cho­dzić i godzi­nami się z nią bawi­łam.

Wkrótce ciotka zamknęła firmę i poświę­ciła się wycho­wa­niu córki. Tym samym stała się finan­sowo zależna od męża. Wujek jed­nak nie był w sta­nie utrzy­mać domu na dotych­cza­so­wym pozio­mie. Jak wielu pol­skich leka­rzy w tam­tych cza­sach, zaczął wyjeż­dżać na tzw. saksy do Szwe­cji. Na mie­siąc, dwa, trzy, potem na pół roku. W końcu oznaj­mił przez tele­fon, że zako­chał się i zostaje tam na stałe. Ciotka z dnia na dzień stała się naj­bar­dziej nie­szczę­śliwą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam. W ogóle prze­stała się uśmie­chać. W jej oczach widzia­łam już tylko nie­do­wie­rza­nie, roz­pacz i strach: „Co my teraz zro­bimy? Co będzie, jak on o nas zapo­mni na zawsze?”. Jej pyta­nia wryły mi się w pamięć. Myślę, że już wtedy zako­do­wa­łam w sobie potrzebę nie­za­leż­no­ści. Posta­no­wi­łam, że w moim doro­słym życiu ni­gdy do takiej sytu­acji nie dopusz­czę.

Po kilku latach wujek wró­cił do domu. W Szwe­cji się roz­wiódł, a w Pol­sce ponow­nie oże­nił z moją cio­cią. Ale ona tak zain­fe­ko­wała się smut­kiem i stra­chem, że do dzi­siaj nie odzy­skała rado­ści życia. Mimo że potem całą trójką prze­pro­wa­dzili się do Szwe­cji, gdzie wciąż miesz­kają, cio­cia ni­gdy nie wyba­czyła mężowi, że porzu­cił rodzinę. Nie odna­la­zła się też za gra­nicą i nie poczuła znowu szczę­śliwa. Ich zwią­zek się nie odbu­do­wał. Stąd wzięło się moje prze­ko­na­nie, że powie­dze­nie „Co nas nie zabije, to nas wzmocni” to mit.

Pierw­sza miłość

Już w pierw­szy w życiu zwią­zek weszłam z silną potrzebą nie­za­leż­no­ści. Mia­łam czter­na­ście lat, skoń­czy­łam wła­śnie szkołę pod­sta­wową. Chło­pak był o cztery lata star­szy i szy­ko­wał się do matury. Ten zwią­zek mnie ukształ­to­wał na całe życie, nauczył wal­czyć o sie­bie. Każ­dej dziew­czy­nie życzę takiego na start.

Wpa­dli­śmy na sie­bie na ulicy i nie mogli­śmy ode­rwać wzroku. Oka­zało się, że jeste­śmy sąsia­dami. Mój wybra­nek był szkol­nym ido­lem, miał swój zespół roc­kowy i jeź­dził na moto­rze. Nie­za­leżny, przy­stojny, męski i bar­dzo wysoki. Na pierw­szej randce, w co pew­nie trudno uwie­rzyć, wypo­wie­dzia­łam tylko kilka słów. Byłam nie­śmiała i zawsty­dzona. I tak bar­dzo zako­chana, że… nie zda­łam z pierw­szej do dru­giej klasy liceum. Przez cały rok byłam zajęta tylko moim chło­pa­kiem. Na lek­cjach mate­ma­tyki zamel­do­wa­łam się trzy razy, a na geo­gra­fii – dwa. Albo waga­ro­wa­łam, albo sia­da­łam na prze­rwie z papie­ro­sem i cze­ka­łam, aż on pod­je­dzie moto­rem pod szkołę.

O ile jako dziecko pre­zen­to­wa­łam styl księż­niczki: suk­nie z komisu i od kraw­co­wej, kokardy i lakierki, o tyle w liceum prze­szłam modową prze­mianę na rock­mankę z pazu­rem: podarte obci­słe dżinsy poba­zgrane napi­sami, kuse koszulki, skó­rzane kurtki, buty na obca­sach. Jeśli zakła­da­łam szpilki, to do spodni dre­so­wych. Dzi­siaj tak się nosi, ale wtedy to była modowa rewo­lu­cja. Mimo że nie nale­ża­łam do grzecz­nych uczen­nic, mia­łam szczę­ście, bo wszy­scy w szkole mnie lubili: i ucznio­wie, i nauczy­ciele. Sta­ra­łam się być miła dla każ­dego. Poma­gało mi rów­nież to, że byłam bar­dzo dobra z języka pol­skiego. Z innych przed­mio­tów nie mia­łam szans zyskać porząd­nych ocen, ponie­waż zbyt rzadko bywa­łam w szkole, a żeby dostać dobre stop­nie w kla­sie bio­lo­giczno-che­micz­nej, do któ­rej cho­dzi­łam, nale­żało posie­dzieć nad książ­kami.

Już w pierw­szej kla­sie dyrek­torka szkoły, która zresztą też mnie lubiła, musiała wezwać moich rodzi­ców. Oznaj­miła im, że pierw­szy raz w histo­rii szkoły zda­rza się, aby pierw­szo­kla­sistka była pro­wo­dyrką w łobu­zo­wa­niu. Ubie­ra­łam się ina­czej niż kole­żanki, mia­łam star­szego roc­ko­wego chło­paka, opusz­cza­łam lek­cje, pali­łam papie­rosy. Na szczę­ście nad­ra­bia­łam na innych polach: pro­wa­dzi­łam szkolne apele i gale, śpie­wa­łam w chó­rze, recy­to­wa­łam. Wycho­waw­czyni, polo­nistka, uwa­żała, że powin­nam zostać aktorką. Co jakiś czas wysy­łała mnie na castingi.

Raz tra­fi­łam na zdję­cia próbne do filmu pt. „Kro­nika wypad­ków miło­snych” w reży­se­rii Andrzeja Wajdy. Mia­łam do ode­gra­nia dwie sceny z mło­dziut­kim Ola­fem Luba­szenko. Kan­dy­da­tek były setki, ale nie przej­mo­wa­łam się tym. Jedna scena, na pero­nie, miała wydźwięk kome­diowy, a druga, w któ­rej boha­terka roz­waża samo­bój­stwo, nale­żała do dra­ma­tycz­nych. Musia­łam zagrać skrajne emo­cje. Po zdję­ciach pod­szedł do mnie Andrzej Wajda i powie­dział: „Na popeł­nia­nie samo­bój­stwa z miło­ści, to ty się nie nada­jesz, ale świet­nie zagra­łaś część kome­diową. Masz talent. Powiem ci też, że masz wzrok czter­dzie­sto­let­niej kobiety”. Mia­łam wtedy sie­dem­na­ście lat.

Andrzej Wajda zapro­po­no­wał mi, żebym dołą­czyła do grupy, którą wraz z zespo­łem przy­go­to­wy­wał do egza­mi­nów w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Teatral­nej. Powie­dzia­łam mu szcze­rze: Mistrzu, szkoda miej­sca. Wiem, że wiele dziew­cząt o tym marzy, ale ja nie mam aktor­skiej pasji. Ni­gdy tych słów nie żało­wa­łam. Kocham kino, ale jako widz. Już wtedy mia­łam poczu­cie, że wiem, czego chcę, a czego nie.

Cza­sami dla zabawy bra­łam udział w poka­zach Mody Pol­skiej. Raz defi­lo­wa­łam u boku słyn­nej modelki, Mał­gosi Nie­men. Kilka razy wystą­pi­łam w sesjach foto­gra­ficz­nych, zna­la­złam się nawet na okładce maga­zynu „ITD”. Ale o takim życiu też nie marzy­łam. Bar­dziej cią­gnęło mnie w rejony, które dawały mi poczu­cie spraw­czo­ści. Cza­sami żar­tuję, że jako nasto­latka nie mia­łam żad­nych war­to­ścio­wych zain­te­re­so­wań. Mia­łam za to sporo wol­nego czasu i wiele pomy­słów, które wyko­rzy­sta­łam dopiero po latach, gdy z cza­sem bywało kru­cho.

To nie mój świat

Po kilku mie­sią­cach romansu z moim rock­ma­nem doszło do nie­przy­jem­nego spo­tka­nia. Kiedy wró­ci­łam po szkole do domu, przy stole, naprze­ciwko rodzi­ców sie­działa nie­znana mi kobieta. Oka­zało się, że to matka mojego wybranka. Nie zna­łam jej wcze­śniej, bo mój chło­pak miesz­kał z bab­cią i to ona go wycho­wy­wała. Wtedy odbyła się jedna z naj­waż­niej­szych roz­mów w moim życiu. Po raz pierw­szy świa­do­mie odwa­ży­łam się zawal­czyć o moje szczę­ście, mimo że mia­łam nie­spełna pięt­na­ście lat.

„Mój syn nie jest dla cie­bie. Wasze światy są dia­me­tral­nie inne. Poza tym, w oto­cze­niu mojego syna kró­luje alko­hol i nar­ko­tyki” – krzy­czała matka mojego rock­mana. Moja na to wtrą­ciła przy­tom­nie: „O, jeśli cho­dzi o używki, to aku­rat nie boję się o Asię, bo ona za bar­dzo lubi kom­fort”.

W trak­cie dal­szych słow­nych prze­py­cha­nek kobieta pró­bo­wała odcią­gnąć mnie od swo­jego syna. W końcu ziry­to­wa­łam się: Jak pani śmie wtrą­cać się w nasze sprawy? Nawet nie wycho­wuje pani swo­jego syna. Co pani w ogóle o nim wie? Jak lwica wal­czy­łam o niego, o sie­bie, o naszą nie­za­leż­ność. Wyszła, obu­rzona, lecz wyraź­nie zdu­miona moją odwagą i siłą argu­men­tów.

Nie­długo po tym wyda­rze­niu, wraz z naszym roc­ko­wym towa­rzy­stwem, zaczę­li­śmy pla­no­wać waka­cje. To były moje pierw­sze waka­cje bez rodzi­ców i pierw­sze pod namio­tem. Ani mama, ani tata nie pro­te­sto­wali; dobrze wie­dzieli, że i tak posta­wię na swoim. Mieli rację.

Kilka tygo­dni przed wyjaz­dem jak zawsze sie­dzia­łam na pró­bie zespołu mojego chło­paka. Gło­śna muzyka, wrza­ski. Tak się tym wszyst­kim zmę­czy­łam, że zasnę­łam. Prze­bu­dzi­łam się i nagle prze­mknęła mi przez głowę myśl: co ja tu robię? Ani to mój świat, ani to moja muzyka! Wtedy odgo­ni­łam to wra­że­nie, ale o nim nie zapo­mnia­łam.

Nade­szły waka­cje. Kiedy tylko dotar­li­śmy na pole namio­towe, wszy­scy poza mną od razu się­gnęli po alko­hol. Wie­czo­rem było to samo. Gło­śna muzyka, wrza­ski, a na doda­tek warunki polowe i sier­miężna oko­lica. Kiedy pijani impre­zo­wi­cze zasnęli, nie byłam w sta­nie prze­go­nić myśli, że to na pewno nie jest mój świat.

O dru­giej w nocy zabra­łam swoje rze­czy i po cichutku opu­ści­łam pole namio­towe. Wsia­dłam w pierw­szy auto­bus do War­szawy i rano dotar­łam do domu. Nie bałam się. Byłam prze­ko­nana, że dłu­żej już takiego związku nie chcę. Tym samym kolejny raz zawal­czy­łam o sie­bie.

Mia­łam powo­dze­nie u chło­pa­ków, lubi­łam szcze­gól­nie tych o kilka lat star­szych. Chęt­nie cho­dzi­łam na imprezy, randki, różne spo­tka­nia. Rodzice wie­dzieli, że nie ma szans, by mnie utem­pe­ro­wać czy zatrzy­mać, bo to tak, jakby pró­bo­wali wal­czyć z żywio­łem. Nie­moż­liwe. Zako­chi­wa­łam się i dość szybko odko­chi­wa­łam. Byłam i na­dal jestem kochliwa. Uwa­żam, że to świad­czy o emo­cjo­nal­nym roz­bu­dze­niu i wraż­li­wo­ści.

Mia­łam osiem­na­ście lat, kiedy zadu­rzy­łam się w part­ne­rze bar­dzo pięk­nej, zna­nej aktorki. Był przy­stojny, inte­li­gentny, szar­mancki, a jed­no­cze­śnie miał w sobie sporą dawkę bez­czel­no­ści i zbyt dużej pew­no­ści sie­bie. Typ nie­grzecz­nego chło­paka, któ­rego więk­szość kobiet uwiel­bia. Gdy powie­dział mi, że wła­śnie zerwał z part­nerką, od razu zosta­li­śmy parą. Byłam zako­chana do sza­leń­stwa, pijana z miło­ści.

Raz wybra­li­śmy się na imprezę do popu­lar­nego wtedy klubu „Park”. Szłam z tyłu i nagle usły­sza­łam, jak selek­cjo­ner mówi do mojego part­nera: „Wchodź śmiało, dziś nie ma ani Asi, ani K”. Tu padło imię aktorki, z którą rze­komo się roz­stał. W ten spo­sób dotarło do mnie, że spo­tyka się rów­no­le­gle z nami obiema, tylko zapo­mniał mi o tym powie­dzieć. Zabo­lało, ale byłam tak zako­chana, że nie mia­łam siły odejść. Jesz­cze przez kilka mie­sięcy pró­bo­wa­łam wytrwać. On się tłu­ma­czył, a ja nie­na­wi­dzę zrzę­dzić. Łudzi­łam się, że w końcu wszystko się wypro­stuje. Teraz wiem, że popeł­ni­łam błąd.

Każ­dego dnia prze­ko­ny­wa­łam się, że mój part­ner jest ego­istą, oszu­kuje nas obie i nie ma sensu trwać w takiej rela­cji. Coraz bar­dziej nie paso­wało mi jego zacho­wa­nie, krę­tac­twa. W końcu sama sobie przy­rze­kłam, że ni­gdy wię­cej nie dam się wyko­rzy­stać. Ni­gdy wię­cej nie zako­cham się w męż­czyź­nie bar­dziej niż on we mnie. Tak posta­no­wi­łam i tego się trzy­mam.

Kiedy udało mi się wyzwo­lić z tego związku, choć mia­łam zale­d­wie osiem­na­ście lat, czu­łam, że doświad­cze­niami mogę obdzie­lić nie­jedną trzy­dziestkę. Dzięki temu na pewno doj­rza­łam prę­dzej niż moje rówie­śniczki.

Marze­nia mają moc

Marze­nia, szcze­gól­nie te wypo­wie­dziane na głos, mają wielką moc i się speł­niają. Warto więc w nie wie­rzyć, ale warto też prze­my­śleć, czego tak naprawdę pra­gniemy.

Ja, w dniu moich osiem­na­stych uro­dzin, wypo­wie­dzia­łam gło­śno, że chcia­ła­bym mieć mini­mum trójkę dzieci i wła­sną firmę, naj­le­piej jesz­cze na stu­diach. Wszystko szybko się speł­niło. Ale naj­pierw tra­fi­łam na kory­ta­rze Wydziału Prawa i Admi­ni­stra­cji Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego.

Jesz­cze w liceum szy­ko­wa­łam się na ten kie­ru­nek stu­diów. Nic zaska­ku­ją­cego. Pocho­dzę z praw­ni­czej rodziny. Poza tym, to ide­alny kie­ru­nek dla dziew­czyny z tzw. „dobrego domu”. Kiedy zna­la­złam się na wydziale, nagle zoba­czy­łam inne, „ame­ry­kań­skie”, czyli w domy­śle lep­sze życie. Piękne dziew­czyny, przy­stojni chłopcy, wszy­scy świet­nie ubrani, wyróż­nia­jący się na tle ówcze­snej sza­rej pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Ich spoj­rze­nia, twa­rze budziły we mnie zain­te­re­so­wa­nie i uśmiech. Już wie­dzia­łam: to jest mój świat. Posta­no­wi­łam, że będę apli­ko­wać.

Mojego przy­szłego męża pozna­łam jesz­cze w liceum. Był we mnie bar­dzo zako­chany. Nie odwza­jem­nia­łam tych uczuć, ale jego sta­ra­nia spra­wiły, że nabra­łam sztucz­nego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, któ­rego potrze­bo­wa­łam po trud­nych przej­ściach miło­snych. To był, star­szy ode mnie o trzy­na­ście lat, bar­dzo inte­li­gentny, przy­stojny chło­pak ze świet­nej rodziny. Wybra­łam się z nim na stud­niówkę, zaczę­li­śmy pla­no­wać wspólną przy­szłość. Nie­stety, cztery lata waga­ro­wa­nia dały o sobie znać i za pierw­szym razem nie dosta­łam się na stu­dia. Naj­gor­sze, że obla­łam z pol­skiego, z któ­rego prze­cież byłam dobra.

Tuż po matu­rze zamiesz­ka­łam z przy­szłym mężem. Oznaj­mi­łam rodzi­com, że chcę się prze­ko­nać, jak to będzie. On, trzy­dzie­sto­dwu­la­tek, marzył o zało­że­niu rodziny, ja dopiero testo­wa­łam doro­słość i samo­dziel­ność.

Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach, bez żad­nego wyraź­nego powodu, w rodzaju zdrady czy awan­tury, spa­ko­wa­łam się i wró­ci­łam do rodzi­ców. Part­ne­rowi wyja­śni­łam, że nie kocham go tak bar­dzo, jak on mnie. Wtedy prze­ko­na­łam się, jak zako­chany męż­czy­zna może wal­czyć o kobietę. On tak się sta­rał i zabie­gał o mnie, był tak cier­pliwy i kon­se­kwentny, że ule­głam. Wró­ci­łam i przy­ję­łam oświad­czyny.

Pierw­szy rok z narze­czo­nym prze­zna­czy­łam w dużej mie­rze na naukę. Do kolej­nego egza­minu na stu­dia pode­szłam przy­go­to­wana w stu pro­cen­tach. Zosta­łam stu­dentką prawa na UW.

Po pierw­szym roku uro­dzi­łam pierw­szego syna, po trze­cim dru­giego, a tuż po dyplo­mie, trze­ciego. Reali­zo­wa­łam się w pełni jako stu­dentka, matka, ale też jako biz­ne­swo­man. Przez kil­ka­na­ście lat mał­żeń­stwa byłam szczę­śliwą kobietą, choć naj­mniej w roli żony. Mia­łam za to sze­reg innych zadań, które dawały mi frajdę i satys­fak­cję.

Sku­pi­łam się na nauce i roz­woju. Stu­dia uwiel­bia­łam. Do dziś pamię­tam fan­ta­stycz­nych wykła­dow­ców, czę­sto jesz­cze przed­wo­jen­nych wybit­nych znaw­ców prawa. Z lice­alistki, która ucie­kała z lek­cji i nie dbała o stop­nie, nagle sta­łam się pilną stu­dentką, regu­lar­nie zdo­by­wa­jącą nagrody dzie­kań­skie i rek­tor­skie za osią­gnię­cia w nauce.

Moi trzej syno­wie przy­cho­dzili na świat w waka­cje. Choć tego aku­rat nie zapla­no­wa­łam, dzięki temu nie opu­ści­łam żad­nego egza­minu. Nie pomy­śla­łam nawet, aby wziąć urlop dzie­kań­ski. Bar­dzo pomo­gli mi rodzice i jestem im za to wdzięczna. Poza tym, byłam samo­wy­star­czalna. Dziś wiem, że aż za bar­dzo.

Na cztery ręce

Robi­łam wszystko, co chcia­łam, co sobie zapla­no­wa­łam, o czym zama­rzy­łam. Zarówno pry­wat­nie, jak i zawo­dowo. Moja star­sza o pięt­na­ście lat szwa­gierka zapro­po­no­wała mi wej­ście w spółkę. Była jedną z tych waż­nych sil­nych kobiet w moim życiu, które dały mi poczu­cie spraw­stwa i bez­pie­czeń­stwa, a także pomo­gły mi osią­gnąć doj­rza­łość. Z zawodu sto­ma­to­log, w cza­sach trans­for­ma­cji posta­no­wiła zało­żyć sieć kli­nik den­ty­stycz­nych. Kiedy mi to zapro­po­no­wała, mia­łam maleń­kie dziecko i koń­czy­łam drugi rok stu­diów. Uzna­łam, że to absur­dalny pomysł, bo chcia­łam prze­cież być adwo­katką i pra­co­wać w świet­nej kan­ce­la­rii. Zaraz jed­nak pomy­śla­łam: OK, roz­krę­cimy kli­niki, a potem będę reali­zo­wać się jako praw­niczka.

Nasza kli­nika była drugą w Pol­sce pry­watną pla­cówką sto­ma­to­lo­giczną. Uru­cho­mie­nie biz­nesu kosz­to­wało nas wiele pracy, poświę­ceń i zarwa­nych nocy. Nie było jesz­cze kom­pu­te­rów ani inter­netu, nie mia­ły­śmy nawet asy­stentki. W dniu, w któ­rym po raz pierw­szy prze­krę­ci­łam klucz w drzwiach naszej kli­niki, na ulicy stała długa kolejka. Pacjenci pokłó­cili się o to, kto pierw­szy wej­dzie do gabi­netu. Wkrótce otwo­rzy­ły­śmy kolejne punkty. Wszystko szło jak po maśle.

Nie mia­ły­śmy doświad­cze­nia w pry­wat­nym biz­ne­sie, ale wtedy w Pol­sce jesz­cze nikt go nie miał. Nad­ra­bia­ły­śmy zapa­łem.

Stu­dentka, matka, żona, biz­ne­swo­man. Pra­co­wa­łam na cztery ręce. Rano mój tata przy­wo­ził do nas mamę. Opie­ko­wała się naj­pierw jed­nym, a potem dwójką wnucz­ków. Kiedy na świe­cie poja­wił się mój trzeci syn, stać mnie już było na nia­nię. Wtedy jed­nak nie mia­łam jesz­cze auta, więc tata zabie­rał mnie na uczel­nię. Pro­ku­ra­tura gene­ralna, w któ­rej pra­co­wał, mie­ściła się nie­da­leko Wydziału Prawa UW. Po połu­dniu razem wra­ca­li­śmy do domu. Tata zabie­rał mamę i jechali do sie­bie. Ja goto­wa­łam, zaj­mo­wa­łam się dziećmi, pró­bo­wa­łam się uczyć. Wie­czo­rem kąpa­łam synów, usy­pia­łam i o dzie­wią­tej jecha­łam do kli­niki. Sia­da­ły­śmy ze szwa­gierką i do pierw­szej w nocy wypeł­nia­ły­śmy doku­menty, uzu­peł­nia­ły­śmy fak­tury, ukła­da­ły­śmy karty pacjen­tów. Potem wra­ca­łam do domu i jeśli było trzeba, uczy­łam się do rana.

Nie wspo­mi­nam tam­tego okresu jak kosz­maru. Jasne, dzia­ła­łam czę­sto kosz­tem odpo­czynku i snu, ale szło mi świet­nie, reali­zo­wa­łam swoje marze­nia, a to było moim prio­ry­te­tem. Do dziś uwa­żam, że robie­nie tego, co kochasz to klucz do suk­cesu. Podob­nie jak dosko­nała orga­ni­za­cja. Ja zawsze mia­łam wszystko uło­żone i zapla­no­wane jak w szwaj­car­skim zegarku.

Luk­sus za swoje

Czu­łam, że mam wspa­niałe życie, aż do momentu, w któ­rym mój mąż stał się obse­syj­nie zazdro­sny. Przez kil­ka­na­ście lat wspól­nego życia bar­dzo się roz­wi­nę­łam. Nabra­łam mocy, zaczę­łam świet­nie zara­biać, zdo­by­łam wykształ­ce­nie, pre­sti­żowy zawód. Zro­bi­łam też apli­ka­cję radcy praw­nego. Przed trzy­dziestką sta­łam się cał­ko­wi­cie nie­za­leżna. Mia­łam wra­że­nie wygra­nej na wszyst­kich polach.

Mąż prze­ko­ny­wał się, że mogę coraz wię­cej i coraz czę­ściej sama o sobie decy­duję. Czuł też, że się od niego odda­lam. Na doda­tek oboje sta­li­śmy się ofia­rami krzyw­dzą­cych ste­reo­ty­pów. Taki przy­kład. Jak co week­end, wybra­li­śmy się z przy­ja­ciółmi na kola­cję. Jed­nym z nich był sza­no­wany pro­fe­sor PAN-u. Na koniec wie­czoru w szatni, gdy wkła­da­łam futro, łyp­nął okiem bez słowa, a gdy ruszy­li­śmy na par­king, gdzie wsia­da­li­śmy z mężem do spor­to­wego samo­chodu, zawo­łał: „Joasiu, musisz być świetną żoną, skoro mąż tak o cie­bie dba! Zobacz tylko, masz futro, piękny samo­chód”. Ale prze­cież ja to wszystko kupi­łam sobie sama – odpo­wie­dzia­łam z uśmie­chem. I nagle dotarło do mnie ze zdwo­joną mocą, że pro­fe­sorowi nie mie­ściło się w gło­wie, aby kobieta przed trzy­dziestką mogła samo­dziel­nie zapra­co­wać na takie rze­czy.

Nie­długo potem wybra­łam się z mężem do jed­nego z ele­ganc­kich buti­ków. Kiedy mie­rzy­łam spód­nicę, powie­dział: „Jeśli bar­dzo chcesz, to ci ją kupię”. Spoj­rza­łam na niego ze zdzi­wie­niem: prze­cież ubra­nia kupuję sobie sama. Ziry­to­wał mnie.

Wtedy po raz kolejny zro­zu­mia­łam, że gdzieś po dro­dze stra­ci­li­śmy się, prze­sta­li­śmy być part­ne­rami. To ja utrzy­my­wa­łam dom, synów i opła­ca­łam więk­szość rachun­ków. Mąż ewi­dent­nie prze­stał sobie z tą sytu­acją radzić, choć też miał swoją firmę i nie­źle zara­biał. Zaczął być obse­syj­nie zazdro­sny, kon­tro­lu­jący. Odsu­wa­łam się od niego, więc zarzu­cał mi coraz to nowe, bar­dziej absur­dalne winy. Łączył nas już tylko coraz rzad­szy seks, a ja byłam coraz bar­dziej nie­szczę­śliwa.

Mia­łam swoje rytu­ały, które poma­gały prze­trwać. Dba­łam o dom, dzieci i prze­strzeń wokół nas. Liczył się każdy ele­ment wystroju wnę­trza, smak i wygląd potraw, spo­sób poda­nia, atmos­fera. Kiedy byłam zmę­czona i smutna, wsia­da­łam do auta. Jecha­łam nocą w kie­runku Trój­mia­sta. Muzyka roz­wa­lała szyby, a ja rese­to­wa­łam myśli i odra­dza­łam się na nowo.

Koniec etapu

Apli­ka­cja rad­cow­ska zaj­mo­wała mi bar­dzo dużo czasu. Gdy ją skoń­czy­łam, w moim życiu poja­wiła się luka do natych­mia­sto­wego zago­spo­da­ro­wa­nia. Nie chcia­łam tego nagle daro­wa­nego mi czasu spę­dzać z mężem. Poczu­łam się jesz­cze bar­dziej samotna. Wie­dzia­łam już także, że nie chcę pra­co­wać w kan­ce­la­rii. Zawód praw­nika nie miał nic wspól­nego z tym, który poka­zują ame­ry­kań­skie filmy, jakich naoglą­da­łam się w mło­do­ści. To było prze­kła­da­nie papie­rów, kurz, szare kory­ta­rze. Moje wyobra­że­nia nijak miały się do rze­czy­wi­sto­ści. Zro­zu­mia­łam, że nad­szedł czas na pod­su­mo­wa­nia i decy­zje.

Gdy zasta­na­wia­łam się, czego mi w życiu bra­kuje, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści: bli­sko­ści, tro­ski, poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i dowo­dów miło­ści. W maga­zy­nie „Zwier­cia­dło” natra­fi­łam na wywiad z pewną tera­peutką. Zna­la­złam w nim dia­gnozę moich pro­ble­mów mał­żeń­skich: obse­syjna zazdrość powo­du­jąca roz­jeż­dża­nie się emo­cjo­nalne, spa­dek zaufa­nia itp. Wydar­łam stronę z wywia­dem, a po jakimś cza­sie umó­wi­łam się z tera­peutką na wizytę.

Od progu oznaj­mi­łam: Nie przy­szłam roz­wa­żać, czy mam się roz­wieść. Już zde­cy­do­wa­łam się, że to zro­bię. Pro­szę mi pomóc zro­bić to mądrze, bo mam trójkę małych dzieci i nie chcę ich zra­nić.

Na koniec pierw­szej sesji tera­peutka popro­siła, abym napi­sała na kartce wszystko to, co chcia­ła­bym zro­bić z moim mężem. Mogły to być nawet banalne czyn­no­ści, jak choćby jedze­nie śnia­da­nia. Tydzień póź­niej wró­ci­łam do niej z białą, nie­za­pi­saną kartką. Niczego już nie chcę z nim robić, wyja­śni­łam.

Tera­peutka uświa­do­miła mi, że roz­wód wcale nie jest koń­cem życia, jak uważa wiele kobiet. Nie należy trak­to­wać go jako porażkę, tylko jako koniec pew­nego etapu. Już samo takie podej­ście jest uwal­nia­jące.

Usta­li­ły­śmy, że posta­ram się roz­stać z mężem moż­li­wie jak naj­bar­dziej spo­koj­nie. Wciąż mam w pamięci jej słowa: „To nie jest pani wina. Przy­szła pani do mnie jako klientka, ale jeśli z powodu roz­wodu obar­czy się pani wyrzu­tami sumie­nia, to ta droga będzie dużo dłuż­sza i bar­dziej skom­pli­ko­wana, a pani z klientki sta­nie się moją pacjentką”. Za każ­dym razem tak ze mną roz­ma­wiała, że wycho­dzi­łam z poczu­ciem, że kolejny ciężki kamień spadł mi z serca.

Posta­no­wi­łam wypro­wa­dzić się z dziećmi, a dom zosta­wić mężowi. Mie­li­śmy tak skon­stru­owaną inter­cyzę, że teo­re­tycz­nie to on mógł stra­cić wię­cej. Ale stało się na odwrót. Nie chcia­łam zostać w tam­tym miej­scu ani dnia dłu­żej. Mąż zbu­do­wał mur, który jesz­cze bar­dziej spo­tę­go­wał moje marze­nie o wol­no­ści i roz­po­czę­ciu nowego etapu.

Zapla­no­wa­łam krok po kroku. Całe nowe życie mia­łam dobrze prze­my­ślane. Wyna­ję­łam i urzą­dzi­łam miesz­ka­nie, synów zapi­sa­łam do nowych szkół, ale ponie­waż skoń­czył się rok szkolny, wysła­łam ich na obozy waka­cyjne. Prze­pro­wadzkę urzą­dzi­łam pod ich nie­obec­ność. Zabra­łam tylko biurka synów, zabawki, ubra­nia, książki i parę oso­bi­stych przed­mio­tów. Wszystko zmie­ściło się w małym aucie dostaw­czym. Męża powia­do­mi­łam dwa tygo­dnie przed wypro­wadzką.

Trzech chło­pa­ków, zwie­rzaki i ja

Zacho­wy­wa­łam się wtedy jak robot. Nie zanie­dby­wa­łam żad­nych obo­wiąz­ków, wszystko robi­łam na sto pro­cent. Poziom adre­na­liny w moim orga­ni­zmie się­gał zenitu. Wie­dzia­łam, że muszę liczyć tylko na sie­bie i nie mogę zawieść synów ani firmy.

Pamię­tam jeden trudny moment. Wyda­rzył się w oko­li­cach roz­wodu i prze­pro­wadzki, gdy na par­kingu pod nowym miesz­ka­niem wsia­dłam do auta. Ruszy­łam szybko w kie­runku kli­niki. Myślami byłam zupeł­nie gdzie indziej. Usły­sza­łam jakiś dziwny hałas, a potem samo­chód jechał jakby w zwol­nio­nym tem­pie. Zupeł­nie się tym jed­nak nie przej­mo­wa­łam. Trzy­ma­łam mocno kie­row­nicę, cisnę­łam gaz i myśla­łam o setce rze­czy do zro­bie­nia na już. Kiedy wysia­dłam z auta przed kli­niką, z prze­ra­że­niem odkry­łam, że przód auta przy­po­mina har­mo­nijkę: zgnie­ciona maska, znisz­czona bla­cha. Zorien­to­wa­łam się, że gdy rusza­łam, musia­łam zaha­czyć błot­ni­kiem o beto­nowy słup. Nie mogłam pojąć, jak to moż­liwe, że tego nie zare­je­stro­wa­łam. A jed­nak. To poka­zuje, w jakim stre­sie musia­łam funk­cjo­no­wać i jak bar­dzo zagłu­sza­łam emo­cje.

Wyda­wało mi się, że w nowym miesz­ka­niu natych­miast odżyję, ale to nie stało się tak szybko. Pamię­tam, jak raz przy­snę­łam na kana­pie w ciągu dnia, co ni­gdy mi się nie zda­rza. Obu­dzi­łam się zlana potem i prze­ra­żona: co dalej ze mną, z dziećmi, co z nami będzie?

O tym, że w moim związku źle się działo, wie­działa tylko garstka naj­bliż­szych. Zna­jomi nie mogli uwie­rzyć, że wynio­słam się z dziećmi z domu pod War­szawą do wyna­ję­tego miesz­ka­nia i zło­ży­łam pozew o roz­wód. Nie obar­cza­łam nikogo swo­imi pro­ble­mami. Jeden z przy­ja­ciół mojego męża wyznał mi, że mąż długo nie mógł uwie­rzyć, że ode­szłam „do nikogo”. Naj­ła­twiej byłoby prze­cież powie­dzieć, że się zako­cha­łam, że ktoś mnie oma­mił, że stra­ci­łam głowę. Ale skoro kobieta z trójką dzieci wynosi się do wyna­ję­tego miesz­ka­nia, to znak, że w mał­żeń­stwie nie było dobrze.

Na nogi pomo­gli mi sta­nąć bli­scy: rodzina i przy­ja­ciele. Naj­star­szy syn powie­dział do babci: „Mam nadzieję, że po roz­wo­dzie mama będzie w końcu szczę­śliwa”. Cała trójka zro­zu­miała moją decy­zję, nie bun­to­wali się prze­ciwko wypro­wadzce z domu. Mia­łam oczy­wi­ście wiele obaw o to, że syno­wie tracą dzie­ciń­stwo, być może też poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, które wynika z posia­da­nia obojga rodzi­ców, że stają się zbyt szybko doro­śli. Dla­tego sta­ra­łam się im to wyna­gro­dzić. Kupi­łam każ­demu po wyma­rzo­nym zwie­rzaku: jeden dostał jam­nika, drugi tchó­rzo­fretkę, trzeci myszo­skoczka. Posta­no­wi­łam w ten spo­sób prze­kie­ro­wać ich uwagę na opiekę nad pupi­lami, zapro­po­no­wać im coś nowego, przy­jem­nego. Ale nie pytaj­cie, jaki w domu był har­mi­der. Trzech chło­pa­ków, trzy zwie­rzaki i ja.

Jak pio­run sycy­lij­ski

Mimo wszyst­kich trud­no­ści ani na chwilę nie prze­sta­łam wie­rzyć w miłość i mał­żeń­stwo. Wokół mnie od lat jest wiele fan­ta­stycz­nych par. Nie mia­łam do nikogo pre­ten­sji, że nam się nie udało: sama wybra­łam sobie męża, więc pono­szę kon­se­kwen­cję tej decy­zji. Dziś wiem, że wyszłam za mąż bar­dziej z roz­sądku, niż z pory­wów serca, ale nie żałuję. Mamy trójkę wspa­nia­łych synów.

Przez pewien czas byłam sama. Nie chcia­łam wcho­dzić w żadne poważne rela­cje. Potem pozwo­li­łam sobie na romans, aby znowu cie­szyć się sek­sem, rand­kami, odna­leźć radość życia. Uwa­żam, że nie­zo­bo­wią­zu­jące flirty, szcze­gól­nie po bole­snych roz­sta­niach i roz­wo­dach, mogą zdzia­łać dużo dobrego. Jedna z kole­ża­nek zarzu­ciła mi, że mój part­ner „nie roko­wał”. Zupeł­nie nie rozu­miem takiego podej­ścia. Nie­które rela­cje są tylko po to, żeby przy­nieść frajdę, na pewien okre­ślony czas. Mnie taki układ prze­ko­ny­wał. Do czasu, aż tra­fił mnie pio­run sycy­lij­ski, któ­rego zupeł­nie się nie spo­dzie­wa­łam. Przy­szedł czas na bar­dzo poważny, bli­sko dzie­się­cio­letni zwią­zek z Janem, który dużo zmie­nił w moim życiu.

Opo­wia­da­nie o czło­wieku, któ­rego już nie ma, nie jest dla mnie pro­ste. Uczu­cie mię­dzy nami wybu­chło jak żywioł i od początku było nie do opa­no­wa­nia. Kiedy doświad­cza się takich emo­cji, wszyst­kie teo­rie, w jakie wie­rzyło się wcze­śniej, nagle upa­dają. Wie­dzie­li­śmy, że to, co robimy było bar­dzo ryzy­kowne i nie do końca fair. Ja byłam wolna, ale Jan miał prze­cież rodzinę. Wiele razy o tym roz­ma­wia­li­śmy, roz­wa­ża­li­śmy wszyst­kie za i prze­ciw, ale nie byli­śmy w sta­nie zaha­mo­wać łączą­cego nas uczu­cia. Przy­tra­fiła nam się praw­dziwa, wielka, doj­rzała miłość i sta­li­śmy wobec niej bez­radni.

On, naj­po­tęż­niej­szy pol­ski biz­nes­men, dok­tor prawa, król i znawca życia, który uwiel­biał ludzi, zresztą z wza­jem­no­ścią. Nauczy­łam się przy nim jesz­cze więk­szej rado­ści życia i jesz­cze więk­szego roz­ma­chu. Jan czę­sto powta­rzał słowa swo­jego ojca: „Nie ucz się, jak oszczę­dzać, tylko, jak zara­biać”.

Nie­cały rok od naszego spo­tka­nia Jan stał się boha­te­rem naj­więk­szej afery poli­tycz­nej w demo­kra­tycz­nej Pol­sce: został oskar­żony o szpie­go­stwo. Jego nazwi­sko było na każ­dym pasku tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści, w każ­dej gaze­cie i por­talu.

Trwa­łam przy nim, nie wyobra­ża­jąc sobie, że mogła­bym zacho­wać się ina­czej. Pocie­sza­łam go, że wszystko prze­cież w końcu się wyja­śni. Wiem, że w tym trud­nym cza­sie zna­lazł przy mnie uko­je­nie, a jako para prze­szli­śmy tę próbę zwy­cię­sko. Myślę, że to nas jesz­cze bar­dziej zahar­to­wało.

Było mnie na niego stać

Jan nie był play­boyem, więc jego zain­te­re­so­wa­nie mną było dowo­dem na to, że dzieje się coś poważ­nego i szybko zna­leź­li­śmy się na tzw. języ­kach. Nie potra­fi­li­śmy uda­wać, że nic nas nie łączy. Nocami godzi­nami roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. W ciągu dnia potra­fił do mnie dzwo­nić kil­ka­na­ście razy. Nie mogli­śmy się naga­dać. Jedna z życz­li­wych mi osób ostrze­gała: „Asiu. Nic z tego nie będzie, tylko skan­dal. Tobie, matce trójki dzieci, na pewno ten zwią­zek zaszko­dzi. Nie macie szans, zoba­czysz. Jak on cię rzuci za parę mie­sięcy, będziesz prze­grana”.

Słu­cha­łam uprzej­mie, ale nic nie było w sta­nie nas zatrzy­mać. Pomy­śla­łam, że skoro jestem nie­za­leżną finan­sowo sin­gielką, mam trójkę dzieci, dobre wykształ­ce­nie, wła­sny biz­nes, to stać mnie na pod­ję­cie takiego ryzyka, jak zwią­zek z Janem.

Zna­jomy praw­nik z Pozna­nia zadzwo­nił do Jana i powie­dział mu, żeby nie myślał, że jestem byle pod­lot­kiem, któ­rym można się poba­wić, a potem rzu­cić, że mam swoją pozy­cję, sza­cu­nek i ambi­cje. Jan sam mi o tym opowie­dział.

Dobrze pamię­tam chwilę, w któ­rej poczu­łam się przy nim bez­pieczna jak ni­gdy dotąd. Przy­tu­lił mnie mocno i poca­ło­wał z czu­ło­ścią w czoło. To był dla mnie cudowny gest tro­ski, sza­cunku, miło­ści. Pierw­szy raz po trau­mie roz­wodu, po latach samot­no­ści. Oboje ryzy­ko­wa­li­śmy. Sytu­acja była trudna i nie­wiele osób nam sprzy­jało, ale poczu­łam się tak, jak­bym zna­la­zła się pod skrzy­dłem anioła. Zro­zu­mia­łam, że uczu­cie mię­dzy nami jest silne i głę­bo­kie, a Jan trak­tuje mnie bar­dzo poważ­nie.

Wiem, że tar­gały nim różne emo­cje, był prze­cież powa­ża­nym mężem, ojcem, pre­ze­sem firm. Miał wyrzuty sumie­nia, czuł, że być może krzyw­dzi bli­skich. Ale nie będę o tym mówić w jego imie­niu. Chcę tylko pod­kre­ślić, że był dobrym czło­wie­kiem.

Choć do biz­nesu pod­cho­dzi­li­śmy poważ­nie, w wol­nych chwi­lach bywa­li­śmy nie­fra­so­bliwi. Cie­szy­li­śmy się esen­cją życia. Bar­dzo mi to odpo­wia­dało. Mam w sobie dużo z dziecka, nie chcę być zbyt prak­tyczna czy reali­styczna i mam nadzieję, że taka pozo­stanę. Jan doce­niał szcze­gól­nie to, że miał we mnie part­nerkę w cie­sze­niu się każdą chwilą. Oboje tem­pe­ra­mentni, emo­cjo­nalni, bar­dzo się uzu­peł­nia­li­śmy.

Żyli­śmy tak, jakby naza­jutrz świat miał się skoń­czyć. Podró­żo­wa­li­śmy, pra­co­wa­li­śmy, zała­twia­li­śmy sprawy, cie­szy­li­śmy się sobą. Wszystko robi­li­śmy w gigan­tycz­nym tem­pie i niczego na pół gwizdka. Bio­rąc pod uwagę nasze tem­pe­ra­menty, nic dziw­nego, że w któ­rymś momen­cie „wypa­li­li­śmy się”. Nurek powie­działby, że zabra­kło dekom­pre­sji.

To były piękne, nie­zwy­kłe lata. Dzięki Janowi poko­cha­łam Lon­dyn, który stał się na długi czas naszym domem. Do tej pory mam tu swoje miej­sce na ziemi.

Z cza­sem jed­nak Jan zmie­nił się nie do pozna­nia. Nie miał siły cie­szyć się tym, czego doświad­cza­li­śmy. Coraz czę­ściej bywał znu­żony, źle się czuł.

Roz­sta­li­śmy się bez wiel­kich awan­tur. Do końca jego życia zacho­wa­li­śmy dobre rela­cje. Byli­śmy w sta­łym kon­tak­cie.

Po roz­sta­niu rzu­ci­łam się w wir obo­wiąz­ków zawo­do­wych ze zdwo­joną mocą. Praca zwią­zana z moją wielką pasją poma­gała osią­gnąć życiowy balans.

Moja Mania

Zawsze kocha­łam modę. Zało­że­nie marki odzie­żo­wej La Mania było więc natu­ralną kon­se­kwen­cją mojej pasji. Stało się to jesz­cze pod­czas mojego związku z Janem. Na początku bar­dzo mi kibi­co­wał, wspie­rał na każ­dym eta­pie two­rze­nia firmy. Potem jed­nak stał się zazdro­sny o czas, który jej prze­zna­cza­łam.

Dla roz­woju La Manii klu­czowa stała się moja zna­jo­mość z Kar­lem Lager­fel­dem. Został kimś w rodzaju mojego men­tora i dzięki niemu poczu­łam, że i tym razem powin­nam iść za gło­sem marzeń. Znów połą­czy­łam siły z odważną, silną kobietą, tak jak kie­dyś, gdy two­rzy­łam sieć kli­nik z sio­strą męża. Bar­dzo wie­rzę w kobiece soju­sze, pry­watne i zawo­dowe. Tym razem na mojej dro­dze poja­wiła się pro­jek­tantka Magda Butrym. To z nią stwo­rzy­ły­śmy La Manię.

Lubię dzie­lić się suk­ce­sem, pomy­słami, biz­ne­sem. Nie ma we mnie obawy przed wcho­dze­niem w spółki, czy podej­mo­wa­niem ryzyka. W pew­nym momen­cie Magda wybrała jed­nak wła­sną autor­ską drogą, więc roz­sta­ły­śmy się. W zgo­dzie. Od tam­tej pory firmę pro­wa­dzi ze mną naj­star­szy syn, Aleks.

W roz­woju La Manii pomaga mi popu­lar­ność. Nie jestem hipo­krytką, która narzeka na pro­blemy wyni­ka­jące z roz­po­zna­wal­no­ści. Tym bar­dziej, że w bez­po­śred­nich kon­tak­tach spo­ty­kam się z wie­loma miłymi reak­cjami. Nie maru­dzę, że muszę sta­wać na tzw. ścian­kach. Ni­gdy nie spo­tka­łam się z nachal­nymi pap­pa­razzi, nawet kiedy jeź­dzili za mną i Janem, śle­dząc każdy nasz krok. Od ste­war­dessy w samo­lo­cie aż po prze­chod­niów mija­nych na ulicy, zawsze jest miło, sym­pa­tycz­nie, z uśmie­chem.

Potra­fię się bawić popu­lar­no­ścią. Dowo­dem tego jest choćby mój udział w reality show „Azja Express” pro­duk­cji TVN.

Moi bli­scy nie mogli w to uwie­rzyć. Prze­cież ja nawet ni­gdy nie byłam pod namio­tem, z wyjąt­kiem nie­for­tun­nej przy­gody z pierw­szym chło­pa­kiem, a to było show, w któ­rym uczest­nicy dostają naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, nie­raz sza­le­nie trudne zada­nia do wyko­na­nia na oczach widzów i bez dubli. Do tego muszą poko­nać długi odci­nek trasy, z dala od cywi­li­za­cji i wła­ści­wie bez pie­nię­dzy. Udział w tym pro­gra­mie był dla mnie nie­sa­mo­wi­tym doświad­cze­niem i wyzwa­niem – po angiel­sku powie­dzia­ła­bym „mind blow”. To hasło wyta­tu­owa­łam sobie na wewnętrz­nym frag­men­cie palca lewej dłoni.

Pro­wa­dze­nie La Manii nie­zmien­nie jest dla mnie przy­godą, a nie tylko pracą. Nie­dawno powstała nowa odsłona marki w postaci La Mania Home. To rów­nież jest speł­nie­nie marze­nia i bez­po­średni wynik moich zain­te­re­so­wań. Kocham piękne przed­mioty i kon­se­kwent­nie się nimi ota­czam. Dbam o każdy szcze­gół wokół mnie. Nauczy­łam się tego w dzie­ciń­stwie.

Razem, ale nie­za­leżni

Mój obecny part­ner Rinke, z pocho­dze­nia Holen­der, kocha moją siłę i nie­za­leż­ność. Spo­tka­li­śmy się w momen­cie, w któ­rym oboje byli­śmy gotowi na kolejny doj­rzały zwią­zek i kiedy nawza­jem bar­dzo sie­bie potrze­bo­wa­li­śmy.

Zanim go pozna­łam, wyda­wało mi się, że jestem nie­za­leżną, samo­wy­star­czalną super­sin­gielką. Bok­so­wa­łam się sama ze sobą, bo mimo wszystko wciąż wie­rzy­łam w miłość. Ale on o mnie wal­czył, zabie­gał, sta­rał się. Ujął mnie opie­kuń­czo­ścią, wraż­li­wo­ścią, czu­ło­ścią – tym samym, czym ja jego.

Rinke w dzie­ciń­stwie stra­cił mamę. Ni­gdy nie miał domu i bar­dzo za nim tęsk­nił. Ja mu go ofia­ro­wa­łam. Codzien­nie mi za to dzię­kuje.

Nasz zwią­zek jest zbu­do­wany na bez­pie­czeń­stwie i doj­rza­ło­ści, choć tem­pe­ra­mentu nam nie bra­kuje i cza­sem iskrzy na wielu pozio­mach. Każde z nas jed­nak zebrało już sporo doświad­czeń. Mamy wspólny świat, w któ­rym zanu­rzamy się z rado­ścią, ale mamy też dwa osobne, choćby w sfe­rach zawo­do­wych. Mimo inten­syw­nego bycia razem, jeste­śmy nie­za­leżni. To ważne.

Pew­nego razu moja przy­ja­ciółka była świad­kiem, jak na dzień dobry wyjąt­kowo czule mnie przy­tu­lił. Zapy­tała mnie potem: „Asiu, jak to się dzieje, że po raz kolejny prze­ży­wasz wielką miłość?. Odpo­wie­dzia­łam po pro­stu: bo się tego spo­dzie­wa­łam. To prawda, w prze­ci­wień­stwie do wielu innych osób, ja w życiu spo­dzie­wam się wszyst­kiego, co naj­lep­sze.

Kobiety, które spo­ty­kam, czę­sto są prze­ko­nane, że nie może je spo­tkać już nic dobrego. Ba, że nic im się już nie należy. To błąd. Ja w związku z męż­czy­znami ofe­ruję zawsze bar­dzo dużo, sta­ram się, zabie­gam, zależy mi. Daję miłość, emo­cje, tro­skę, czu­łość, empa­tię, cie­pło, atmos­ferę domu, ale ocze­kuję jesz­cze wię­cej. I na tym to polega.

Kiedy dużo pra­cu­jemy, widu­jemy się zwy­kle dopiero wie­czo­rami. Gdy zwal­niamy tempo, mamy czas na nie­spieszną cele­bra­cję każ­dej chwili, reflek­sję, spa­cer i pro­ste przy­jem­no­ści. Na kawę o poranku, czu­łość, książkę, wspólne oglą­da­nie serialu. I na dłu­gie roz­mowy o tym, co rze­czy­wi­ście istotne: żeby podą­żać za gło­sem serca i marzeń, nie bać się ryzyka, wal­czyć o sie­bie, o swoją god­ność, nie­za­leż­ność i szczę­ście. Żeby mimo pro­ble­mów i trud­no­ści, z każ­dej życio­wej lek­cji wycho­dzić z nową wie­dzą o sobie i innych. Mamy tylko jedno życie i nikt go za nas nie prze­żyje.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: