#Nie bałam się o tym rozmawiać - ebook
#Nie bałam się o tym rozmawiać - ebook
Największą wartością zawartych w tej książce opowieści jest ich autentyczność i szczerość. To prawdziwe losy kobiet, które odważyły się pokazać twarz i odsłonić to, co zazwyczaj starannie jest skrywane: domową przemoc, seksualną agresję, poniżenie i upodlenie ze strony najbliższych. Mówią do nas swoimi słowami, bez retuszu i koloryzowania. Przełamały własny strach i społeczne tabu, ale nie mają w sobie nic z ofiary. To kobiety wojowniczki, choć mijając je na ulicy, nie uwierzylibyśmy, z jakim bólem i cierpieniem musiały się zmierzyć. Są piękne, eleganckie, uśmiechnięte. Podobne do każdej z nas, niezwykłe, bo skutecznie walczyły o odzyskanie swojego życia, bo podjęły bardzo ważne choć często trudne decyzje. Pokazały, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nawet w otchłani beznadziei.
Moje bohaterki opowiedziały o swoich losach w przekonaniu, że w ten sposób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zaryzykować i zmienić swoje życie. Bardzo im za to dziękuję. Nie wiem, czy sama zdobyłabym się na aż taki heroizm w ich sytuacji. Podziwiam je i niezmiennie kibicuję. Wierzę, że dla wielu kobiet staną się źródłem inspiracji do walki o siebie, do walki o własną godność, o własne szczęście.
Joanna Przetakiewicz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8091-885-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od listopada 2018 r. łączy Polki w silną strukturę grupy wsparcia i rozwoju. Ruch liczy obecnie 500 000 członkiń. W ramach jego struktury działa w Polsce i na świecie 130 liderek regionalnych. Strona ENK notuje 30 milionów wyświetleń on-line miesięcznie.
Misją Ery Nowych Kobiet jest edukacja i inspirowanie do transformacji osobistej i zawodowej, które mają pomóc w budowaniu poczucia własnej wartości i akceptacji, trwałych relacji, niezależności finansowej i poczucia szczęścia.WSTĘP
Drogie Czytelniczki!
Kobiety, z którymi rozmawiam, nie tylko przyjaciółki czy współpracowniczki, ale także te, które widzę po raz pierwszy, często opowiadają mi swoje historie, dzielą się ze mną przeżyciami i doświadczeniami, proszą o rady, pytają o opinie. Niekiedy ich opowieści są skomplikowane i niejednoznaczne, mówią o życiu ze strasznymi chorobami, przemocą w domu, molestowaniu, mobbingu czy bankructwach. Czasami aż trudno uwierzyć, że w ogóle mogły się wydarzyć, skala bólu i cierpienia, jakie spadły na niektóre z moich rozmówczyń, poraża.
Każda z takich rozmów, każde z tych spotkań jest dla mnie nie tylko dowodem zaufania, ale też sygnałem, jak jesteśmy niezwykłe i silne. Nawet, jeśli przez lata tkwimy w niesatysfakcjonującej relacji czy sytuacji, to w końcu się odradzamy.
Na każdą z tych historii staram się spojrzeć w szerszym kontekście. Jeśli udzielam rad, zwykle namawiam na odważne kroki i decyzje, próbując uwzględnić cały kontekst. Przekonuję, że nie ma co trwać w beznadziei czy smutku. Podkreślam, że nigdy nie jest za późno, aby o siebie zawalczyć.
Nigdy nie kryłam, że i mnie dotknęły niełatwe przejścia. Rozwód, samotne macierzyństwo, niepowodzenia w życiu lub biznesie. Opowiedziałam o tym w mojej historii. Zawsze wierzyłam, że aby pokonać trudności, trzeba brać sprawy w swoje ręce. To często oznacza dokonywanie trudnych wyborów i podejmowanie ryzyka. Na tym według mnie polega sukces i szczęście: nie muszę robić tego, czego nie chcę.
Z okazji swoich pięćdziesiątych urodzin zdecydowałam się na udział w odważnej sesji do magazynu „Playboy”. To był ryzykowny krok, wiele osób próbowało mnie od niego odwieść, ale ja chciałam udowodnić, że jesteśmy wielowymiarowe, a świat poszedł do przodu, że kobiecość i seksapil nie zamykają się w ramach określonego wieku i da się je pogodzić z rozwojem zawodowym i sukcesem w biznesie. Udzieliłam wtedy ważnego dla mnie wywiadu. Zapowiedziałam w nim walkę o siebie i o kobiety, o chęć złamania ograniczających nas stereotypów.
Kiedy na Instagramie uzyskałam pierwsze 200 tysięcy tzw. followersów, postanowiłam zorganizować konkurs. Użytkowniczki miały napisać, za co lubią mój profil. Pojawiły się setki fantastycznych, mądrych wpisów i miałam spory problem, kogo wybrać. Wreszcie piętnastkę zwyciężczyń zaprosiłam na uroczystą kolację.
Tego wieczoru odbyłyśmy wiele ważnych, wzruszających i zabawnych rozmów. Każda z tych kobiet była wrażliwa i cudowna. To wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl, że należy coś z tą wspaniałą kobiecą energią zrobić, na przykład zjednoczyć się we wspólnej sprawie. I właśnie ta kolacja była ziarnem, z którego wyrosła Era Nowych Kobiet.
Powodem do stworzenia ruchu ENE-ek były także liczne głosy kobiet, które pisały do mnie na mediach społecznościowych i podchodziły na ulicy. Słyszałam, że daję im nadzieję, a moje słowa czy postępowanie jest dla nich ważne. Oto wreszcie ktoś sygnalizuje konieczność zmian, głośno mówi o potrzebie samoakceptacji, odwadze i łamaniu stereotypów.
Od kiedy powstała Era Nowych Kobiet, jeszcze więcej jeżdżę po Polsce; spotykam kobiety w różnym wieku, z różnych środowisk, o różnych doświadczeniach, prywatnych i zawodowych. Wiele je dzieli, ale jedno łączy: walczą o to, na czym im zależy, afirmują życie, aktywność i kobiecość, a przede wszystkim: stawiają czoło losowi i pomimo dramatów i trudności, jakich życie im nie skąpi, nie poddają się. Po każdym zderzeniu z losem podnoszą się i podążają do przodu.
Kilka spośród takich kobiet zawierzyło mi na tyle, że zdecydowały się opowiedzieć o swoich trudnych, intymnych przeżyciach, nie obawiając się ujawnienia twarzy ani nazwiska. Odważnie, bez retuszu, swoimi słowami, językiem bez upiększeń i ozdobników, opisują walkę, jaką stoczyły, aby wyrwać się ze spirali przemocy i bólu, bezradności i beznadziei. Zrobiły to w przekonaniu, że w ten sposób pomogą tym, które nie mogą zebrać się na odwagę, aby zaryzykować i zmienić swoje życie.
Bardzo im za to dziękuję. Wykazały się ogromną dzielnością, hartem ducha i odpowiedzialnością. Nie wiem, czy sama zdobyłabym się aż na taki heroizm w ich sytuacji. Podziwiam je i niezmiennie kibicuję. Wierzę, że historie, które mi opowiedziały, staną się dla wielu kobiet źródłem inspiracji, a towarzyszące im komentarze psychoterapeutki pomogą zrozumieć mechanizmy kierujące naszymi zachowaniami. Każda z tych opowieści jest inna, bo każdy mierzy się w życiu z innymi problemami. Nie powinny więc być ze sobą porównywane. Chcę to wyraźnie podkreślić.
Moja historia, która tę książkę rozpoczyna, też jest inna. Opowiedzenie jej nie wymagało ode mnie aż takiej odwagi, jak od innych bohaterek, bo i problemy, z jakimi się zmagałam były odmienne. Dzielę się nią jednak, ponieważ kobiety ciągle mnie o nią pytają, są ciekawe, czy ja w ogóle mam jakieś problemy, a jeśli tak, to jak sobie z nimi radzę. Jeśli kogoś zainspiruję, będzie mi miło.
Wszystkim czytelniczkom pragnę dać wiarę i nadzieję na to, że nawet najtrudniejsze wydarzenia mogą stać się przyczynkiem do zmiany, do walki o siebie, o szczęście własne i bliskich.
* * *
Mam marzenie, żeby ta książka stała się dla kobiet kołem ratunkowym i nie pozwoliła utonąć nawet, gdy wydaje się, że już nie ma ratunku.
Przekonajcie się, że naprawdę nie ma sytuacji bez wyjścia i bądźcie szczęśliwe,
Żeby było jasne: nie uznaję teorii, że „Wszystko jest po coś” i „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Nie wszystko musi się nam przytrafić. Wiele tragedii w ogóle nie powinno mieć miejsca, jak np. gwałty, przemoc domowa; zresztą, długo by wymieniać. Ale życie idealne nie jest. Są w nim sukcesy i porażki, zwycięstwa i przegrane. Każdy ma na koncie zyski i straty.
Ja też. Los oszczędził mi co prawda wielkich dramatów i tragedii życiowych, jakim musiały stawić czoło bohaterki tej książki, ale wbrew temu, co niektórzy sądzą, nie stąpałam wyłącznie po różach. Nieraz musiałam zacisnąć zęby i zmierzyć się z problemami osobistymi, z zawiścią, a także udowodnić, że sama jestem sobie sterem i będę żyć, jak chcę, bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi zapłacić. Wiedziałam, że uda mi się to tylko wtedy, gdy będę niezależna finansowo, więc do tego dążyłam. Miałam wewnętrzne przekonanie, że brak takiego balansu prowadzi do katastrofy.
Kobiety mojego życia
Dzieciństwo wspominam z dużym sentymentem. Miałam przy sobie oboje rodziców. Bardzo mnie kochali, każde na swój sposób. Mama była wspierająca i czuła, tata surowy i poważny, ale razem dbali o to, aby niczego mi nie brakowało. Miałam też cudowną babcię i fantastyczną ciotkę Elę, młodszą siostrę mamy. Z perspektywy czasu dostrzegam, że kobiety ze strony mamy miały znaczący udział w kształtowaniu mojej osobowości.
Największą traumą z okresu dzieciństwa był dla mnie brak rodzeństwa. Już wtedy miałam silny gen przynależności do grupy, chciałam się przyjaźnić z całym światem. Każdego dnia zapraszałam przyjaciółki. Jadły u nas obiad, odrabiały lekcje i często nocowały.
W czasach, kiedy w Polsce półki sklepowe świeciły pustkami, moją idolką była ciotka Ela. Niezależna, zadbana, pewna siebie. Prowadziła własną firmę, co w tamtych czasach było rzadkością. Jej nigdy nie było wszystko jedno. Zawsze zwracała uwagę, aby dobrze wyglądać, wykwintnie jadać, bywać w eleganckich miejscach. W jej życiu wszystko musiało być zawsze najlepszej jakości. Zależało jej i na miłości, i na pięknych przedmiotach wokół, i na niezależności, i na drobnostkach. Bardzo ją kochałam, ale dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, w jak dużym stopniu jej historia wpłynęła na moje życie. Jak ważnym była dla mnie wzorem.
W moim domu ton narzucał ojciec. Zawsze poważny, skupiony. Wszystko zmieniało się w piątek, kiedy ruszałam z mamą z domu w centrum Warszawy, za miasto do cioci Eli. Mieszkała z drugim mężem, lekarzem, a także z moją babcią i jej bratem. U cioci czekał na mnie czarodziejski ogród, a z kuchni roznosiły się obłędne zapachy. A to świeżych rogalików ze smażonymi wiśniami, a to pysznych domowych frytek, robionych specjalnie dla mnie, niejadka. Ciocia marzyła o własnym dziecku, więc mnie uwielbiała. Razem z babcią witały mnie zawsze z otwartymi ramionami. Babcia zasługuje na osobną opowieść. Kiedyś nauczycielka, była na wskroś nowoczesna, pełna energii i wigoru, silna i władcza. Paliła papierosy i potrafiła zakląć jak szewc.
W ich domu zawsze królowała wielka dbałość o każdy szczegół. Gdy dostawałam kanapkę z jajkiem, była ona starannie obsypana świeżym szczypiorkiem z ogródka. Cięty nożyczkami, jak w restauracjach, zdobił także brzeg talerza z tą kanapką. Takie panowały tam zwyczaje.
Mama i ciocia uwielbiały mnie stroić, kupowały mi zagraniczne ubrania w komisach. Pamiętam, jak zostałam szczęśliwą posiadaczką lakierowanych kozaczków. Tak się cieszyłam, że spałam w nich w białej pościeli.
Mama zabierała mnie do krawcowej, która pracowała w Paryżu, w domu mody Christiana Diora. Potrafiła wyczarować na swojej maszynie do szycia niezwykle udane i szykowne kreacje. Nasiąkałam tymi inspiracjami.
Kiedy miałam dziewięć lat, ciocia zaszła w ciążę, ale nadal nosiła się elegancko: aż do porodu widywałam ją w szpilkach. Gdy urodziła córeczkę, dostałam na jej punkcie bzika. Mojej nowej siostrzyczki nie pozwalałam nikomu dotykać, sama ją przewijałam, kąpałam, uczyłam chodzić i godzinami się z nią bawiłam.
Wkrótce ciotka zamknęła firmę i poświęciła się wychowaniu córki. Tym samym stała się finansowo zależna od męża. Wujek jednak nie był w stanie utrzymać domu na dotychczasowym poziomie. Jak wielu polskich lekarzy w tamtych czasach, zaczął wyjeżdżać na tzw. saksy do Szwecji. Na miesiąc, dwa, trzy, potem na pół roku. W końcu oznajmił przez telefon, że zakochał się i zostaje tam na stałe. Ciotka z dnia na dzień stała się najbardziej nieszczęśliwą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam. W ogóle przestała się uśmiechać. W jej oczach widziałam już tylko niedowierzanie, rozpacz i strach: „Co my teraz zrobimy? Co będzie, jak on o nas zapomni na zawsze?”. Jej pytania wryły mi się w pamięć. Myślę, że już wtedy zakodowałam w sobie potrzebę niezależności. Postanowiłam, że w moim dorosłym życiu nigdy do takiej sytuacji nie dopuszczę.
Po kilku latach wujek wrócił do domu. W Szwecji się rozwiódł, a w Polsce ponownie ożenił z moją ciocią. Ale ona tak zainfekowała się smutkiem i strachem, że do dzisiaj nie odzyskała radości życia. Mimo że potem całą trójką przeprowadzili się do Szwecji, gdzie wciąż mieszkają, ciocia nigdy nie wybaczyła mężowi, że porzucił rodzinę. Nie odnalazła się też za granicą i nie poczuła znowu szczęśliwa. Ich związek się nie odbudował. Stąd wzięło się moje przekonanie, że powiedzenie „Co nas nie zabije, to nas wzmocni” to mit.
Pierwsza miłość
Już w pierwszy w życiu związek weszłam z silną potrzebą niezależności. Miałam czternaście lat, skończyłam właśnie szkołę podstawową. Chłopak był o cztery lata starszy i szykował się do matury. Ten związek mnie ukształtował na całe życie, nauczył walczyć o siebie. Każdej dziewczynie życzę takiego na start.
Wpadliśmy na siebie na ulicy i nie mogliśmy oderwać wzroku. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami. Mój wybranek był szkolnym idolem, miał swój zespół rockowy i jeździł na motorze. Niezależny, przystojny, męski i bardzo wysoki. Na pierwszej randce, w co pewnie trudno uwierzyć, wypowiedziałam tylko kilka słów. Byłam nieśmiała i zawstydzona. I tak bardzo zakochana, że… nie zdałam z pierwszej do drugiej klasy liceum. Przez cały rok byłam zajęta tylko moim chłopakiem. Na lekcjach matematyki zameldowałam się trzy razy, a na geografii – dwa. Albo wagarowałam, albo siadałam na przerwie z papierosem i czekałam, aż on podjedzie motorem pod szkołę.
O ile jako dziecko prezentowałam styl księżniczki: suknie z komisu i od krawcowej, kokardy i lakierki, o tyle w liceum przeszłam modową przemianę na rockmankę z pazurem: podarte obcisłe dżinsy pobazgrane napisami, kuse koszulki, skórzane kurtki, buty na obcasach. Jeśli zakładałam szpilki, to do spodni dresowych. Dzisiaj tak się nosi, ale wtedy to była modowa rewolucja. Mimo że nie należałam do grzecznych uczennic, miałam szczęście, bo wszyscy w szkole mnie lubili: i uczniowie, i nauczyciele. Starałam się być miła dla każdego. Pomagało mi również to, że byłam bardzo dobra z języka polskiego. Z innych przedmiotów nie miałam szans zyskać porządnych ocen, ponieważ zbyt rzadko bywałam w szkole, a żeby dostać dobre stopnie w klasie biologiczno-chemicznej, do której chodziłam, należało posiedzieć nad książkami.
Już w pierwszej klasie dyrektorka szkoły, która zresztą też mnie lubiła, musiała wezwać moich rodziców. Oznajmiła im, że pierwszy raz w historii szkoły zdarza się, aby pierwszoklasistka była prowodyrką w łobuzowaniu. Ubierałam się inaczej niż koleżanki, miałam starszego rockowego chłopaka, opuszczałam lekcje, paliłam papierosy. Na szczęście nadrabiałam na innych polach: prowadziłam szkolne apele i gale, śpiewałam w chórze, recytowałam. Wychowawczyni, polonistka, uważała, że powinnam zostać aktorką. Co jakiś czas wysyłała mnie na castingi.
Raz trafiłam na zdjęcia próbne do filmu pt. „Kronika wypadków miłosnych” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Miałam do odegrania dwie sceny z młodziutkim Olafem Lubaszenko. Kandydatek były setki, ale nie przejmowałam się tym. Jedna scena, na peronie, miała wydźwięk komediowy, a druga, w której bohaterka rozważa samobójstwo, należała do dramatycznych. Musiałam zagrać skrajne emocje. Po zdjęciach podszedł do mnie Andrzej Wajda i powiedział: „Na popełnianie samobójstwa z miłości, to ty się nie nadajesz, ale świetnie zagrałaś część komediową. Masz talent. Powiem ci też, że masz wzrok czterdziestoletniej kobiety”. Miałam wtedy siedemnaście lat.
Andrzej Wajda zaproponował mi, żebym dołączyła do grupy, którą wraz z zespołem przygotowywał do egzaminów w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Powiedziałam mu szczerze: Mistrzu, szkoda miejsca. Wiem, że wiele dziewcząt o tym marzy, ale ja nie mam aktorskiej pasji. Nigdy tych słów nie żałowałam. Kocham kino, ale jako widz. Już wtedy miałam poczucie, że wiem, czego chcę, a czego nie.
Czasami dla zabawy brałam udział w pokazach Mody Polskiej. Raz defilowałam u boku słynnej modelki, Małgosi Niemen. Kilka razy wystąpiłam w sesjach fotograficznych, znalazłam się nawet na okładce magazynu „ITD”. Ale o takim życiu też nie marzyłam. Bardziej ciągnęło mnie w rejony, które dawały mi poczucie sprawczości. Czasami żartuję, że jako nastolatka nie miałam żadnych wartościowych zainteresowań. Miałam za to sporo wolnego czasu i wiele pomysłów, które wykorzystałam dopiero po latach, gdy z czasem bywało krucho.
To nie mój świat
Po kilku miesiącach romansu z moim rockmanem doszło do nieprzyjemnego spotkania. Kiedy wróciłam po szkole do domu, przy stole, naprzeciwko rodziców siedziała nieznana mi kobieta. Okazało się, że to matka mojego wybranka. Nie znałam jej wcześniej, bo mój chłopak mieszkał z babcią i to ona go wychowywała. Wtedy odbyła się jedna z najważniejszych rozmów w moim życiu. Po raz pierwszy świadomie odważyłam się zawalczyć o moje szczęście, mimo że miałam niespełna piętnaście lat.
„Mój syn nie jest dla ciebie. Wasze światy są diametralnie inne. Poza tym, w otoczeniu mojego syna króluje alkohol i narkotyki” – krzyczała matka mojego rockmana. Moja na to wtrąciła przytomnie: „O, jeśli chodzi o używki, to akurat nie boję się o Asię, bo ona za bardzo lubi komfort”.
W trakcie dalszych słownych przepychanek kobieta próbowała odciągnąć mnie od swojego syna. W końcu zirytowałam się: Jak pani śmie wtrącać się w nasze sprawy? Nawet nie wychowuje pani swojego syna. Co pani w ogóle o nim wie? Jak lwica walczyłam o niego, o siebie, o naszą niezależność. Wyszła, oburzona, lecz wyraźnie zdumiona moją odwagą i siłą argumentów.
Niedługo po tym wydarzeniu, wraz z naszym rockowym towarzystwem, zaczęliśmy planować wakacje. To były moje pierwsze wakacje bez rodziców i pierwsze pod namiotem. Ani mama, ani tata nie protestowali; dobrze wiedzieli, że i tak postawię na swoim. Mieli rację.
Kilka tygodni przed wyjazdem jak zawsze siedziałam na próbie zespołu mojego chłopaka. Głośna muzyka, wrzaski. Tak się tym wszystkim zmęczyłam, że zasnęłam. Przebudziłam się i nagle przemknęła mi przez głowę myśl: co ja tu robię? Ani to mój świat, ani to moja muzyka! Wtedy odgoniłam to wrażenie, ale o nim nie zapomniałam.
Nadeszły wakacje. Kiedy tylko dotarliśmy na pole namiotowe, wszyscy poza mną od razu sięgnęli po alkohol. Wieczorem było to samo. Głośna muzyka, wrzaski, a na dodatek warunki polowe i siermiężna okolica. Kiedy pijani imprezowicze zasnęli, nie byłam w stanie przegonić myśli, że to na pewno nie jest mój świat.
O drugiej w nocy zabrałam swoje rzeczy i po cichutku opuściłam pole namiotowe. Wsiadłam w pierwszy autobus do Warszawy i rano dotarłam do domu. Nie bałam się. Byłam przekonana, że dłużej już takiego związku nie chcę. Tym samym kolejny raz zawalczyłam o siebie.
Miałam powodzenie u chłopaków, lubiłam szczególnie tych o kilka lat starszych. Chętnie chodziłam na imprezy, randki, różne spotkania. Rodzice wiedzieli, że nie ma szans, by mnie utemperować czy zatrzymać, bo to tak, jakby próbowali walczyć z żywiołem. Niemożliwe. Zakochiwałam się i dość szybko odkochiwałam. Byłam i nadal jestem kochliwa. Uważam, że to świadczy o emocjonalnym rozbudzeniu i wrażliwości.
Miałam osiemnaście lat, kiedy zadurzyłam się w partnerze bardzo pięknej, znanej aktorki. Był przystojny, inteligentny, szarmancki, a jednocześnie miał w sobie sporą dawkę bezczelności i zbyt dużej pewności siebie. Typ niegrzecznego chłopaka, którego większość kobiet uwielbia. Gdy powiedział mi, że właśnie zerwał z partnerką, od razu zostaliśmy parą. Byłam zakochana do szaleństwa, pijana z miłości.
Raz wybraliśmy się na imprezę do popularnego wtedy klubu „Park”. Szłam z tyłu i nagle usłyszałam, jak selekcjoner mówi do mojego partnera: „Wchodź śmiało, dziś nie ma ani Asi, ani K”. Tu padło imię aktorki, z którą rzekomo się rozstał. W ten sposób dotarło do mnie, że spotyka się równolegle z nami obiema, tylko zapomniał mi o tym powiedzieć. Zabolało, ale byłam tak zakochana, że nie miałam siły odejść. Jeszcze przez kilka miesięcy próbowałam wytrwać. On się tłumaczył, a ja nienawidzę zrzędzić. Łudziłam się, że w końcu wszystko się wyprostuje. Teraz wiem, że popełniłam błąd.
Każdego dnia przekonywałam się, że mój partner jest egoistą, oszukuje nas obie i nie ma sensu trwać w takiej relacji. Coraz bardziej nie pasowało mi jego zachowanie, krętactwa. W końcu sama sobie przyrzekłam, że nigdy więcej nie dam się wykorzystać. Nigdy więcej nie zakocham się w mężczyźnie bardziej niż on we mnie. Tak postanowiłam i tego się trzymam.
Kiedy udało mi się wyzwolić z tego związku, choć miałam zaledwie osiemnaście lat, czułam, że doświadczeniami mogę obdzielić niejedną trzydziestkę. Dzięki temu na pewno dojrzałam prędzej niż moje rówieśniczki.
Marzenia mają moc
Marzenia, szczególnie te wypowiedziane na głos, mają wielką moc i się spełniają. Warto więc w nie wierzyć, ale warto też przemyśleć, czego tak naprawdę pragniemy.
Ja, w dniu moich osiemnastych urodzin, wypowiedziałam głośno, że chciałabym mieć minimum trójkę dzieci i własną firmę, najlepiej jeszcze na studiach. Wszystko szybko się spełniło. Ale najpierw trafiłam na korytarze Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego.
Jeszcze w liceum szykowałam się na ten kierunek studiów. Nic zaskakującego. Pochodzę z prawniczej rodziny. Poza tym, to idealny kierunek dla dziewczyny z tzw. „dobrego domu”. Kiedy znalazłam się na wydziale, nagle zobaczyłam inne, „amerykańskie”, czyli w domyśle lepsze życie. Piękne dziewczyny, przystojni chłopcy, wszyscy świetnie ubrani, wyróżniający się na tle ówczesnej szarej polskiej rzeczywistości. Ich spojrzenia, twarze budziły we mnie zainteresowanie i uśmiech. Już wiedziałam: to jest mój świat. Postanowiłam, że będę aplikować.
Mojego przyszłego męża poznałam jeszcze w liceum. Był we mnie bardzo zakochany. Nie odwzajemniałam tych uczuć, ale jego starania sprawiły, że nabrałam sztucznego poczucia bezpieczeństwa, którego potrzebowałam po trudnych przejściach miłosnych. To był, starszy ode mnie o trzynaście lat, bardzo inteligentny, przystojny chłopak ze świetnej rodziny. Wybrałam się z nim na studniówkę, zaczęliśmy planować wspólną przyszłość. Niestety, cztery lata wagarowania dały o sobie znać i za pierwszym razem nie dostałam się na studia. Najgorsze, że oblałam z polskiego, z którego przecież byłam dobra.
Tuż po maturze zamieszkałam z przyszłym mężem. Oznajmiłam rodzicom, że chcę się przekonać, jak to będzie. On, trzydziestodwulatek, marzył o założeniu rodziny, ja dopiero testowałam dorosłość i samodzielność.
Po dziewięciu miesiącach, bez żadnego wyraźnego powodu, w rodzaju zdrady czy awantury, spakowałam się i wróciłam do rodziców. Partnerowi wyjaśniłam, że nie kocham go tak bardzo, jak on mnie. Wtedy przekonałam się, jak zakochany mężczyzna może walczyć o kobietę. On tak się starał i zabiegał o mnie, był tak cierpliwy i konsekwentny, że uległam. Wróciłam i przyjęłam oświadczyny.
Pierwszy rok z narzeczonym przeznaczyłam w dużej mierze na naukę. Do kolejnego egzaminu na studia podeszłam przygotowana w stu procentach. Zostałam studentką prawa na UW.
Po pierwszym roku urodziłam pierwszego syna, po trzecim drugiego, a tuż po dyplomie, trzeciego. Realizowałam się w pełni jako studentka, matka, ale też jako bizneswoman. Przez kilkanaście lat małżeństwa byłam szczęśliwą kobietą, choć najmniej w roli żony. Miałam za to szereg innych zadań, które dawały mi frajdę i satysfakcję.
Skupiłam się na nauce i rozwoju. Studia uwielbiałam. Do dziś pamiętam fantastycznych wykładowców, często jeszcze przedwojennych wybitnych znawców prawa. Z licealistki, która uciekała z lekcji i nie dbała o stopnie, nagle stałam się pilną studentką, regularnie zdobywającą nagrody dziekańskie i rektorskie za osiągnięcia w nauce.
Moi trzej synowie przychodzili na świat w wakacje. Choć tego akurat nie zaplanowałam, dzięki temu nie opuściłam żadnego egzaminu. Nie pomyślałam nawet, aby wziąć urlop dziekański. Bardzo pomogli mi rodzice i jestem im za to wdzięczna. Poza tym, byłam samowystarczalna. Dziś wiem, że aż za bardzo.
Na cztery ręce
Robiłam wszystko, co chciałam, co sobie zaplanowałam, o czym zamarzyłam. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Moja starsza o piętnaście lat szwagierka zaproponowała mi wejście w spółkę. Była jedną z tych ważnych silnych kobiet w moim życiu, które dały mi poczucie sprawstwa i bezpieczeństwa, a także pomogły mi osiągnąć dojrzałość. Z zawodu stomatolog, w czasach transformacji postanowiła założyć sieć klinik dentystycznych. Kiedy mi to zaproponowała, miałam maleńkie dziecko i kończyłam drugi rok studiów. Uznałam, że to absurdalny pomysł, bo chciałam przecież być adwokatką i pracować w świetnej kancelarii. Zaraz jednak pomyślałam: OK, rozkręcimy kliniki, a potem będę realizować się jako prawniczka.
Nasza klinika była drugą w Polsce prywatną placówką stomatologiczną. Uruchomienie biznesu kosztowało nas wiele pracy, poświęceń i zarwanych nocy. Nie było jeszcze komputerów ani internetu, nie miałyśmy nawet asystentki. W dniu, w którym po raz pierwszy przekręciłam klucz w drzwiach naszej kliniki, na ulicy stała długa kolejka. Pacjenci pokłócili się o to, kto pierwszy wejdzie do gabinetu. Wkrótce otworzyłyśmy kolejne punkty. Wszystko szło jak po maśle.
Nie miałyśmy doświadczenia w prywatnym biznesie, ale wtedy w Polsce jeszcze nikt go nie miał. Nadrabiałyśmy zapałem.
Studentka, matka, żona, bizneswoman. Pracowałam na cztery ręce. Rano mój tata przywoził do nas mamę. Opiekowała się najpierw jednym, a potem dwójką wnuczków. Kiedy na świecie pojawił się mój trzeci syn, stać mnie już było na nianię. Wtedy jednak nie miałam jeszcze auta, więc tata zabierał mnie na uczelnię. Prokuratura generalna, w której pracował, mieściła się niedaleko Wydziału Prawa UW. Po południu razem wracaliśmy do domu. Tata zabierał mamę i jechali do siebie. Ja gotowałam, zajmowałam się dziećmi, próbowałam się uczyć. Wieczorem kąpałam synów, usypiałam i o dziewiątej jechałam do kliniki. Siadałyśmy ze szwagierką i do pierwszej w nocy wypełniałyśmy dokumenty, uzupełniałyśmy faktury, układałyśmy karty pacjentów. Potem wracałam do domu i jeśli było trzeba, uczyłam się do rana.
Nie wspominam tamtego okresu jak koszmaru. Jasne, działałam często kosztem odpoczynku i snu, ale szło mi świetnie, realizowałam swoje marzenia, a to było moim priorytetem. Do dziś uważam, że robienie tego, co kochasz to klucz do sukcesu. Podobnie jak doskonała organizacja. Ja zawsze miałam wszystko ułożone i zaplanowane jak w szwajcarskim zegarku.
Luksus za swoje
Czułam, że mam wspaniałe życie, aż do momentu, w którym mój mąż stał się obsesyjnie zazdrosny. Przez kilkanaście lat wspólnego życia bardzo się rozwinęłam. Nabrałam mocy, zaczęłam świetnie zarabiać, zdobyłam wykształcenie, prestiżowy zawód. Zrobiłam też aplikację radcy prawnego. Przed trzydziestką stałam się całkowicie niezależna. Miałam wrażenie wygranej na wszystkich polach.
Mąż przekonywał się, że mogę coraz więcej i coraz częściej sama o sobie decyduję. Czuł też, że się od niego oddalam. Na dodatek oboje staliśmy się ofiarami krzywdzących stereotypów. Taki przykład. Jak co weekend, wybraliśmy się z przyjaciółmi na kolację. Jednym z nich był szanowany profesor PAN-u. Na koniec wieczoru w szatni, gdy wkładałam futro, łypnął okiem bez słowa, a gdy ruszyliśmy na parking, gdzie wsiadaliśmy z mężem do sportowego samochodu, zawołał: „Joasiu, musisz być świetną żoną, skoro mąż tak o ciebie dba! Zobacz tylko, masz futro, piękny samochód”. Ale przecież ja to wszystko kupiłam sobie sama – odpowiedziałam z uśmiechem. I nagle dotarło do mnie ze zdwojoną mocą, że profesorowi nie mieściło się w głowie, aby kobieta przed trzydziestką mogła samodzielnie zapracować na takie rzeczy.
Niedługo potem wybrałam się z mężem do jednego z eleganckich butików. Kiedy mierzyłam spódnicę, powiedział: „Jeśli bardzo chcesz, to ci ją kupię”. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem: przecież ubrania kupuję sobie sama. Zirytował mnie.
Wtedy po raz kolejny zrozumiałam, że gdzieś po drodze straciliśmy się, przestaliśmy być partnerami. To ja utrzymywałam dom, synów i opłacałam większość rachunków. Mąż ewidentnie przestał sobie z tą sytuacją radzić, choć też miał swoją firmę i nieźle zarabiał. Zaczął być obsesyjnie zazdrosny, kontrolujący. Odsuwałam się od niego, więc zarzucał mi coraz to nowe, bardziej absurdalne winy. Łączył nas już tylko coraz rzadszy seks, a ja byłam coraz bardziej nieszczęśliwa.
Miałam swoje rytuały, które pomagały przetrwać. Dbałam o dom, dzieci i przestrzeń wokół nas. Liczył się każdy element wystroju wnętrza, smak i wygląd potraw, sposób podania, atmosfera. Kiedy byłam zmęczona i smutna, wsiadałam do auta. Jechałam nocą w kierunku Trójmiasta. Muzyka rozwalała szyby, a ja resetowałam myśli i odradzałam się na nowo.
Koniec etapu
Aplikacja radcowska zajmowała mi bardzo dużo czasu. Gdy ją skończyłam, w moim życiu pojawiła się luka do natychmiastowego zagospodarowania. Nie chciałam tego nagle darowanego mi czasu spędzać z mężem. Poczułam się jeszcze bardziej samotna. Wiedziałam już także, że nie chcę pracować w kancelarii. Zawód prawnika nie miał nic wspólnego z tym, który pokazują amerykańskie filmy, jakich naoglądałam się w młodości. To było przekładanie papierów, kurz, szare korytarze. Moje wyobrażenia nijak miały się do rzeczywistości. Zrozumiałam, że nadszedł czas na podsumowania i decyzje.
Gdy zastanawiałam się, czego mi w życiu brakuje, nie miałam wątpliwości: bliskości, troski, poczucia bezpieczeństwa i dowodów miłości. W magazynie „Zwierciadło” natrafiłam na wywiad z pewną terapeutką. Znalazłam w nim diagnozę moich problemów małżeńskich: obsesyjna zazdrość powodująca rozjeżdżanie się emocjonalne, spadek zaufania itp. Wydarłam stronę z wywiadem, a po jakimś czasie umówiłam się z terapeutką na wizytę.
Od progu oznajmiłam: Nie przyszłam rozważać, czy mam się rozwieść. Już zdecydowałam się, że to zrobię. Proszę mi pomóc zrobić to mądrze, bo mam trójkę małych dzieci i nie chcę ich zranić.
Na koniec pierwszej sesji terapeutka poprosiła, abym napisała na kartce wszystko to, co chciałabym zrobić z moim mężem. Mogły to być nawet banalne czynności, jak choćby jedzenie śniadania. Tydzień później wróciłam do niej z białą, niezapisaną kartką. Niczego już nie chcę z nim robić, wyjaśniłam.
Terapeutka uświadomiła mi, że rozwód wcale nie jest końcem życia, jak uważa wiele kobiet. Nie należy traktować go jako porażkę, tylko jako koniec pewnego etapu. Już samo takie podejście jest uwalniające.
Ustaliłyśmy, że postaram się rozstać z mężem możliwie jak najbardziej spokojnie. Wciąż mam w pamięci jej słowa: „To nie jest pani wina. Przyszła pani do mnie jako klientka, ale jeśli z powodu rozwodu obarczy się pani wyrzutami sumienia, to ta droga będzie dużo dłuższa i bardziej skomplikowana, a pani z klientki stanie się moją pacjentką”. Za każdym razem tak ze mną rozmawiała, że wychodziłam z poczuciem, że kolejny ciężki kamień spadł mi z serca.
Postanowiłam wyprowadzić się z dziećmi, a dom zostawić mężowi. Mieliśmy tak skonstruowaną intercyzę, że teoretycznie to on mógł stracić więcej. Ale stało się na odwrót. Nie chciałam zostać w tamtym miejscu ani dnia dłużej. Mąż zbudował mur, który jeszcze bardziej spotęgował moje marzenie o wolności i rozpoczęciu nowego etapu.
Zaplanowałam krok po kroku. Całe nowe życie miałam dobrze przemyślane. Wynajęłam i urządziłam mieszkanie, synów zapisałam do nowych szkół, ale ponieważ skończył się rok szkolny, wysłałam ich na obozy wakacyjne. Przeprowadzkę urządziłam pod ich nieobecność. Zabrałam tylko biurka synów, zabawki, ubrania, książki i parę osobistych przedmiotów. Wszystko zmieściło się w małym aucie dostawczym. Męża powiadomiłam dwa tygodnie przed wyprowadzką.
Trzech chłopaków, zwierzaki i ja
Zachowywałam się wtedy jak robot. Nie zaniedbywałam żadnych obowiązków, wszystko robiłam na sto procent. Poziom adrenaliny w moim organizmie sięgał zenitu. Wiedziałam, że muszę liczyć tylko na siebie i nie mogę zawieść synów ani firmy.
Pamiętam jeden trudny moment. Wydarzył się w okolicach rozwodu i przeprowadzki, gdy na parkingu pod nowym mieszkaniem wsiadłam do auta. Ruszyłam szybko w kierunku kliniki. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Usłyszałam jakiś dziwny hałas, a potem samochód jechał jakby w zwolnionym tempie. Zupełnie się tym jednak nie przejmowałam. Trzymałam mocno kierownicę, cisnęłam gaz i myślałam o setce rzeczy do zrobienia na już. Kiedy wysiadłam z auta przed kliniką, z przerażeniem odkryłam, że przód auta przypomina harmonijkę: zgnieciona maska, zniszczona blacha. Zorientowałam się, że gdy ruszałam, musiałam zahaczyć błotnikiem o betonowy słup. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że tego nie zarejestrowałam. A jednak. To pokazuje, w jakim stresie musiałam funkcjonować i jak bardzo zagłuszałam emocje.
Wydawało mi się, że w nowym mieszkaniu natychmiast odżyję, ale to nie stało się tak szybko. Pamiętam, jak raz przysnęłam na kanapie w ciągu dnia, co nigdy mi się nie zdarza. Obudziłam się zlana potem i przerażona: co dalej ze mną, z dziećmi, co z nami będzie?
O tym, że w moim związku źle się działo, wiedziała tylko garstka najbliższych. Znajomi nie mogli uwierzyć, że wyniosłam się z dziećmi z domu pod Warszawą do wynajętego mieszkania i złożyłam pozew o rozwód. Nie obarczałam nikogo swoimi problemami. Jeden z przyjaciół mojego męża wyznał mi, że mąż długo nie mógł uwierzyć, że odeszłam „do nikogo”. Najłatwiej byłoby przecież powiedzieć, że się zakochałam, że ktoś mnie omamił, że straciłam głowę. Ale skoro kobieta z trójką dzieci wynosi się do wynajętego mieszkania, to znak, że w małżeństwie nie było dobrze.
Na nogi pomogli mi stanąć bliscy: rodzina i przyjaciele. Najstarszy syn powiedział do babci: „Mam nadzieję, że po rozwodzie mama będzie w końcu szczęśliwa”. Cała trójka zrozumiała moją decyzję, nie buntowali się przeciwko wyprowadzce z domu. Miałam oczywiście wiele obaw o to, że synowie tracą dzieciństwo, być może też poczucie bezpieczeństwa, które wynika z posiadania obojga rodziców, że stają się zbyt szybko dorośli. Dlatego starałam się im to wynagrodzić. Kupiłam każdemu po wymarzonym zwierzaku: jeden dostał jamnika, drugi tchórzofretkę, trzeci myszoskoczka. Postanowiłam w ten sposób przekierować ich uwagę na opiekę nad pupilami, zaproponować im coś nowego, przyjemnego. Ale nie pytajcie, jaki w domu był harmider. Trzech chłopaków, trzy zwierzaki i ja.
Jak piorun sycylijski
Mimo wszystkich trudności ani na chwilę nie przestałam wierzyć w miłość i małżeństwo. Wokół mnie od lat jest wiele fantastycznych par. Nie miałam do nikogo pretensji, że nam się nie udało: sama wybrałam sobie męża, więc ponoszę konsekwencję tej decyzji. Dziś wiem, że wyszłam za mąż bardziej z rozsądku, niż z porywów serca, ale nie żałuję. Mamy trójkę wspaniałych synów.
Przez pewien czas byłam sama. Nie chciałam wchodzić w żadne poważne relacje. Potem pozwoliłam sobie na romans, aby znowu cieszyć się seksem, randkami, odnaleźć radość życia. Uważam, że niezobowiązujące flirty, szczególnie po bolesnych rozstaniach i rozwodach, mogą zdziałać dużo dobrego. Jedna z koleżanek zarzuciła mi, że mój partner „nie rokował”. Zupełnie nie rozumiem takiego podejścia. Niektóre relacje są tylko po to, żeby przynieść frajdę, na pewien określony czas. Mnie taki układ przekonywał. Do czasu, aż trafił mnie piorun sycylijski, którego zupełnie się nie spodziewałam. Przyszedł czas na bardzo poważny, blisko dziesięcioletni związek z Janem, który dużo zmienił w moim życiu.
Opowiadanie o człowieku, którego już nie ma, nie jest dla mnie proste. Uczucie między nami wybuchło jak żywioł i od początku było nie do opanowania. Kiedy doświadcza się takich emocji, wszystkie teorie, w jakie wierzyło się wcześniej, nagle upadają. Wiedzieliśmy, że to, co robimy było bardzo ryzykowne i nie do końca fair. Ja byłam wolna, ale Jan miał przecież rodzinę. Wiele razy o tym rozmawialiśmy, rozważaliśmy wszystkie za i przeciw, ale nie byliśmy w stanie zahamować łączącego nas uczucia. Przytrafiła nam się prawdziwa, wielka, dojrzała miłość i staliśmy wobec niej bezradni.
On, najpotężniejszy polski biznesmen, doktor prawa, król i znawca życia, który uwielbiał ludzi, zresztą z wzajemnością. Nauczyłam się przy nim jeszcze większej radości życia i jeszcze większego rozmachu. Jan często powtarzał słowa swojego ojca: „Nie ucz się, jak oszczędzać, tylko, jak zarabiać”.
Niecały rok od naszego spotkania Jan stał się bohaterem największej afery politycznej w demokratycznej Polsce: został oskarżony o szpiegostwo. Jego nazwisko było na każdym pasku telewizyjnych wiadomości, w każdej gazecie i portalu.
Trwałam przy nim, nie wyobrażając sobie, że mogłabym zachować się inaczej. Pocieszałam go, że wszystko przecież w końcu się wyjaśni. Wiem, że w tym trudnym czasie znalazł przy mnie ukojenie, a jako para przeszliśmy tę próbę zwycięsko. Myślę, że to nas jeszcze bardziej zahartowało.
Było mnie na niego stać
Jan nie był playboyem, więc jego zainteresowanie mną było dowodem na to, że dzieje się coś poważnego i szybko znaleźliśmy się na tzw. językach. Nie potrafiliśmy udawać, że nic nas nie łączy. Nocami godzinami rozmawialiśmy przez telefon. W ciągu dnia potrafił do mnie dzwonić kilkanaście razy. Nie mogliśmy się nagadać. Jedna z życzliwych mi osób ostrzegała: „Asiu. Nic z tego nie będzie, tylko skandal. Tobie, matce trójki dzieci, na pewno ten związek zaszkodzi. Nie macie szans, zobaczysz. Jak on cię rzuci za parę miesięcy, będziesz przegrana”.
Słuchałam uprzejmie, ale nic nie było w stanie nas zatrzymać. Pomyślałam, że skoro jestem niezależną finansowo singielką, mam trójkę dzieci, dobre wykształcenie, własny biznes, to stać mnie na podjęcie takiego ryzyka, jak związek z Janem.
Znajomy prawnik z Poznania zadzwonił do Jana i powiedział mu, żeby nie myślał, że jestem byle podlotkiem, którym można się pobawić, a potem rzucić, że mam swoją pozycję, szacunek i ambicje. Jan sam mi o tym opowiedział.
Dobrze pamiętam chwilę, w której poczułam się przy nim bezpieczna jak nigdy dotąd. Przytulił mnie mocno i pocałował z czułością w czoło. To był dla mnie cudowny gest troski, szacunku, miłości. Pierwszy raz po traumie rozwodu, po latach samotności. Oboje ryzykowaliśmy. Sytuacja była trudna i niewiele osób nam sprzyjało, ale poczułam się tak, jakbym znalazła się pod skrzydłem anioła. Zrozumiałam, że uczucie między nami jest silne i głębokie, a Jan traktuje mnie bardzo poważnie.
Wiem, że targały nim różne emocje, był przecież poważanym mężem, ojcem, prezesem firm. Miał wyrzuty sumienia, czuł, że być może krzywdzi bliskich. Ale nie będę o tym mówić w jego imieniu. Chcę tylko podkreślić, że był dobrym człowiekiem.
Choć do biznesu podchodziliśmy poważnie, w wolnych chwilach bywaliśmy niefrasobliwi. Cieszyliśmy się esencją życia. Bardzo mi to odpowiadało. Mam w sobie dużo z dziecka, nie chcę być zbyt praktyczna czy realistyczna i mam nadzieję, że taka pozostanę. Jan doceniał szczególnie to, że miał we mnie partnerkę w cieszeniu się każdą chwilą. Oboje temperamentni, emocjonalni, bardzo się uzupełnialiśmy.
Żyliśmy tak, jakby nazajutrz świat miał się skończyć. Podróżowaliśmy, pracowaliśmy, załatwialiśmy sprawy, cieszyliśmy się sobą. Wszystko robiliśmy w gigantycznym tempie i niczego na pół gwizdka. Biorąc pod uwagę nasze temperamenty, nic dziwnego, że w którymś momencie „wypaliliśmy się”. Nurek powiedziałby, że zabrakło dekompresji.
To były piękne, niezwykłe lata. Dzięki Janowi pokochałam Londyn, który stał się na długi czas naszym domem. Do tej pory mam tu swoje miejsce na ziemi.
Z czasem jednak Jan zmienił się nie do poznania. Nie miał siły cieszyć się tym, czego doświadczaliśmy. Coraz częściej bywał znużony, źle się czuł.
Rozstaliśmy się bez wielkich awantur. Do końca jego życia zachowaliśmy dobre relacje. Byliśmy w stałym kontakcie.
Po rozstaniu rzuciłam się w wir obowiązków zawodowych ze zdwojoną mocą. Praca związana z moją wielką pasją pomagała osiągnąć życiowy balans.
Moja Mania
Zawsze kochałam modę. Założenie marki odzieżowej La Mania było więc naturalną konsekwencją mojej pasji. Stało się to jeszcze podczas mojego związku z Janem. Na początku bardzo mi kibicował, wspierał na każdym etapie tworzenia firmy. Potem jednak stał się zazdrosny o czas, który jej przeznaczałam.
Dla rozwoju La Manii kluczowa stała się moja znajomość z Karlem Lagerfeldem. Został kimś w rodzaju mojego mentora i dzięki niemu poczułam, że i tym razem powinnam iść za głosem marzeń. Znów połączyłam siły z odważną, silną kobietą, tak jak kiedyś, gdy tworzyłam sieć klinik z siostrą męża. Bardzo wierzę w kobiece sojusze, prywatne i zawodowe. Tym razem na mojej drodze pojawiła się projektantka Magda Butrym. To z nią stworzyłyśmy La Manię.
Lubię dzielić się sukcesem, pomysłami, biznesem. Nie ma we mnie obawy przed wchodzeniem w spółki, czy podejmowaniem ryzyka. W pewnym momencie Magda wybrała jednak własną autorską drogą, więc rozstałyśmy się. W zgodzie. Od tamtej pory firmę prowadzi ze mną najstarszy syn, Aleks.
W rozwoju La Manii pomaga mi popularność. Nie jestem hipokrytką, która narzeka na problemy wynikające z rozpoznawalności. Tym bardziej, że w bezpośrednich kontaktach spotykam się z wieloma miłymi reakcjami. Nie marudzę, że muszę stawać na tzw. ściankach. Nigdy nie spotkałam się z nachalnymi papparazzi, nawet kiedy jeździli za mną i Janem, śledząc każdy nasz krok. Od stewardessy w samolocie aż po przechodniów mijanych na ulicy, zawsze jest miło, sympatycznie, z uśmiechem.
Potrafię się bawić popularnością. Dowodem tego jest choćby mój udział w reality show „Azja Express” produkcji TVN.
Moi bliscy nie mogli w to uwierzyć. Przecież ja nawet nigdy nie byłam pod namiotem, z wyjątkiem niefortunnej przygody z pierwszym chłopakiem, a to było show, w którym uczestnicy dostają najbardziej niezwykłe, nieraz szalenie trudne zadania do wykonania na oczach widzów i bez dubli. Do tego muszą pokonać długi odcinek trasy, z dala od cywilizacji i właściwie bez pieniędzy. Udział w tym programie był dla mnie niesamowitym doświadczeniem i wyzwaniem – po angielsku powiedziałabym „mind blow”. To hasło wytatuowałam sobie na wewnętrznym fragmencie palca lewej dłoni.
Prowadzenie La Manii niezmiennie jest dla mnie przygodą, a nie tylko pracą. Niedawno powstała nowa odsłona marki w postaci La Mania Home. To również jest spełnienie marzenia i bezpośredni wynik moich zainteresowań. Kocham piękne przedmioty i konsekwentnie się nimi otaczam. Dbam o każdy szczegół wokół mnie. Nauczyłam się tego w dzieciństwie.
Razem, ale niezależni
Mój obecny partner Rinke, z pochodzenia Holender, kocha moją siłę i niezależność. Spotkaliśmy się w momencie, w którym oboje byliśmy gotowi na kolejny dojrzały związek i kiedy nawzajem bardzo siebie potrzebowaliśmy.
Zanim go poznałam, wydawało mi się, że jestem niezależną, samowystarczalną supersingielką. Boksowałam się sama ze sobą, bo mimo wszystko wciąż wierzyłam w miłość. Ale on o mnie walczył, zabiegał, starał się. Ujął mnie opiekuńczością, wrażliwością, czułością – tym samym, czym ja jego.
Rinke w dzieciństwie stracił mamę. Nigdy nie miał domu i bardzo za nim tęsknił. Ja mu go ofiarowałam. Codziennie mi za to dziękuje.
Nasz związek jest zbudowany na bezpieczeństwie i dojrzałości, choć temperamentu nam nie brakuje i czasem iskrzy na wielu poziomach. Każde z nas jednak zebrało już sporo doświadczeń. Mamy wspólny świat, w którym zanurzamy się z radością, ale mamy też dwa osobne, choćby w sferach zawodowych. Mimo intensywnego bycia razem, jesteśmy niezależni. To ważne.
Pewnego razu moja przyjaciółka była świadkiem, jak na dzień dobry wyjątkowo czule mnie przytulił. Zapytała mnie potem: „Asiu, jak to się dzieje, że po raz kolejny przeżywasz wielką miłość?. Odpowiedziałam po prostu: bo się tego spodziewałam. To prawda, w przeciwieństwie do wielu innych osób, ja w życiu spodziewam się wszystkiego, co najlepsze.
Kobiety, które spotykam, często są przekonane, że nie może je spotkać już nic dobrego. Ba, że nic im się już nie należy. To błąd. Ja w związku z mężczyznami oferuję zawsze bardzo dużo, staram się, zabiegam, zależy mi. Daję miłość, emocje, troskę, czułość, empatię, ciepło, atmosferę domu, ale oczekuję jeszcze więcej. I na tym to polega.
Kiedy dużo pracujemy, widujemy się zwykle dopiero wieczorami. Gdy zwalniamy tempo, mamy czas na niespieszną celebrację każdej chwili, refleksję, spacer i proste przyjemności. Na kawę o poranku, czułość, książkę, wspólne oglądanie serialu. I na długie rozmowy o tym, co rzeczywiście istotne: żeby podążać za głosem serca i marzeń, nie bać się ryzyka, walczyć o siebie, o swoją godność, niezależność i szczęście. Żeby mimo problemów i trudności, z każdej życiowej lekcji wychodzić z nową wiedzą o sobie i innych. Mamy tylko jedno życie i nikt go za nas nie przeżyje.