Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

(Nie)mój alzheimer - ebook

Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,00

(Nie)mój alzheimer - ebook

11 września 2024 nakładem RASP ukaże się książka „"(Nie)mój alzheimer. Historie opiekunów” Pauliny Wójtowicz.

Ta książka nie jest o chorobie Alzheimera, choć znajduje się ona w centrum historii każdego z bohaterów. To opowieść o tych, którzy sami nie mają objawów otępienia, ale czują je całym sobą, których nikt pod jego kątem nie diagnozował, a są w nim doskonale zorientowani, którzy żyjąc w niewiedzy, co przyniesie jutro, zdają sobie sprawę z jednego: nie będzie lepiej.

To portret emocji towarzyszących opiekunom chorych, próba pokazania, że bywają skrajnie różne: od miłości, współczucia, żalu, przez bezradność, aż po złość, wstręt i frustrację, że — jak mówi jedna z bohaterek — można mieć ochotę kogoś udusić gołymi rękami i nie przestawać go kochać.

To historie ludzi, którzy poświęcają swoje życie najbliższym po to, by ich ostatnia droga, najtrudniejsza, bo pozbawiająca świadomości, była prosta i bez wybojów, choć życie chorych boleśnie z tego kursu zbacza.

O Autorce:

Paulina Wójtowicz - dziennikarka, filolożka polska, doktorka nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, laureatka konkursu Dziennikarz Medyczny Roku 2021. Od 2020 roku pisze o zdrowiu

i medycynie dla serwisu Medonet.pl.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8250-429-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Ta książka nie jest o alzhe­ime­rze, choć ta cho­roba jest w cen­trum histo­rii każ­dego z moich boha­te­rów. To opo­wieść o tych, któ­rzy sami nie mają obja­wów otę­pie­nia, ale czują je całym sobą, któ­rych nikt pod jego kątem nie dia­gno­zo­wał, a są w nim dosko­nale zorien­to­wani, któ­rzy żyjąc w nie­wie­dzy, co przy­nie­sie jutro, zdają sobie sprawę z jed­nego: nie będzie lepiej. Tym ludziom alzhe­imer prze­wró­cił do góry nogami całe życie, zmie­nił na zawsze rela­cje — z cho­rym, rodziną, sąsia­dami, przy­ja­ciółmi i obcymi ludźmi, skom­pli­ko­wał roz­wój zawo­dowy i oso­bi­sty, czę­sto także zruj­no­wał zdro­wie. Są wśród nich osoby, dla któ­rych opieka nad cho­rym bli­skim to abso­lutna oczy­wi­stość, ale też tacy, któ­rzy pod­jęli się tego zada­nia z koniecz­no­ści lub obo­wiązku. Ich wspólną cechą jest ogromne odda­nie, za które rzadko sły­szą słowa wdzięcz­no­ści.

Ta książka nie jest o tym, jak roz­po­znać alzhe­imera, jakie są jego objawy, jak wygląda dia­gno­styka i lecze­nie w cho­ro­bie¹, choć wątki te poja­wiają się w każ­dej zamiesz­czo­nej tu opo­wie­ści. Jest o tym, jak symp­tomy otę­pie­nia rzu­tują na życie cho­rego i jego bli­skich i jak trudne, wyczer­pu­jące i fru­stru­jące bywa korzy­sta­nie z opieki zdro­wot­nej w przy­padku cho­roby, na którą nie ma lekar­stwa. To ważne, by wie­dzieć, na jakie zacho­wa­nia zwró­cić uwagę, co powinno zanie­po­koić i dla­czego naj­czę­ściej wymie­niany objaw cho­roby — kło­poty z pamię­cią — nie zawsze jest pierw­szym i naj­waż­niej­szym sygna­łem zmian w mózgu. I jesz­cze, żeby mieć świa­do­mość, z czym wiąże się opieka nad osobą zma­ga­jącą się z alzhe­ime­rem — że to nie tylko stała obec­ność przy cho­rym, ale też koniecz­ność zor­ga­ni­zo­wa­nia życia wokół niego (i sie­bie) oraz zapew­nie­nia mu wspar­cia medycz­nego.

Ta książka nie jest też kla­sycz­nym porad­ni­kiem, jak zauwa­żyć, że ktoś bli­ski cierpi na cho­robę Alzhe­imera i jak się nim opie­ko­wać, mimo że — znów — każdy z tych aspek­tów jest ważną czę­ścią opo­wie­ści boha­te­rów tej książki i służy mię­dzy innymi uwraż­li­wie­niu na kilka kwe­stii tych osób, które to wyzwa­nie mają dopiero przed sobą. To raczej por­tret emo­cji towa­rzy­szą­cych opie­ku­nom, próba poka­za­nia, że bywają skraj­nie różne: od miło­ści, współ­czu­cia, żalu, przez bez­rad­ność, aż po złość, wstręt i fru­stra­cję, że — jak mówi jedna z boha­te­rek — można mieć ochotę kogoś udu­sić gołymi rękami i nie prze­sta­wać go kochać, że te emo­cje można czuć jed­no­cze­śnie i że w ogóle można je czuć.

Wresz­cie — ta książka nie jest o cho­rych na alzhe­imera, choć bez nich nie byłoby ani histo­rii w niej zawar­tych, ani jej boha­te­rów. To książka o ludziach, któ­rzy poświę­cają swoje życie naj­bliż­szym po to, by ich ostat­nia droga, naj­trud­niej­sza, bo pozba­wia­jąca świa­do­mo­ści, była pro­sta i bez wybo­jów, choć życie cho­rych bole­śnie z tego kursu zba­cza.AGNIESZKA

Przy­szłam do niej jak zwy­kle. Już od progu wie­dzia­łam, że coś się stało. Dzia­dek chyba nie żyje, powie­działa. Zaj­rza­łam do pokoju. Leżał z zamknię­tymi oczami, nie było go. Spo­dzie­wa­li­śmy się. Miał ope­ra­cję, che­mię, ste­rydy, ale to jed­nak rak.

Poby­łam z nią tro­chę i kiedy zbie­ra­łam się do wyj­ścia, ode­zwała się cicho: zosta­niesz ze mną na noc? Pamię­tam, że cze­kał na mnie chło­pak, byli­śmy umó­wieni, potem musia­łam się pouczyć. Stu­dio­wa­łam, mia­łam swoje życie, bar­dzo chcia­łam nim żyć. Wku­rzy­łam się. Dla­czego ja, młoda dziew­czyna, mia­łam spać ze starą osobą? Wtedy jesz­cze jej tak nie kocha­łam. Dziś wiem, że bałam się wziąć za nią odpo­wie­dzial­ność. Wie­dzie­li­śmy już, że coś się dzieje, że jest z nią źle. Jesz­cze nie­świa­do­mie, ale zrozumia­łam, że ona też to wie. I woła o pomoc.

Dla­czego ja?! Nie jestem twoją jedyną wnuczką! Nie pamię­tam, czy powie­dzia­łam to gło­śno, czy tylko pomy­śla­łam, czy w ogóle do niej, czy może póź­niej, do kogoś innego. Wie­rzę, że to dru­gie. Do dziś dźwię­czy mi w gło­wie i nie daje spo­koju.

Wyrzuty sumie­nia? Każ­dego dnia.

Tenia

Miała na imię Ger­truda, ale wszy­scy wołali na nią Tenia. Uro­dziła się na Gór­nym Ślą­sku, w Cho­rzo­wie, i, jak to w tam­tych cza­sach, w tam­tym miej­scu, czuła się tro­chę Polką, tro­chę Niemką. W domu było ich kil­koro, wszy­scy mieli ger­mań­skie imiona. Świet­nie mówiła po nie­miecku, jako młoda dziew­czyna dora­biała u jed­nej rodziny, niań­czyła dzieci. Ni­gdy o Niem­cach nie powie­działa złego słowa. Miesz­kali obok sie­bie: ni to swoi, ni obcy, musieli się nauczyć jakoś ze sobą żyć. Ona umiała — zawsze i ze wszyst­kimi.

Dziadka poznała, gdy wra­cał z obozu jeniec­kiego. On wal­czył w powsta­niu war­szaw­skim, ona jechała z Holan­dii. Co tam robiła, kiedy i jak tra­fiła, dla­czego nie została — nie wiem. Jej wspo­mnie­nia czę­sto ury­wały się nagle, choć — to typowe — te z naj­wcze­śniej­szych lat życia były tak wyraźne, że nawet wie­lo­krot­nie powta­rzane zacho­wy­wały spój­ność, ni­gdy jej się nie myliły.

Mogli wyje­chać za gra­nicę, nawet do Kanady, mówiła mi zawsze: mie­li­śmy opcje. Przy­je­chali do Rado­mia, a stam­tąd do Kra­kowa, do Nowej Huty. Dzia­dek dostał dobrą pracę, żyli wygod­nie. Opo­wia­dała mi nie­raz, że mogła nawet wysy­łać paczki z żyw­no­ścią bied­niej­szej rodzi­nie, tej, która została na Ślą­sku.

Lubiła o tym opo­wia­dać, póź­niej już w kółko, bo to były opo­wie­ści, które znała naj­le­piej. Nie umiała tylko odróż­nić, kto słu­cha, bo jest cie­kawy, a kto, bo ma inte­res. A oszu­stów nie bra­ko­wało. Raz, gdy przy­szłam do niej, zaga­iła do mnie jej tym­cza­sowa opie­kunka: dzwo­niła Hilda. Jaka Hilda? Z rodziny chyba. A po jakiemu ta Hilda mówiła? No po pol­sku.

Jej sio­stra to była Hilda. Tylko że ta Hilda wypro­wa­dziła się za gra­nicę i mówiła tylko po nie­miecku. A w dodatku już nie żyła.

Kiedy widzę dziad­ków oczami dziew­czynki, którą wtedy byłam, mam obraz pięk­nej, star­szej pary, cele­bru­ją­cej tra­dy­cyjny model rodziny. Dzia­dek zawsze szedł pierw­szy, z klu­czami, ona drep­tała za nim, nio­sąc siatki z zaku­pami. Jak przy­jeż­dżał po niego rano samo­chód, zawsze stała w oknie i mu machała na poże­gna­nie. Potem szła na targ, kupo­wała jedze­nie, goto­wała obiad i cze­kała, aż wróci, żeby go nakar­mić. Robiła to, nawet gdy było z nią już bar­dzo źle. Nie pamię­tała wielu rze­czy, ale to, że trzeba ugo­to­wać obiad i jak to zro­bić, długo tak. Mobi­li­zo­wała się, a potem umysł — zmę­czony wysił­kiem — odma­wiał posłu­szeń­stwa. Gdy sia­dali przed tele­wi­zo­rem, patrzyła w niego tępym wzro­kiem, nie nadą­ża­jąc za tym, co widzi.

Czy dzia­dek wie­dział, że ona cho­ruje? Musiał wie­dzieć, ale ni­gdy o tym nie mówił. Swo­jego raka też wypie­rał. Nawet gdy był już w hospi­cjum domo­wym i pie­lę­gniarka roz­ma­wiała z nim o dia­gno­zie, mówił, że nie­dawno prze­szedł grypę i ma powi­kła­nia. A był już wtedy po che­mii i ope­ra­cji, leka­rze wprost mu mówili: wyci­namy panu guza.

Gdy sie­dział z tymi wenflo­nami i kro­plów­kami, nie dało się ich zosta­wić samych. Nie mogła mu z tym wszyst­kim pomóc. Już nie umiała.

Mieli dwoje dzieci: moją mamę i wujka tyrana.

Satelity

Opieka byłaby na pewno prost­sza, gdyby nie oni. Rzadko naprawdę poma­gali, czę­ściej prze­szka­dzali, a swo­imi obcią­że­niami tylko dole­wali oliwy do ognia. Ją napeł­niali lękiem i dez­orien­ta­cją, mnie — gnie­wem i bez­rad­no­ścią. Czu­łam się odpo­wie­dzialna za nich wszyst­kich, więc pró­bo­wa­łam się nimi zaopie­ko­wać — z mar­nym skut­kiem.

Z mamą było róż­nie. Na początku dużo poma­gała, choć kiedy zoba­czyła, że przej­muję ini­cja­tywę, chęt­nie się odsu­nęła. Ale była też jedyną osobą, z którą na ten temat roz­ma­wia­łam. Nie były to głę­bo­kie, egzy­sten­cjalne roz­mowy, bar­dziej wymiana spo­strze­żeń, ana­liza zacho­wań, pla­no­wa­nie, co trzeba teraz zro­bić, ale zawsze. Prze­ży­wała, pła­kała. To ona na koniec bywała u niej naj­czę­ściej. Może bar­dziej dla sie­bie, może tro­chę dla niej. Ja już nie potra­fi­łam.

Wujek był trig­ge­rem, wyzwa­la­czem całej mojej skry­wa­nej bez­sil­no­ści i zło­ści. Potra­fił jak mało kto zbu­rzyć moje opa­no­wa­nie w jed­nej sekun­dzie. Nie sza­no­wał jej, nie czuł się odpo­wie­dzialny, do pomocy w ogóle się nie gar­nął, choć prze­cież syn. Za to do komen­to­wa­nia i narze­ka­nia — pierw­szy. Był bogaty i bar­dzo skąpy. Tygo­dniami przy­po­mi­nał mi, że wiszę mu dwa­dzie­ścia trzy złote za wymianę dzwonka do drzwi sąsia­dów, który kolejny raz wykrę­ciła. Upar­cie mnie kon­tro­lo­wał. Potra­fił przyjść do niej, gdy byłam na zaję­ciach, i spraw­dzać, czy posprzą­ta­łam, zro­bi­łam zakupy, zadba­łam. Liczył jej pie­nią­dze, czy suma zga­dza się z wydat­kami, był prze­ko­nany, że zabie­ram część dla sie­bie. Poro­zu­mie­wał się ze mną za pomocą kar­te­czek. Raz zna­la­złam jedną w lodówce: „Znowu pasz­te­towa? Mogła­byś się bar­dziej wysi­lić”.

Pasz­te­tową i inne tanie wyroby wędli­niar­skie kochała naj­bar­dziej na świe­cie.

Pierożek

Zawsze, gdy o niej opo­wia­dam, mówię: żałuję, że jej nie zna­łeś. Gdy roz­ma­wiało się z nią przez tele­fon, potra­fiła kilka razy zapy­tać: ale czy gnie­wasz się na mnie? Mówiła to gło­sem dziecka, szcze­bio­cząc. Była w tym słodka, uro­cza, roz­koszna. Czło­wiek chciał jej nieba przy­chy­lić. Cza­sami, gdy byłam ze zna­jo­mymi, a ona dzwo­niła, włą­cza­łam tryb gło­śno­mó­wiący, by jej posłu­chali. Albo sami mówili: o, Pie­ro­żek dzwoni, daj na gło­śny! I wszy­scy się nią zachwy­cali. Czę­sto przy­cho­dzi­łam do niej z nimi, duże ekipy się tam zbie­rały. Opo­wia­dała im wszyst­kie te swoje histo­rie. Kochali jej słu­chać i ją kochali. A ja byłam dumna, że jest moja. Two­rzy­łam wokół jej osoby praw­dziwy kult.

Czemu Pie­ro­żek? Bo ona miała taką pomarsz­czoną twarz z ustami ścią­gnię­tymi w dzió­bek albo wła­śnie zle­piony pie­róg. A że nie miała zębów i była taka dzie­cinna, to zdrab­nia­li­śmy do Pie­rożka. To też była próba zre­kom­pen­so­wa­nia jej tego, co ją spo­tkało.

Pamię­tała mnie prak­tycz­nie do samego końca. Moją mamę zapo­mniała wcze­śniej — jakieś trzy, może cztery lata przed śmier­cią. Ja byłam zawsze jej Agu­sią. Pod koniec może już nie rozu­miała rela­cji, ale wie­działa, że jestem kimś bli­skim i ni­gdy nie zapo­mniała mojego imie­nia. Oczy­wi­ście, że czu­łam się wyróż­niona, nobi­li­to­wana. To dla­tego wyda­wało mi się, że muszę jej przed wszyst­kimi bro­nić.

Cza­sem wola­łam, żeby mnie nie­na­wi­dziła. Może byłoby mi łatwiej? Pamię­tam, jak kie­dyś przy­szłam do niej rano zro­bić śnia­da­nie. To było w dro­dze na uczel­nię, mia­łam kolo­kwium, spie­szy­łam się. Popro­siła mnie, żebym poszła z nią na spa­cer. Nie mogę, powie­dzia­łam, muszę jechać. Powtó­rzyła coś kilka razy, nie za bar­dzo słu­cha­łam, byłam zde­ner­wo­wana. I ona wtedy, to jej się bar­dzo rzadko zda­rzało, krzyk­nęła: spier­da­laj, wynoś się! Wypier­da­laj! Sama wypier­da­laj, odpy­sko­wa­łam. Jeden jedyny raz.

Poczu­łam wście­kłość na sie­bie, ale jed­no­cze­śnie wielką ulgę. Zro­bi­łam to tylko dla­tego, że wie­dzia­łam, że ona o tym zaraz zapo­mni. I rze­czy­wi­ście, gdy dotar­łam na przy­sta­nek i cze­ka­łam na auto­bus, zadzwo­ni­łam do niej, by prze­pro­sić. Cześć, Agu­sia, kiedy do mnie wpad­niesz? Sie­dzę sama od rana, zaszcze­bio­tała.

Wszy­scy myślą, że ludzie z alzhe­ime­rem niczego nie rozu­mieją, dla­tego są szczę­śliwi. Że nie wie­dzą, że nie potra­fią umie­ścić samych sie­bie w cza­so­prze­strzeni, nie poj­mują, kim są ludzie wokół nich, kim oni sami są. A ja wiem, że to nie­prawda.

Widzia­łam u niej prze­świty, gdy była, bywała sobą. W jej oczach poja­wiał się olbrzymi strach, że nie wie, co się dzieje. Rozu­miała, że nie rozu­mie. Była wtedy prze­ra­żona. To były prze­bły­ski, trwały kil­ka­na­ście sekund. Modli­łam się, żeby znowu prze­stała pamię­tać. Widzia­łam, jak ta świa­do­mość z sekundy na sekundę gaśnie, jak wraca do tej nowej sie­bie, ale strach zostaje, choć ona już nie wie, skąd przy­szedł. Moje serce pękało wtedy na drobne kawałki.

Makowce

Pierw­szym lekiem, jaki dostała, był tra­zo­don, anty­de­pre­sant. Oczy­wi­ście były inne sygnały — powta­rzała cią­gle te same słowa, te same histo­rie, myliła nas, strasz­nie zdzie­cin­niała — ale zmiany nastro­jów wybi­jały się na pierw­szy plan. Czy pomo­gło? Tro­chę i na chwilę, bo lawina ruszyła i już nie dało się jej powstrzy­mać.

Tak jak tych zaku­pów. Boże, ile nas to ner­wów kosz­to­wało. Dosta­wała eme­ry­turę, dużą, bo po dziadku. Na tamte czasy to było sporo, dwa i pół tysiąca, ale jej nie star­czało do pierw­szego. Wtedy jesz­cze dys­po­no­wała swo­imi pie­niędzmi sama, no bo dla­czego nie, myśle­li­śmy. Robiła zakupy, radziła sobie, a i my nie mie­li­śmy jesz­cze takiej świa­do­mo­ści — bo nabie­ra­li­śmy jej stop­niowo — że jest z nią tak źle. Nie wyrę­cza­li­śmy jej, chcie­li­śmy, żeby jak naj­dłu­żej radziła sobie sama. A może byli­śmy po pro­stu ego­istami?

No więc brała tę eme­ry­turę do ręki, od listo­noszki, i wyda­wała. Na co, po co, komu, długo nie wie­dzie­li­śmy. Potem w domu zaczęły poja­wiać się dziwne rze­czy. Otwie­ra­łam lodówkę, a tam trzy­dzie­ści ser­ków homo­ge­ni­zo­wa­nych o tym samym smaku. W łazience kil­ka­na­ście zafo­lio­wa­nych grze­by­ków, w pokoju pełno zaba­wek dla małych dzieci, któ­rych nikt z nas nie miał. Nie pamię­tała, że coś kupiła, że cze­goś nie potrze­buje, wszystko było ważne. Zresztą, nie umiała wró­cić do domu z pustymi rękami. Prze­cież przez tyle lat cho­dziła po zakupy dla dziadka, dla sie­bie, codzien­nie coś. Ten nawyk został, nawet gdy już nie miała dla kogo, po co i za co.

Stra­ciła zdol­ność rozu­mie­nia war­to­ści pie­nią­dza. Ludzie szybko się zorien­to­wali. Ni­gdy nikogo nie zła­pa­li­śmy na gorą­cym uczynku, ale jej port­mo­netka była ciężka od jedno- i dwu­gro­szó­wek, więc oszu­ki­wali ją na pewno. Dawała im bank­not, a oni wyda­wali drob­nia­kami — było ich dużo, więc sądziła, że wydali dobrze.

Kiedy pie­nię­dzy już bra­ko­wało, zwy­czaj­nie wyno­siła rze­czy ze sklepu. Kra­dła po pro­stu. Nie, ni­gdy nikt jej nie zła­pał. Na szczę­ście. Stara część Huty to jest spo­łecz­ność ludzi, któ­rzy znają się od lat. Na pewno wie­dzieli, ale przy­my­kali oko, bo była „swoja”.

Pamię­tam, jak raz poszły­śmy do jej ulu­bio­nej cukierni, przy Zie­lo­nej. Zacze­piła mnie pani Lidzia, wła­ści­cielka. Powie­działa, że czę­sto przy­cho­dzi do niej po makowce. Trzy, cztery na raz. Cza­sem płaci, czę­ściej nie. Mówi wtedy, że jest głodna, że potrze­buje. I pani Lidzia wyda­wała jej te cia­sta, bo znała ją od pięć­dzie­się­ciu lat, odkąd z dziad­kiem zje­chali do Huty, cho­ciaż czuła, że nie jest dobrze.

Doszło do tego, że zaczę­li­śmy wydzie­lać jej pie­nią­dze. Wydaje się, że to nic takiego, ale nastą­piło zupełne odwró­ce­nie ról. Prze­cież ona zawsze nam dawała pie­nią­dze. Nam, wnucz­kom, mamie, na dom, spła­ce­nie dłu­gów. Doga­da­łam się na lewo z kobietą z poczty, żeby tę eme­ry­turę dawała mi do ręki. Dużo ryzy­ko­wała, bo nie mia­łam wtedy praw­nego upo­waż­nie­nia do jej repre­zen­to­wa­nia, ale znała ją już tyle lat, zgo­dziła się. Nie lubi­łam mieć tej kon­troli, ale nie było wyj­ścia.

Opalenizna

To nie­ty­powe, ale ni­gdy nie zapo­mniała, gdzie mieszka. Choćby nie wiem co, zawsze potra­fiła wró­cić do domu. Wieź­li­śmy ją do leka­rza i kiedy wra­ca­jąc, wjeż­dża­li­śmy do Huty, mówi­łam: to teraz popro­wadź. Raz, że chcia­łam, by ćwi­czyła mózg, dwa — dawało mi to poczu­cie, że jesz­cze nie jest tak źle, skoro pamięta, gdzie dom, że jesz­cze nie jest naj­go­rzej. I że nawet jak mi uciek­nie, to zawsze wróci. Bo ona zawsze wtedy: tu skręć­cie, tam pro­sto, o, tu w prawo i patrz­cie, już widać, jeste­śmy.

Na wszelki wypa­dek wrzu­ca­łam jej do kie­szeni kar­teczki z adre­sem, ale ona je wycią­gała i myśląc, że to śmieci, wyrzu­cała. Potem te kartki wszy­wa­łam, ale wie­dzia­łam, że nawet jak się zgubi i ktoś do niej podej­dzie, nie zwróci na to uwagi. Ludzie nie patrzą na takie rze­czy. Ja patrzę, bo jestem wyczu­lona. Jak widzę sta­rego czło­wieka błą­ka­ją­cego się bez celu po osie­dlu, to zawsze pod­cho­dzę i pytam, czy mogę jakoś pomóc, usta­lam, gdzie mieszka. Teraz już ich nie jest tak dużo, jak kie­dyś. To poko­le­nie, które przy­je­chało do Huty w latach pięć­dzie­sią­tych, wymarło, ale jesz­cze parę lat temu łaziło tych ludzi tu sporo. Zna­łam więk­szość i wie­dzia­łam, gdzie miesz­kają, więc pro­wa­dzi­łam ich do domów. Przez to, co działo się z nią, wie­dzia­łam, co z nimi zro­bić. Cza­sem zasta­na­wiam się, czy kocham sta­rych ludzi tak bar­dzo dla­tego, że ona taka była, czy odwrot­nie — że ją poko­cha­łam tak bar­dzo, bo zawsze mia­łam sła­bość do sta­rych ludzi. Chyba to pierw­sze.

Im bar­dziej to wszystko postę­po­wało, tym wię­cej było cho­dze­nia. Jakby czuła przy­mus, żeby się ruszać. Potra­fiła spa­ce­ro­wać po cztery, pięć godzin dzien­nie. Nie­ważne, czy upał, czy ulewa, czy mróz — byle iść. Na początku jesz­cze roz­glą­dała się na boki, póź­niej patrzyła już tylko w zie­mię i tak cho­dziła. Nie potra­fiła sobie zago­spo­da­ro­wać ina­czej swo­jego ist­nie­nia.

A ile razy się na tym spa­ce­rze posi­kała.

Nikt z nas — ani ja, ani mama, ani tym bar­dziej wujek — nie był w sta­nie godzi­nami z nią łazić. Myśmy rzy­gali już tym cho­dze­niem. A bywało tak, że wra­cało się z nią z takiej solid­nej prze­chadzki, wypi­jała her­batę, sia­dała w fotelu i po pół godzi­nie mówiła: może byśmy gdzieś wyszli?

Na tych spa­ce­rach widać było wyraź­nie, jak szybko traci hamulce. Potra­fiła na głos powie­dzieć: patrz, jaka gruba baba, jaką ma dupę. Nie­miłe, wiem, ale śmia­łam się, co będę ukry­wać.

Miała siwiu­teń­kie włosy i ciem­no­brą­zową twarz przez cały rok. Była cho­ler­nie opa­loną osobą.

OIOM

Byłam mała, gdy to się stało. Schy­lała się do kwiat­ków na działce. Była już dobrze po sie­dem­dzie­siątce, ale nie szło jej prze­ga­dać, żeby zwol­niła. Cią­gle zaiwa­niała ze swo­imi spra­wami. I gdy tak pie­liła te grządki, zro­biło jej się ciemno przed oczami i stra­ciła przy­tom­ność. To był udar.

Pamię­tam, że odwie­dza­li­śmy ją po tym wszyst­kim w szpi­talu, póź­niej w domu. Utra­ciła zdol­ność mówie­nia. Poka­zy­wała na przy­kład na łyżkę i mówiła: to. Ale szybko, w ciągu tygo­dni, może mie­sięcy, wszystko wró­ciło. Tak myśla­łam, bo niczego nie zauwa­ży­łam. Może gdy­bym była star­sza? W domu o żad­nych pro­ble­mach z pamię­cią się wtedy nie mówiło.

Nikt nie umiał mi powie­dzieć, czy udar uchy­lił wrota alzhe­imera, czy po pro­stu otwo­rzył je sze­rzej. Na pewno w niczym nie pomógł. Fizycz­nie długo jed­nak wyglą­dała dobrze. Zapo­mi­nała o zmę­cze­niu, try­skała ener­gią, cho­ciaż wiek upo­mi­nał się o swoje.

Zaczęła zapo­mi­nać o tym, że zja­dła. Bywało, że zosta­wia­li­śmy jej gar zupy, żeby star­czyło na dwa czy trzy dni, a ona potra­fiła zjeść całą na raz. Wymio­to­wała potem. Jakie to okrutne: nie pamię­tasz, że dopiero zja­dłaś i że nie jesteś głodna, alzhe­imer zabiera ci nawet to. Doszło do tego, że musie­li­śmy jej to jedze­nie ogra­ni­czać. Zamy­ka­li­śmy przed nią lodówkę, szafki, żeby się nie prze­ja­dała.

Innym razem było na odwrót: strasz­nie schu­dła. Jakieś pro­blemy tra­wienne, coś ze ślu­zówką jelita. Pra­wie nic nie jadła, leciała w oczach. A wtedy pogłę­biło jej się otę­pie­nie i pra­wie natych­miast ozdro­wiała. Zapo­mi­nała, że boli, że ma boleć. Alzhe­imer ją wyle­czył. Co za absurd.

Jakieś dwa lata przed śmier­cią zacho­ro­wała na zapa­le­nie trzustki. Stan kry­tyczny. Osiem­dzie­siąt osiem lat, miała pełne prawo tego nie prze­żyć. Tra­fiła do szpi­tala, a tam istne domino. Pierw­szego dnia zawał, dru­giego zapa­le­nie płuc, trze­ciego wszystko już było wywa­lone w kosmos, trzustka ledwo zipała. Byłam pewna, że ona z tego szpi­tala nie wyj­dzie. Nawet zaczę­łam o niej mówić w cza­sie prze­szłym, żeby się przy­go­to­wać psy­chicz­nie.

Przy­szłam któ­re­goś dnia, a tam łóżko puste. Nogi się pode mną ugięły. Oka­zało się, że ją prze­nie­śli. Zaj­rza­łam do niej, a ona do mnie: Agu­sia, kiedy pój­dziemy do domu?

Gdy tak leżała — przy­pięli ją pasami, z powodu tego cho­dze­nia — nie pamię­tała, że miała zawał, że trzustka, że płuca. Nie rozu­miała, po co tam jest. Nie wie­działa, że miała umie­rać. Chciała do domu, bo tam prze­cież dzia­dek czeka, zakupy trzeba zro­bić, obiad ugo­to­wać. Była zupeł­nie gdzie indziej.

Kiedy wyszła, żyła jakby ni­gdy nic. Nie, że leżała, nie. Od razu wró­ciły spa­cerki, wędrówki, cho­dze­nie. Była w tym nie­moż­li­wie nie­złomna.

OC

Oczy­wi­ście, że pró­bo­wa­li­śmy ją zamy­kać. Bali­śmy się, że wyj­dzie pod naszą nie­obec­ność i coś jej się sta­nie. Zabie­ra­li­śmy klu­cze i zamy­ka­li­śmy drzwi. Okrop­nie ją to dener­wo­wało. Tłu­kła w te drzwi z całej siły, sąsie­dzi się skar­żyli. Póź­niej niczego nie pamię­tała. Przy­cho­dzi­łam, a ona mówiła: o, Agu­sia, jesteś, to może wyj­dziemy? W ogóle nie pamię­tała, że jej to zro­bi­li­śmy.

Na początku jesz­cze zosta­wia­li­śmy drzwi otwarte, tak żeby mogła i wejść, i wyjść samo­dziel­nie. Mogli­śmy to zro­bić, bo wie­dzie­li­śmy, że ma ner­wicę klu­czy, nie wyszłaby z domu bez nich. Jak tylko opu­ściła miesz­ka­nie, zaraz, może po pię­ciu minu­tach, ner­wowo łapała za torebkę i spraw­dzała, czy na pewno w niej są. Takich natręctw było wię­cej: nie wyszłaby, gdyby świa­tło nie było zga­szone, okna nie były zamknięte. Mama dziś mówi cza­sem: mam jak bab­cia. Mieć jak bab­cia zna­czy oglą­dać się sto razy za sie­bie, zanim gdzie­kol­wiek się wyj­dzie.

Kom­bi­no­wała. Raz mama poszła ogar­nąć tro­chę miesz­ka­nie. Wyszła na chwilę do łazienki, po pra­nie, żeby wywie­sić. Jak wró­ciła, jej już nie było. Ucie­kła. Zazwy­czaj jed­nak ubie­rała się do wyj­ścia, wycho­dziła za próg, szu­kała klu­czy, a jak nie znaj­do­wała, to wra­cała, bo prze­cież nie zostawi tak domu otwar­tego.

Cho­wa­nie klu­czy dzia­łało krótko. Potem po pro­stu wycho­dziła, już nie pamię­tała, że otwarty dom jest kusze­niem zło­dziei. Przy­mus cho­dze­nia był sil­niej­szy. Impe­ra­tyw: iść. Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego iść.

Miała ogromną potrzebę bycia bez­pieczną i długo wal­czyła z alzhe­ime­rem o to, żeby to poczu­cie nie znik­nęło. Jed­no­cze­śnie była jed­nak dobrą i życz­liwą osobą, nie bała się, że coś jej grozi. Otwie­rała wszyst­kim i zawsze, więc domo­krążcy mieli z nią uży­wa­nie. Jak tylko ktoś zapu­kał czy zadzwo­nił, drzwi od razu były otwarte na oścież.

Naj­gor­szy był zanik instynktu samo­za­cho­waw­czego. Kie­dyś malo­wali jej blok. Nie mogła wtedy wycho­dzić sama z domu, bo albo nie miała klu­czy — i jesz­cze się tym przej­mo­wała — albo ją zamy­ka­li­śmy. Wyszła więc przez okno i zaczęła cho­dzić po rusz­to­wa­niu. Dowie­dzie­li­śmy się od sąsia­dów, któ­rzy zoba­czyli ją spa­ce­ru­jącą na zewnątrz bloku. Zaglą­dała im w okna. W życiu nie jecha­li­śmy do niej tak szybko, jak wtedy. Musie­li­śmy zało­żyć w oknach zamki.

Pro­blem był też z gazem. Miała starą kuchenkę, łatwo było odkrę­cić, nie dokrę­cić i tra­ge­dia gotowa. Zakrę­ca­li­śmy, jasne. Przy­kre to było, bo nie mogła sobie nawet obiadu odgrzać, była zdana na nas, ale nie było wyj­ścia. Nie doce­ni­li­śmy jed­nak prze­ciw­nika. Alzhe­imer, ow­szem, odbiera ci zdol­ność do logicz­nego myśle­nia, ale czyni cię nie­sa­mo­wi­cie prze­bie­głym. Żeby osią­gnąć cel, zro­bisz wszystko.

Zna­la­zła źró­dło ognia. Strasz­nie długo się gło­wi­li­śmy, jak to moż­liwe, że przy­cho­dząc do niej, zasta­jemy na kuchence cie­pły gar­nek z reszt­kami jedze­nia. No jakim cudem, prze­cież poza­bie­ra­li­śmy zapałki, zapal­niczki, wszystko. Gdzie ten ogień zna­la­zła? W łazience, w sta­rym jun­ker­sie. Pod­pa­lała sobie kawa­łek papieru i szła z tym ogniem przez całe miesz­ka­nie. W życiu bym na to nie wpa­dła, gdy­bym jej nie przy­ła­pała. Otwo­rzy­łam drzwi i widzę, jak ona idzie przez przed­po­kój ostroż­nie z papie­rem, ogień sobie lata na boki, jak chce, a ona resztkę donosi i pod­pala kuchenkę. Szła jak w tran­sie, kom­plet­nie wyłą­czona, więc nie sły­szała, jak wcho­dzę. Uwie­rzyć nie mogłam.

Tak to było. Alzhe­imer coś wymy­ślał, a my reago­wa­li­śmy. Zawsze był krok do przodu.

W końcu wyku­pi­łam jej polisę ubez­pie­cze­niową, która chroni przed odpo­wie­dzial­no­ścią cywilną. Czyli miała po pro­stu OC jak samo­chód. Dziś uwa­żam to za zabawne, choć wtedy do śmie­chu nie było mi wcale.

Ręka

Rano tele­fon. Jedzie do leka­rza, ręka ją boli. Ale jak boli, czemu boli? Aku­rat nikt u niej nie spał, więc trudno było powie­dzieć. Pew­nie znowu coś sobie wymy­śliła. Poza tym jest nie­dziela, przy­chod­nia zamknięta, o co larum? Dobrze, przy­je­dziemy.

W domu wytrzesz­czamy oczy. Ręka jest cała fio­le­towa i opuch­nięta. Prze­ra­żeni jedziemy na SOR. Lekarz mówi: ale ta pani była tu wczo­raj.

Pró­bu­jemy odtwo­rzyć prze­bieg wyda­rzeń. Oka­zuje się, że wyszła na spa­cer, upa­dła przed kościo­łem, jakaś pani jej pomo­gła, zawio­zła do szpi­tala. Tam rent­gen i roz­po­zna­nie: zła­ma­nie. Zało­żyli gips, ode­słali do domu.

Jaki gips? Żad­nego gipsu nie ma.

Wró­ci­li­śmy do miesz­ka­nia, szu­kamy. Po godzi­nie zna­leź­li­śmy go w pudełku po butach. Był prak­tycz­nie w jed­nym kawałku, nie­roz­cięty, jesz­cze w kształ­cie cha­rak­te­ry­stycz­nej „elki”. Do dziś mam ciarki na ple­cach, gdy pomy­ślę, jak musiała manew­ro­wać zła­maną ręką, żeby uwol­nić się z gipsu. I jak bar­dzo musiało ją boleć, prze­cież tam od razu powstały prze­miesz­cze­nia — w zła­ma­niu. Zdjęła gips, bo nie wie­działa, czym jest i dla­czego w ogóle jest.

Nowego gipsu nie dostała. Lekarz na SOR-ze stwier­dził, że on już jej jeden zało­żył, wypa­dek był wczo­raj i pacjentka nie kwa­li­fi­kuje się do zaopa­trze­nia, niech idzie do orto­pedy. Dosta­łam tam szału. Krzy­cza­łam: czy wyście powa­rio­wali?! Prze­cież jest nie­dziela, co ja mam z tą ręką zro­bić? Jest fio­le­towa, wisi, boli! I wyobraź sobie, że oni jej nie zaopa­trzyli.

Zna­la­złam w Inter­ne­cie, że jest coś takiego, jak gips ela­styczny, który utwar­dza się pod wpły­wem wody. Poje­cha­łam do dyżur­nej apteki, kupi­łam, w domu odpa­li­łam YouTube’a i na wzór tego gipsu, co go zna­leź­li­śmy w pudełku po butach, zało­ży­łam jej opa­tru­nek w domu. Następ­nego dnia poszłam do orto­pedy, no bo prze­cież na­dal trzeba rękę pro­fe­sjo­nal­nie ogar­nąć. Lekarz spoj­rzał i powie­dział: wie pani co, świet­nie pani go zało­żyła, nie muszę nawet nic popra­wiać.

19393

Miała zablo­ko­wane połą­cze­nia wycho­dzące. Musie­li­śmy to zro­bić, bo przy­cho­dziły hor­ren­dalne rachunki za tele­fon — na czte­ry­sta, cza­sem sześć­set zło­tych. Oczy­wi­ście, że pró­bo­wa­li­śmy rekla­mo­wać, ale sły­sze­li­śmy tylko: pro­szę pań­stwa, to są nor­mal­nie zre­ali­zo­wane połą­cze­nia, nic nie możemy zro­bić, trzeba zapła­cić.

Apa­rat miała tra­dy­cyjny, sta­cjo­narny, obok note­sik z nume­rami, ale nie zawsze umiała z niego sko­rzy­stać. Wykrę­cała, myliła cyfry, dodzwa­niała się w różne miej­sca. Naj­czę­ściej w bilin­gach poja­wiał się 19393. Zabawne, że pamię­tam go do dziś. Zano­to­wany był w prze­róż­nych miej­scach w domu — na gaze­tach, skraw­kach papieru, ser­wet­kach. To była linia ope­ra­tora, pomoc tech­niczna, ale płatna. Numeru nie dało się zablo­ko­wać, bo każdy abo­nent musiał mieć do niego dostęp. No i nabi­jał opłaty.

Zre­zy­gno­wa­li­śmy w końcu z apa­ratu, kupi­li­śmy komórkę, taką dla sta­rych ludzi, z dużymi przy­ci­skami. Nie umiała się nią posłu­gi­wać, gubiła łado­warki, więc wró­ci­li­śmy do sta­cjo­nar­nego.

Te prze­boje z ope­ra­to­rem były jed­nym z powo­dów, dla któ­rych zaczę­łam sta­rać się o bycie opie­ku­nem praw­nym — żeby móc zmie­niać warunki umów, roz­wią­zy­wać je, zała­twić to, co w przy­padku zwy­kłej, nie­sfor­ma­li­zo­wa­nej opieki było nie­moż­liwe. Tych umów był opór. Nie raz i nie dwa, gdy szłam do niej po zaję­ciach, na stole znaj­do­wa­łam kopie pod­pi­sa­nych doku­men­tów — a to Inter­net, a to jakaś daro­wi­zna. Ludzie strasz­nie wyko­rzy­sty­wali to, że otwiera drzwi i jest ser­deczna. A prze­cież wie­dzieli, musieli się zorien­to­wać, że nie do końca panuje nad swoim umy­słem.

Kaloryfer

Kie­dyś tra­fi­li­śmy na fajną psy­chia­trę. Powie­działa, że jest taka tera­pia eks­pe­ry­men­talna, że może by coś pomo­gła. Kosz­to­wała dzie­więć­set zło­tych za mie­siąc lecze­nia. Dużo, szcze­gól­nie gdy już ci nie star­cza na opiekę, a do tego musisz opła­cić miesz­ka­nie, jedze­nie, wywa­lone w kosmos rachunki za tele­fon i tak dalej. Musie­li­śmy się strasz­nie szczy­pać z dodat­ko­wymi wydat­kami, ale mimo wszystko weszli­śmy w ten lek.

Czy był efekt? Kur­czę, no był. Na tam­tym eta­pie miała bar­dzo ubo­gie słow­nic­two. Zaczęła brać ten lek i po dwóch mie­sią­cach ni stąd, ni zowąd powie­działa dwa słowa, któ­rych nie uży­wała już od kilku lat. Jasne, że je pamię­tam: kalo­ry­fer i wide­lec. Byłam zachwy­cona. Jak idiotka cie­szy­łam się z dwóch głu­pich słów. Ile razy mówiła: ten kwia­tek stoi nad tym, no, wiesz; albo: daj mi to tu, żebym zja­dła. A tu pro­szę: nad kalo­ry­ferem i wide­lec, tak po pro­stu.

Po roku musie­li­śmy prze­rwać tera­pię, była dla nas zbyt droga. Nie wiem, czy było warto. Jedne słowa wra­cały, ale inne odcho­dziły. Ta cho­roba się nie zatrzy­muje. Coś odda, coś zabie­rze, na koniec i tak wszystko zmiata.

Klatka

Wycho­dziła na klatkę i potra­fiła tam stać, aż coś nie wymy­śli, jakby jakiś _djo­beł_ tam był i jej pod­po­wia­dał. Co można robić na klatce scho­do­wej? Zadzi­wia­jące, jak wiele.

Można wykrę­cać ludziom dzwonki i codzien­nie nara­żać się na pora­że­nie prą­dem. Można też wyrzu­cać jedze­nie. Naj­pierw wyno­siła gar­nek pię­tro wyżej i sta­wiała przy oknie. Obiad, sałatki, jabłka, różne rze­czy. Idąc do niej, naj­pierw się od razu wcho­dziło na pię­tro, żeby zabrać jedze­nie. Potem się zaczęło wywa­la­nie tego żar­cia z garnka i już nie było tak łatwo, że pozbie­rasz do torby i wyrzu­cisz. Trzeba było sprzą­tać całą klatkę.

To był ten moment, kiedy czło­wiek w ogóle się nie zasta­na­wiał, po co i dla­czego. Idzie, sprząta, ogar­nia, jak auto­mat, byle dalej, bo rze­czy do zro­bie­nia jest przy takim czło­wieku mnó­stwo. Jedyna reflek­sja, jaka ci się poja­wia, to jak zabez­pie­czyć te rze­czy, żeby ich nie wyno­siła. Albo przy­naj­mniej, żeby było wia­domo, gdzie ich potem szu­kać. Jak ten gips w pudełku po butach.

Sąsie­dzi? Byli życz­liwi, ale ich cier­pli­wość wisiała na wło­sku. Nie dzi­wię się, choć mia­łam żal. Ona zawsze była ser­deczną osobą, wszyst­kich lubiła, ze wszyst­kimi umiała poga­dać. Dla­tego tak mnie bolało, gdy trak­to­wali ją jak wariatkę. W pew­nym momen­cie zaczęli zwra­cać się do niej przeze mnie, nawet gdy była obok. Trak­to­wali ją jak przed­miot, nie pod­miot. Obcho­dzili naokoło, jakby jej już nie było. Wyrzu­cili ją poza obręb spo­łecz­no­ści, któ­rej była zawsze czę­ścią. Ger­truda nie była chora, Ger­truda była wariatką.

Lęk

Ja? Mnie w tym wszyst­kim jakby nie było.

Fizycz­nie nic mi nie dole­gało. Funk­cjo­no­wa­łam jak maszyna: stu­dia, praca, opieka, dom, chło­pak, a jeśli star­czyło czasu — namiastka życia towa­rzy­skiego. Przyjść, pomóc, wró­cić, zała­twić, zabez­pie­czyć, poto­wa­rzy­szyć, zdą­żyć. Nie było czasu czuć. Dzia­ła­łam zada­niowo, i to do tego stop­nia, że jak umarła, to nie wie­dzia­łam, co zro­bić ze swoim życiem. Byłam pewna, że gdy to się sta­nie, odzy­skam sie­bie. Zamiast tego doro­bi­łam się zabu­rzeń lęko­wych.

Zamknę­łam się w domu, nie byłam w sta­nie wyjść nawet do sklepu. Musia­łam zre­zy­gno­wać z pracy. Nic z tego nie rozu­mia­łam. Było mi lżej, odzy­ski­wa­łam swoje życie, wokół zaczęło się ukła­dać. Dzięki sprze­daży jej miesz­ka­nia pomo­głam mamie spła­cić długi, nie musia­łam się o nią już tak mar­twić. Wiele wąt­ków się pokoń­czyło, a węzły, któ­rych nie byłam w sta­nie odplą­tać, roz­wią­zały się same.

Psy­cho­te­ra­peutka, do któ­rej wtedy poszłam, na moje pyta­nie, dla­czego tak się ze mną dzieje, powie­działa, że prze­cież ja przez dzie­sięć lat nie dopusz­cza­łam do sie­bie emo­cji. Wszy­scy mnie wychwa­lali, dzi­wili się: Aga, jak ty to robisz? Tak świet­nie sobie radzisz. Uwa­żali mnie za hero­skę. I ja też myśla­łam, że tak mam, że potra­fię, że umiem udźwi­gnąć każdy cię­żar. Jeden raz tylko sio­stra powie­działa mi, że się boi, co ze mną będzie, gdy prze­stanę być super­bo­ha­terką. Prych­nę­łam wtedy. W ogóle nie dostrze­ga­łam mecha­ni­zmu, w któ­rym dzia­ła­łam. Ale rze­czy­wi­ście, gdy było po wszyst­kim, te nie­prze­pra­co­wane emo­cje wró­ciły i we mnie ude­rzyły.

Po latach opie­ko­wa­nia się wszyst­kimi dookoła przy­szło mi zaopie­ko­wać się samą sobą. I nie podo­ła­łam temu. Ojcu płacę czynsz, bo jest takim żulem, że nie miałby gdzie miesz­kać. Gdy zmarli jego rodzice i dosta­li­śmy w spadku dom, za pie­nią­dze ze sprze­daży spła­ci­łam długi, łącz­nie z zale­głym obo­wiąz­kiem ali­men­ta­cyj­nym na sie­bie i sio­strę, a potem kupi­łam mu miesz­ka­nie. Iro­nią losu jest, że sama do dziś swo­jego nie mam.

Wiem, że ich nie ura­tuję, ale to, co robię, mnie uspo­kaja. Mam czy­ste sumie­nie. Kie­dyś to prze­pra­cuję, obie­cuję.

Problemy

Nikt z nas nie mógł pil­no­wać jej dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Ja, bo stu­dio­wa­łam i pra­co­wa­łam, żeby jakoś żyć, zni­kąd nie mia­łam pomocy. Reszta się nie poczu­wała, „bo Aga ogar­nie”.

Jasne, że szu­ka­łam opie­kunki. Do dziś mam gdzieś w archi­wum kom­pu­tera treść ogło­sze­nia, które wsta­wia­łam w Inter­ne­cie. Nie potrze­bo­wa­łam kogoś, kto będzie ją mył, sprzą­tał, goto­wał. Zale­żało mi tylko na tym, żeby posie­dzieć, poto­wa­rzy­szyć, popil­no­wać, no i cho­dzić. Żadna opie­kunka tego nie wytrzy­my­wała. Para­doks, że łatwiej im było sprzą­tać odchody, niż iść na spa­cer. Takie jest wyobra­że­nie o cho­rych na alzhe­imera: przyjść, posie­dzieć obok, pooglą­dać tele­wi­zję, poplot­ko­wać przez tele­fon. Na cho­dze­nie nikt się nie pisze.

Prze­szkodą były też pie­nią­dze. Nie mie­li­śmy ich. Jej eme­ry­tura się roz­pły­wała, mnie ledwo star­czało na wyna­jem, matka miała długi. Wujek kasę miał, ale cen­tuś był taki, że w życiu nie dałby paru tysięcy na jakąś „obcą babę”, żeby się po domu krę­ciła. Prze­cież jest Aga, i to za darmo.

Opie­kunki chciały pięt­na­ście, nie­które dwa­dzie­ścia za godzinę. Ja mogłam dać sie­dem. Było mi wstyd, gdy pisa­łam, jaką mogę zapro­po­no­wać stawkę. Prze­cież wie­dzia­łam, że to żenu­jąco mało. Sta­ra­łam się przy­go­to­wać wszystko tak, żeby one nie musiały już wiele robić. Jedze­nie odgrzać, nic nie sprzą­tać, posie­dzieć i wyjść na ten cho­lerny spa­cer. Jest pani śmieszna, sły­sza­łam.

Wspar­cie z gminy? Była to jakaś opcja, ale nie taka, jak mogłoby się wyda­wać. Opie­kunka stam­tąd przy­cho­dzi na kilka godzin w tygo­dniu. Zrobi zakupy, może poda obiad, nic wię­cej. Tyle to my sami robi­li­śmy. Nam potrzeba było kogoś na dłu­żej, na tych osiem, dzie­więć godzin dzien­nie, kiedy pró­bo­wa­li­śmy żyć wła­snym życiem. Plus, żeby w ogóle kogoś dostać do pomocy, trzeba być bied­nym. Jej eme­ry­tura nie była naj­mniej­sza. To, że zni­kała szyb­ciej, niż się poja­wiała, nikogo nie inte­re­so­wało.

MOPS-u² to ja się wła­ści­wie bałam. Jedna sąsiadka, wredna baba, choć tro­chę ją rozu­mia­łam, zgło­siła im, że samotna loka­torka jest nie­bez­pieczna, bru­dzi klatkę, wykręca dzwonki, stwa­rza zagro­że­nie dla sie­bie i innych. Stra­szyła mnie: będą pro­blemy. Czu­łam lęk. Raz: jako opie­kun prawny za pozo­sta­wie­nie jej bez opieki odpo­wia­da­łam for­mal­nie, dwa: naprawdę nie byłam pewna, czy sąsie­dzi nie zaczną nam robić koło pióra. Oni się bali. Rozu­miem ich, ale trudno mi było znieść to poczu­cie, że ktoś myśli, że robisz za mało, a ty prze­cież rezy­gnu­jesz już z pra­wie całego swo­jego życia.

Byłam zestre­so­wana tym zastra­sza­niem, zaszczu­wa­niem. Real­nie bałam się, że ktoś nas o coś pozwie i będę miała kło­poty. Zasta­na­wia­łam się, co mogę wię­cej, ale żeby zaopie­ko­wać się nią na sto pro­cent, musia­ła­bym zre­zy­gno­wać ze stu­diów, z pracy, chło­paka, sie­bie. Zresztą, tro­chę już tak było. Zna­jomi mówili mi póź­niej, że znik­nę­łam z ich życia na dzie­sięć lat, że nie było mnie po pro­stu. A ja robi­łam wszystko, żeby jakoś dać radę.

Sąsiadka, w rzad­kich przy­pły­wach na swój spo­sób rozu­mia­nej życz­li­wo­ści, mówiła: pomyśl, dziecko, o domu opieki. Ile tak można? Ty się męczysz, ona się męczy. Będzie wszyst­kim łatwiej.

Dla mnie to by było jak zdrada. Nie umia­łam. Ale tak, zdra­dzi­łam. Do dziś palę się ze wstydu.

Dom dziecka

To był naj­gor­szy dzień mojego życia. Sie­dzia­łam z nią na tyl­nym sie­dze­niu, mama z wuj­kiem z przodu. W bagaż­niku walizki, w środku naj­lep­sze ciu­chy, gar­sonki, koron­kowe koszule, wyj­ściowe, bo prze­cież jedzie do ludzi. Pomo­gli­śmy jej wejść do auta. Powie­dzie­li­śmy, że ruszamy do leka­rza.

Przez całą drogę z uśmie­chem oglą­dała widoczki za oknem. A ja w środku wyłam, że ją wywożę, że robię jej tak wielką krzywdę, a ona jest tego nie­świa­doma.

Pamię­tam, że gdy doje­cha­li­śmy na miej­sce i roz­ma­wia­li­śmy z pra­cow­ni­kami, ona sia­dła tak mię­dzy tymi bab­ciami i dziad­kami i cze­kała. W kurtce, nie pozwo­liła się roze­brać, bo prze­cież ona tu nie mieszka, zaraz wraca do domu. A myśmy wie­dzieli, że nie, że ona już stam­tąd do nas nie wróci.

Powie­dzieli, że naj­le­piej, byśmy wyszli cicha­czem, bez poże­gna­nia, że tak jest lepiej. Posłu­cha­li­śmy. Widzia­łam ją potem przez okno. Sie­działa tam i cze­kała, aż ją ktoś weź­mie, jak jakiś pies w schro­ni­sku.

Mil­cze­li­śmy całą drogę powrotną. W pew­nym momen­cie wujek zatrzy­mał się na pobo­czu i wybuch­nął pła­czem. Zaczął łkać jak nie­mowlę. Nawet on nie wytrzy­mał.

Odwie­dzi­łam ją tam tylko dwa razy. Nie umia­łam wię­cej. Czu­łam, jak­bym ją oddała do domu dziecka.

Knedle

Na początku mama i wujek bywali u niej co tydzień. Doglą­dali, czy opieka jest nale­żyta, dowo­zili leki, pam­persy. Pobyt kosz­to­wał dwa i pół tysiąca za miej­sce w dwu­oso­bo­wym pokoju, na mie­siąc. Wymy­śli­łam, że wynajmę jej miesz­ka­nie, nie chcia­łam go jesz­cze sprze­da­wać, i razem z eme­ry­turą było na opła­ce­nie domu opieki.

Dobrze się tam odna­la­zła. Była zadbana. Przy­cho­dził do nich fry­zjer, miała czę­sto poma­lo­wane paznok­cie. Był duży ogród, pies. Miała swo­bodę cho­dze­nia, bar­dzo nam na tym zale­żało. Zna­la­zła przy­ja­ciółkę, cho­dziły razem po kory­ta­rzu pod rękę, opo­wia­dały sobie jakieś sytu­acje. Pani była tak samo opa­lona jak ona, więc pew­nie jakiś drugi „cho­dzik”. Póź­niej oka­zało się, że jest głu­cha, a ona cały czas do niej coś mówiła. Żad­nej to nie prze­szka­dzało.

Czy czu­łam się lepiej, wie­dząc, że jest jej tam dobrze? Tak, dla­tego nie przy­jeż­dża­łam. Mię­dzy innymi. Też dla­tego, że z chwilą, gdy ją odda­łam, czu­łam, że nasz wspólny czas dobiegł końca.

Któ­re­goś dnia mama powie­działa, że trzeba kie­dyś kupić czarny strój. Pory­cza­ły­śmy się. Przej­rza­ły­śmy jej gar­sonki, czy któ­raś się nie nadaje, chwilę roz­ma­wia­ły­śmy o tym, co trzeba będzie zro­bić, gdy umrze.

Byłam w auto­bu­sie, gdy zadzwo­nili. Jecha­łam na ślub kole­żanki. Popro­si­łam tylko, żeby nie mówili mamie, że sama to zro­bię. Bałam się, że wpad­nie w panikę, była straszną histe­ryczką. Wzię­łam sio­strę, poje­cha­ły­śmy do niej razem. Gdy otwo­rzyła drzwi i nas zoba­czyła, od razu wie­działa.

To było w sobotę. Na obiad były kne­dle ze śliw­kami. Popro­siła, żeby ją zapro­wa­dzić do pokoju, ponoć źle się czuła. Myśleli, że to przez te śliwki, że zaszko­dziły. Poło­żyła się. Gdy przy­szli spraw­dzić, jak się ma, już jej nie było. Po pro­stu zasnęła.

Do swo­ich zna­jo­mych wysła­łam zdję­cie pie­rożka z iksami zamiast oczu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Celowo uży­wam sfor­mu­ło­wa­nia „w cho­ro­bie”, ponie­waż samej cho­roby Alzhe­imera nie da się wyle­czyć. Leki, które sto­suje się w jej prze­biegu, mają za zada­nie łago­dzić objawy, a przez to spo­wal­niać zmiany neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjne w mózgu. Co wię­cej, wyka­zują względną sku­tecz­ność jedy­nie na wcze­snym jej eta­pie (od łagod­nej do śred­nio­za­awan­so­wa­nej postaci otę­pie­nia typu alzhe­ime­row­skiego). Ponadto osoby żyjące z tą dia­gnozą są leczone na cho­roby współ­to­wa­rzy­szące, zaży­wają też czę­sto leki psy­chia­tryczne, na przy­kład o dzia­ła­niu wyci­sza­ją­cym.

2.

Miej­ski ośro­dek pomocy spo­łecz­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: