[nienapisane] - ebook
[nienapisane] - ebook
Nienapisane? Książki składają się – na ogół – z tego, co udało się ich autorom napisać (lub zapisać). Czym więc jest „nienapisane”, które pojawia się w miejscu tytułu? Słowem, które tytuł udaje? Do pewnego stopnia. Książka składająca się z fragmentów nienapisanych książek nie może mieć prawdziwego tytułu. Głównym bohaterem tej książki jest to, co zostało jedynie wyznaczone, zaprojektowane przez zamieszczone w niej teksty – co było niegdyś tematem milczenia lub przedmiotem marzeń. Słowo postawione w miejscu tytułu otwarcie zapowiada zatem, że więcej jest w tej książce nienapisanego niż napisanego, że pisanie otwiera coraz większą, rosnącą z każdym słowem i każdym zdaniem przestrzeń nienapisanego. Ono jest zresztą zawsze ciekawsze od tego wszystkiego, co znalazło już jakiś wyraz w słowach.
Spis treści
Prolog. Napisane, nienapisane
Otwieram
I
Archiwum martwych twarzy
Marat/Marat
Piłsudski i Piłsudski. Pierwszy szkic do dziejów
twarzy wodza
Piłsudski i Piłsudski. Ostatni akt
Urzeczywistnianie mitu
Schulz fizjonomista
Czy poeta powinien dać się portretować?
Uwiedzenia, czyli o miłości do wizerunków
Ze wstępnych notatek do Lalki
II
Literatura i nieobecność śmierci
III
Bruno Schulz. Archeologia „ja” pisarza
Konflikt przeciwstawnych marzeń. Spotkanie Peipera
z romantyzmem
„Ja” między tekstami
Księga, cierpienie i śmierć
Pamiętnik z półgrobu
Epilog. Milczący metronom
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-171-9 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Późno zrozumiałem, że sięganie po pióro – choćby tylko po to, by pisać o pisaniu innych – nie jest czynnością bez znaczenia i pociąga za sobą nieodwracalne skutki. Długo nie docierało do mnie, że pisanie rzadko bywa niewinne, co znaczy tu: czysto literackie – papierowe. Zawsze w jakimś stopniu wyrastając z wewnętrznego świata piszącego, ujawnia jego „ja”. Każde pisanie jest ostatecznie tym właśnie: p o z o s t a w i a n i e m ś l a d ó w. Tadeusz Peiper, bohater jednej z nienapisanych przeze mnie książek, był ponadto przekonany, że jest też nieuchronnie samozdradą. „Wybierając słowo spośród słów, zdradzamy się” – głosił w jednym z manifestów¹. W innym zapewniał: „Podajcie mi trzy metafory, w utworze jakiegoś poety bezpośrednio po sobie następujące, a powiem wam o tym poecie tyleż, co najobszerniejszy jego biograf”².
Nie jestem i nigdy nie byłem poetą, a mimo to mam poczucie, że nieostrożnie biorąc co pewien czas pióro do ręki, dokonałem zbyt wielu takich zdrad. Skoro więc nie udało mi się przeżyć dotychczasowego życia bez zaznaczania swojej obecności w słowie – co byłoby najlepszym rozwiązaniem (problemu istnienia) i dobrym wyjściem (z tego świata) – powinienem zatroszczyć się o ślady nieopatrznie pozostawione. Niech przynajmniej staną się świadectwami. Może okażą się komuś przydatne. Choćby jako przestroga przed pisaniem, które nie jest koniecznie do zbawienia potrzebne.
A przecież mogło być inaczej. Da się chyba jakoś przejść przez życie, nie pozostawiając śladów?
To późne marzenie, marzenie wieku dojrzałego, które pojawia się wówczas, gdy już się zna swoją miarę. I miarę innych. Nic po sobie nie zostawić, żadnego słowa, które mówiłoby o naszym jednostkowym losie i pozwalało innym przymuszać nas do dialogu zza grobu, bezceremonialnie wzywać nas (z zaświatów) na świadków w sprawie jakichś aktualnych ziemskich sporów… Ach, tak – nic po sobie nie zostawić. Rozproszyć się bez śladu. Nawet grobu nie mieć.
Równie wiele w tym pychy, co w przeciwstawnym pragnieniu: by żyć wiecznie w swoim dziele. Zamiast non omnis moriar – umrę wszystek, raz a dobrze, do końca i bez reszty. Ale to tylko marzenie. Marzenie, które nie może być pierwsze i dlatego jest tak trudne do spełnienia. Prawdopodobnie w ogóle nieziszczalne. Trzeba by bowiem sięgnąć po niemożliwe: od początku (i z własnego wyboru) umieścić się poza dziedziną ludzkiej komunikacji, w każdej chwili pozostawać skrytym, zamkniętym zawsze w sobie – jak istnienie doskonałe, które sobie samemu wystarcza. I nic nie mówić, nic nie czynić. Pozbawić się nawet własnej twarzy lub ukryć się pod cudzą postacią, pod nieruchomą maską, rzucając światu: Larvatus prodeo.
Gdybyż to wszystko było wiadome u początku naszego istnienia. Ale nie jest i być nie może. To inni najpierw muszą powiedzieć nam, kim jesteśmy, i dopiero potem – już świadomi siebie – możemy marzyć o niebyciu. Podobnie zresztą wielkość „ja” i wieczność „ja”, o które tak często toczy się gra w literaturze, zależy od innych. Piszę dla was – i dzięki wam okazuje się, czy jestem święty czy przeklęty, dzięki wam i waszej pamięci przetrwam (lub nie) swoją śmierć. W niektórych pisarzach budzi się jednak odmienna potrzeba. Realizuje się ona poprzez oddalenie, czy nawet porzucenie wspólnoty, odmowę dialogu i podjęcie gry ze sobą za pomocą pisania. „Ja” staje naprzeciw „ja” i poszukuje się w tym, co napisane. Cóż innym do tego?
Literatura jest instytucją. Wymaga liczby mnogiej. Każdy, kto w pisaniu poszukuje siebie, kto pisaniem (dla siebie samego) chce uzasadnić lub usprawiedliwić swoje istnienie, staje poza literaturą. Inna rzecz, że ci właśnie piszący, którzy literaturę zdradzają, są – paradoksalnie – najczęściej wynoszeni na ołtarze jako jej święci i męczennicy. Ale wówczas są przez innych na powrót w niej umieszczani. Siłą i często wbrew jasno wyrażonej woli. Wystarczy przypomnieć Kafkę, zdradzonego Kafkę, który przed śmiercią kazał spalić swoje rękopisy, których nie spalono.
Nie wszyscy są oczywiście tak radykalni w zacieraniu śladów po sobie. Tadeusz Peiper, Bruno Schulz i Miron Białoszewski, którym na dalszych stronach poświęcam więcej uwagi, prowadzili – każdy inaczej – skomplikowane gry ujawniania się i ukrywania w pisaniu. Żaden z nich jednak nie wyzbył się myśli o innych, o czytelnikach – ani „nieśmiały” Schulz, którego literatura zaczęła się w korespondencji, ani „wstydliwy” Peiper, jako awangardowy poeta pseudonimujący uczucia, a na koniec życia siebie samego stawiający w centrum Księgi pamiętnikarza, ani „osobny” Białoszewski, dla którego pisanie było sposobem istnienia pośród innych. Pozostawione przez nich ślady to świadectwa – świadectwa oddalania się i powrotów, przechodzenia od świata zamkniętego do zbiorowości, choćby tylko wyimaginowanej czy przyszłej.
A zatem – kompromis? Rozwiązanie pośrednie? Jeśli już się popełniło tę nieostrożność (którą jest pisanie), warto przynajmniej zawczasu pomyśleć o tym, co zrobić z tym, co się napisało, i przekształcić pozostawione ślady w świadectwa własnego istnienia. I dać je innym. Bo ślad się zostawia, świadectwo zaś – daje. Powinienem uczyć się tego od pisarzy, o których pisałem najchętniej.
Powinienem? Nie powinienem? Właśnie od nich i tylko od nich? Jest jeszcze jedna, tym razem literacka postać, której los mnie przejmuje i zastanawia. To Jaromil Hladík – mój bliźni. I wasz bliźni także, jeśli próbujecie czasem coś napisać. Jego przypadek każe jeszcze inaczej myśleć o byciu i pisaniu.
2
Ten czeski pisarz jest bohaterem opowiadania Jorge Luisa Borgesa Tajemny cud. Krótki, kilkustronicowy utwór z 1943 roku, włączony przez autora do tomu Fikcje (i cyklu Twory wyobraźni), przedstawia Hladíka w chwili dla niego przełomowej³. Hladík – uwięziony i skazany przez hitlerowców na śmierć za antyhitlerowskie manifestacje – oczekuje w celi na egzekucję. Jest pisarzem. Ale – jako pisarz – ciągle pozostaje niespełniony. Wie o tym nazbyt dobrze. Dawno już przekroczył granicę czterdziestu lat i mimo to nie stworzył dzieła, w którym mógłby żyć wiecznie. Gdy dosięgnie go kula, umrze więc wszystek. Modli się o cud. Jego prośba zostaje wysłuchana w ostatniej chwili. Dosłownie w ostatniej. Staje przed plutonem egzekucyjnym. Żołnierze celują w jego serce. Pada komenda. Grad kul pędzi w stronę Hladíka. I w tym właśnie momencie zdarza się tytułowy cud – cud tajemny, bo nikt poza Hladíkiem o nim nie wie. Kule się zatrzymują. Pisarz po pewnym czasie rozumie, że uzyskał odroczenie. Świat wokół niego zamarł. Myśli Hladíka – uwolnione spod presji czasu – wędrują, jak chcą. Hladík kończy dzieło życia. Świat – nieświadom tego, co się właśnie dokonuje w głowie pisarza – czeka znieruchomiały. Hladík dobiera słowa, skreśla w myśli chybione aleksandryny, zastępuje je nowymi. Tak powstaje dramat wierszem, zatytułowany Wrogowie. Po roku praca jest skończona. Hladík odnajduje ostatni przymiotnik – a wówczas: cztery hitlerowskie kule, zmęczone długim oczekiwaniem, trafiają w jego serce. Dzieło ukończone. Nie ma potrzeby żyć dłużej.
„Jaromil Hladík zmarł dnia 29 marca rano, o godzinie dziewiątej i dwie minuty” – informuje w ostatnim zdaniu opowiadania Borges.
Co się przydarzyło Hladíkowi? Tajemny cud, który na jego błaganie uczynił Bóg, polegał na tym, że pękła konstrukcja łącząca czas wewnętrzny z czasem zewnętrznym. Kładka została zerwana – kładka, po której „ja” wędruje do świata (a świat narzuca swoją wolę i swoje prawa). Monada ludzka zamknęła się w sobie. Czy to wolność? Jej ceną jest samotność. W wypadku stojącego przed plutonem egzekucyjnym czeskiego pisarza była to samotność bezwzględna (Hladík nic już nikomu nie powie, nikt też do niego się nie odezwie) i ostateczna. U jej kresu oczekiwała na Hladíka niechybna śmierć.
Po co więc pisać, gdy śmierć tuż-tuż? Hladík nie stawiał tego pytania. Nie pisał dla innych, dla potomności, dla sławy (ani nawet dla Boga, gdyż – jak skwapliwie informuje narrator – o jego „gustach literackich niewiele wiedział”). Wygląda na to, że Hladík pisał dla siebie, że pisał po to, by osiągnąć miarę, którą sam ustanowił. Czy sprzeniewierzył się w ten sposób powołaniu pisarza? Znam wielu, którzy twierdząco odpowiedzieliby na to pytanie. Literatura – choćby penetrowała najgłębsze warstwy czyjegoś istnienia jednostkowego – nie może pozostawać w granicach „ja”. Bez innych nie ma literatury. Nic zresztą bez nich nie ma – ani miłości, ani śmierci. Szkoda więc, że Bóg tak się wysilał dla Hladíka, któremu wystarczyły autodefinicje: samookreślenia i samopotwierdzenia w spełnionym akcie twórczym.
Ale jest w tym geście rezygnacji z innych (a także ze świata jako przedmiotu wypowiedzi i odniesienia literatury) wiele heroizmu – i rozrzutności. Mało kogo byłoby na to stać. Hladík, prosząc Boga o cud, godzi się na samotność i wygnanie ze świata. Jest więc skazany na siebie samego i na rychłą śmierć, która wszystko skończy, nie dając żadnej nadziei na przetrwanie – bo przecież także ono spoczywa w rękach innych. Nic więc dziwnego, że śmierć nadchodzi najprędzej, jak tylko może. Czeka, aż Hladík znajdzie ostatnie słowo tragedii, by pozwolić kulom sięgnąć celu.
3
Tyle Borges. Proponuję teraz zmianę kwantyfikatora. Zamiast szczegółowego (niejaki Hladík) – ogólny: każdy pisarz. A wówczas tuzinkowy czeski autor nieukończonych Wrogów, o którym milczy historia literatury (a także, co znacznie gorsze, Internet), staje się pisarzem w ogóle – pisarzem archetypicznym. Opowiadanie Borgesa pozwala wypowiedzieć serię efektownych zdań na jego temat i na temat uprawianej przez niego profesji. Oto kilka z nich:
Pisać trzeba tak, jakby się stało przed plutonem egzekucyjnym – karabiny wymierzone w pierś, chwila śmierci bliska.
W pisaniu całe życie streszcza się w jednej chwili. Czas wydaje się zawieszony – ale to zawieszenie przywołuje nieuchronną śmierć. Taką cenę trzeba płacić za tajemny cud, który czasem staje się udziałem piszących.
Pisanie to praktykowanie samotności. Śmierć jest jedyną towarzyszką pisarza.
Pisarz to skazaniec.
Śmierć nadaje pisaniu (dziełu pisarza) sens ostateczny. To ona stawia ostatnią kropkę.
Jak widać, Hladík mógłby się stać patronem niejednego poety o mrocznym obliczu. Jeśli o mnie chodzi, to pośród tych kategorycznych stwierdzeń najbardziej przejmuje mnie to, które mówi o relacji między pisaniem i czasem. Wiem dobrze, że cud podobny do tego, którego bohaterem był Hladík, się nie zdarzy. Choć – jak wiadomo – niekiedy czas w akcie pisania traci swoją władzę i zastyga, nieruchomieje, jakby go nie było. Nie powinno się jednak ulegać pokusie zamknięcia we własnym świecie. Należy odrzucić dar i nie godzić się na odroczenie, którego ceną jest wyjście poza wspólnotę. Już lepiej chyba umrzeć niespełnionym.
Ileż warte jest doświadczenie, którym nie możemy się podzielić z innymi? Niektórzy sądzą, że tylko takie doświadczenie jest naprawdę coś warte. Ale oni unieważniają literaturę, unieważniają sztukę – a nawet zwykłe codzienne gadanie, bez którego tak trudno byłoby żyć.
Hladík jest fałszywym mistrzem. Nie należy go naśladować.
Literatura to nie „ja” – ani nawet nie „my”. Literatura to inni, bez których wszystko, co jest naszym udziałem, byłoby niewiele więcej warte niż kropla deszczu spływająca po policzku Jaromila Hladíka w tej samej chwili, w której kule zbliżały się do jego serca.
Napisałem, co napisałem, i dziwię się sobie. Dlaczego wychwalam wspólnotę? Przecież chciałem pokazać, że każdy pisarz – czy tego chce, czy nie – jest Hladíkiem skazanym na mówienie do siebie. I na śmierć.
A jednak – nie. Niekoniecznie. Muszę wierzyć, że pisanie pozwala wyjść z zamknięcia, zwłaszcza takiego, w którym znalazł się Hladík. W przeciwnym razie dawanie świadectwa – publikowanie tego, co się napisało – nie miałoby żadnego sensu.
4
W przypowieści Borgesa pojawia się jeszcze jeden ważny dla mnie motyw: rozziew między zamiarem a spełnieniem i wynikający stąd problem nieukończonego dzieła. Hladík – mój bliźni – jest rozdarty pomiędzy projektem a realizacją. Borges zwraca uwagę, że „jak każdy pisarz mierzył zalety innych wedle ich czynów i chciał, żeby inni oceniali go miarą jego intencji i natchnień”. To jakby o mnie. Pocieszające są tu jednak słowa „jak każdy pisarz”, czyli, zdaniem Borgesa, jest to przypadłość ogólna. To przesunięcie punktu ciężkości na fazę poprzedzającą pisanie można różnie rozumieć – wartościująco, jak Hladík, ale też psychologicznie, przeciwstawiając radość rozpoczynania (intencja) smutkowi kończenia (czyn): zamykania, dopełniania, dochodzenia do kresu, stawiania ostatniej kropki…
Bardzo wielu ważnych kropek nie postawiłem. Dotyczy to zarówno pojedynczych tekstów, jak i całych książek, które na zawsze pozostały mniej lub bardziej luźnymi projektami. Moje ulubione miejsce to sfera „intencji i natchnień”. I marzeń. Marzeń o nienapisanych książkach. Książkach o maskach pośmiertnych, o twarzach i ich czytaniu, o Peiperze, o Schulzu, o poetyckich sztukach umierania…⁴
Nigdy zatem nie sądziłem, że przedstawione tu teksty znajdą się w ramach jednej okładki. Pisałem je przecież z myślą o r ó ż n y c h książkach. Żadna z nich nie powstała. Albo jeden (niezrealizowany) projekt porzucałem dla innego (którego także nie udało się zrealizować), albo coś (na przykład Historia lub bezlitosne Życie) uniemożliwiało mi dalszą pracę, albo – najzwyczajniej – zaczynałem się nudzić krążeniem wokół tego samego tematu. Dość, że równie łatwo porzucałem i wielkie projekty, i zaledwie rozpoczęte teksty – niekiedy tylko pośpiesznie je zamykając. I czyniłem to z ulgą i radością mąconą – niestety – niejasnym poczuciem winy. Jeśli to grzech, grzeszyłem wiele razy. Nic jednak nie było mnie w stanie przymusić do zrobienia ostatnich kroków wedle założonego wcześniej planu.
O co tu chodzi? – pytałem nieraz sam siebie. Dlaczego euforia pierwszych myśli i słów tak łatwo mnie ogarnia? I dlaczego tak prędko mija? Z jakiego powodu zawsze z wielkim trudem i tylko pod przymusem (z pistoletem przy głowie) kończę pisanie? Czy koniec – koniec pisania – zawsze musi być doświadczeniem negatywnym? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Na co dzień nie musiałem ich znać. Życie nieraz wymuszało na mnie jakieś ostatnie słowa, postawienie kropki, uznanie, że to już koniec, że nic więcej nie pomyślę i nie dodam. Więc to już wszystko, więc tylko tyle – dziwiłem się rozczarowany. Terminy wydawnicze (wielokrotnie negocjowane i przesuwane), stopnie naukowe (uzyskiwane w ostatniej chwili), czyjeś oczekiwanie na odpowiedź (którą nosiłem całymi dniami w głowie, lecz której nie byłem w stanie zapisać) – gdyby nie zewnętrzne naciski tego rodzaju, jako piszący niczego pewnie bym w życiu nie skończył.
Trudno żyć z tym, co się napisało, jeszcze trudniej z nienapisanym. Podejrzewam, że to nie tylko moje kłopoty. Każdy, kto pisze (cokolwiek – własne wiersze czy studium o cudzych wierszach), żyje pokątnie w tym, co napisał, i jest zarazem w n i e w o l i n i e n a p i s a n e g o. Nienapisane to złowrogie monstrum. To mrok i tajemnica. Ale nienapisane jest również nadzieją na przyszłość, porankiem, który rozpoczyna nowy dzień. Trzeba by zatem, idąc ślad w ślad za piszącymi, wytyczać granicę – granicę najważniejszą, która rozdziela dwie krainy: napisanego i nienapisanego, ponieważ „ja” tego-który-wziął-pióro-do-ręki jest ukryte w nich obydwu.
O, nienapisane! Któż cię wysłowi i odda ci sprawiedliwość? Kiedyż w żywotach poetów obok stron poświęconych ich poetyckim dokonaniom pojawią się na równych prawach strony na temat zaniechań: nieukończonych wierszy, straconych zapałów, porzuconych projektów? Ta ciemna i na ogół nierozpoznana kraina nienapisanego mówi o poecie równie wiele jak jego najgłośniejsze, po wielekroć przedrukowywane i powtarzane strofy, a czasem i więcej. Kryją się w niej przecież nie tylko świadectwa porażek i niespełnień, ale też dowody wielkich poruszeń serca i wyobraźni, jakieś niewysłowione przeczucia, obsesyjne idee obok zaledwie pomyślanych czy tylko przeczuwanych projektów, które (ze strachu? z lenistwa? z braku sił lub talentu?) są porzucane, a w końcu zapominane. Po to, by je poznać, trzeba zaglądać do „papierów pozostałych”, uważnie inwentaryzować całą tak zwaną spuściznę pisarza, przede wszystkim jednak – czytać między wierszami. I w ten sposób z napisanego wywodzić nienapisane.
Im dłużej się pisze, tym bardziej powiększa się obszar nienapisanego, które jest cieniem każdego słowa, niejawną stroną tego, co zyskuje w końcu jakąś językową postać. Obydwie części pisania – spełnionego i niespełnionego – przylegają do siebie. Konieczna jest równowaga między nimi, osiągana zawsze na mocy jednorazowego prawa. Źle jest, jeśli jedna strona bierze górę. Gdy więcej jest napisanego, nic słów nie trzyma na uwięzi i wydają się one zbyt lekkie, zbyt wysoko szybują ponad ziemią doświadczenia. Gdy jest odwrotnie – wówczas nad nienapisanym unoszą się trujące opary. Dzieje się tak, jakby porzucone myśli i słowa rozkładały się, fermentowały i gniły. Jest coraz duszniej. I nic już napisać nie można.
Znam dobrze ten stan. Pewnego dnia zrozumiałem, że – jeśli mam jeszcze cokolwiek w życiu zrobić, coś napisać – powinienem otworzyć okno, wpuścić trochę światła, przewietrzyć szuflady.
Dlaczego tak późno? Miałem przecież niejedną okazję, by zrobić to wcześniej. Większość tekstów powstała w ubiegłym wieku. Niektóre jeszcze w jałowych latach stanu wojennego, a więc w epoce, w której najbardziej zajmowała mnie „władza słowa”, wysławiana w szkicach nieodwołalnie skazanych przeze mnie dzisiaj na zapomnienie⁵. A zatem? Najpierw nie mogłem, później nie chciałem.
Kiedy się nagle staje wydawcą, radykalnie zmienia się pogląd na wagę i moc słowa drukowanego. Przez ostatnie trzynaście lat byłem świadkiem, a często też sprawcą powoływania do publicznego istnienia kilkuset książek – wielkich i zwykłych, przeciętnych. Niewiele czasu potrzebowałem, żeby zrozumieć, czym to się zwykle kończy. Nieraz miałem ochotę wziąć autora za rękę i powiedzieć mu: „Miły, wiedz, że w dniu ukazania się twojej książki świat nie zatrzyma się w niemym zachwycie. Mało kto ją w ogóle zauważy. Będziesz miał wielkie szczęście, jeśli znajdziesz kilku prawdziwych czytelników. Nie licz więc na Wielką Odmianę Wszystkiego. Twoje słowa – piękne i wzniosłe – nie mają takiej mocy, podobnie zresztą jak słowa innych autorów, których książki przepełniają księgarnie. Nie miej więc żalu do mnie, biednego wydawcy, że świat mimo uszu puści twoje słowa, że nie obdarzy cię miłością, na jaką liczysz i jakiej potrzebujesz”. Jednak milczałem. Wiedziałem, że na moje ostrzeżenia usłyszę: „To po co w takim razie pisać i po co wydawać książki?”. Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Lepiej go zresztą nie stawiać, gdy jest się już po tej stronie pisma.
To, że w końcu po wielu latach postanowiłem wydać swoją własną książkę, złożoną z kilku młodzieńczych szkiców dopełnionych paroma późniejszymi, pisanymi w wieku męskim, nie znaczy, że żywię jakieś złudzenia na temat jej dalszych losów. Nie, nie mam żadnych złudzeń. Lepiej niż większość autorów wiem, jak to się skończy. Postanowiłem dać świadectwo, i to wszystko. Liczę ponadto na kilku czytelników. Znam ich z imienia. Traktuję tę książkę jak kierowany do nich list. Rodzaj dowodu, że o czymś myślałem i coś mnie poruszało, coś zastanawiało przez wspólnie spędzone z nimi lata.
Oto moja gruba kreska. Odcięcie się od przeszłości. Wyzwolenie od młodzieńczych projektów, których w wieku dojrzałym – choć próbowałem – nie potrafiłem zrealizować. Otwarcie nowego pola. Być może wieczne już milczenie. Być może nieposkromione gadulstwo. Któż to wie.Otwieram…
Otwieram na chybił trafił O niedogodności narodzin Emila Ciorana, którego nie potrafię czytać dłużej niż przez krótką chwilę, choć – sam nie wiem po co – kupuję wszystkie jego książki, i znajduję te oto słowa: „Ćwiczyć się w niepozostawianiu śladów”… Coś dla mnie, myślę. I dalej rozwinięcie: „oto wojna, jaką w każdej chwili toczymy z samymi sobą, jedynie po to, by sobie udowodnić, że gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy zostać mędrcami…”¹.
Gdybyśmy tylko chcieli! Ale przecież nie chcemy. Mam więc puentę wstępu i zarazem motto całej książki.Marat / Marat
Na koniec Charlotte Corday zabiła Marata. Widzieliśmy to na własne oczy¹. Trzy razy podchodziła do drzwi, aż wreszcie skrywany pod szalem sztylet ugodził jego udręczone chorobą ciało. Więc że Corday zabiła – to pewne. Skrwawione ciało osunęło się bezwładnie, jak wypada umarłym. Ale czyje to było ciało? Kim był ten, którego zabiła?
Marata nie było przed Maratem. Mówił Sade: „Znajdą sobie kogoś / na którego zrzucą wszystko / i okrzykną go żądnym krwi potworem / który przejdzie do historii / pod nazwiskiem Marat”². A zatem był projekcją zbiorowości, był tym, kim się ludowi wydawał. Oto ktoś – ten lub ów – s t a j e s i ę Maratem. Po śmierci ten ktoś – ten „Marat” – okazuje się męczennikiem rewolucji, jednym z jej świętych. Śmierć w niewielkim stopniu zmieniła jego byt. Iluzja zastąpiła iluzję. Marat był tyleż potworem, co świętym. Ale ten ktoś m i a ł ciało, czy też b y ł ciałem. Nawet jeśli niechętnie przyjmujemy nazbyt może gwałtowne słowa Sade’a / Weissa, że „na tym świecie są tylko ciała”³ (więc prawdziwa rewolucja powinna je wyzwolić), to przecież faktu, że ciała istnieją, na ogół nie podajemy w wątpliwość. Ciało tego kogoś, kto został Maratem, było dostatecznie konkretne, by jeszcze po latach wywołać odrazę. Roland Barthes zauważa, że w Jules’u Michelecie, autorze monumentalnej Historii Rewolucji, „Marat budzi wstręt, gdyż jego postać, tłusta i lodowata, przypomina płaza”. Marat to żaba! Wedle tej samej hermeneutyki Robespierre wydaje się kotem, a Ludwik XVI, „blady i nabrzmiały, przywodzi na myśl mdły i sflaczały łój”⁴.
Powiedzieć, że Marat to żaba, to zawiesić mniej lub bardziej prawdziwe sądy – na przykład takie: „krwiożerczy potwór”, „tyran”, „święty”, „męczennik” – i wyjść od bezpośredniej obserwacji pewnej fizyczności. Zaufać raczej własnemu spojrzeniu niż iluzjom, w które ciała tak chętnie się spowijają. Zwłaszcza jeśli wkraczają do historii po to, by odegrać w niej jakąś rolę. Mogą być wówczas tym lub owym, mogą stać się potworem lub świętym. Czy dlatego Sade – u Weissa – chce „zatrzeć za sobą wszystkie ślady”⁵? Przeminąć bez śladu, zniknąć bez reszty – to zachować siebie samego, a w każdym razie obronić wyobrażenia, do których ciało przywykło. Zniknąć – to ustrzec się przed zmianą, przed nieuchronną deformacją, zewnętrznym gwałtem, przed terrorem cudzej wyobraźni, która potrzebuje materii, więc chętnie pasożytuje na ciałach.
Ciało Marata po śmierci nie zniknęło. Przeciwnie. Stało się nawet znacznie bardziej widoczne niż za życia. Przez wiele dni Marat był najważniejszym aktorem wielkiego widowiska. Jego ciałem zawładnęła czyjaś wyobraźnia. I polityczny teatr.
Nazajutrz po śmierci Marata, 14 lipca podczas zebrania Konwencji, rozegrał się taki oto dialog. Jeden z deputowanych, stanąwszy przed obrazem przedstawiającym śmierć Lepelletiera, zawołał: „O, widowisko straszliwe! Obraz, ciało skrwawione, prawodawca spoczywający na śmiertelnym łożu? Czy to ty, Maracie? Nie, to Lepelletier. Davidzie? Gdzie jesteś?”. David był na sali i odpowiedział: „Oto jestem!”. Na co deputowany: „Weź swój pędzel, masz jeszcze jeden obraz do zrobienia”⁶. David namalował wkrótce potem słynny obraz przedstawiający martwego Marata – ale nie tylko. Zaproponował Konwencji, że przygotuje umarłego do odegrania ostatniej sceny przed ludem. „Myślę – mówił 15 lipca – że byłoby interesujące przedstawić go w pozycji, w jakiej go znalazłem: piszącego coś dla dobra ludu”⁷. Gdyby pomysł został zrealizowany, zwłoki Marata wystawiono by na widok publiczny w wannie, w jednej zaciśniętej dłoni trzymałby papier, w drugiej, tej, która bezwładnie opadła na podłogę, pióro. Nie stało się tak tylko dlatego, że samo ciało powiedziało nie. David tłumaczył nazajutrz deputowanym, że „rozkład zwłok nie pozwolił umieścić ich w pionie”⁸. Musiał więc odstąpić od pierwotnego pomysłu. Ostatecznie zwłoki Marata umieszczono na łożu triumfalnym, uwieńczono i w takiej postaci pokazano ludowi w kościele Cordeliers.
Aktywność Davida jednakże nie ustawała. Wiele wskazuje na to, że malarz uczestniczył w przygotowaniu woskowej figury zamordowanego Marata w gabinecie madame Tussaud i doktora Curtiusa. Tym razem mógł zrealizować swój pierwotny pomysł. Figura woskowa łatwiej niż zwłoki poddawała się woli artysty. Marat – jako woskowa figura – przyjął pozę, którą znamy z obrazu Davida. Natomiast twarz Marata z obrazu przypomina maskę pośmiertną. Zdjęła ją madame Tussaud, a David zrobił wedle niej rysunek znajdujący się obecnie w zbiorach Wersalu.
Woskowa figura Marata stanowiła jego zwłoki „drugie”. Ale były to zwłoki nieoficjalne, nieco jarmarczne – trudno powiedzieć, w jakim stopniu i czy w ogóle można je było pogodzić z państwowym kultem, którym otoczono po śmierci „przyjaciela ludu”. Bo przecież kult ten także stworzył własne reprezentacje zwłok. Konwencja postanowiła, że rzeźbiarz Beauvallet zrobi odlew twarzy martwego Marata po to, by przygotować jego popiersie. Powstało dzięki temu wiele podobizn Marata. Powielano je, kopiowano w wielkich seriach, tak że wkrótce zalały całą Republikę. Potrzeba stanięcia twarzą w twarz ze „świętym potworem” musiała być wówczas niemała. Dość powiedzieć, że nim w kościele wystawiono zwłoki Marata – w oknie domu, w którym mieszkał, pokazano jego maskę pośmiertną.
Kult Marata osiągnął apogeum we wrześniu 1794 roku, kiedy to uroczyście przeniesiono jego zwłoki do Panteonu. Widziano w nim wówczas „męczennika wolności” – wolności prasy ograniczanej przez właśnie obalonego Robespierre’a. Panteonizacja Marata miała więc wymiar polityczny. Po przewrocie 9 thermidora (czyli 27 lipca) potrzebny był umarły, który mógłby symbolizować odwrót od terroru. Okazało się, że Marat – dla jednych „tyran” i „potwór”, dla innych „męczennik” i „święty” – nieźle nadaje się do odegrania także tej roli.
W teatrze polityki sceny zmieniają się prędko. Nawet umarli nie mogą liczyć na pobłażliwość. Zmiana politycznej koniunktury spowodowała depanteonizację. 8 marca 1795 roku wyrzucono zwłoki Marata z Panteonu. Bronisław Baczko pisał, że „«złota młodzież» sprawiła mu z tej okazji symboliczny pochówek, rzucając jego popiersie do ścieku na Montmartrze”⁹.
Maska pośmiertna Marata przetrwała i tę, i wszystkie późniejsze profanacje in effigie. Zdaje się, że dzisiaj istnieją nawet dwie jego maski. Jedna znajduje się w gabinecie figur woskowych (zdjęta przez madame Tussaud), druga – w muzeum Carnavalet (zdjęta przez Beauvalleta?). Czy przedstawiają one żabę? W większym stopniu niż „potwora” czy „świętego”. Maska pośmiertna utrwala stan pośredni – pomiędzy dziejami ciała żywego a wyobrażeniami, które to ciało przemieniły. Maska przedstawia twarz nagą – bez krwawej szminki, ale też bez pudru świętości. Gdy na tę maskę patrzymy, ona cofa się, powraca do samej siebie. Przestaje należeć do Marata. To już nie on – ten „przyjaciel ludu” i „apostoł wolności”. To ktoś, o kim wiemy, że właśnie umarł.