Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

[nienapisane] - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

[nienapisane] - ebook

Nienapisane? Książki składają się – na ogół – z tego, co udało się ich autorom napisać (lub zapisać). Czym więc jest „nienapisane”, które pojawia się w miejscu tytułu? Słowem, które tytuł udaje? Do pewnego stopnia. Książka składająca się z fragmentów nienapisanych książek nie może mieć prawdziwego tytułu. Głównym bohaterem tej książki jest to, co zostało jedynie wyznaczone, zaprojektowane przez zamieszczone w niej teksty – co było niegdyś tematem milczenia lub przedmiotem marzeń. Słowo postawione w miejscu tytułu otwarcie zapowiada zatem, że więcej jest w tej książce nienapisanego niż napisanego, że pisanie otwiera coraz większą, rosnącą z każdym słowem i każdym zdaniem przestrzeń nienapisanego. Ono jest zresztą zawsze ciekawsze od tego wszystkiego, co znalazło już jakiś wyraz w słowach.

Spis treści

Prolog. Napisane, nienapisane
Otwieram
I
Archiwum martwych twarzy
Marat/Marat
Piłsudski i Piłsudski. Pierwszy szkic do dziejów
twarzy wodza
Piłsudski i Piłsudski. Ostatni akt
Urzeczywistnianie mitu
Schulz fizjonomista
Czy poeta powinien dać się portretować?
Uwiedzenia, czyli o miłości do wizerunków
Ze wstępnych notatek do Lalki
II
Literatura i nieobecność śmierci
III
Bruno Schulz. Archeologia „ja” pisarza
Konflikt przeciwstawnych marzeń. Spotkanie Peipera
z romantyzmem
„Ja” między tekstami
Księga, cierpienie i śmierć
Pamiętnik z półgrobu
Epilog. Milczący metronom

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7453-171-9
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log. Na­pi­sa­ne, nie­na­pi­sa­ne

1

Późno zro­zu­miałem, że sięga­nie po pióro – choćby tyl­ko po to, by pisać o pi­sa­niu in­nych – nie jest czyn­nością bez zna­cze­nia i pociąga za sobą nie­od­wra­cal­ne skut­ki. Długo nie do­cie­rało do mnie, że pi­sa­nie rzad­ko bywa nie­win­ne, co zna­czy tu: czy­sto li­te­rac­kie – pa­pie­ro­we. Za­wsze w ja­kimś stop­niu wy­ra­stając z wewnętrzne­go świa­ta piszącego, ujaw­nia jego „ja”. Każde pi­sa­nie jest osta­tecz­nie tym właśnie: p o z o s t a w i a n i e m ś l a d ó w. Ta­de­usz Pe­iper, bo­ha­ter jed­nej z nie­na­pi­sa­nych prze­ze mnie książek, był po­nad­to prze­ko­na­ny, że jest też nie­uchron­nie sa­moz­dradą. „Wy­bie­rając słowo spośród słów, zdra­dza­my się” – głosił w jed­nym z ma­ni­festów¹. W in­nym za­pew­niał: „Po­daj­cie mi trzy me­ta­fo­ry, w utwo­rze ja­kie­goś po­ety bez­pośred­nio po so­bie następujące, a po­wiem wam o tym po­ecie tyleż, co naj­ob­szer­niej­szy jego bio­graf”².

Nie je­stem i nig­dy nie byłem poetą, a mimo to mam po­czu­cie, że nie­ostrożnie biorąc co pe­wien czas pióro do ręki, do­ko­nałem zbyt wie­lu ta­kich zdrad. Sko­ro więc nie udało mi się przeżyć do­tych­cza­so­we­go życia bez za­zna­cza­nia swo­jej obec­ności w słowie – co byłoby naj­lep­szym roz­wiąza­niem (pro­ble­mu ist­nie­nia) i do­brym wyjściem (z tego świa­ta) – po­wi­nie­nem za­trosz­czyć się o ślady nie­opatrz­nie po­zo­sta­wio­ne. Niech przy­najm­niej staną się świa­dec­twa­mi. Może okażą się komuś przy­dat­ne. Choćby jako prze­stro­ga przed pi­sa­niem, które nie jest ko­niecz­nie do zba­wie­nia po­trzeb­ne.

A prze­cież mogło być in­a­czej. Da się chy­ba jakoś przejść przez życie, nie po­zo­sta­wiając śladów?

To późne ma­rze­nie, ma­rze­nie wie­ku doj­rzałego, które po­ja­wia się wówczas, gdy już się zna swoją miarę. I miarę in­nych. Nic po so­bie nie zo­sta­wić, żad­ne­go słowa, które mówiłoby o na­szym jed­nost­ko­wym lo­sie i po­zwa­lało in­nym przy­mu­szać nas do dia­lo­gu zza gro­bu, bez­ce­re­mo­nial­nie wzy­wać nas (z zaświatów) na świadków w spra­wie ja­kichś ak­tu­al­nych ziem­skich sporów… Ach, tak – nic po so­bie nie zo­sta­wić. Roz­pro­szyć się bez śladu. Na­wet gro­bu nie mieć.

Równie wie­le w tym py­chy, co w prze­ciw­staw­nym pra­gnie­niu: by żyć wiecz­nie w swo­im dzie­le. Za­miast non omnis mo­riar – umrę wszy­stek, raz a do­brze, do końca i bez resz­ty. Ale to tyl­ko ma­rze­nie. Ma­rze­nie, które nie może być pierw­sze i dla­te­go jest tak trud­ne do spełnie­nia. Praw­do­po­dob­nie w ogóle nie­zisz­czal­ne. Trze­ba by bo­wiem sięgnąć po nie­możliwe: od początku (i z własne­go wy­bo­ru) umieścić się poza dzie­dziną ludz­kiej ko­mu­ni­ka­cji, w każdej chwi­li po­zo­sta­wać skry­tym, za­mkniętym za­wsze w so­bie – jak ist­nie­nie do­sko­nałe, które so­bie sa­me­mu wy­star­cza. I nic nie mówić, nic nie czy­nić. Po­zba­wić się na­wet własnej twa­rzy lub ukryć się pod cudzą po­sta­cią, pod nie­ru­chomą maską, rzu­cając świa­tu: La­rva­tus pro­deo.

Gdy­byż to wszyst­ko było wia­do­me u początku na­sze­go ist­nie­nia. Ale nie jest i być nie może. To inni naj­pierw muszą po­wie­dzieć nam, kim je­steśmy, i do­pie­ro po­tem – już świa­do­mi sie­bie – możemy ma­rzyć o nie­by­ciu. Po­dob­nie zresztą wiel­kość „ja” i wiecz­ność „ja”, o które tak często to­czy się gra w li­te­ra­tu­rze, zależy od in­nych. Piszę dla was – i dzięki wam oka­zu­je się, czy je­stem święty czy przeklęty, dzięki wam i wa­szej pamięci prze­trwam (lub nie) swoją śmierć. W niektórych pi­sa­rzach bu­dzi się jed­nak od­mien­na po­trze­ba. Re­ali­zu­je się ona po­przez od­da­le­nie, czy na­wet po­rzu­ce­nie wspólno­ty, od­mowę dia­lo­gu i podjęcie gry ze sobą za po­mocą pi­sa­nia. „Ja” sta­je na­prze­ciw „ja” i po­szu­ku­je się w tym, co na­pi­sa­ne. Cóż in­nym do tego?

Li­te­ra­tu­ra jest in­sty­tucją. Wy­ma­ga licz­by mno­giej. Każdy, kto w pi­sa­niu po­szu­ku­je sie­bie, kto pi­sa­niem (dla sie­bie sa­me­go) chce uza­sad­nić lub uspra­wie­dli­wić swo­je ist­nie­nie, sta­je poza li­te­ra­turą. Inna rzecz, że ci właśnie piszący, którzy li­te­ra­turę zdra­dzają, są – pa­ra­dok­sal­nie – najczęściej wy­no­sze­ni na ołta­rze jako jej święci i męczen­ni­cy. Ale wówczas są przez in­nych na powrót w niej umiesz­cza­ni. Siłą i często wbrew ja­sno wyrażonej woli. Wy­star­czy przy­po­mnieć Kafkę, zdra­dzo­ne­go Kafkę, który przed śmier­cią kazał spa­lić swo­je ręko­pi­sy, których nie spa­lo­no.

Nie wszy­scy są oczy­wiście tak ra­dy­kal­ni w za­cie­ra­niu śladów po so­bie. Ta­de­usz Pe­iper, Bru­no Schulz i Mi­ron Białoszew­ski, którym na dal­szych stro­nach poświęcam więcej uwa­gi, pro­wa­dzi­li – każdy in­a­czej – skom­pli­ko­wa­ne gry ujaw­nia­nia się i ukry­wa­nia w pi­sa­niu. Żaden z nich jed­nak nie wy­zbył się myśli o in­nych, o czy­tel­ni­kach – ani „nieśmiały” Schulz, którego li­te­ra­tu­ra zaczęła się w ko­re­spon­den­cji, ani „wsty­dli­wy” Pe­iper, jako awan­gar­do­wy po­eta pseu­do­ni­mujący uczu­cia, a na ko­niec życia sie­bie sa­me­go sta­wiający w cen­trum Księgi pamiętni­ka­rza, ani „osob­ny” Białoszew­ski, dla którego pi­sa­nie było spo­so­bem ist­nie­nia pośród in­nych. Po­zo­sta­wio­ne przez nich ślady to świa­dec­twa – świa­dec­twa od­da­la­nia się i po­wrotów, prze­cho­dze­nia od świa­ta za­mkniętego do zbio­ro­wości, choćby tyl­ko wy­ima­gi­no­wa­nej czy przyszłej.

A za­tem – kom­pro­mis? Roz­wiąza­nie pośred­nie? Jeśli już się popełniło tę nie­ostrożność (którą jest pi­sa­nie), war­to przy­najm­niej za­wcza­su pomyśleć o tym, co zro­bić z tym, co się na­pi­sało, i prze­kształcić po­zo­sta­wio­ne ślady w świa­dec­twa własne­go ist­nie­nia. I dać je in­nym. Bo ślad się zo­sta­wia, świa­dec­two zaś – daje. Po­wi­nie­nem uczyć się tego od pi­sa­rzy, o których pisałem najchętniej.

Po­wi­nie­nem? Nie po­wi­nie­nem? Właśnie od nich i tyl­ko od nich? Jest jesz­cze jed­na, tym ra­zem li­te­rac­ka po­stać, której los mnie przej­mu­je i za­sta­na­wia. To Ja­ro­mil Hladík – mój bliźni. I wasz bliźni także, jeśli próbu­je­cie cza­sem coś na­pi­sać. Jego przy­pa­dek każe jesz­cze in­a­czej myśleć o by­ciu i pi­sa­niu.

2

Ten cze­ski pi­sarz jest bo­ha­te­rem opo­wia­da­nia Jor­ge Lu­isa Bor­ge­sa Ta­jem­ny cud. Krótki, kil­ku­stro­ni­co­wy utwór z 1943 roku, włączo­ny przez au­to­ra do tomu Fik­cje (i cy­klu Two­ry wy­obraźni), przed­sta­wia Hladíka w chwi­li dla nie­go przełomo­wej³. Hladík – uwięzio­ny i ska­za­ny przez hi­tle­rowców na śmierć za an­ty­hi­tle­row­skie ma­ni­fe­sta­cje – ocze­ku­je w celi na eg­ze­kucję. Jest pi­sa­rzem. Ale – jako pi­sarz – ciągle po­zo­sta­je nie­spełnio­ny. Wie o tym na­zbyt do­brze. Daw­no już prze­kro­czył gra­nicę czter­dzie­stu lat i mimo to nie stwo­rzył dzieła, w którym mógłby żyć wiecz­nie. Gdy dosięgnie go kula, umrze więc wszy­stek. Mo­dli się o cud. Jego prośba zo­sta­je wysłucha­na w ostat­niej chwi­li. Dosłownie w ostat­niej. Sta­je przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym. Żołnie­rze ce­lują w jego ser­ce. Pada ko­men­da. Grad kul pędzi w stronę Hladíka. I w tym właśnie mo­men­cie zda­rza się tytułowy cud – cud ta­jem­ny, bo nikt poza Hladíkiem o nim nie wie. Kule się za­trzy­mują. Pi­sarz po pew­nym cza­sie ro­zu­mie, że uzy­skał od­ro­cze­nie. Świat wokół nie­go za­marł. Myśli Hladíka – uwol­nio­ne spod pre­sji cza­su – wędrują, jak chcą. Hladík kończy dzieło życia. Świat – nieświa­dom tego, co się właśnie do­ko­nu­je w głowie pi­sarza – cze­ka znie­ru­cho­miały. Hladík do­bie­ra słowa, skreśla w myśli chy­bio­ne alek­san­dry­ny, zastępuje je no­wy­mi. Tak po­wsta­je dra­mat wier­szem, za­ty­tułowa­ny Wro­go­wie. Po roku pra­ca jest skończo­na. Hladík od­naj­du­je ostat­ni przy­miot­nik – a wówczas: czte­ry hi­tle­row­skie kule, zmęczo­ne długim ocze­ki­wa­niem, tra­fiają w jego ser­ce. Dzieło ukończo­ne. Nie ma po­trze­by żyć dłużej.

„Ja­ro­mil Hladík zmarł dnia 29 mar­ca rano, o go­dzi­nie dzie­wiątej i dwie mi­nu­ty” – in­for­mu­je w ostat­nim zda­niu opo­wia­da­nia Bor­ges.

Co się przy­da­rzyło Hladíkowi? Ta­jem­ny cud, który na jego błaga­nie uczy­nił Bóg, po­le­gał na tym, że pękła kon­struk­cja łącząca czas wewnętrzny z cza­sem zewnętrznym. Kładka zo­stała ze­rwa­na – kładka, po której „ja” wędru­je do świa­ta (a świat na­rzu­ca swoją wolę i swo­je pra­wa). Mo­na­da ludz­ka za­mknęła się w so­bie. Czy to wol­ność? Jej ceną jest sa­mot­ność. W wy­pad­ku stojącego przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym cze­skie­go pi­sa­rza była to sa­mot­ność bez­względna (Hladík nic już ni­ko­mu nie po­wie, nikt też do nie­go się nie ode­zwie) i osta­tecz­na. U jej kre­su ocze­ki­wała na Hladíka nie­chyb­na śmierć.

Po co więc pisać, gdy śmierć tuż-tuż? Hladík nie sta­wiał tego py­ta­nia. Nie pisał dla in­nych, dla po­tom­ności, dla sławy (ani na­wet dla Boga, gdyż – jak skwa­pli­wie in­for­mu­je nar­ra­tor – o jego „gu­stach li­te­rac­kich nie­wie­le wie­dział”). Wygląda na to, że Hladík pisał dla sie­bie, że pisał po to, by osiągnąć miarę, którą sam usta­no­wił. Czy sprze­nie­wie­rzył się w ten sposób powołaniu pi­sa­rza? Znam wie­lu, którzy twierdząco od­po­wie­dzie­li­by na to py­ta­nie. Li­te­ra­tu­ra – choćby pe­ne­tro­wała najgłębsze war­stwy czy­je­goś ist­nie­nia jed­nost­ko­we­go – nie może po­zo­sta­wać w gra­ni­cach „ja”. Bez in­nych nie ma li­te­ra­tu­ry. Nic zresztą bez nich nie ma – ani miłości, ani śmier­ci. Szko­da więc, że Bóg tak się wy­si­lał dla Hladíka, któremu wy­star­czyły au­to­de­fi­ni­cje: sa­mo­określe­nia i sa­mo­po­twier­dze­nia w spełnio­nym ak­cie twórczym.

Ale jest w tym geście re­zy­gna­cji z in­nych (a także ze świa­ta jako przed­mio­tu wy­po­wie­dzi i od­nie­sie­nia li­te­ra­tu­ry) wie­le he­ro­izmu – i roz­rzut­ności. Mało kogo byłoby na to stać. Hladík, prosząc Boga o cud, go­dzi się na sa­mot­ność i wy­gna­nie ze świa­ta. Jest więc ska­za­ny na sie­bie sa­me­go i na rychłą śmierć, która wszyst­ko skończy, nie dając żad­nej na­dziei na prze­trwa­nie – bo prze­cież także ono spo­czy­wa w rękach in­nych. Nic więc dziw­ne­go, że śmierć nad­cho­dzi najprędzej, jak tyl­ko może. Cze­ka, aż Hladík znaj­dzie ostat­nie słowo tra­ge­dii, by po­zwo­lić ku­lom sięgnąć celu.

3

Tyle Bor­ges. Pro­po­nuję te­raz zmianę kwan­ty­fi­ka­to­ra. Za­miast szczegółowe­go (nie­ja­ki Hladík) – ogólny: każdy pi­sarz. A wówczas tu­zin­ko­wy cze­ski au­tor nie­ukończo­nych Wrogów, o którym mil­czy hi­sto­ria li­te­ra­tu­ry (a także, co znacz­nie gor­sze, In­ter­net), sta­je się pi­sa­rzem w ogóle – pi­sa­rzem ar­che­ty­picz­nym. Opo­wia­da­nie Bor­ge­sa po­zwa­la wy­po­wie­dzieć serię efek­tow­nych zdań na jego te­mat i na te­mat upra­wia­nej przez nie­go pro­fe­sji. Oto kil­ka z nich:

Pisać trze­ba tak, jak­by się stało przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym – ka­ra­bi­ny wy­mie­rzo­ne w pierś, chwi­la śmier­ci bli­ska.

W pi­sa­niu całe życie stresz­cza się w jed­nej chwi­li. Czas wy­da­je się za­wie­szo­ny – ale to za­wie­sze­nie przy­wołuje nie­uchronną śmierć. Taką cenę trze­ba płacić za ta­jem­ny cud, który cza­sem sta­je się udziałem piszących.

Pi­sa­nie to prak­ty­ko­wa­nie sa­mot­ności. Śmierć jest je­dyną to­wa­rzyszką pi­sa­rza.

Pi­sarz to ska­za­niec.

Śmierć na­da­je pi­sa­niu (dziełu pi­sa­rza) sens osta­tecz­ny. To ona sta­wia ostat­nią kropkę.

Jak widać, Hladík mógłby się stać pa­tro­nem nie­jed­ne­go po­ety o mrocz­nym ob­li­czu. Jeśli o mnie cho­dzi, to pośród tych ka­te­go­rycz­nych stwier­dzeń naj­bar­dziej przej­mu­je mnie to, które mówi o re­la­cji między pi­sa­niem i cza­sem. Wiem do­brze, że cud po­dob­ny do tego, którego bo­ha­te­rem był Hladík, się nie zda­rzy. Choć – jak wia­do­mo – nie­kie­dy czas w ak­cie pi­sa­nia tra­ci swoją władzę i za­sty­ga, nie­ru­cho­mie­je, jak­by go nie było. Nie po­win­no się jed­nak ule­gać po­ku­sie za­mknięcia we własnym świe­cie. Należy od­rzu­cić dar i nie go­dzić się na od­ro­cze­nie, którego ceną jest wyjście poza wspólnotę. Już le­piej chy­ba umrzeć nie­spełnio­nym.

Ileż war­te jest doświad­cze­nie, którym nie możemy się po­dzie­lić z in­ny­mi? Niektórzy sądzą, że tyl­ko ta­kie doświad­cze­nie jest na­prawdę coś war­te. Ale oni unie­ważniają li­te­ra­turę, unie­ważniają sztukę – a na­wet zwykłe co­dzien­ne ga­da­nie, bez którego tak trud­no byłoby żyć.

Hladík jest fałszy­wym mi­strzem. Nie należy go naśla­do­wać.

Li­te­ra­tu­ra to nie „ja” – ani na­wet nie „my”. Li­te­ra­tu­ra to inni, bez których wszyst­ko, co jest na­szym udziałem, byłoby nie­wie­le więcej war­te niż kro­pla desz­czu spływająca po po­licz­ku Ja­ro­mi­la Hladíka w tej sa­mej chwi­li, w której kule zbliżały się do jego ser­ca.

Na­pi­sałem, co na­pi­sałem, i dzi­wię się so­bie. Dla­cze­go wy­chwa­lam wspólnotę? Prze­cież chciałem po­ka­zać, że każdy pi­sarz – czy tego chce, czy nie – jest Hladíkiem ska­za­nym na mówie­nie do sie­bie. I na śmierć.

A jed­nak – nie. Nie­ko­niecz­nie. Muszę wie­rzyć, że pi­sa­nie po­zwa­la wyjść z za­mknięcia, zwłasz­cza ta­kie­go, w którym zna­lazł się Hladík. W prze­ciw­nym ra­zie da­wa­nie świa­dec­twa – pu­bli­ko­wa­nie tego, co się na­pi­sało – nie miałoby żad­ne­go sen­su.

4

W przy­po­wieści Bor­ge­sa po­ja­wia się jesz­cze je­den ważny dla mnie mo­tyw: roz­ziew między za­mia­rem a spełnie­niem i wy­ni­kający stąd pro­blem nie­ukończo­ne­go dzieła. Hladík – mój bliźni – jest roz­dar­ty pomiędzy pro­jek­tem a re­ali­zacją. Bor­ges zwra­ca uwagę, że „jak każdy pi­sarz mie­rzył za­le­ty in­nych we­dle ich czynów i chciał, żeby inni oce­nia­li go miarą jego in­ten­cji i na­tchnień”. To jak­by o mnie. Po­cie­szające są tu jed­nak słowa „jak każdy pi­sarz”, czy­li, zda­niem Bor­ge­sa, jest to przy­padłość ogólna. To prze­su­nięcie punk­tu ciężkości na fazę po­prze­dzającą pi­sa­nie można różnie ro­zu­mieć – war­tościująco, jak Hladík, ale też psy­cho­lo­gicz­nie, prze­ciw­sta­wiając radość roz­po­czy­na­nia (in­ten­cja) smut­ko­wi kończe­nia (czyn): za­my­ka­nia, dopełnia­nia, do­cho­dze­nia do kre­su, sta­wia­nia ostat­niej krop­ki…

Bar­dzo wie­lu ważnych kro­pek nie po­sta­wiłem. Do­ty­czy to zarówno po­je­dyn­czych tekstów, jak i całych książek, które na za­wsze po­zo­stały mniej lub bar­dziej luźnymi pro­jek­ta­mi. Moje ulu­bio­ne miej­sce to sfe­ra „in­ten­cji i na­tchnień”. I ma­rzeń. Ma­rzeń o nie­na­pi­sa­nych książkach. Książkach o ma­skach pośmiert­nych, o twa­rzach i ich czy­ta­niu, o Pe­ipe­rze, o Schul­zu, o po­etyc­kich sztu­kach umie­ra­nia…⁴

Nig­dy za­tem nie sądziłem, że przed­sta­wio­ne tu tek­sty znajdą się w ra­mach jed­nej okładki. Pisałem je prze­cież z myślą o r ó ż n y c h książkach. Żadna z nich nie po­wstała. Albo je­den (nie­zre­ali­zo­wa­ny) pro­jekt po­rzu­całem dla in­ne­go (którego także nie udało się zre­ali­zo­wać), albo coś (na przykład Hi­sto­ria lub bez­li­to­sne Życie) unie­możli­wiało mi dalszą pracę, albo – naj­zwy­czaj­niej – za­czy­nałem się nu­dzić krążeniem wokół tego sa­me­go te­ma­tu. Dość, że równie łatwo po­rzu­całem i wiel­kie pro­jekty, i za­le­d­wie roz­poczęte tek­sty – nie­kie­dy tyl­ko pośpiesz­nie je za­my­kając. I czy­niłem to z ulgą i radością mąconą – nie­ste­ty – nie­ja­snym po­czu­ciem winy. Jeśli to grzech, grze­szyłem wie­le razy. Nic jed­nak nie było mnie w sta­nie przy­mu­sić do zro­bie­nia ostat­nich kroków we­dle założone­go wcześniej pla­nu.

O co tu cho­dzi? – pytałem nie­raz sam sie­bie. Dla­cze­go eu­fo­ria pierw­szych myśli i słów tak łatwo mnie ogar­nia? I dla­cze­go tak prędko mija? Z ja­kie­go po­wo­du za­wsze z wiel­kim tru­dem i tyl­ko pod przy­mu­sem (z pi­sto­le­tem przy głowie) kończę pi­sa­nie? Czy ko­niec – ko­niec pi­sa­nia – za­wsze musi być doświad­cze­niem ne­ga­tyw­nym? Nie znam od­po­wie­dzi na te py­ta­nia. Na co dzień nie mu­siałem ich znać. Życie nie­raz wy­mu­szało na mnie ja­kieś ostat­nie słowa, po­sta­wie­nie krop­ki, uzna­nie, że to już ko­niec, że nic więcej nie pomyślę i nie do­dam. Więc to już wszyst­ko, więc tyl­ko tyle – dzi­wiłem się roz­cza­ro­wa­ny. Ter­mi­ny wy­daw­ni­cze (wie­lo­krot­nie ne­go­cjo­wa­ne i prze­su­wa­ne), stop­nie na­uko­we (uzy­ski­wa­ne w ostat­niej chwi­li), czy­jeś ocze­ki­wa­nie na od­po­wiedź (którą nosiłem całymi dnia­mi w głowie, lecz której nie byłem w sta­nie za­pi­sać) – gdy­by nie zewnętrzne na­ci­ski tego ro­dza­ju, jako piszący ni­cze­go pew­nie bym w życiu nie skończył.

Trud­no żyć z tym, co się na­pi­sało, jesz­cze trud­niej z niena­pi­sanym. Po­dej­rze­wam, że to nie tyl­ko moje kłopo­ty. Każdy, kto pi­sze (co­kol­wiek – własne wier­sze czy stu­dium o cu­dzych wier­szach), żyje pokątnie w tym, co na­pi­sał, i jest za­ra­zem w n i e w o l i n i e n a p i s a n e g o. Nie­na­pi­sa­ne to złowro­gie mon­strum. To mrok i ta­jem­ni­ca. Ale nie­na­pi­sa­ne jest również na­dzieją na przyszłość, po­ran­kiem, który roz­po­czy­na nowy dzień. Trze­ba by za­tem, idąc ślad w ślad za piszącymi, wy­ty­czać gra­nicę – gra­nicę naj­ważniejszą, która roz­dzie­la dwie kra­iny: na­pi­sa­ne­go i nie­na­pi­sa­nego, po­nie­waż „ja” tego-który-wziął-pióro-do-ręki jest ukry­te w nich oby­dwu.

O, nie­na­pi­sa­ne! Któż cię wysłowi i odda ci spra­wie­dli­wość? Kie­dyż w żywo­tach poetów obok stron poświęco­nych ich po­etyc­kim do­ko­na­niom po­ja­wią się na równych pra­wach stro­ny na te­mat za­nie­chań: nie­ukończo­nych wier­szy, straco­nych zapałów, porzuco­nych pro­jektów? Ta ciem­na i na ogół nie­roz­po­zna­na kra­ina nie­na­pi­sa­nego mówi o po­ecie równie wie­le jak jego najgłośniej­sze, po wie­lekroć prze­dru­ko­wy­wa­ne i po­wta­rza­ne stro­fy, a cza­sem i więcej. Kryją się w niej prze­cież nie tyl­ko świa­dec­twa porażek i nie­spełnień, ale też do­wo­dy wiel­kich po­ru­szeń ser­ca i wy­obraźni, ja­kieś nie­wysłowio­ne prze­czu­cia, ob­se­syj­ne idee obok za­le­d­wie pomyśla­nych czy tyl­ko prze­czu­wa­nych pro­jektów, które (ze stra­chu? z le­ni­stwa? z bra­ku sił lub ta­len­tu?) są po­rzu­ca­ne, a w końcu za­po­mi­na­ne. Po to, by je po­znać, trze­ba zaglądać do „pa­pierów po­zo­stałych”, uważnie in­wen­ta­ry­zo­wać całą tak zwaną spuściznę pi­sa­rza, przede wszyst­kim jed­nak – czy­tać między wier­sza­mi. I w ten sposób z na­pi­sa­ne­go wy­wo­dzić nie­na­pi­sa­ne.

Im dłużej się pi­sze, tym bar­dziej powiększa się ob­szar nie­na­pi­sa­ne­go, które jest cie­niem każdego słowa, nie­jawną stroną tego, co zy­sku­je w końcu jakąś języ­kową po­stać. Oby­dwie części pi­sa­nia – spełnio­ne­go i nie­spełnio­ne­go – przy­le­gają do sie­bie. Ko­niecz­na jest równo­wa­ga między nimi, osiągana za­wsze na mocy jed­no­ra­zo­we­go pra­wa. Źle jest, jeśli jed­na stro­na bie­rze górę. Gdy więcej jest na­pi­sa­ne­go, nic słów nie trzy­ma na uwięzi i wy­dają się one zbyt lek­kie, zbyt wy­so­ko szy­bują po­nad zie­mią doświad­cze­nia. Gdy jest od­wrot­nie – wówczas nad nie­na­pi­sa­nym unoszą się trujące opa­ry. Dzie­je się tak, jak­by po­rzu­co­ne myśli i słowa rozkładały się, fer­men­to­wały i gniły. Jest co­raz dusz­niej. I nic już na­pi­sać nie można.

Znam do­brze ten stan. Pew­ne­go dnia zro­zu­miałem, że – jeśli mam jesz­cze co­kol­wiek w życiu zro­bić, coś na­pi­sać – po­wi­nie­nem otwo­rzyć okno, wpuścić trochę światła, prze­wie­trzyć szu­fla­dy.

Dla­cze­go tak późno? Miałem prze­cież nie­jedną okazję, by zro­bić to wcześniej. Większość tekstów po­wstała w ubiegłym wie­ku. Niektóre jesz­cze w jałowych la­tach sta­nu wo­jen­ne­go, a więc w epo­ce, w której naj­bar­dziej zaj­mo­wała mnie „władza słowa”, wysławia­na w szki­cach nie­odwołal­nie ska­za­nych prze­ze mnie dzi­siaj na za­po­mnie­nie⁵. A za­tem? Naj­pierw nie mogłem, później nie chciałem.

Kie­dy się na­gle sta­je wy­dawcą, ra­dy­kal­nie zmie­nia się pogląd na wagę i moc słowa dru­ko­wa­ne­go. Przez ostat­nie trzy­naście lat byłem świad­kiem, a często też sprawcą powoływa­nia do pu­blicz­ne­go ist­nie­nia kil­ku­set książek – wiel­kich i zwykłych, prze­ciętnych. Nie­wie­le cza­su po­trze­bo­wałem, żeby zro­zu­mieć, czym to się zwy­kle kończy. Nie­raz miałem ochotę wziąć au­to­ra za rękę i po­wie­dzieć mu: „Miły, wiedz, że w dniu uka­za­nia się two­jej książki świat nie za­trzy­ma się w nie­mym za­chwy­cie. Mało kto ją w ogóle za­uważy. Będziesz miał wiel­kie szczęście, jeśli znaj­dziesz kil­ku praw­dzi­wych czy­tel­ników. Nie licz więc na Wielką Od­mianę Wszyst­kie­go. Two­je słowa – piękne i wzniosłe – nie mają ta­kiej mocy, po­dob­nie zresztą jak słowa in­nych au­torów, których książki prze­pełniają księgar­nie. Nie miej więc żalu do mnie, bied­ne­go wy­dawcy, że świat mimo uszu puści two­je słowa, że nie ob­da­rzy cię miłością, na jaką li­czysz i ja­kiej po­trze­bu­jesz”. Jed­nak mil­czałem. Wie­działem, że na moje ostrzeżenia usłyszę: „To po co w ta­kim ra­zie pisać i po co wy­da­wać książki?”. Nie umiałbym odpo­wie­dzieć na to py­ta­nie. Le­piej go zresztą nie sta­wiać, gdy jest się już po tej stro­nie pi­sma.

To, że w końcu po wie­lu la­tach po­sta­no­wiłem wydać swoją własną książkę, złożoną z kil­ku młodzieńczych szkiców dopełnio­nych pa­ro­ma później­szy­mi, pi­sa­ny­mi w wie­ku męskim, nie zna­czy, że żywię ja­kieś złudze­nia na te­mat jej dal­szych losów. Nie, nie mam żad­nych złudzeń. Le­piej niż większość au­torów wiem, jak to się skończy. Po­sta­no­wiłem dać świa­dec­two, i to wszyst­ko. Liczę po­nad­to na kil­ku czy­tel­ników. Znam ich z imie­nia. Trak­tuję tę książkę jak kie­ro­wa­ny do nich list. Ro­dzaj do­wo­du, że o czymś myślałem i coś mnie po­ru­szało, coś za­sta­na­wiało przez wspólnie spędzo­ne z nimi lata.

Oto moja gru­ba kre­ska. Odcięcie się od przeszłości. Wy­zwo­le­nie od młodzieńczych pro­jektów, których w wie­ku doj­rzałym – choć próbowałem – nie po­tra­fiłem zre­ali­zo­wać. Otwar­cie no­we­go pola. Być może wiecz­ne już mil­cze­nie. Być może nie­po­skro­mio­ne ga­dul­stwo. Któż to wie.Otwie­ram…

Otwie­ram na chy­bił tra­fił O nie­do­god­ności na­ro­dzin Emi­la Cio­ra­na, którego nie po­tra­fię czy­tać dłużej niż przez krótką chwilę, choć – sam nie wiem po co – ku­puję wszyst­kie jego książki, i znaj­duję te oto słowa: „Ćwi­czyć się w nie­po­zo­sta­wia­niu śladów”… Coś dla mnie, myślę. I da­lej roz­wi­nięcie: „oto woj­na, jaką w każdej chwi­li to­czy­my z sa­my­mi sobą, je­dy­nie po to, by so­bie udo­wod­nić, że gdy­byśmy tyl­ko chcie­li, mo­gli­byśmy zo­stać mędrca­mi…”¹.

Gdy­byśmy tyl­ko chcie­li! Ale prze­cież nie chce­my. Mam więc pu­entę wstępu i za­ra­zem mot­to całej książki.Ma­rat / Ma­rat

Na ko­niec Char­lot­te Cor­day zabiła Ma­ra­ta. Wi­dzie­liśmy to na własne oczy¹. Trzy razy pod­cho­dziła do drzwi, aż wresz­cie skry­wa­ny pod sza­lem szty­let ugo­dził jego udręczo­ne cho­robą ciało. Więc że Cor­day zabiła – to pew­ne. Skrwa­wio­ne ciało osunęło się bezwład­nie, jak wy­pa­da umarłym. Ale czy­je to było ciało? Kim był ten, którego zabiła?

Ma­ra­ta nie było przed Ma­ra­tem. Mówił Sade: „Znajdą so­bie kogoś / na którego zrzucą wszyst­ko / i okrzykną go żądnym krwi po­two­rem / który przej­dzie do hi­sto­rii / pod na­zwi­skiem Ma­rat”². A za­tem był pro­jekcją zbio­ro­wości, był tym, kim się lu­do­wi wy­da­wał. Oto ktoś – ten lub ów – s t a j e s i ę Ma­ra­tem. Po śmier­ci ten ktoś – ten „Ma­rat” – oka­zu­je się męczen­ni­kiem re­wo­lu­cji, jed­nym z jej świętych. Śmierć w nie­wiel­kim stop­niu zmie­niła jego byt. Ilu­zja zastąpiła iluzję. Ma­rat był tyleż po­two­rem, co świętym. Ale ten ktoś m i a ł ciało, czy też b y ł ciałem. Na­wet jeśli niechętnie przyj­mu­je­my na­zbyt może gwałtow­ne słowa Sade’a / We­is­sa, że „na tym świe­cie są tyl­ko ciała”³ (więc praw­dzi­wa re­wo­lu­cja po­win­na je wy­zwo­lić), to prze­cież fak­tu, że ciała ist­nieją, na ogół nie po­da­je­my w wątpli­wość. Ciało tego kogoś, kto zo­stał Ma­ra­tem, było do­sta­tecz­nie kon­kret­ne, by jesz­cze po la­tach wywołać od­razę. Ro­land Bar­thes za­uważa, że w Ju­les’u Mi­che­le­cie, au­to­rze mo­nu­men­tal­nej Hi­sto­rii Re­wo­lu­cji, „Ma­rat bu­dzi wstręt, gdyż jego po­stać, tłusta i lo­do­wa­ta, przy­po­mi­na płaza”. Ma­rat to żaba! We­dle tej sa­mej her­me­neu­ty­ki Ro­be­spier­re wy­da­je się ko­tem, a Lu­dwik XVI, „bla­dy i na­brzmiały, przy­wo­dzi na myśl mdły i sfla­czały łój”⁴.

Po­wie­dzieć, że Ma­rat to żaba, to za­wie­sić mniej lub bar­dziej praw­dzi­we sądy – na przykład ta­kie: „krwiożer­czy potwór”, „ty­ran”, „święty”, „męczen­nik” – i wyjść od bez­pośred­niej ob­ser­wa­cji pew­nej fi­zycz­ności. Za­ufać ra­czej własne­mu spoj­rze­niu niż ilu­zjom, w które ciała tak chętnie się spo­wi­jają. Zwłasz­cza jeśli wkra­czają do hi­sto­rii po to, by ode­grać w niej jakąś rolę. Mogą być wówczas tym lub owym, mogą stać się po­two­rem lub świętym. Czy dla­te­go Sade – u We­is­sa – chce „za­trzeć za sobą wszyst­kie ślady”⁵? Prze­minąć bez śladu, zniknąć bez resz­ty – to za­cho­wać sie­bie sa­me­go, a w każdym ra­zie obro­nić wy­obrażenia, do których ciało przy­wykło. Zniknąć – to ustrzec się przed zmianą, przed nie­uchronną de­for­macją, zewnętrznym gwałtem, przed ter­ro­rem cu­dzej wy­obraźni, która po­trze­bu­je ma­te­rii, więc chętnie pasożytu­je na ciałach.

Ciało Ma­ra­ta po śmier­ci nie zniknęło. Prze­ciw­nie. Stało się na­wet znacz­nie bar­dziej wi­docz­ne niż za życia. Przez wie­le dni Ma­rat był naj­ważniej­szym ak­to­rem wiel­kie­go wi­do­wi­ska. Jego ciałem zawładnęła czy­jaś wy­obraźnia. I po­li­tycz­ny te­atr.

Na­za­jutrz po śmier­ci Ma­ra­ta, 14 lip­ca pod­czas ze­bra­nia Kon­wen­cji, ro­ze­grał się taki oto dia­log. Je­den z de­pu­to­wa­nych, stanąwszy przed ob­ra­zem przed­sta­wiającym śmierć Le­pel­le­tie­ra, zawołał: „O, wi­do­wi­sko strasz­li­we! Ob­raz, ciało skrwa­wio­ne, pra­wo­daw­ca spo­czy­wający na śmier­tel­nym łożu? Czy to ty, Ma­ra­cie? Nie, to Le­pel­le­tier. Da­vi­dzie? Gdzie je­steś?”. Da­vid był na sali i od­po­wie­dział: „Oto je­stem!”. Na co de­pu­to­wa­ny: „Weź swój pędzel, masz jesz­cze je­den ob­raz do zro­bie­nia”⁶. Da­vid na­ma­lo­wał wkrótce po­tem słynny ob­raz przed­sta­wiający mar­twe­go Ma­ra­ta – ale nie tyl­ko. Za­pro­po­no­wał Kon­wen­cji, że przy­go­tu­je umarłego do ode­gra­nia ostat­niej sce­ny przed lu­dem. „Myślę – mówił 15 lip­ca – że byłoby in­te­re­sujące przed­sta­wić go w po­zy­cji, w ja­kiej go zna­lazłem: piszącego coś dla do­bra ludu”⁷. Gdy­by po­mysł zo­stał zre­ali­zo­wa­ny, zwłoki Ma­ra­ta wy­sta­wio­no by na wi­dok pu­blicz­ny w wan­nie, w jed­nej zaciśniętej dłoni trzy­małby pa­pier, w dru­giej, tej, która bezwład­nie opadła na podłogę, pióro. Nie stało się tak tyl­ko dla­te­go, że samo ciało po­wie­działo nie. Da­vid tłuma­czył na­za­jutrz de­pu­to­wa­nym, że „rozkład zwłok nie po­zwo­lił umieścić ich w pio­nie”⁸. Mu­siał więc odstąpić od pier­wot­ne­go po­mysłu. Osta­tecz­nie zwłoki Ma­ra­ta umiesz­czo­no na łożu trium­fal­nym, uwieńczo­no i w ta­kiej po­sta­ci po­ka­za­no lu­do­wi w koście­le Cor­de­liers.

Ak­tyw­ność Da­vi­da jed­nakże nie usta­wała. Wie­le wska­zu­je na to, że ma­larz uczest­ni­czył w przy­go­to­wa­niu wo­sko­wej fi­gu­ry za­mor­do­wa­ne­go Ma­ra­ta w ga­bi­ne­cie ma­da­me Tus­saud i dok­to­ra Cur­tiu­sa. Tym ra­zem mógł zre­ali­zo­wać swój pier­wot­ny po­mysł. Fi­gu­ra wo­sko­wa łatwiej niż zwłoki pod­da­wała się woli ar­ty­sty. Ma­rat – jako wo­sko­wa fi­gu­ra – przyjął pozę, którą zna­my z ob­ra­zu Da­vi­da. Na­to­miast twarz Ma­ra­ta z ob­ra­zu przy­po­mi­na maskę pośmiertną. Zdjęła ją ma­da­me Tus­saud, a Da­vid zro­bił we­dle niej ry­su­nek znaj­dujący się obec­nie w zbio­rach Wer­sa­lu.

Wo­sko­wa fi­gu­ra Ma­ra­ta sta­no­wiła jego zwłoki „dru­gie”. Ale były to zwłoki nie­ofi­cjal­ne, nie­co jar­marcz­ne – trud­no po­wie­dzieć, w ja­kim stop­niu i czy w ogóle można je było po­go­dzić z państwo­wym kul­tem, którym oto­czo­no po śmier­ci „przy­ja­cie­la ludu”. Bo prze­cież kult ten także stwo­rzył własne re­pre­zen­ta­cje zwłok. Kon­wen­cja posta­no­wiła, że rzeźbiarz Be­au­val­let zro­bi od­lew twa­rzy mar­twe­go Ma­ra­ta po to, by przy­go­to­wać jego po­pier­sie. Po­wstało dzięki temu wie­le po­do­bizn Ma­ra­ta. Po­wie­la­no je, ko­pio­wa­no w wiel­kich se­riach, tak że wkrótce zalały całą Re­pu­blikę. Po­trze­ba sta­nięcia twarzą w twarz ze „świętym po­two­rem” mu­siała być wówczas nie­mała. Dość po­wie­dzieć, że nim w koście­le wy­sta­wio­no zwłoki Ma­ra­ta – w oknie domu, w którym miesz­kał, po­ka­za­no jego maskę pośmiertną.

Kult Ma­ra­ta osiągnął apo­geum we wrześniu 1794 roku, kie­dy to uro­czyście prze­nie­sio­no jego zwłoki do Pan­te­onu. Wi­dzia­no w nim wówczas „męczen­ni­ka wol­ności” – wol­ności pra­sy ogra­ni­cza­nej przez właśnie oba­lo­ne­go Ro­be­spier­re’a. Pan­te­oni­za­cja Ma­ra­ta miała więc wy­miar po­li­tycz­ny. Po prze­wro­cie 9 ther­mi­do­ra (czy­li 27 lip­ca) po­trzeb­ny był umarły, który mógłby sym­bo­li­zo­wać odwrót od ter­ro­ru. Oka­zało się, że Ma­rat – dla jed­nych „ty­ran” i „potwór”, dla in­nych „męczen­nik” i „święty” – nieźle na­da­je się do ode­gra­nia także tej roli.

W te­atrze po­li­ty­ki sce­ny zmie­niają się prędko. Na­wet umar­li nie mogą li­czyć na pobłażliwość. Zmia­na po­li­tycz­nej ko­niunk­tu­ry spo­wo­do­wała de­pan­te­oni­zację. 8 mar­ca 1795 roku wy­rzu­co­no zwłoki Ma­ra­ta z Pan­te­onu. Bro­nisław Bacz­ko pisał, że „«złota młodzież» spra­wiła mu z tej oka­zji sym­bo­licz­ny pochówek, rzu­cając jego po­pier­sie do ście­ku na Mont­mar­trze”⁹.

Ma­ska pośmiert­na Ma­ra­ta prze­trwała i tę, i wszyst­kie później­sze pro­fa­na­cje in ef­fi­gie. Zda­je się, że dzi­siaj ist­nieją na­wet dwie jego ma­ski. Jed­na znaj­du­je się w ga­bi­ne­cie fi­gur wo­sko­wych (zdjęta przez ma­da­me Tus­saud), dru­ga – w mu­zeum Car­na­va­let (zdjęta przez Be­au­val­le­ta?). Czy przed­sta­wiają one żabę? W większym stop­niu niż „po­two­ra” czy „świętego”. Ma­ska pośmiert­na utrwa­la stan pośred­ni – pomiędzy dzie­ja­mi ciała żywe­go a wy­obrażenia­mi, które to ciało prze­mie­niły. Ma­ska przed­sta­wia twarz nagą – bez krwa­wej szmin­ki, ale też bez pu­dru świętości. Gdy na tę maskę pa­trzy­my, ona cofa się, po­wra­ca do sa­mej sie­bie. Prze­sta­je należeć do Ma­ra­ta. To już nie on – ten „przy­ja­ciel ludu” i „apo­stoł wol­ności”. To ktoś, o kim wie­my, że właśnie umarł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: