Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 266 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою. Варшава, 11 Октября 1904 года.

XV.

Zmę­czo­ny fi­zycz­nie, wy­czer­pa­ny umy­sło­wo oparł się Za­grodz­ki o biur­ko re­dak­cyj­ne, za któ­rem sie­dział, ro­biąc ko­rek­tę swe­go wstęp­ne­go ar­ty­ku­łu.

Szło mu o zręcz­ne prze­la­wi­ro­wa­nie mię­dzy daw­ne­mi za­sa­da­mi, któ­re gło­sił, a za­sa­da­mi stron­nic­twa, z któ­rem ko­kie­to­wał. Były tu od­cie­nia na­po­zór nic nie­zna­czą­ce, ale w świe­cie roz­po­li­ty­ko­wa­nia ma­ją­ce roz­mia­ry ol­brzy­mie. Pew­ne ustęp­stwa na rzecz ła­god­niej­szej par­tyi były ko­niecz­ne i w grun­cie rze­czy Za­grodz­kie­mu ustęp­stwa te przy­cho­dzi­ły z bez­czel­ną ła­two­ścią. Szło tyl­ko o do­bra­nie wy­ra­zów, aby mu jego obec­na par­tya nie za­rzu­ci­ła zbyt jaw­ne­go od­stęp­stwa.

I w tej tor­tu­rze nad do­bo­rem gład­kich, wę­żo­wo zręcz­nych słów dro­czył się ten czło­wiek i nę­kał, jak­by szło tu o zba­wie­nie ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa. Pięk­ny za­wsze, lecz tra­gicz­ną pięk­no­ścią zgal­wa­ni­zo­wa­ne­go tru­pa,.pre­zen­to­wał w oświe­tle­niu du­żych re­dak­cyj­nych okien swą bla­dą ma­skę stra­wio­ne­go na­mięt­no­ścią czło­wie­ka.

Za oknem pysz­ni­ło się lato bo­gac­twem żaru i bla­sku, szem­ra­ła woda fon­tan­ny, le­cąc ka­ska­dą bry­lan­tów, błę­kit­no odzia­ne dzie­ci roz­ta­cza­ły urok świe­żych kwia­tów, a bia­łe róże, wy­try­sku­ją­ce bu­kie­ta­mi, roz­sy­py­wa­ły deszcz śnież­nych płat­ków po szma­rag­dach tra­wy…

Za­grodz­ki nie wi­dział nic, za­cie­trze­wio­ny w cuch­ną­cym pa­sku bi­bu­ły, j

Już trze­ci raz prze­glą­dał i po­pra­wiał cią­gle, wy­bie­ra­jąc sło­wa zbyt śmia­łe, wy­obra­ża­jąc so­bie, że ar­ty­kuł jego zro­bi nie­ma­łą „sen­sa­cyę” i „po­sta­wi go” na od­po­wied­niem sta­no­wi­sku.

Odzia­ny jak za­wsze w swe ja­sne pal­to, nie­po­szla­ko­wa­nie wiel­ko­pań­ski i ra­so­wy, de­li­kat­ny w po­łą­cze­niach rąk i ma­nie­rach, miał po­zór to­piel­ca, któ­re­go fale rzecz­ne w wir wtrą­ci­ły i szar­pią nim z całą za­cie­kło­ścią.

Przed biur­kiem zja­wił się cień ob­szar­pa­ne­go, re­dak­cyj­ne­go chłop­ca.

– Pro­szę pana o skrypt!

– Za­raz!…

I znów je­den wy­raz wy­ło­wio­ny, a po­tem cięż­ka pra­ca i za­sta­no­wie­nie, czem by go za­stą­pić moż­na.

Na­gle, w par­te­ro­wem oknie re­dak­cyi za­ciem­nia­ła ja­kaś gło­wa.

– Czy moż­na?

Za­grodz­ki po­znał ten głos za­chry­pły.

– Za­raz!

Wstał i zaj­rzał de są­sied­nich po­ko­jów. Cała re­dak­cya była pu­sta. Współ­pra­cow­ni­cy ro­ze­szli się ua obiad, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie mas pa­pie­rów, nie­do­pał­ków, za­pa­łek i nie­do­pi­tych szkla­nek z her­ba­tą.

Za­grodz­ki po­wró­cił do okna. – Chodź­cie.

Rzu­cił ko­rek­tę chło­pa­ko­wi. Za­dud­ni­ły bose pię­ty, rów­no­cze­śnie roz­le­gły się ci­che, jak­by zwie­rzę­ce kro­ki.

Wio­nę­ło wód­ką, su­te­ry­na­mi, po­tem i ta­nim ty­to­niem.

Rów­no­cze­śnie coś okrut­ne­go, przy­cza­jo­ne­go a nie­uchwyt­ne­go wpeł­zło w prze­strzeń. Wszedł Wier­ciak.

Ręce w kie­sze­niach kurt­ki, wzrok uko­śny, a ogar­nia­ją­cy wszyst­ko, nie­okre­ślo­ny wy­raz po­gar­dy na opierz­chłych ustach.

– Wiel­moż­ny pan re­dak­tor sam?

– Tak!

Za­grodz­ki usiadł znów i przy­brał swą zwy­kłą hie­ra­tycz­ną pozę egip­skie­go kró­la, któ­rą po­kry­wać się sta­rał wzbu­rze­nia we­wnętrz­ne.

Oczy krwią opły­nię­te utkwił w mapę Ga­li­cyi, po któ­rej ła­zi­ły całe roje sen­nych much.

– Niech Wier­ciak mówi!…

– Pro­szę pana re­dak­to­ra o pie­nią­dze.

– Wier­ciak już nie­ma!

– Ho! ho!…

– Po cóż Wier­ciak roz­da­je na­przód? Wier­ciak ra­mio­na­mi ru­szył.

– In­a­czej nie znaj­dę do­brych na­ga­nia­czy Wszy­scy pój­dą do My­słow­skie­go. A pod­czas wy­bo­rów, to zo­sta­ną się, z prze­pro­sze­niem pana re­dak­to­ra, same wsza­rze i ni­ko­go nie na­go­nią. Po­tem co do Ży­dów, to już naj­le­piej przez ra­bi­na, aby on z ka­ha­łem… bo to psia wia­ry, taka psia mac ży­dow­ska, to… zresz­tą pan re­dak­tor ro­zu­mie. Ja to już z ka­to­li­ka­mi zwy­czaj­ny i mam ten ob­rót w re­kach – na Zydy to już nie pój­dę…

Za­szem­ra­ło coś w dru­gim po­ko­ju. Za­grodź ki nie­spo­koj­nie we drzwi spoj­rzał.

– Kto tam?

Ci­cho wsu­nę­ła sio do po­ko­ju Anka.

– To ja, oj­czel

– Al

Wi­docz­nie był nie­za­do­wo­lo­ny, usu­nął więc ge­stem Ankę do dal­szych po­ko­jów.

– Po­zwól, chwi­lecz­kę, je­stem za­ję­ty!

Anka cof­nę­ła się po­nie­kąd rada, iż nie bę­dzie po­trze­bo­wa­ła po­zo­stać w jed­nym po­kójn z Wier­da­kiem.;

Roz­mo­wa Za­grodz­kie­go z „hy­eną wy­bor­czą” trwa­ła da­lej już przy­ci­szo­na i ostroż­na. Za­grodz­ki cią­gle z pań­ska i przez trze­cią oso­bę trak­to­wał Wier­cia­ka, któ­ry zda­wał się całą siłą kryć swą siłę i pa­zu­ry szko­dli­we­go zwie­rzę­cia. Wresz­cie szept stał się tak ci­chy, iż le­d­wo obi­jał się o ścia­ny po­ko­ju. Było w tym szep­cie coś smut­ne­go, coś wy­czer­pa­ne­go i pod­nie­co­ne­go.

Na ludz­kiej próż­no­ści gra­ła pa­zu­ra­mi chci­wość i chęć zy­sku.

Anka po­zo­sta­ła sama w środ­ko­wym po­ko­ju re­dak­cyi.

Nie słu­cha­ła szep­tu ojca z Wier­cia­kiem. Nie był dla niej no­wo­ścią. Zna­ią go.

Wmy­śli­ła się sama w sie­bie cala siłą i zdzi­wi­ła się, że na­gle prze­sta­ła wła­dzę po­sia­dać nad sobą tak wiel­ką, do ja­kiej przy­wy­kła.

Chcia­ła po­zo­stać samą, a było z nią my­ślo­wo dwóch lu­dzi – Na­rbutt i Sta­lew­ski.

Szli na­prze­ciw niej, jak­by wy­sła­ni przez siłę jej nie­zna­ną, du­cho­wą.

Chcia­ła ich pod­po­rząd­ko­wać pod swo­je pra­gnie­nia i chę­ci, uczy­nić z nich dru­go­rzęd­ne po­sta­cie, tym­cza­sem oni sta­li nie­wzru­sze­ni, zaj­mu­jąc plan pierw­szy.

Dla­cze­go – obaj? Dla­cze­go Sta­lew­ski?

Je­śli mo­gła na­wet roz­kla­sy­fi­ko­wać ich zja­wie­nie się i za­gar­nię­cie my­śli, to na­wet Sta­lew­ski za­czy­nał kryć Na­rbut­ta.

Lecz róż­ni­ca była ta, iż z Na­rbut­tem wią­za­ła ją nocą za­dzierz­gnię­ta nic przy wią­za­nia. Sta­lew­ski zja­wił się w jej my­śli po za pro­mien­ną wi­zyą ko­na­ją­ce­go kwia­tu.

Więc oni?

Dla­cze­go?

W ku­ry­ta­rzu wio­dą­cym do re­dak­cyi roz­gwa-rzy­ło się na­gle od mło­dych gło­sów.

Szmer bu­tów, szarp­nię­cie kla­mek i do są­sied­nie­go z Anką po­ko­ju we­szło kil­ku mło­dych lu­dzi.

Było ich kil­ku za­le­d­wie, a za­szem­ra­ło aż – i wy­peł­ni­ło się po­wie­trze, jak­by całą masą bar­dzo za­do­wol­nio­nych z da­nej chwi­li istot.

Tak, tak – po­my­śla­ła Anka – to oni, ci, któ­rzy try­um­fu­ją siłą swo­ją.

Try­um­fu­ją, a za­ra­zem szy­dzą.

Mło­do­ścią – za­drga­ło po­wie­trze.

Lecz mło­dość ta była tra­gicz­na i nio­sła za sobą chęć znisz­cze­nia.

Po­mię­dzy nimi był i Na­rbutt.

Anka wry­czu­ła go ci­chem uczu­ciem, ja­kie­go się do­zna­je w po­bli­żu zna­jo­me­go gro­bu.

– Jak­że na­pi­sze­my? – py­tał ja­kiś głos nie­zna­ny.

Mil­cze­nie.

Skrzy­pia­ły buty, roz­legł się su­chy trzask za­pa­la­nej za­pał­ki.

– Jak­że na­pi­sać? – py­tał znów upar­cie głos o nie­mi­łem, po­spo­li­tem brzmie­niu

I znów mil­cze­nie.

– Nie­chże któ­ry zre­da­gu­je.

Z od­le­głe­go kąta po­ko­ju dał się sły­szeć głos tak har­mo­nij­ny, tak ser­ce cią­gną­cy, iż zda­wał się cza­ro­wać mu­zy­ką fle­tu, w któ­ry za­mknię­to ar­cha­nio­ła, roz­śpie­wa­ne­go w wio­sen­ny ra­nek sło­necz­ny.

– Czy ko­niecz­nie trze­ba pi­sać?….,

– Wy­pa­da–od­parł głos o zwy­czaj­nem brzmie­niu.

– Wy­pa­da… jak echo, me­lo­dyj­nie za­dźwię­cza­ło w po­wie­trzu.

I za­raz po­tem śmiech dziw­ny, wstrzą­sa­ją­cy, ni­we­czą­cy naj­zu­peł­niej czar roz­wia­ne­go przed chwi­lą gło­su.

Lecz śmiech ten był wy­dzwo­nio­ny tym sa­mym gło­sem, złą­czo­ny z nim po­kre­wień­stwem naj­sil­niej-szem. Śmiech ten wy­do­by­wał na jaw, co ten głos krył.

Anka zna­ła ten głos.

Sły­sza­ła go już nie­raz we śnie, gdy na­gle bez przy­czy­ny, jak­by de­mon osło­ni­ły ją całą skrzy­dła ja­kie­goś zwąt­pie­nia i du­sza jej tar­gać się za­czę­ła w pę­ta­niu wie­czy­stem.

– A po­tem?

I głos ten cza­row­ny… gnież­dżą­cy w so­bie jak­by kłąb wę­żów, wi­zyj­ną myśl Znisz­cze­nia, za­klął los w po­stać nie­zwy­kle pięk­ną, shar­mo­ni­zo­wa­ną w li­niach i bar­wie, tak jak­by rze­czy­wi­ście na zie­mię spadł De­mon z wie­czy­stym na­ka­zem snu­cia się po­mię­dzy ludź­mi i szu­ka­nia schy­lo­nych głów i drżą­cych na stru­nach ży­cia dusz.

Na­zy­wa­no go „Le­iian” a stan cy­wil­ny wy­ka­zy­wał na­zwi­sko Jó­zef Mar­kow­ski.

Lecz ci, któ­rzy go zna­li w ka­wiar­nia­nych mro­kach, lub w żól­tem świe­tle la­tar­ni, roz­mi­go­ta­nych cho­ro­bli­wie w mgłach noc­nych miej­skich, ci, do któ­rych wtu­lał się nie­ja­ko zło­żyw­szy w – krzyż skrzy­dła i cza­rem gło­su, cza­rem oczu sza­fi­ro­wych pie­ścił ich cho­ro­bę woli, ich neu­ra­ste­nie dzie­dzicz­ne lub na­by­te – ci na­zy­wa­li go „on.” Dla Na­rbut­ta był to „on”,

Przez wspól­ność my­ślo­we­go prą­du i dla Anki to był „on”.

Lecz Na­rbutt wtu­lał się w „nie­go­14 sam zwąt­pie­niem i sła­bo­ścią swo­ją.

Anka za­cho­wy­wa­ła się od­por­nie, nie żą­da­jąc sło­dy­czy i cza­ru gło­su, jako da­ni­ny ko­niecz­nej dla swej eg­zy­sten­cyi.

Na­rbutt i jemu po­dob­ni w „nim” szu­ka­li uspra­wie­dli­wie­nia ze swych czy­nów i błą­dzeń. Anka… któ­rą jej wła­sne skrzy­dła nio­sły ścież­ką pro­stą po­nad zie­mią, nie zwra­ca­ła się w tę stro­nę, gdzie de­li­kat­nie sze­le­ścia­ły skrzy­dła de­mo­na zwąt­pień.

– Pa­trzę w głąb dusz!… – mó­wi­ła. „Ona” nie pa­trzył, „on” za­glą­dał cie­ka­wie. ?re­ni­ce jej nio­sły li­tość i cie­pło.

Jego źre­ni­ce mi­go­ta­ły cie­ka­wym sza­fi­rem sen – sa­cyi.

Obo­je nie­śli w rę­kach świa­tło lamp, któ­re­mi roz­świe­tla­li ciem­ni­ce dróg.

Po obu stro­nach dro­gi ży­cia ciem­nia­ły sku­pio­ne, zbo­la­łe po­sta­cie tych, któ­rzy nie wie­dzą, co pra­gnąć mają i czy cie­szyć się, czy bo­leć nad tem, że żyć mu­szą.

Ścież­ką tą, tak bar­dzo do Gol­go­ty po­dob­ną, pły­nę­ła Anka ze swą lam­pą i smu­ga jej do tej chwi­li tyl­ko li­to­sna, już drża­ła wpły­wem Na­rbut­ta, płod­ną siłą pod­no­szą­cą omdle­wa­ją­cych i roz­ja­śnia­ją­cą mrok, w któ­ry du­sze na­po­tka­ne, a bólu peł­ne, były spo­wi­te.

Tak pra­gnąć za­czę­ła.

Lecz oto drży świa­teł­ko inne, mi­go­ce, cza­ru­je, hyp­no­ty­zu­je, wabi.

Bie­gnie „on”, roz­su­nął ci­cho skrzy­dła, bie­gnie „onu i bry­lan­to­wo mi­go­ce lam­pą swe­go zwąt­pie­nia, któ­re str­gi po­zo­ra­mi eks­ta­zy Nir­wa­ny.

– ?leci?… szu­mią czar­ne, cu­dow­ne skrzy­dła, źle ci, cier­pisz? zgiń, prze­pad­nij! roz­płyń się w Do

Ma kra­wę­dzi okna sie­dzi Le­lian.

Zło­te wło­sy ob­ra­mo­wa­ło de­li­kat­nie słoń­ce.

Sie­dzi i pa­trzy na gru­pę mło­dych lu­dzi zbi­tych koło biur­ka.

Do świe­żych, ko­ra­lo­wych warg przy­lgnął mu wie­czy­sty pa­pie­ros.

Na­rbutt stoi bla­dy, jak trup, po jesz­cze jed­nej nie­prze­spa­nej nocy. Z pięk­no­ści od­kry­tych przed Anką my­śli znów błą­ka­ją się cie­nie. Al­ko­hol dzia­łać prze­stał. Na­rbutt wy­ra­sta z ba­gna, jak kwiat. Błą­dzi wzro­kiem po ścia­nach re­dak­cyi.

Kto wie, rad­by po­zo­stać sam, pi­sać, ma­lo­wać…

two­rzyć chce.

I pa­trzeć w du­sze ludz­kie i siłę swo­ją, któ­ra rrni wra­ca, prze­le­wać w te du­sze, lub po­da­wać im źdźbło ra­tun­ku, po któ­rem zdo­ła­ją dźwi­gnąć się na wy­so­kość pro­mien­niej szych ist­nień.

sko­na­ło­ści… wróć do Pra­by­tu, zo­stań tem, czem by­łeś, Jed­no­ścią – du­chem, wy­kwit­nij cza­rem ziół, cia­łem…

Słod­ki glos, de­struk­cyj­ny słod­ki głos. I za­raz po­tem… Za­bij się!…

Na chwi­lę lam­pa w ręku De­mo­na ga­śnie. Ze ście­żek po­wsta­ją po­sta­cie dusz zmę­czo­nych i sto­ją nie­ru­cho­me pod cza­rem tego Ob­ja­wie­nia, na któ­re cze­ka­ły.

– Mękę skróć!,..

Ło­po­tu skrzy­deł już na­wet nie­ma.

Myśl tra­gicz­na prze­nik­nę­ła, prze­po­iła du­sze.

Za­bij się!…

Tak chce Na­rbut jesz­cze w tej chwi­li, gdy słoń­ce zło­ci po­wie­trze i zie­mię. Wy­cią­gnę­ło z nie­go tru­ci­znę szyn­kow­ni i roz­pu­sty.

Pry­mi­tyw­ny czło­wiek roz­go­rzał czy­stym pło­mie­niem pod odzie­żą, w któ­rą go „cy­wi­li­za­cy­a14 wtło­czy­ła.

Roz­go­rzał czy­sto­ścią, ja­śnią, od­de­chem, pra­gnie­niem wto­pie­nia się w Pięk­no na­tu­ry.

Na­rbut chce źyć, chce in­nym ży­cie moż­li­we uczy­nić.

Po­chy­le­ni nad biur­kiem ra­dzą, jak zre­da­go­wać wieść o sa­mo­bój­stwie.

– Ile mial lat?

– Dwa­dzie­ścia.

– Więc ostat­nie było, „Za świa­ty”?

– Prze­cież wiesz, od­da­ne do­pie­ro przed­wczo­raj do dru­kar­ni.

– Mau­zo­leum…

– Niech bę­dzie.

Trzask za­pa­łek. Ci lu­dzie palą, palą cią­gle. Za­tru­wa­ją się bez li­to­ści.

– Na­pi­sać pro­sto no­tat­kę, tak i tak…

– Nie nie.

– Do­dać coś? po co?… jaki cel?…

– By­dlę­ta je­ste­ście!

– Och! och!… Znów ci­sza.

Pi­szą, czy­ta­ją, prze­nia­zu­ją. Anka stoi zdrę­twia­ła. Zkąd oni wie­dzą? zkąd?

Ten trup leży prze­cież jesz­cze nie­od­kry­ty. Czu­wa nad nim du­sza lasu i strze­że swe­mi zie­lo­ne­mi źre­ni­ca­mi.

Krą­ży do­ko­ła ko­bie­ta odzia­na czar­no, w dłu­giej, fat­dzi­stej sza­cie."

Lecz wejść do lasu nie śmie.

Tam jesz­cze ję­czy sza­mo­cą­ca się du­sza sa­mo­bój­cy.

I przed tą gro­zą – usta­je za­gad­ko­wa jej wła­dza.

Z gru­py pi­szą­cych sły­chać znów sło­wa.

– Więc sta­now­czo, re­wol­wer?

– Tak, wczo­raj wziął od Stef­ki. Nie umiał się ob­cho­dzić. Strze­la­li do drzwi. Za­sta­łem ją wy­czer­pa­ną. Le­ża­ła jak mar­twa, Ba­łem się, że za­pad­nie w ka­ta­lep­syę.

– Nie na­le­ża­ło prze­szka­dzać. Kto wie, coby z tego wy­ni­kło…

– Ach by­dlę­ta! by­dlę­ta!…

Na­rbut od­su­nął się tro­chę od ca­łej gru­py, któ­ra zim­no dys­ku­to­wa­ła nad uło­że­niem na­przód po­śmiert­nej wzmian­ki o tru­pie, któ­ry jesz­cze ofi­cy­al­nie i pań­stwo­wo z li­sty ży­ją­cych wy­kre­ślo­ny nie zo­stał.

– Gdzie?

Py­ta­nie krót­kie, zwró­co­ne w stro­nę Le­lia­na, urwa­ne sło­wo; on je­den wie­dział do­kład­nie.

– Całą noc pi­li­ście do bia­łe­go dnia…

Mil­cze­nie.

– Roz­sta­łeś się z nim, gdzie? Mil­cze­nie.

Z głę­bi głos tro­chę ochry­pły.

– Spo­dzie­wam się, że pi­li­ście ab­synt. Mil­cze­nie.

I na­gle ja­kieś lę­kli­we, tro­chę li­to­śne, przy­ga­słe:

– Ach by­dlę­ta! by­dlę­ta!

Le­lian nie mówi nic.

W tym dusz­nym po­ko­ju re­dak­cyj­nym prze­ży­wa roz­kosz­nie ostat­nie chwi­le, spę­dzo­ne u boku sa­mo­bój­cy.

Szli od zmierz­chu, z knaj­py do knaj­py i po­tem ta­rza­li się po mrocz­nych ław­kach miej­skich plan­ta­cyj. Tam­ten wył pra­wie i pła­kał.

– ?le mi na świe­cie… głu­pio… zwie­rzę­co głu­pio… źle mi…

A Le­lian z anar­chi­stycz­ną na­mięt­no­ścią de-struk­cyi szep­cze mu sło­wa, w któ­re wle­wa czar słod­kie­go gło­su i usi­łu­je nadać im dźwięk ten, na któ­ry wie­ki cze­ka­ją jak na Ob­ja­wie­nie naj­do­sko­nal­szej Praw­dy lub naj­po­tęż­niej­sze­go de­mo­nicz­ne­go ob­ja­wu Ne­ga­cyi.

– Za­bij się!…

Bied­ny szmat stwo­rze­nia prze­po­jo­ne­go al­ko­ho­lem i ni­ko­ty­ną drży, szczę­ka zę­ba­mi.

– Tak… może…

– Uspo­ko­je­nie, roz­kosz, roz­pły­nię­cie się w mi­stycz­nym dresz­czu twór­czej po­tę­gi.

– Tak, tak.

Z kwia­tów jak z ka­dziel­nic biją wo­nie. Drze­wa sze­lesz­czą ta­jem­ni­cę swo­ją. Gwiazd mi­ry­ady opa­la­mi przez ga­łę­zie prze­cie­ka­ją.

– Mu­sisz się za­bić!

Le­lia­na głos dźwię­czy śpi­żo­wo. Proś­ba za­mie­nia się w roz­kaz. Dwie po­sta­cie skur­czo­ne, w wy­sza­rza­nych pal­tach, w po­mię­tych ka­pe­lu­szach tra­gicz­nie się zna­czą wśród bia­łych we­rwen i brat­ków.

– Chodź!… za malo pi­łeś… nie­zdol­ny je­steś wznieść się do wy­so­ko­ści, na któ­rej Czyn znisz­cze­nia sta­je się Czy­nem Twór­czo­ści. Psy two­ich ziem­skich przy wią­zań cię wię­żą… chodź.

– Może jesz­cze…

– Co? cze­kasz na przy­pa­dek, któ­ry ci rzu­ci jał­muż­nę chwi­lo­we­go złu­dze­nia? No­stal­gia two­ja sil­niej­sza… o! o! jak cię żre – z kar­ku wdzie­ra się w ser­ce. Czu­jesz ją? Hu! hu!… czuj­że i cierp…

– Może jesz­cze…

– Na ty­łeś pi­ja­ny, że cze­piasz się źdźbła wi­zyi, lecz nie tak pi­ja­ny, aby prze­czuć Ni­cość wal­ki, w któ­rej krwi pła­wisz. Chodź… chodź!…

Wsta­ją óbaj, dźwi­ga­ją się wza­jem­nie.

Idą zwol­na wśród smug woni kwia­to­wej, któ­ra się im ście­le pod sto­py. Le­lian wy­czu­wa tę woń, jak wy­czu­wa roz­kosz­nie szar­pa­nie się nie­szczę­śli­we­go ska­zań­ca, któ­ry hyp­no­tycz­nie wle­cze się jego śla­da­mi.

Otwar­te wro­ta ka­wiar­ni, przez nie bu­cha smród, dym, kłąb ludz­kich kłamstw i roz­pa­czy.

– Ha no, tu…

We­szli.

Mar­mur po­ry­so­wa­ne­go sto­li­ka, na­oko­ło mo­rze śli­ny na pod­ło­dze i od­pad­ki pa­pie­ro­sów.

Mały chło­pak z oczy­ma lu­na­ty­ka pa­trzy na no­wych go­ści upar­cie i sen­nie.

– Dwa ko­nia­ki! Le­lian nie pije.

To tam­ten wy­pi­je dwa, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia. Na­gle wyj­mu­je z kie­sze­ni zwi­tek pa­pie­rów. Jego dzie­ło, uko­cha­ne, po­tęż­ne – wiel­kie.

– Może jesz­cze…

– Co? co?… to?… ależ za­sta­nów się, jed­ną chwi­lą swe­go sa­mo­bój­stwa spra­wisz więk­sze wra­że­nie, niż ca­łym sto­sem gry­zmo­łów. Co dasz w po­rów­na­niu do swe­go znik­nię­cia, kró­lew­skie­go odej­ścia pysz­ne­go Mo­ca­rza, któ­ry od­trą­ca od sie­bie stół bie­sia­dy, pe­łen naj­wy­twor­niej­szych dań i pu­ha­rów!

– Może jesz­cze…

– Co? co? jesz­cze po­gda­kać dru­kiem, aby cię czy­ta­no przy her­bat­ce w za­cisz­nem ustro­niu koł­tu­nów? Co? co? Mil­cze­niem śmier­tel­nej groz sta­niesz wo­bec tch, o któ­rych ci cho­dzi, naj­do­sko­nalszm na­gim Ge­niu­szem i je­den gest cię oca­li od upad­ków ta­len­tu i ośmie­szeń ttu­mu… Zo­sta­niesz Wiel­kim, bo za­milk­niesz… ro­zu­miesz? ro­zu­miesz?….

I tam­ten nie mówi już: „może jesz­cze”…

Ka­wiar­nia opu­sto­sza­ła.

W ką­cie ze­gar szem­rze, jak od­da­lo­na fon­tan­na, chr­pi, śpiesz się, ab po­dążć za cza­sem, któr roz­chwiał się skrz­dła­mi, bież, wstrz­mać się nie może…

I ci­cho, nie­śmia­ło, w ten szmer ze­ga­row, w tę ciem­nię żół­ta­wą brud­nej knajp wpł­wa ja­kieś tka­nie dzie­cin­ne, dła­wio­ne…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: