- W empik go
"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 2 - ebook
"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
XV.
Zmęczony fizycznie, wyczerpany umysłowo oparł się Zagrodzki o biurko redakcyjne, za którem siedział, robiąc korektę swego wstępnego artykułu.
Szło mu o zręczne przelawirowanie między dawnemi zasadami, które głosił, a zasadami stronnictwa, z którem kokietował. Były tu odcienia napozór nic nieznaczące, ale w świecie rozpolitykowania mające rozmiary olbrzymie. Pewne ustępstwa na rzecz łagodniejszej partyi były konieczne i w gruncie rzeczy Zagrodzkiemu ustępstwa te przychodziły z bezczelną łatwością. Szło tylko o dobranie wyrazów, aby mu jego obecna partya nie zarzuciła zbyt jawnego odstępstwa.
I w tej torturze nad doborem gładkich, wężowo zręcznych słów droczył się ten człowiek i nękał, jakby szło tu o zbawienie całego społeczeństwa. Piękny zawsze, lecz tragiczną pięknością zgalwanizowanego trupa,.prezentował w oświetleniu dużych redakcyjnych okien swą bladą maskę strawionego namiętnością człowieka.
Za oknem pyszniło się lato bogactwem żaru i blasku, szemrała woda fontanny, lecąc kaskadą brylantów, błękitno odziane dzieci roztaczały urok świeżych kwiatów, a białe róże, wytryskujące bukietami, rozsypywały deszcz śnieżnych płatków po szmaragdach trawy…
Zagrodzki nie widział nic, zacietrzewiony w cuchnącym pasku bibuły, j
Już trzeci raz przeglądał i poprawiał ciągle, wybierając słowa zbyt śmiałe, wyobrażając sobie, że artykuł jego zrobi niemałą „sensacyę” i „postawi go” na odpowiedniem stanowisku.
Odziany jak zawsze w swe jasne palto, nieposzlakowanie wielkopański i rasowy, delikatny w połączeniach rąk i manierach, miał pozór topielca, którego fale rzeczne w wir wtrąciły i szarpią nim z całą zaciekłością.
Przed biurkiem zjawił się cień obszarpanego, redakcyjnego chłopca.
– Proszę pana o skrypt!
– Zaraz!…
I znów jeden wyraz wyłowiony, a potem ciężka praca i zastanowienie, czem by go zastąpić można.
Nagle, w parterowem oknie redakcyi zaciemniała jakaś głowa.
– Czy można?
Zagrodzki poznał ten głos zachrypły.
– Zaraz!
Wstał i zajrzał de sąsiednich pokojów. Cała redakcya była pusta. Współpracownicy rozeszli się ua obiad, pozostawiając po sobie mas papierów, niedopałków, zapałek i niedopitych szklanek z herbatą.
Zagrodzki powrócił do okna. – Chodźcie.
Rzucił korektę chłopakowi. Zadudniły bose pięty, równocześnie rozległy się ciche, jakby zwierzęce kroki.
Wionęło wódką, suterynami, potem i tanim tytoniem.
Równocześnie coś okrutnego, przyczajonego a nieuchwytnego wpełzło w przestrzeń. Wszedł Wierciak.
Ręce w kieszeniach kurtki, wzrok ukośny, a ogarniający wszystko, nieokreślony wyraz pogardy na opierzchłych ustach.
– Wielmożny pan redaktor sam?
– Tak!
Zagrodzki usiadł znów i przybrał swą zwykłą hieratyczną pozę egipskiego króla, którą pokrywać się starał wzburzenia wewnętrzne.
Oczy krwią opłynięte utkwił w mapę Galicyi, po której łaziły całe roje sennych much.
– Niech Wierciak mówi!…
– Proszę pana redaktora o pieniądze.
– Wierciak już niema!
– Ho! ho!…
– Po cóż Wierciak rozdaje naprzód? Wierciak ramionami ruszył.
– Inaczej nie znajdę dobrych naganiaczy Wszyscy pójdą do Mysłowskiego. A podczas wyborów, to zostaną się, z przeproszeniem pana redaktora, same wszarze i nikogo nie nagonią. Potem co do Żydów, to już najlepiej przez rabina, aby on z kahałem… bo to psia wiary, taka psia mac żydowska, to… zresztą pan redaktor rozumie. Ja to już z katolikami zwyczajny i mam ten obrót w rekach – na Zydy to już nie pójdę…
Zaszemrało coś w drugim pokoju. Zagrodź ki niespokojnie we drzwi spojrzał.
– Kto tam?
Cicho wsunęła sio do pokoju Anka.
– To ja, ojczel
– Al
Widocznie był niezadowolony, usunął więc gestem Ankę do dalszych pokojów.
– Pozwól, chwileczkę, jestem zajęty!
Anka cofnęła się poniekąd rada, iż nie będzie potrzebowała pozostać w jednym pokójn z Wierdakiem.;
Rozmowa Zagrodzkiego z „hyeną wyborczą” trwała dalej już przyciszona i ostrożna. Zagrodzki ciągle z pańska i przez trzecią osobę traktował Wierciaka, który zdawał się całą siłą kryć swą siłę i pazury szkodliwego zwierzęcia. Wreszcie szept stał się tak cichy, iż ledwo obijał się o ściany pokoju. Było w tym szepcie coś smutnego, coś wyczerpanego i podnieconego.
Na ludzkiej próżności grała pazurami chciwość i chęć zysku.
Anka pozostała sama w środkowym pokoju redakcyi.
Nie słuchała szeptu ojca z Wierciakiem. Nie był dla niej nowością. Znaią go.
Wmyśliła się sama w siebie cala siłą i zdziwiła się, że nagle przestała władzę posiadać nad sobą tak wielką, do jakiej przywykła.
Chciała pozostać samą, a było z nią myślowo dwóch ludzi – Narbutt i Stalewski.
Szli naprzeciw niej, jakby wysłani przez siłę jej nieznaną, duchową.
Chciała ich podporządkować pod swoje pragnienia i chęci, uczynić z nich drugorzędne postacie, tymczasem oni stali niewzruszeni, zajmując plan pierwszy.
Dlaczego – obaj? Dlaczego Stalewski?
Jeśli mogła nawet rozklasyfikować ich zjawienie się i zagarnięcie myśli, to nawet Stalewski zaczynał kryć Narbutta.
Lecz różnica była ta, iż z Narbuttem wiązała ją nocą zadzierzgnięta nic przy wiązania. Stalewski zjawił się w jej myśli po za promienną wizyą konającego kwiatu.
Więc oni?
Dlaczego?
W kurytarzu wiodącym do redakcyi rozgwa-rzyło się nagle od młodych głosów.
Szmer butów, szarpnięcie klamek i do sąsiedniego z Anką pokoju weszło kilku młodych ludzi.
Było ich kilku zaledwie, a zaszemrało aż – i wypełniło się powietrze, jakby całą masą bardzo zadowolnionych z danej chwili istot.
Tak, tak – pomyślała Anka – to oni, ci, którzy tryumfują siłą swoją.
Tryumfują, a zarazem szydzą.
Młodością – zadrgało powietrze.
Lecz młodość ta była tragiczna i niosła za sobą chęć zniszczenia.
Pomiędzy nimi był i Narbutt.
Anka wryczuła go cichem uczuciem, jakiego się doznaje w pobliżu znajomego grobu.
– Jakże napiszemy? – pytał jakiś głos nieznany.
Milczenie.
Skrzypiały buty, rozległ się suchy trzask zapalanej zapałki.
– Jakże napisać? – pytał znów uparcie głos o niemiłem, pospolitem brzmieniu
I znów milczenie.
– Niechże który zredaguje.
Z odległego kąta pokoju dał się słyszeć głos tak harmonijny, tak serce ciągnący, iż zdawał się czarować muzyką fletu, w który zamknięto archanioła, rozśpiewanego w wiosenny ranek słoneczny.
– Czy koniecznie trzeba pisać?….,
– Wypada–odparł głos o zwyczajnem brzmieniu.
– Wypada… jak echo, melodyjnie zadźwięczało w powietrzu.
I zaraz potem śmiech dziwny, wstrząsający, niweczący najzupełniej czar rozwianego przed chwilą głosu.
Lecz śmiech ten był wydzwoniony tym samym głosem, złączony z nim pokrewieństwem najsilniej-szem. Śmiech ten wydobywał na jaw, co ten głos krył.
Anka znała ten głos.
Słyszała go już nieraz we śnie, gdy nagle bez przyczyny, jakby demon osłoniły ją całą skrzydła jakiegoś zwątpienia i dusza jej targać się zaczęła w pętaniu wieczystem.
– A potem?
I głos ten czarowny… gnieżdżący w sobie jakby kłąb wężów, wizyjną myśl Zniszczenia, zaklął los w postać niezwykle piękną, sharmonizowaną w liniach i barwie, tak jakby rzeczywiście na ziemię spadł Demon z wieczystym nakazem snucia się pomiędzy ludźmi i szukania schylonych głów i drżących na strunach życia dusz.
Nazywano go „Leiian” a stan cywilny wykazywał nazwisko Józef Markowski.
Lecz ci, którzy go znali w kawiarnianych mrokach, lub w żóltem świetle latarni, rozmigotanych chorobliwie w mgłach nocnych miejskich, ci, do których wtulał się niejako złożywszy w – krzyż skrzydła i czarem głosu, czarem oczu szafirowych pieścił ich chorobę woli, ich neurastenie dziedziczne lub nabyte – ci nazywali go „on.” Dla Narbutta był to „on”,
Przez wspólność myślowego prądu i dla Anki to był „on”.
Lecz Narbutt wtulał się w „niego14 sam zwątpieniem i słabością swoją.
Anka zachowywała się odpornie, nie żądając słodyczy i czaru głosu, jako daniny koniecznej dla swej egzystencyi.
Narbutt i jemu podobni w „nim” szukali usprawiedliwienia ze swych czynów i błądzeń. Anka… którą jej własne skrzydła niosły ścieżką prostą ponad ziemią, nie zwracała się w tę stronę, gdzie delikatnie szeleściały skrzydła demona zwątpień.
– Patrzę w głąb dusz!… – mówiła. „Ona” nie patrzył, „on” zaglądał ciekawie. ?renice jej niosły litość i ciepło.
Jego źrenice migotały ciekawym szafirem sen – sacyi.
Oboje nieśli w rękach światło lamp, któremi rozświetlali ciemnice dróg.
Po obu stronach drogi życia ciemniały skupione, zbolałe postacie tych, którzy nie wiedzą, co pragnąć mają i czy cieszyć się, czy boleć nad tem, że żyć muszą.
Ścieżką tą, tak bardzo do Golgoty podobną, płynęła Anka ze swą lampą i smuga jej do tej chwili tylko litosna, już drżała wpływem Narbutta, płodną siłą podnoszącą omdlewających i rozjaśniającą mrok, w który dusze napotkane, a bólu pełne, były spowite.
Tak pragnąć zaczęła.
Lecz oto drży światełko inne, migoce, czaruje, hypnotyzuje, wabi.
Biegnie „on”, rozsunął cicho skrzydła, biegnie „onu i brylantowo migoce lampą swego zwątpienia, które strgi pozorami ekstazy Nirwany.
– ?leci?… szumią czarne, cudowne skrzydła, źle ci, cierpisz? zgiń, przepadnij! rozpłyń się w Do
Ma krawędzi okna siedzi Lelian.
Złote włosy obramowało delikatnie słońce.
Siedzi i patrzy na grupę młodych ludzi zbitych koło biurka.
Do świeżych, koralowych warg przylgnął mu wieczysty papieros.
Narbutt stoi blady, jak trup, po jeszcze jednej nieprzespanej nocy. Z piękności odkrytych przed Anką myśli znów błąkają się cienie. Alkohol działać przestał. Narbutt wyrasta z bagna, jak kwiat. Błądzi wzrokiem po ścianach redakcyi.
Kto wie, radby pozostać sam, pisać, malować…
tworzyć chce.
I patrzeć w dusze ludzkie i siłę swoją, która rrni wraca, przelewać w te dusze, lub podawać im źdźbło ratunku, po którem zdołają dźwignąć się na wysokość promienniej szych istnień.
skonałości… wróć do Prabytu, zostań tem, czem byłeś, Jednością – duchem, wykwitnij czarem ziół, ciałem…
Słodki glos, destrukcyjny słodki głos. I zaraz potem… Zabij się!…
Na chwilę lampa w ręku Demona gaśnie. Ze ścieżek powstają postacie dusz zmęczonych i stoją nieruchome pod czarem tego Objawienia, na które czekały.
– Mękę skróć!,..
Łopotu skrzydeł już nawet niema.
Myśl tragiczna przeniknęła, przepoiła dusze.
Zabij się!…
Tak chce Narbut jeszcze w tej chwili, gdy słońce złoci powietrze i ziemię. Wyciągnęło z niego truciznę szynkowni i rozpusty.
Prymitywny człowiek rozgorzał czystym płomieniem pod odzieżą, w którą go „cywilizacya14 wtłoczyła.
Rozgorzał czystością, jaśnią, oddechem, pragnieniem wtopienia się w Piękno natury.
Narbut chce źyć, chce innym życie możliwe uczynić.
Pochyleni nad biurkiem radzą, jak zredagować wieść o samobójstwie.
– Ile mial lat?
– Dwadzieścia.
– Więc ostatnie było, „Za światy”?
– Przecież wiesz, oddane dopiero przedwczoraj do drukarni.
– Mauzoleum…
– Niech będzie.
Trzask zapałek. Ci ludzie palą, palą ciągle. Zatruwają się bez litości.
– Napisać prosto notatkę, tak i tak…
– Nie nie.
– Dodać coś? po co?… jaki cel?…
– Bydlęta jesteście!
– Och! och!… Znów cisza.
Piszą, czytają, przeniazują. Anka stoi zdrętwiała. Zkąd oni wiedzą? zkąd?
Ten trup leży przecież jeszcze nieodkryty. Czuwa nad nim dusza lasu i strzeże swemi zielonemi źrenicami.
Krąży dokoła kobieta odziana czarno, w długiej, fatdzistej szacie."
Lecz wejść do lasu nie śmie.
Tam jeszcze jęczy szamocąca się dusza samobójcy.
I przed tą grozą – ustaje zagadkowa jej władza.
Z grupy piszących słychać znów słowa.
– Więc stanowczo, rewolwer?
– Tak, wczoraj wziął od Stefki. Nie umiał się obchodzić. Strzelali do drzwi. Zastałem ją wyczerpaną. Leżała jak martwa, Bałem się, że zapadnie w katalepsyę.
– Nie należało przeszkadzać. Kto wie, coby z tego wynikło…
– Ach bydlęta! bydlęta!…
Narbut odsunął się trochę od całej grupy, która zimno dyskutowała nad ułożeniem naprzód pośmiertnej wzmianki o trupie, który jeszcze oficyalnie i państwowo z listy żyjących wykreślony nie został.
– Gdzie?
Pytanie krótkie, zwrócone w stronę Leliana, urwane słowo; on jeden wiedział dokładnie.
– Całą noc piliście do białego dnia…
Milczenie.
– Rozstałeś się z nim, gdzie? Milczenie.
Z głębi głos trochę ochrypły.
– Spodziewam się, że piliście absynt. Milczenie.
I nagle jakieś lękliwe, trochę litośne, przygasłe:
– Ach bydlęta! bydlęta!
Lelian nie mówi nic.
W tym dusznym pokoju redakcyjnym przeżywa rozkosznie ostatnie chwile, spędzone u boku samobójcy.
Szli od zmierzchu, z knajpy do knajpy i potem tarzali się po mrocznych ławkach miejskich plantacyj. Tamten wył prawie i płakał.
– ?le mi na świecie… głupio… zwierzęco głupio… źle mi…
A Lelian z anarchistyczną namiętnością de-strukcyi szepcze mu słowa, w które wlewa czar słodkiego głosu i usiłuje nadać im dźwięk ten, na który wieki czekają jak na Objawienie najdoskonalszej Prawdy lub najpotężniejszego demonicznego objawu Negacyi.
– Zabij się!…
Biedny szmat stworzenia przepojonego alkoholem i nikotyną drży, szczęka zębami.
– Tak… może…
– Uspokojenie, rozkosz, rozpłynięcie się w mistycznym dreszczu twórczej potęgi.
– Tak, tak.
Z kwiatów jak z kadzielnic biją wonie. Drzewa szeleszczą tajemnicę swoją. Gwiazd miryady opalami przez gałęzie przeciekają.
– Musisz się zabić!
Leliana głos dźwięczy śpiżowo. Prośba zamienia się w rozkaz. Dwie postacie skurczone, w wyszarzanych paltach, w pomiętych kapeluszach tragicznie się znaczą wśród białych werwen i bratków.
– Chodź!… za malo piłeś… niezdolny jesteś wznieść się do wysokości, na której Czyn zniszczenia staje się Czynem Twórczości. Psy twoich ziemskich przy wiązań cię więżą… chodź.
– Może jeszcze…
– Co? czekasz na przypadek, który ci rzuci jałmużnę chwilowego złudzenia? Nostalgia twoja silniejsza… o! o! jak cię żre – z karku wdziera się w serce. Czujesz ją? Hu! hu!… czujże i cierp…
– Może jeszcze…
– Na tyłeś pijany, że czepiasz się źdźbła wizyi, lecz nie tak pijany, aby przeczuć Nicość walki, w której krwi pławisz. Chodź… chodź!…
Wstają óbaj, dźwigają się wzajemnie.
Idą zwolna wśród smug woni kwiatowej, która się im ściele pod stopy. Lelian wyczuwa tę woń, jak wyczuwa rozkosznie szarpanie się nieszczęśliwego skazańca, który hypnotycznie wlecze się jego śladami.
Otwarte wrota kawiarni, przez nie bucha smród, dym, kłąb ludzkich kłamstw i rozpaczy.
– Ha no, tu…
Weszli.
Marmur porysowanego stolika, naokoło morze śliny na podłodze i odpadki papierosów.
Mały chłopak z oczyma lunatyka patrzy na nowych gości uparcie i sennie.
– Dwa koniaki! Lelian nie pije.
To tamten wypije dwa, dziesięć, dwadzieścia. Nagle wyjmuje z kieszeni zwitek papierów. Jego dzieło, ukochane, potężne – wielkie.
– Może jeszcze…
– Co? co?… to?… ależ zastanów się, jedną chwilą swego samobójstwa sprawisz większe wrażenie, niż całym stosem gryzmołów. Co dasz w porównaniu do swego zniknięcia, królewskiego odejścia pysznego Mocarza, który odtrąca od siebie stół biesiady, pełen najwytworniejszych dań i puharów!
– Może jeszcze…
– Co? co? jeszcze pogdakać drukiem, aby cię czytano przy herbatce w zacisznem ustroniu kołtunów? Co? co? Milczeniem śmiertelnej groz staniesz wobec tch, o których ci chodzi, najdoskonalszm nagim Geniuszem i jeden gest cię ocali od upadków talentu i ośmieszeń ttumu… Zostaniesz Wielkim, bo zamilkniesz… rozumiesz? rozumiesz?….
I tamten nie mówi już: „może jeszcze”…
Kawiarnia opustoszała.
W kącie zegar szemrze, jak oddalona fontanna, chrpi, śpiesz się, ab podążć za czasem, któr rozchwiał się skrzdłami, bież, wstrzmać się nie może…
I cicho, nieśmiało, w ten szmer zegarow, w tę ciemnię żółtawą brudnej knajp wpłwa jakieś tkanie dziecinne, dławione…