Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 247 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою. Варшава, 16 Октября 1904 года.

XXVI.

Za­wi­nąw­szy w ka­wa­łek ga­ze­ty wszyst­kie swe kosz­tow­no­ści, wy­szła po­wo­li Anka ze swe­go po­ko­iku. W przed­po­ko­ju spo­tka­ła się ze Sta­lew­ską, za­pła­ka­ną, zmie­nio­ną.

Cięż­ką chwi­lę prze­ży­ła spryt­na dama.

Mu­sia­ła przed furt­ką, pro­wa­dzą­cą do wil­li, po­sta­wie słu­żą­cą, któ­ra, od­po­wied­nio wy­uczo­na, prze­pra­sza­ła idą­cych go­ści za to, że jej pań­stwo „dziś nie przyj­mu­ją”, bo dziec­ko się cięż­ko roz­cho­ro­wa­ło.

Z po za spusz­czo­nej sto­ry, ze łza­mi w oczach, Sta­lew­ską spraw­dza­ła, że dziś wła­śnie szcze­gól­niej dużo osób cią­gnę­ło do wil­li.

Gna­ła te oso­by wi­docz­nie cie­ka­wość zo­ba­cze­nia, ja­kie też to „nosy” mają Sta­lew­scy po tym skan­da­lu, a może pew­ne­go ro­dza­ju ra­dość, iż mogą wnieść z sobą do owej im­po­nu­ją­cej im wil­li tro­chę zgryź­li­wo­ści ludz­kiej, przy­po­mi­na­ją­cej ką­sa­nie psów po łyd­kach prze­chod­niów.

I wszyst­ko tam było, to „ogrom­nie ludz­kie”, w ta­kiej ilo­ści, że aż prze­le­wa­ło się przez źre­ni­ce cie­ka­we i ręce, wy­cią­gnię­te do uści­sku. Miny jed­nak ze­wnętrz­ne peł­ne były po­grze­bo­wej kon­do­len­cyi, za­grza­nej sym­pa­tya i szcze­rą życz­li­wo­ścią. Miny te wy­do­by­wa­ły się na jaw już na samo doj­rze­nie z da­le­ka wil­li Sta­lew­skich.

A we­wnątrz aż mi­go­ta­ło ze zło­ści. Lecz Sta­lew­ska od­czu­wa­ła to wszyst­ko in­a­czej. Nie pra­gnę­ła kon­do­len­cyi, ani życz­li­wo­ści. Była za spryt­na i za­nad­to sama „ludz­ka”, aby łu­dzić się sym­pa­tya świa­ta. Lecz aż dy­go­ta­ło w niej pra­gnie­nie, aby pod­nieść gło­wę do góry w oczach tłu­mu i wzru­szyć li­to­ści­wie ra­mio­na­mi, mó­wiąc: „ten bied­ny Na­rbutt… szko­da go! to po­dob­no zdol­ny chło­pak!”

Chle­bem–za ka­mień.

Pra­gnę­ła­by na­wet rzu­cie bom­bą cze­ko­la­do­wą, lub pra­lin­ką, byle w oczach lu­dzi. I wy­stro­iła się w biel do­bro­ci i prze­ba­cze­nia ra­zem z robe d'in­te­rieur z kre­py chiń­skiej, bo­ga­to ubra­nej mu­śli­nem. Wszyst­ko jed­nak mu­sia­ło po­zo­stać za ro­le­tą, i kre­pa chiń­ska, i za­dar­cie gło­wy, i do­broć chrze­ści­jan­ki, wy­ba­cza­ją­cej ura­zy.

Aż dła­wił ją płacz bez­sil­nej hi­ste­ryi, i drep­cąc na miej­scu, Sta­lew­ska gro­ma­dzi­ła w swej du­szy wszyst­kie ura­zy, ja­kie mia­ła do męża, a któ­re skrzęt­nie cho­wa­ła ra­zem z okraw­ka­mi su­kien, „któ­re się na coś mogą przy­dać.”

Te daw­ne ura­zy przy­da­wa­ły się rze­czy­wi­ście, bo, pod­sy­ca­jąc obec­ną chwi­lę, wy­dy­ma­ły ją do roz­mia­rów ka­ta­stro­fy. To, co się dziś sta­ło, to za­mknię­cie drzwi wil­li w zwy­kły fix, wła­śnie po ar­ty­ku­le Na­rbut­ta, to było przy­zna­nie się do od­czu­cia i zgnę­bie­nia tym pasz­kwi­lem, bądź co bądź dru­zgo­cą­cym zręcz­nie bu­do­wa­ny, a ra­czej le­pio­ny gmach sła­wy mi­strza.

I on tego nie ro­zu­miał!… on!…

Zresz­tą – czy on wo­gó­le co kie­dy w tej spra­wie ro­zu­miał?

Prze­cież to ona po­py­cha­ła go po tej sza­chow­ni­cy ka­ry­ery od pierw­szej chwi­li za­męź­cia.

Jesz­cze jako na­rze­czo­na za­bra­ła się do pra­cy. Umia­ła po­mię­dzy dwo­ma po­ca­łun­ka­mi, w cie­niu por­ty­er i zda­le­ka od mamy, wy­łu­dzić po­sta­ra­nie się o re­kla­my z oka­zyi ślu­bu, o umiesz­cze­nie ich oboj­ga por­tre­tów w pi­smach ilu­stro­wa­nych, o cie­ple wzmian­ki, któ­rych bru­lion sama mu zre­da­go­wa­ła w swym pa­nień­skim po­ko­iku.

Gdy dzi­wił się jej wpra­wie i tej sza­lo­nej chę­ci, aby o nich mó­wio­no, szep­ta­ła cala ró­żo­wa, bły­ska­jąc oczy­ma:

– To dla do­bra pana… chcę, że­byś był sław­nym!

W świe­cie fi­li­strów uwa­ża­no tę ślub­ną re­kla­mę za tro­chę śmia­łą, lecz im­po­nu­ją­cą. Pa­nien­ka-na­rze­czo­na kła­dła pod­wa­li­ny przy­szłej so­lid­no­ści ro­dzin­nej, opar­tej na ar­ty­zmie z wiel­ką gor­li­wo­ścią i siłą.

– Prze­ko­nam was, że moż­na być ar­ty­stą i po­rząd­nym czło­wie­kiem…–mó­wi­ła do swych ku­zy­nek, któ­re na­ba­wia­ły się po skle­pach swych mę­żów wie­czy­stej fluk­syi, drep­cąc za kon­tu­arem, z prze­ko­na­niem, że one speł­nia­ją obo­wiąz­ki, a ci „ar­ty­ści”, to zwie­rzę­ta nie­czy­ste, grze­szą­ce sie­dem razy na dzień, i to w ra­zie wy­jąt­ko­wej pau­zy.

Przy­ja­ciół­ki, uczci­wie ucze­sa­ne i z łań­cusz­ka­mi zło­te­mi na wy­dat­nych biu­stach, krę­ci­ły no­sem, lecz ona roz­wi­chrzy­ła wło­sy wpre­ra­fa­elic­ką, zło­tą, mu­su­ją­cą pia­nę, uło­ży­ła twarz w kształt ma­don Ci­ma­bu­ego, z do­miesz­ką głó­wek Zmur­ki, i na smo­ku re­kla­my wje­cha­ła ca­łym pę­dem w świat.

Prze­har­co­wa­ła tak całe roz­ło­gi i bruz­dy ży­cio­we, z po­wo­dze­niem bio­rąc prze­szko­dy.

Na­gle smok za­czął ku­leć, a obec­nie od­mó­wił zu­peł­nie po­słu­szeń­stwa.

Coś się wpo­przek dro­gi kła­dło, a co było naj­gor­sze, to nie­uchwyt­ność tego cze­goś, to wy­czu­wa­nie przez skó­rę jego ist­nie­nia, a nie­moż­ność po­chwy­ce­nia w szpo­ny i skrę­ce­nia kar­ku.

Więc aż pło­mie­nie biły po twa­rzy Sta­lew­skiej na myśl o nie­wi­dzial­nym wro­gu. Chwi­lę my­śla­ła: Anka… ona…

Lecz sil­nie we­wnętrz­ność jej za­prze­czy­ła. Tu było coś wię­cej, niż ob­da­rzo­na ru­chem i mową isto­ta.

Tu było sta­now­czo coś wię­cej.

Mimo to jed­nak, gdy spo­tka­ły się w sie­ni, Sta­lew­ską, roz­ma­za­na a drżą­ca zło­ścią, bły­snę­ła ślep­ka­mi ku Ance. Od­czu­wa­ła w tej dziew­czy­nie jak­by krysz­tał, przez któ­ry prze­pły­wa­ło to coś nie­zna­ne i groź­ne w stro­nę jej męża,

– Pani wie…– syk­nę­ła – fixu dziś nie­ma.

– A… to dziś fix?

Anka oczy­ma błą­dzi­ła po otwo­rze drzwi, przez któ­ry w ciem­nie­ją­cej sza­ro­ści ci­cho wo­nia­ły grzę­dy nar­cy­zów z teo­ryą roz­klę­czo­nych u ich stóp kor­nych brat­ków i re­zed.

– Tak… a mąż wszyst­kich go­ści roz­pę­dził.

– Mąż pani pra­cu­je.

– Może na chwi­lę prze­rwać.

– Nie, pani. Pra­cy twór­czej się nie prze­ry­wa.

– Więc le­piej z lu­dzi po­ro­bić so­bie wro­gów?

– Le­piej.

–!!!

– Tak. Le­piej z lu­dzi, niż z du­szy wła­snej. Sta­lew­ską wy­ko­na­ła ruch, jak­by ktoś ją w ple­cy na­haj­ką świ­snął.

– Pani ple­cie…

Anka nie pa­trzy­ła na nią, cią­gle wzrok jej prze­cią­gał po grzę­dach nar­cy­zów sen­nych. Lecz Sta­lew­ska była upar­ta.

– Pani ple­cie… du­sza wła­sna nie może być wro­giem, nie może szko­dzić.

– Prze­ciw­nie. Nie­ma strasz­niej­sze­go wro­ga nad spo­nie­wie­ra­ną i zbun­to­wa­ną wresz­cie wła­sną du­szę.

– Na to czło­wiek ma ro­zum i siłę, aby tak­że €oś ucho­dził…

Te­raz Anka prze­nio­sła swój wzrok na Sta­lew­ska i po­wo­li, lecz sil­nie za­py­ta­ła:

– Pani o du­szy cią­gle mówi?

– Tak.

– Du­sza się ucho­dzić nie da… Ma pani te­raz taki nie­za­prze­czo­ny do­wód.

Ręką wska­za­ła ku pra­cow­ni Sta­lew­skie­go. W ge­ście tym był cały świat dumy, pra­wie ra­do­ści, so­li­da­ry­zo­wa­nia się z tym zbu­dzo­nym, szar­pią­cym się w tej chwi­li De­mo­nem, czy Ar­cha­nio­łem twór­czo­ści.

Sta­lew­ska gest ten zro­zu­mia­ła,

Ner­wy jej za­trzę­sły się jak bre­lo­ki, tań­czą­ce roz­brzę­czo­ną ta­ran­tel­lę u wrót jej wy­gor­se­to­wa­ne­go brzu­cha.

– I pani go apro­bu­je?

Za­to­pi­ła swe ślep­ki w prze­ślicz­ne, spo­koj­ne źre­ni­ce Anki.

– Ja je­stem z nim całą du­szą…–brzmia­ła od­po­wiedź pro­sta, ale wiel­ka swą szcze­ro­ścią bez­względ­ną.

Sta­lew­ska się wy­pro­sto­wa­ła jak stru­na.

– Pani da­ru­je, na to jest żona.

– Za­pew­ne.

Anka zwró­ci­ła się ku wyj­ściu. Coś bo­wiem jak­by ode­pchnę­ło ją od tego ści­słe­go spo­idła, któ­re

Anka wy­czu­ła w jed­nej chwi­li w sło­wach Sta­lew­skiej;

– Na to jest żona!

To sło­wo „żona” wy­peł­nia­ło całe usta tej ko­bie­ty, jako praw­ne i słusz­nie jej przy­na­leż­ne. Ance przy­po­mnia­ła się za­sły­sza­na nie­gdyś z otwar­te­go okna su­te­re­ny kłót­nia pracz­ki z mę­żem;

– Ja two­ja ślub­na żona…

Sta­lew­ską w jed­nej chwi­li zro­zu­mia­ła ja­kieś uczu­cie nie­sma­ku, po­łą­czo­ne­go ze zgnę­bie­niem, któ­re tar­gnę­ło Ankę.

Zda­wa­ło się jej to być zwy­cięz­twem i sfor­so­wa­ła nutę:

– Je­że­li kto ma być całą du­szą przy Ja­nie­za­czę­ła sy­czą­cym gło­sem – to ja przedew­szyst­kiem, któ­ra mam do tego, zda­je mi się, pra­wo… Wszak tak, pani nie za­prze­czy?…

Och!… „ślub­na żona”, su­te­re­ny…

– Pani nie za­prze­czy?

Anka usi­łu­je od­zy­skać rów­no­wa­gę i spo­kój.

– Tak–od­po­wia­da już, sto­jąc u pro­gu – je­że­li pani rze­czy­wi­ście męża ko­cha, ma pani do tego pra­wo… i do­brze pani zro­bi, je­śli z nie­go sko­rzy­sta… Ale tyl­ko… je­że­li pani męża ko­cha…

Sta­lew­ską chce swój zły hu­mor ko­niecz­nie na­kimś wy­wrzeć.

– Ko­cha!… ko­cha!… Uczci­wa żona za­wsze męża ko­cha! Co pani ma za spo­sób wy­ra­ża­nia się, pan­no Anko!… Pani ta­kie „je­że­li” na­wet do gło­wy przyjść nie po­win­no… Żona musi męża ko­chać, tak samo i mąż żonę.

– Musi?

– Tak… na to są mę­żem i żoną.

– Och!…

– Tak, dla­te­go.

– Pani chce po­wie­dzieć: po­mi­mo…

– Nie ro­zu­miem…

– Niech pani się uspo­koi ner­wo­wo, zej­dzie spo­koj­nie po­mię­dzy kwia­ty i w ci­szy po­my­śli nad tem sło­wem: „po­mi­mo…” Po­mi­mo, iż są mę­żem i żoną, ko­chać się mogą… Niech pani po­sta­ra się to zro­zu­mieć…

Par­sk­nię­cie, jak­by kota, prze­ry­wa ci­chy głos

Anki.

– Pani je­steś na­wskroś ze­psu­tą dziew­czy­ną, ze­psu­tą i nie­bez­piecz­ną

Anka nic nie od­po­wia­da.

Była prze­ko­na­na od po­cząt­ku tej sce­ny, że spo­tka ją ja­kaś wiel­ka od tej ko­bie­ty nie­spra­wie­dli­wość.

To wi­sia­ło w po­wie­trzu.

– Tak… pani je­steś ze­psu­tą i… mu­szę na pa­nią zwró­cić bacz­ną uwa­gę… Ja sto­ję na stra­ży…

Wy­pro­sto­wa­ła się jesz­cze wię­cej, przy­bie­ra­jąc minę kury na stra­ży kur­ni­ka.

Anka wy­su­nę­ła się po­wo­li, prze­ję­ta go­ry­czą i co­raz wię­cej wzra­sta­ją­cem uczu­ciem upo­ko­rze­nia.

Ja­kiś żal prze­jął ją do Sta­lew­skie­go. Był śmiesz­ny pra­wie, coś go osła­nia­ło sza­tą o kro­ju do­mo­we­go szla­fro­ka. Ankę bo­la­ło to, że do­mi­nu­ją­cą była w niej ta wła­śnie nuta, Usi­ło­wa­ła obu­dzić w so­bie współ­czu­cie nad tym cier­pią­cym w bólu two­rze­nia i wal­ki czło­wie­kiem. Lecz współ­czu­cie nie przy­cho­dzi­ło. Na­to­miast ro­sło wra­że­nie szla­fro­ka, su­te­ren.

Szyb­ko bie­gła Anka w stro­nę mo­stu.

Ściem­nia­ło się dziw­nie, w li­lio­wo-sza­fi­ro­wy ton. Nie­bo i cie­nie, kła­dą­ce się po zie­mi, mia­ły bar­wę gór­skich gen­cy­an, ze­rwa­nych i schną­cych w upal­ny, smut­ny dzień. Gdzie­nieg­dzie włó­czy­ła się mgła, o bar­wie la­wan­dy de­li­kat­nej, jak­by za­mą­co­nej kro­plą kar­mi­nu. I za­raz ciem­ny sza­fir chło­nął w sie­bie te smu­gi z su­ro­wo­ścią bez­mier­ną.

Tu i owdzie za­pa­la­ły się srebr­na­we gwiaz­dy i ni­kły na­wet nie od­bi­te w ciem­nym błę­ki­cie wody. Bez świa­tła, bez woni słał się dzi­siej­szy wie­czór – bez świa­tła, bez woni…

Na mo­ście, opar­ty o ba­lu­stra­dę, stał Wier­dak i pluł w fale.

On zdo­łał w tej po­wo­dzi sza­fi­ru oca­lić swą sza­rość cha­rak­te­ry­stycz­ną. Stał i pluł bez­u­stan­nie, rad, że mąci choć drob­niuch­ną czą­stecz­kę po­su­wa­ją­cych się kró­lew­sko fal.

Da­le­ko, nie­ru­cho­mo, inny sza­ry cień. Wą­tły, drob­ny, tak­że cały w błę­ki­cie wie­czo­ru. Cień ten ko­bie­cy, nie­ru­cho­my, przy­legł tak­że do ba­lu­stra­dy i gło­wę ma zwró­co­ną w stro­nę Wier­da­ka. Nad­cho­dzą­ca Anka po­zna­je Pio­truś­kę. Szyb­ko Wier­dak od­ry­wa się od ba­lu­stra­dy i do Anki pod­bie­ga:

– Pro­szę wiel­moż­nej pani… Cze­ka, zu­chwa­ły, lecz na po­zór grzecz­ny, przy­stro­jo­ny w ob­le­śny uśmiech.

I na­stę­pu­je krót­ki targ. Z jego stro­ny, gdy na­stą­pi­ło zro­zu­mie­nie, iż „pan­na” nie­ma pie­nię­dzy, zmie­nio­ny ton, ręce w kie­sze­niach kurt­ki.

Lecz i w niej bu­dzi się szla­chec­ka buta i gło­wa wzno­si się har­do, usta się za­ci­na­ją. Mówi przez trze­cią oso­bę, głos ma ostry, zmie­nio­ny. Ku­chem roz­ka­zu­ją­cym od­da­je pacz­kę z dro­bia­zga­mi. Pro­stu­je się, ro­śnie. Ter­ro­ry­zu­je i do­mi­nu­je nad po­sta­cią przed­miej­skie­go łyka. Krót­ka to chwi­la, wy­czer­pu­ją­ca jej siłę mo­ral­ną. Ale do­trwa, i bez ge­stu po­że­gna­nia od­cho­dzi od cuch­ną­ce­go pro­le­ta­ry­usza, któ­ry przed­sta­wia się jej, jak­by szczel­nie za­mknię­ta skrzy­nia, peł­na śmie­cia. Jest tak ohyd­ny, że dla Anki na­wet nie przed­sta­wia się w żad­nej har­mo­nii i gi­nie ta chwi­lo­wa, upior­na zja­wa, jaką wy­pły­nął ongi z cze­lu­ści piw­nicz­nej, wy­wo­ła­ny gło­sem Za­grodz­kie­go.

Anka mija opar­tą o ba­lu­stra­dę Pio­truś­kę.

– Do­bry wie­czór, Pio­truś­ko!

Ten sza­ry cień ma przy­najm­niej har­mo­nię pry­mi­tyw­nej du­szy, żrą­cej się strasz­ną siłą z ka­gań­cem cy­wi­li­za­cyi.

Lecz Pio­truś­ka marsz­czy ja­sne brwi: – Pst.., niech pani nie prze­szka­dza…

– W czem?

– A no, za nim pa­trzę… za­raz po­gnam… – Cze­go ty od nie­go chcesz?

– Jak­to? cze­go?… chciał mnie bić, nie da­łam się… i nie dam… Ale mu­szę wie­dzieć, co robi, gdzie cho­dzi.

Urwa­ła, od­gar­nę­ła wło­sy z czo­ła. Była spo­co­na i roz­go­rącz­ko­wa­na.

– Pani mu pie­nią­dze dała? wi­dzia­łam! To źle, mnie le­piej było dać… By­ła­bym stan­cyę za­pła­ci­ła i mia­ła­bym na za­po­wie­dzi.

– Żeni się?

– Musi!

I tu znów pa­dło „musi” tak, jak tam, w wil­li Sta­lew­skich.

I ten „mus” był znów wtło­czo­ny w dzie­dzi­nę uczu­cia, a więc tego, co po­wsta­je w nas nie­świa­do­mie, bez­wol­nie, roz­wi­ja się, po­tę­gu­je, sza­le­je i zni­ka rów­nie nie­świa­do­mie, jak przy­szło z dali, z mgły, z lot­nych snów.

– A je­że­li cię nie ko­cha? Lecz Pio­truś­ka nie sły­szy.

Wier­dak skoń­czył prze­glą­da­nie dro­bia­zgów, wrę­czo­nych mu przez Ankę, i od­cho­dzi, po­gwiz­du­jąc do szyn­ków, roz­ło­żo­nych za mia­stem.

Jak wi­cher po­ry­wa się Pio­truś­ka i bie­gnie wzdłuż klat­ki mo­sto­wej, bie­gnie, miga się na tle sta­lo­wych be­lek, bie­gnie i nik­nie.

Anka chwi­lę pa­trzy na nią, a po­tem szyb­ko po­su­wa się w stro­nę mia­sta.

Chce ko­niecz­nie zo­ba­czyć ojca dziś jesz­cze, bo szar­pie nią nie­po­kój.

Zda­le­ka wi­dzi okno jego po­ko­ju ciem­ne zu­peł­nie. Lęka się, że wy­szedł zgo­rącz­ko­wa­ny i cho­ry. Prze­bie­ga szyb­ko ho­te­lo­we wscho­dy. Puka do drzwi.

Nie­ma od­po­wie­dzi.

Na­ci­ska klam­kę, tra­wi otwar­te z klu­cza.

Wcho­dzi do środ­ka po­ko­ju.

W no­gach Józ­ka sie­dzi ja­sna po­stać.

Ga­zo­we pło­mie­nie, ota­cza­ją­ce plac, oświe­tla­ją po­kój żół­ta­wym, dziw­nym bla­skiem.

Za­grodz­ki, w na­rzu­co­nym na bie­li­znę pal­cie, bosy, roz­wi­chrzo­ną bro­dą, sie­dzi nie­ru­cho­my, jak sta­tua i pa­trzy av okno.

Zda­je się na­wet nie do­strze­gać wej­ścia Anki, tak jest cały zmar­twia­ły i po­grą­żo­ny w so­bie. Lecz gdy cór­ka pod­cho­dzi tuż ku nie­mu i prze­ci­na swą po­sta­cią świe­tla­ną smu­gę, w któ­rej wzrok jego to­nie, rzu­ca się, zdję­ty strasz­ną, okrop­ną trwo­gą.

– Cze­go?… kto?… nie mam nic.. ko­mi­tet…– beł­ko­ce, wy­cią­ga­jąc ręce, jak­by chcąc obro­nić się przed na­pa­dem hyen wy­bor­czych.

– Nic… nic… uspo­kój się, oj­cze… – pro­si Anka–to ja, Anka, przy­szłam się do­wie­dzieć, zo­ba­czyć, jak się mie­wasz…

Lecz on kry­je gło­wę, drży cały

– Ko…mi­tet…–ję­czy z po za dło­ni, do twa­rzy przy­war­tych.

Ankę prze­bie­ga ja­kiś dreszcz, zda­je się jej, że wi­ru­je z nią cały po­kój, że ona sama po­rwa­na jest w krąg nie­pew­nych, roz­chwia­nych my­śli. Do­zna­je za­wsze tego wra­że­nia, gdy oj­ciec jej po­pa­da w tę na­głą trwo­gę. Siłą woli opa­no­wu­je się. Szu­ka za­pa­łek, za­pa­la świe­cę, za­pusz­cza sto­ry, sło­wem, sta­ra się sama wejść w zrów­no­wa­żo­ne czy­ny i ojca za sobą wpro­wa­dzić.

On po­wo­li od­ry­wa ręce od twa­rzy i śle­dzi Ankę z pod brwi zsu­nię­tych. Nic nie jest w sta­nie opi­sać męt­no­ści jego bla­dych źre­nic i tego dziw­ne­go, wy­dzie­la­ją­ce­go się z nich nie­po­ko­ju, a ra­czej za­nie­po­ko­je­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: