- W empik go
"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 3 - ebook
"A gdy w głąb duszy wnikniemy" Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 247 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
XXVI.
Zawinąwszy w kawałek gazety wszystkie swe kosztowności, wyszła powoli Anka ze swego pokoiku. W przedpokoju spotkała się ze Stalewską, zapłakaną, zmienioną.
Ciężką chwilę przeżyła sprytna dama.
Musiała przed furtką, prowadzącą do willi, postawie służącą, która, odpowiednio wyuczona, przepraszała idących gości za to, że jej państwo „dziś nie przyjmują”, bo dziecko się ciężko rozchorowało.
Z po za spuszczonej story, ze łzami w oczach, Stalewską sprawdzała, że dziś właśnie szczególniej dużo osób ciągnęło do willi.
Gnała te osoby widocznie ciekawość zobaczenia, jakie też to „nosy” mają Stalewscy po tym skandalu, a może pewnego rodzaju radość, iż mogą wnieść z sobą do owej imponującej im willi trochę zgryźliwości ludzkiej, przypominającej kąsanie psów po łydkach przechodniów.
I wszystko tam było, to „ogromnie ludzkie”, w takiej ilości, że aż przelewało się przez źrenice ciekawe i ręce, wyciągnięte do uścisku. Miny jednak zewnętrzne pełne były pogrzebowej kondolencyi, zagrzanej sympatya i szczerą życzliwością. Miny te wydobywały się na jaw już na samo dojrzenie z daleka willi Stalewskich.
A wewnątrz aż migotało ze złości. Lecz Stalewska odczuwała to wszystko inaczej. Nie pragnęła kondolencyi, ani życzliwości. Była za sprytna i zanadto sama „ludzka”, aby łudzić się sympatya świata. Lecz aż dygotało w niej pragnienie, aby podnieść głowę do góry w oczach tłumu i wzruszyć litościwie ramionami, mówiąc: „ten biedny Narbutt… szkoda go! to podobno zdolny chłopak!”
Chlebem–za kamień.
Pragnęłaby nawet rzucie bombą czekoladową, lub pralinką, byle w oczach ludzi. I wystroiła się w biel dobroci i przebaczenia razem z robe d'interieur z krepy chińskiej, bogato ubranej muślinem. Wszystko jednak musiało pozostać za roletą, i krepa chińska, i zadarcie głowy, i dobroć chrześcijanki, wybaczającej urazy.
Aż dławił ją płacz bezsilnej histeryi, i drepcąc na miejscu, Stalewska gromadziła w swej duszy wszystkie urazy, jakie miała do męża, a które skrzętnie chowała razem z okrawkami sukien, „które się na coś mogą przydać.”
Te dawne urazy przydawały się rzeczywiście, bo, podsycając obecną chwilę, wydymały ją do rozmiarów katastrofy. To, co się dziś stało, to zamknięcie drzwi willi w zwykły fix, właśnie po artykule Narbutta, to było przyznanie się do odczucia i zgnębienia tym paszkwilem, bądź co bądź druzgocącym zręcznie budowany, a raczej lepiony gmach sławy mistrza.
I on tego nie rozumiał!… on!…
Zresztą – czy on wogóle co kiedy w tej sprawie rozumiał?
Przecież to ona popychała go po tej szachownicy karyery od pierwszej chwili zamęźcia.
Jeszcze jako narzeczona zabrała się do pracy. Umiała pomiędzy dwoma pocałunkami, w cieniu portyer i zdaleka od mamy, wyłudzić postaranie się o reklamy z okazyi ślubu, o umieszczenie ich obojga portretów w pismach ilustrowanych, o cieple wzmianki, których brulion sama mu zredagowała w swym panieńskim pokoiku.
Gdy dziwił się jej wprawie i tej szalonej chęci, aby o nich mówiono, szeptała cala różowa, błyskając oczyma:
– To dla dobra pana… chcę, żebyś był sławnym!
W świecie filistrów uważano tę ślubną reklamę za trochę śmiałą, lecz imponującą. Panienka-narzeczona kładła podwaliny przyszłej solidności rodzinnej, opartej na artyzmie z wielką gorliwością i siłą.
– Przekonam was, że można być artystą i porządnym człowiekiem…–mówiła do swych kuzynek, które nabawiały się po sklepach swych mężów wieczystej fluksyi, drepcąc za kontuarem, z przekonaniem, że one spełniają obowiązki, a ci „artyści”, to zwierzęta nieczyste, grzeszące siedem razy na dzień, i to w razie wyjątkowej pauzy.
Przyjaciółki, uczciwie uczesane i z łańcuszkami złotemi na wydatnych biustach, kręciły nosem, lecz ona rozwichrzyła włosy wprerafaelicką, złotą, musującą pianę, ułożyła twarz w kształt madon Cimabuego, z domieszką główek Zmurki, i na smoku reklamy wjechała całym pędem w świat.
Przeharcowała tak całe rozłogi i bruzdy życiowe, z powodzeniem biorąc przeszkody.
Nagle smok zaczął kuleć, a obecnie odmówił zupełnie posłuszeństwa.
Coś się wpoprzek drogi kładło, a co było najgorsze, to nieuchwytność tego czegoś, to wyczuwanie przez skórę jego istnienia, a niemożność pochwycenia w szpony i skręcenia karku.
Więc aż płomienie biły po twarzy Stalewskiej na myśl o niewidzialnym wrogu. Chwilę myślała: Anka… ona…
Lecz silnie wewnętrzność jej zaprzeczyła. Tu było coś więcej, niż obdarzona ruchem i mową istota.
Tu było stanowczo coś więcej.
Mimo to jednak, gdy spotkały się w sieni, Stalewską, rozmazana a drżąca złością, błysnęła ślepkami ku Ance. Odczuwała w tej dziewczynie jakby kryształ, przez który przepływało to coś nieznane i groźne w stronę jej męża,
– Pani wie…– syknęła – fixu dziś niema.
– A… to dziś fix?
Anka oczyma błądziła po otworze drzwi, przez który w ciemniejącej szarości cicho woniały grzędy narcyzów z teoryą rozklęczonych u ich stóp kornych bratków i rezed.
– Tak… a mąż wszystkich gości rozpędził.
– Mąż pani pracuje.
– Może na chwilę przerwać.
– Nie, pani. Pracy twórczej się nie przerywa.
– Więc lepiej z ludzi porobić sobie wrogów?
– Lepiej.
–!!!
– Tak. Lepiej z ludzi, niż z duszy własnej. Stalewską wykonała ruch, jakby ktoś ją w plecy nahajką świsnął.
– Pani plecie…
Anka nie patrzyła na nią, ciągle wzrok jej przeciągał po grzędach narcyzów sennych. Lecz Stalewska była uparta.
– Pani plecie… dusza własna nie może być wrogiem, nie może szkodzić.
– Przeciwnie. Niema straszniejszego wroga nad sponiewieraną i zbuntowaną wreszcie własną duszę.
– Na to człowiek ma rozum i siłę, aby także €oś uchodził…
Teraz Anka przeniosła swój wzrok na Stalewska i powoli, lecz silnie zapytała:
– Pani o duszy ciągle mówi?
– Tak.
– Dusza się uchodzić nie da… Ma pani teraz taki niezaprzeczony dowód.
Ręką wskazała ku pracowni Stalewskiego. W geście tym był cały świat dumy, prawie radości, solidaryzowania się z tym zbudzonym, szarpiącym się w tej chwili Demonem, czy Archaniołem twórczości.
Stalewska gest ten zrozumiała,
Nerwy jej zatrzęsły się jak breloki, tańczące rozbrzęczoną tarantellę u wrót jej wygorsetowanego brzucha.
– I pani go aprobuje?
Zatopiła swe ślepki w prześliczne, spokojne źrenice Anki.
– Ja jestem z nim całą duszą…–brzmiała odpowiedź prosta, ale wielka swą szczerością bezwzględną.
Stalewska się wyprostowała jak struna.
– Pani daruje, na to jest żona.
– Zapewne.
Anka zwróciła się ku wyjściu. Coś bowiem jakby odepchnęło ją od tego ścisłego spoidła, które
Anka wyczuła w jednej chwili w słowach Stalewskiej;
– Na to jest żona!
To słowo „żona” wypełniało całe usta tej kobiety, jako prawne i słusznie jej przynależne. Ance przypomniała się zasłyszana niegdyś z otwartego okna sutereny kłótnia praczki z mężem;
– Ja twoja ślubna żona…
Stalewską w jednej chwili zrozumiała jakieś uczucie niesmaku, połączonego ze zgnębieniem, które targnęło Ankę.
Zdawało się jej to być zwycięztwem i sforsowała nutę:
– Jeżeli kto ma być całą duszą przy Janiezaczęła syczącym głosem – to ja przedewszystkiem, która mam do tego, zdaje mi się, prawo… Wszak tak, pani nie zaprzeczy?…
Och!… „ślubna żona”, sutereny…
– Pani nie zaprzeczy?
Anka usiłuje odzyskać równowagę i spokój.
– Tak–odpowiada już, stojąc u progu – jeżeli pani rzeczywiście męża kocha, ma pani do tego prawo… i dobrze pani zrobi, jeśli z niego skorzysta… Ale tylko… jeżeli pani męża kocha…
Stalewską chce swój zły humor koniecznie nakimś wywrzeć.
– Kocha!… kocha!… Uczciwa żona zawsze męża kocha! Co pani ma za sposób wyrażania się, panno Anko!… Pani takie „jeżeli” nawet do głowy przyjść nie powinno… Żona musi męża kochać, tak samo i mąż żonę.
– Musi?
– Tak… na to są mężem i żoną.
– Och!…
– Tak, dlatego.
– Pani chce powiedzieć: pomimo…
– Nie rozumiem…
– Niech pani się uspokoi nerwowo, zejdzie spokojnie pomiędzy kwiaty i w ciszy pomyśli nad tem słowem: „pomimo…” Pomimo, iż są mężem i żoną, kochać się mogą… Niech pani postara się to zrozumieć…
Parsknięcie, jakby kota, przerywa cichy głos
Anki.
– Pani jesteś nawskroś zepsutą dziewczyną, zepsutą i niebezpieczną
Anka nic nie odpowiada.
Była przekonana od początku tej sceny, że spotka ją jakaś wielka od tej kobiety niesprawiedliwość.
To wisiało w powietrzu.
– Tak… pani jesteś zepsutą i… muszę na panią zwrócić baczną uwagę… Ja stoję na straży…
Wyprostowała się jeszcze więcej, przybierając minę kury na straży kurnika.
Anka wysunęła się powoli, przejęta goryczą i coraz więcej wzrastającem uczuciem upokorzenia.
Jakiś żal przejął ją do Stalewskiego. Był śmieszny prawie, coś go osłaniało szatą o kroju domowego szlafroka. Ankę bolało to, że dominującą była w niej ta właśnie nuta, Usiłowała obudzić w sobie współczucie nad tym cierpiącym w bólu tworzenia i walki człowiekiem. Lecz współczucie nie przychodziło. Natomiast rosło wrażenie szlafroka, suteren.
Szybko biegła Anka w stronę mostu.
Ściemniało się dziwnie, w liliowo-szafirowy ton. Niebo i cienie, kładące się po ziemi, miały barwę górskich gencyan, zerwanych i schnących w upalny, smutny dzień. Gdzieniegdzie włóczyła się mgła, o barwie lawandy delikatnej, jakby zamąconej kroplą karminu. I zaraz ciemny szafir chłonął w siebie te smugi z surowością bezmierną.
Tu i owdzie zapalały się srebrnawe gwiazdy i nikły nawet nie odbite w ciemnym błękicie wody. Bez światła, bez woni słał się dzisiejszy wieczór – bez światła, bez woni…
Na moście, oparty o balustradę, stał Wierdak i pluł w fale.
On zdołał w tej powodzi szafiru ocalić swą szarość charakterystyczną. Stał i pluł bezustannie, rad, że mąci choć drobniuchną cząsteczkę posuwających się królewsko fal.
Daleko, nieruchomo, inny szary cień. Wątły, drobny, także cały w błękicie wieczoru. Cień ten kobiecy, nieruchomy, przyległ także do balustrady i głowę ma zwróconą w stronę Wierdaka. Nadchodząca Anka poznaje Piotruśkę. Szybko Wierdak odrywa się od balustrady i do Anki podbiega:
– Proszę wielmożnej pani… Czeka, zuchwały, lecz na pozór grzeczny, przystrojony w obleśny uśmiech.
I następuje krótki targ. Z jego strony, gdy nastąpiło zrozumienie, iż „panna” niema pieniędzy, zmieniony ton, ręce w kieszeniach kurtki.
Lecz i w niej budzi się szlachecka buta i głowa wznosi się hardo, usta się zacinają. Mówi przez trzecią osobę, głos ma ostry, zmieniony. Kuchem rozkazującym oddaje paczkę z drobiazgami. Prostuje się, rośnie. Terroryzuje i dominuje nad postacią przedmiejskiego łyka. Krótka to chwila, wyczerpująca jej siłę moralną. Ale dotrwa, i bez gestu pożegnania odchodzi od cuchnącego proletaryusza, który przedstawia się jej, jakby szczelnie zamknięta skrzynia, pełna śmiecia. Jest tak ohydny, że dla Anki nawet nie przedstawia się w żadnej harmonii i ginie ta chwilowa, upiorna zjawa, jaką wypłynął ongi z czeluści piwnicznej, wywołany głosem Zagrodzkiego.
Anka mija opartą o balustradę Piotruśkę.
– Dobry wieczór, Piotruśko!
Ten szary cień ma przynajmniej harmonię prymitywnej duszy, żrącej się straszną siłą z kagańcem cywilizacyi.
Lecz Piotruśka marszczy jasne brwi: – Pst.., niech pani nie przeszkadza…
– W czem?
– A no, za nim patrzę… zaraz pognam… – Czego ty od niego chcesz?
– Jakto? czego?… chciał mnie bić, nie dałam się… i nie dam… Ale muszę wiedzieć, co robi, gdzie chodzi.
Urwała, odgarnęła włosy z czoła. Była spocona i rozgorączkowana.
– Pani mu pieniądze dała? widziałam! To źle, mnie lepiej było dać… Byłabym stancyę zapłaciła i miałabym na zapowiedzi.
– Żeni się?
– Musi!
I tu znów padło „musi” tak, jak tam, w willi Stalewskich.
I ten „mus” był znów wtłoczony w dziedzinę uczucia, a więc tego, co powstaje w nas nieświadomie, bezwolnie, rozwija się, potęguje, szaleje i znika równie nieświadomie, jak przyszło z dali, z mgły, z lotnych snów.
– A jeżeli cię nie kocha? Lecz Piotruśka nie słyszy.
Wierdak skończył przeglądanie drobiazgów, wręczonych mu przez Ankę, i odchodzi, pogwizdując do szynków, rozłożonych za miastem.
Jak wicher porywa się Piotruśka i biegnie wzdłuż klatki mostowej, biegnie, miga się na tle stalowych belek, biegnie i niknie.
Anka chwilę patrzy na nią, a potem szybko posuwa się w stronę miasta.
Chce koniecznie zobaczyć ojca dziś jeszcze, bo szarpie nią niepokój.
Zdaleka widzi okno jego pokoju ciemne zupełnie. Lęka się, że wyszedł zgorączkowany i chory. Przebiega szybko hotelowe wschody. Puka do drzwi.
Niema odpowiedzi.
Naciska klamkę, trawi otwarte z klucza.
Wchodzi do środka pokoju.
W nogach Józka siedzi jasna postać.
Gazowe płomienie, otaczające plac, oświetlają pokój żółtawym, dziwnym blaskiem.
Zagrodzki, w narzuconym na bieliznę palcie, bosy, rozwichrzoną brodą, siedzi nieruchomy, jak statua i patrzy av okno.
Zdaje się nawet nie dostrzegać wejścia Anki, tak jest cały zmartwiały i pogrążony w sobie. Lecz gdy córka podchodzi tuż ku niemu i przecina swą postacią świetlaną smugę, w której wzrok jego tonie, rzuca się, zdjęty straszną, okropną trwogą.
– Czego?… kto?… nie mam nic.. komitet…– bełkoce, wyciągając ręce, jakby chcąc obronić się przed napadem hyen wyborczych.
– Nic… nic… uspokój się, ojcze… – prosi Anka–to ja, Anka, przyszłam się dowiedzieć, zobaczyć, jak się miewasz…
Lecz on kryje głowę, drży cały
– Ko…mitet…–jęczy z po za dłoni, do twarzy przywartych.
Ankę przebiega jakiś dreszcz, zdaje się jej, że wiruje z nią cały pokój, że ona sama porwana jest w krąg niepewnych, rozchwianych myśli. Doznaje zawsze tego wrażenia, gdy ojciec jej popada w tę nagłą trwogę. Siłą woli opanowuje się. Szuka zapałek, zapala świecę, zapuszcza story, słowem, stara się sama wejść w zrównoważone czyny i ojca za sobą wprowadzić.
On powoli odrywa ręce od twarzy i śledzi Ankę z pod brwi zsuniętych. Nic nie jest w stanie opisać mętności jego bladych źrenic i tego dziwnego, wydzielającego się z nich niepokoju, a raczej zaniepokojenia.