- promocja
#starapaka No. 3 - ebook
#starapaka No. 3 - ebook
LUBLINIEC przywitał go mglistym porankiem i brzydkim dworcem PKP…
Czy to jest miejsce, o którym marzył? Czy tu zostaje się komandosem?
Idąc do wojska, był już doświadczonym spadochroniarzem i płetwonurkiem. Wciąż pragnął jednak czegoś więcej i w 2001 roku założył upragniony bordowy beret…
Wszystko w tej książce wydarzyło się naprawdę.
To nie tylko relacje z wojny w Iraku czy Afganistanie. To opowieść o sile, determinacji i marzeniach, które stają się rzeczywistością… O pokonywaniu własnych słabości, ale także o strachu, nadziei i legendarnej męskiej przyjaźni, bo „braci się nie traci”.
Operacje specjalne, w których ocierali się o śmierć, zasadzki na terrorystów, odbijanie zakładników, ochrona VIP-ów, pamiętny „dzień wpierdolu karbalskiego” i inne akcje komandosów z 1PSK/JWK pokazują prawdziwe oblicze wojny.
Bezpardonowa szczerość, ekstremalne warunki, okrucieństwo wojny i historia przyjaźni, która połączyła w boju „samców alfa”.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16383-6 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Trawers
Zjechaliśmy z asfaltu na drogę gruntową. Kierowca wyłączył światła i powoli toczyliśmy się w kierunku lasu. Była zimna październikowa noc. Pogoda była piękna, ale temperatura oscylowała w okolicy 5 stopni. Wjechaliśmy do lasu. Przemek zatrzymał uaza i wyłączył silnik. Wysiedliśmy wszyscy na zewnątrz i nie zamykając za sobą drzwi, stanęliśmy przy samochodzie. Nasłuchiwaliśmy i obserwowaliśmy ciemność. Plan zakładał, że najmniejsze prawdopodobieństwo wykrycia anuluje całą akcję i wracamy do bazy. Po kilkunastu minutach w milczeniu i bezruchu mieliśmy pewność, że nikt za nami nie jedzie oraz że my nie weszliśmy na kogoś. Ja, Tomek i Bartek podeszliśmy do przyczepy, na której ciągnęliśmy łódź pontonową, i spod plandeki wyciągnęliśmy torby spadochronowe, w których mieliśmy sprzęt. Wyjęliśmy tylko kałasze. Zajęliśmy pozycje ubezpieczające. Pozostali czterej chłopacy mogli teraz przebrać się w pianki i przygotować wyposażenie. Po chwili się zmieniliśmy. Założyłem piankę, pas balastowy, kamizelkę oporządzeniową, maskę i fajkę schowałem do cargo. Płetwy przypiąłem do szpejarki uprzęży i nałożyłem farbę maskującą na twarz. Na koniec jeszcze raz sprawdziłem ładunek wybuchowy – czy aby nic się nie obluzowało oraz czy wodoszczelny zasobnik jest prawidłowo zapięty. Szykiem ubezpieczonym ruszyliśmy w kierunku jeziora. Na granicy lasu i plaży znów zatrzymaliśmy się na kilkuminutową obserwację. Kiedy mieliśmy pewność, że nikogo nie ma na plaży, przeszliśmy do kolejnego etapu operacji. Przemek wjechał tyłem do wody, tak aby łatwiej zwodować łódź. Brodząc w wodzie na głębokość powyżej kolan, wepchnęliśmy ją w trzciny. Samochód ukryliśmy w zaroślach, narzucając na niego dodatkowo siatkę maskującą. Wypłynęliśmy na jezioro z użyciem wioseł. Silnik uruchomiliśmy dopiero przy przeciwległym brzegu, wzdłuż którego skierowaliśmy się do zapory wodnej.
Jezioro Pilchowickie to zbiornik zaporowy wybudowany na rzece Bóbr w okolicy Jeleniej Góry. Zbiornik, którego celem jest retencja oraz produkcja energii elektrycznej. Poniżej zapory znajduje się hydroelektrownia i to jej zniszczenie było celem naszej akcji dywersyjnej. Zatrzymaliśmy się kilkaset metrów od zapory w przybrzeżnych zaroślach. Po cichu zanurzyliśmy się w zimnej wodzie i z wykorzystaniem ABC popłynęliśmy w kierunku zapory. Działaliśmy w parach: ja z Bartkiem, Mariusz z Łukaszem, a Tomek z Marcinem. Po około 30 minutach dopłynęliśmy do drabinek technicznych przy zaporze. Za pomocą drutu przymocowaliśmy ładunki wybuchowe i na sygnał z łodzi odpaliliśmy lonty prochowe, używając zapalnika tarciowego. Skierowaliśmy się do brzegu, gdzie w zaroślach już czekała na nas łódź. Nie zachowując już ciszy, na pełnej mocy silnika odpłynęliśmy nią i po kilkunastu minutach byliśmy z powrotem na plaży przy samochodzie. Każdy z ładunków miał około 12 m lontu, co dawało nam blisko 20 minut na odpłynięcie.
Eksplozja nastąpiła dokładnie wtedy, gdy wychodziliśmy na brzeg. Trzy niemal jednoczesne wybuchy rozerwały nocną ciszę.
Był to rok 1997. Zapora stoi do dziś, a my byliśmy harcerzami wówczas „elitarnej” drużyny harcerskiej HKL Trawers ze Złotoryi. Harcerskie Koło Lotnicze Trawers zostało założone w 1971 roku przez charyzmatycznego Jana Kuska, żołnierza słynnej 62. Kompanii Specjalnej z Bolesławca. Bazą Trawersu była tak zwana Górska Baza Lotnicza na Górze Szybowcowej w Jeżowie Sudeckim koło Jeleniej Góry, a od 1999 roku Baza Lotnicza „Baryt” w Stanisławowie koło Złotoryi.
Członkiem Trawersu zostałem w 1994 roku, w wieku 13 lat. Byłem harcerzem w drużynie o specjalności lotniczej. Śpiewałem piosenki, rozpalałem ogniska jedną zapałką, budowałem latawce i modele samolotów. Tak wyglądało życie harcerskie w Trawersie każdego chłopca do szesnastego roku życia. Potem następował zwrot. Zdaniem Kuska dla zdrowego chłopaka (w Trawersie funkcjonowała też grupa dla młodzieży z niepełnosprawnościami, ale to inna historia) nie było innej możliwości: zostawałeś albo mięczakiem, albo „komandosem”. Droga wiodła przez Kurs Działań Specjalnych TRAWERS, współfinansowany i realizowany na podstawie umowy z Ministerstwem Obrony Narodowej. Jednym z założeń kursu było przygotowanie kandydatów do służby wojskowej w jednostkach powietrzno-desantowych i specjalnych. Trwał on trzy tygodnie, a realizowany program był naprawdę imponujący, nawet w odniesieniu do dzisiejszych realiów. Obejmował: szkolenie strzeleckie – strzelania z kbks, kbk AK, km PK, dzienne i nocne; szkolenie taktyczne: taktyka zielona, czarna i niebieska; szkolenie samochodowe i motocyklowe: jazdę samochodem terenowym, jazdę transporterem opancerzonym BTR 40 oraz transporterem BRDM2, jazdę na quadach; szkolenie z terenoznawstwa i nawigacji; szkolenie minerskie; szkolenie wysokościowe i wspinaczkowe; szkolenie survivalowe; szkolenie samolotowe, między innymi praktyczny pilotaż w powietrzu na samolocie PZL 104 Wilga; szkolenie spadochronowe: wykonanie trzech skoków spadochronowych na spadochronie ST-7, wykonywanie i przyjmowanie w terenie zrzutów towarowych na zasobnikach towarowych ZT-100. Oprócz tego KDS był, nie przebierając w słowach, masakrycznym wpierdolem fizyczno-psychicznym, zwieńczonym ponad 120-kilometrowym marszem przez Góry Izerskie i Karkonosze, zwanym Górskim Marszem Prawdy.
Utrata przytomności podczas forsownego szkolenia była normą
Gdy spojrzeć na całokształt kursu z dzisiejszej perspektywy, wszystko wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Ostatni KDS odbył się w 2001 roku i moim zdaniem to bardzo dobrze, że go zakończono. Jak mawiał jeden z moich późniejszych dowódców pułkownik Drumowicz (obecnie generał, dowódca Komponentu Wojsk Specjalnych): „Postępująca humanizacja i pedalizacja społeczeństwa nie pozwala na prowadzenie tego typu szkoleń”. Pułkownik odnosił się do szkolenia w 62. Kompanii Specjalnej, z której się wywodził, ale to stwierdzenie idealnie podsumowuje również to, jakim szkoleniem był KDS Trawers.
Ja KDS ukończyłem w 1997 roku. W Trawersie dla chłopaków po KDS-ie były dwie możliwości przydziału służbowego po rocznym okresie kandydackim: 1. Górska Spadochronowa Grupa Specjalna lub 2. Spadochronowa Grupa Szturmowa.
Nieprzytomny ze zmęczenia kursant pakowany do UAZ-a
Jak już wspominałem, bazę stanowiła Góra Szybowcowa w Jeżowie Sudeckim. Infrastruktura bazy to niewielki barak z pomieszczeniami sztabowo–socjalnymi, garaże oraz hangar. To ten hangar był wyjątkowy. Wszystko wyglądało w nim jak w filmie o specjednostce: kwatery dla „operatorki” oraz cały arsenał sprzętu i możliwości w jednym budynku. Ilość sprzętu do dyspozycji była powalająca jak na tamte czasy, ale i dziś robi wrażenie, skoro była to lotnicza drużyna harcerska. W okresie mojego członkostwa i stacjonowania HKL w bazie na Górze Szybowcowej wyposażenie kształtowało się mniej więcej tak: dwa samoloty PZL 104 Wilga 35, samolot JAK 12-M, szybowiec SZD-9 Bocian, kilkadziesiąt spadochronów (ST-7; L-2 Kadet; SW-5; SW-12; spadochrony ratownicze i towarowe), transporter opancerzony BTR-40, transporter opancerzony BRDM-2, cztery samochody terenowe UAZ 469B, motocykl CZ 350, motocykl M-72, łódź pontonowa z silnikiem zaburtowym, cysterna na paliwo, sprzęt do nurkowania, sprężarki i agregaty, sprzęt górski i wspinaczkowy (uprzęże, liny, narty skiturowe), sprzęt saperski i kwaterunkowy, kuchnie polowe, namioty, przyczepy… i tak naprawdę sam do końca nie wiem, co jeszcze mogło tam być.
W czasie wakacji szkolenie w Trawersie przybierało formę obozów specjalnościowych. Poza obowiązkowym udziałem w KDS-ie jako instruktor poganiacz brałem udział w obozach szkoleniowych, takich jak spadochronowy, nurkowy, wspinaczkowy czy kondycyjny.
Obozy spadochronowe odbywały się głównie na Górze Szybowcowej, ale często też w innych miejscach w Polsce. Dla mnie najciekawsze były skoki w górach, czyli na przykład na Górze Szybowcowej. Idąc do wojska w 2001 roku, miałem na koncie ponad 120 skoków spadochronowych, a wśród nich nocne, na wodę, w terenie górskim, na nieoznakowane lądowiska (tak zwany teren przygodny), skoki z bronią czy skok z szybowca.
Dyplom ukończenia KDS Trawers – BĘDĘ KOMANDOSEM!
Obozy nurkowe zazwyczaj organizowano w rejonie Jezior Wielkopolskich lub na Mazurach. Ponadto często nurkowaliśmy w akwenach niedaleko Jeleniej Góry, takich jak Jezioro Pilchowickie, Kolorowe Jeziorka w Wieściszowicach czy inne zalane poniemieckie wyrobiska bazaltu, których było w okolicy kilka. Obecnie na terenie Bazy Lotniczej „Baryt” w Stanisławowie można odnaleźć pogórniczy, zalany wodą szyb. Szkolenie w tym szybie łączy w sobie umiejętności nurkowe i wysokościowe, gdyż lustro wody znajduje się 30 m w głąb szybu i najpierw za pomocą technik linowych należy się tam dostać.
Szkolenie górskie, wspinaczkowe i wysokościowe odbywaliśmy w rejonie Jeleniej Góry, idealnym do tego typu aktywności. Karkonosze, Góry Izerskie, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie, mosty i wiadukty w dolinie Bobru, jaskinie w masywie góry Połom w Wojcieszowie (to największe obiekty jaskiniowe w Polsce poza Tatrami). Ważnym punktem w szkoleniu górskim było bytowanie zimowe w Górach Izerskich, organizowane w okresie ferii zimowych. Na tydzień wychodziliśmy w góry. Nie było goreteksów, primaloftów, membran i vibramów. Był zasobnik desantowy, brązowe opinacze, mundur US i bechatka. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego izerskiego bytowania zimą 1998 roku, a to dlatego, że dostałem śpiwór z rozwalonym zamkiem.
Obóz spadochronowy na Górze Szybowcowej, 1998 rok
Na Górze Szybowcowej spędzaliśmy niemal każdy weekend. Chłopaki pochodzili głównie z okolic Jeleniej Góry, Złotoryi czy Bolesławca, ale byli też tacy, którzy mieli „troszkę dalej”, na przykład Piotrek z Częstochowy – ponad 300 km, czy Bartek Kankowski z Lęborka – ponad 650. To, jak spędzimy zbiórkę, ograniczała wyłącznie nasza wyobraźnia, pogoda i na szczęście komendant Kusek. Pomysły mieliśmy często szalone i gdyby pozwolił nam na wszystko, pewnie szybko byśmy się po prostu poubijali.
Przez ponad 50 lat funkcjonowania Trawersu jego członkowie wykonali tysiące skoków spadochronowych, piloci wylatali tysiące godzin, a nurkowie spędzili setki godzin pod wodą. Przy takim natężeniu działalności o dość wysokim ryzyku niestety może dojść do sytuacji tragicznych, które w historii Trawersu również miały miejsce. Krzysiek i Ania odeszli śmiercią spadochroniarzy…
Układam spadochron SW-5. Góra Szybowcowa, 1999 rok
Można powiedzieć, że Trawers istnieje do dziś. Funkcjonuje pod inną nazwą i w innych strukturach organizacyjnych, ale nadal dowodzi nim ten sam niesamowity człowiek – Jan Czesław Kusek. Myślę, że o Kusku, Trawersie czy nawet o samym KDS-ie można by napisać osobną książkę. Na pewno wiele z tych historii czytelnicy podaliby w wątpliwość: czy aby autor nie konfabuluje? Tak były nieprawdopodobne. W historii Trawersu zapisało się wielu niesamowitych ludzi. Oczywiście wspomniany Jan Kusek, ojciec tej bezprecedensowej organizacji, ale też wielu innych, bez których historia by nie biegła, bo przecież historia to ludzie, którzy ją tworzyli. Wymienienie wszystkich nie jest możliwe, ale na pewno muszę wspomnieć o Ryśku Rzońcy, który jako wieloletni prowadzący KDS był wzorem dla wielu chłopaków takich jak ja. Rysiek był również komandosem 62. Kompanii Specjalnej, a po rozwiązaniu tej jednostki kontynuował służbę w Plutonie Specjalnym Łużyckiego Oddziału Straży Granicznej.
Harcerski Znak Spadochronowy, tak zwana gapa
Czas leciał, a ja pasjonowałem się wszystkim, co wojskowe, w szczególności wszystkim, co specjalne, komandoskie czy antyterrorystyczne. Prenumerowałem „Militarny Magazyn Specjalny Komandos”, miesięcznik o tematyce wojskowej, i pochłaniałem go od deski do deski i to kilkukrotnie. Z zapartym tchem słuchałem opowiadań Kuska o latach świetności 62. Kompanii Specjalnej, o niesamowitym szkoleniu „atomowych komandosów”, o ich legendarnym dowódcy majorze Żdanie… Chciałem być jednym z nich. Marzyłem, aby zostać zwiadowcą komandosem. Powtarzałem sobie w głowie: „Zostanę komandosem”.
W Trawersie działały również dziewczyny. Od końca: Kasia Majchrowska, Basia Kołodziej – obecnie Kaczmarczyk, Agata Tkaczyk – obecnie WójcikII. WOJSKOWA KOMENDA UZUPEŁNIEŃ
II
Wojskowa Komenda Uzupełnień
Gdy skończyłem 18 lat, dostałem wezwanie do WKU Legnica. Wyekwipowany przez Kuska w teczkę z bardzo poważnie wyglądającymi kwitami, które zaświadczały, że komandosem to już w zasadzie jestem, tylko jeszcze do wojska bym potrzebował, udałem się do WKU. Och! Jakie było moje rozczarowanie, gdy chorąży zza biurka nie dość, że nawet nie chciał tych moich kwitów oglądać, to jeszcze – jebaniec – pociągnął ze mnie łacha, wołając kumpla:
– Stachu, podejdź tu!
– Co tam? – dobiegł mnie głos z pomieszczenia obok.
– Chodź, zobaczysz poborowego, co mi mówi, że on tu ma kwity i my mu musimy dać przydział do Czerwonych Beretów.
W drzwiach najpierw pojawił się brzuch, a później reszta wąsatego Stacha – sierżanta sztabowego.
– He, he, he, zazwyczaj przynoszą kwity, że wcale do wojska nie mogą, a ten chce do Czerwonych Beretów?
– Do Bordowych, panie sierżancie – odpowiedziałem. – Może być Szósta Brygada Powietrznodesantowa, a najlepiej Pierwszy Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu.
– No sam widzisz, Stachu. Słuchaj no, poborowy, zabieraj te swoje papiery i masz tu jeszcze jeden. To jest skierowanie do pracowni psychotechnicznej na badania dla kierowców. Tak się składa, że do Czerwonych Beretów nie mamy, ale mamy dużo do czarnych. Idź więc, zrób badania na kierowcę. Co będziesz się po Krakowach czy Lublinach włóczył, jak ze Świętoszowa będziesz miał bliżej do domu. Zresztą, sam się z czasem przekonasz, że jeden czołgista to jak komandosów trzysta.
Wyszedłem z WKU, udałem się do najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniłem do Kuska, aby zdać relację. Nakazał pospacerować chwilę i zadzwonić jeszcze raz.
Dzwonię.
– Idź do tego chorążego jeszcze raz. Już wszystko wie.
Kusek pociągnął za swoje sznurki. Jak już wspominałem, KDS Trawers był organizowany na podstawie umowy z MON, która dotyczyła przygotowania kandydatów do służby wojskowej w formacjach powietrznodesantowych i specjalnych. Podobno miała już miejsce historia podobna do mojej, WKU odmówiła skierowania poborowego absolwenta KDS Trawers do wymarzonej jednostki o charakterze spadochronowym. Poborowy założył sprawę w sądzie administracyjnym i wygrał.
Lekko wzburzony pan chorąży z WKU przyjął wszystkie moje kwity, jednak, aby stanęło „na jego”, nakazał badania na kierowcę zrobić.
Zrobiłem.
Po kilku tygodniach przyszło wezwanie do WKU. Jadę. Dostaję skierowanie do JW 2399 w Świętoszowie.
– Panie chorąży, ostatnim razem, jak tu byłem, to zostawiłem dokumenty, że ja do komandosów, a jak nie, to że ja do sądu.
– Aaa, to ty. To nie mamy jeszcze do Czerwonych Beretów.
Uff. Puścił mnie.
Minął kolejny miesiąc.
Wezwanie.
– Bo pan tu zostawił, że jest pan płetwonurkiem. Mam coś specjalnego. Jeden przydział na całe WKU. Potrzebują płetwonurków. Pierwszy PS.
– To wspaniale! Pierwszy Pułk Specjalny?
– Nie, Pierwszy Pułk Saperów w Głogowie.
„Co, kurwa?! Ni chuja!” – pomyślałem niemalże na głos.
– Panie chorąży, ja DO KOMANDOSÓW!!!
– No to jeszcze nie mamy do Czerwonych Beretów.
Kolejne wezwanie.
– Mamy do Czerwonych Beretów.
– Gdzie? – zapytałem uradowany.
– Żagań.
– Jaki, kurwa, Żagań?!
– No, Żandarmeria Wojskowa, Czerwone Berety, tak jak chciałeś.
No i tak czas nam wspólnie leciał. Mi na jeżdżeniu linią 22 do Legnicy, chorążemu na wysyłaniu wezwań, a pani Wiesi – naszej listonoszce – na przywożeniu mi ich na komarku. Wierzyłem, że w końcu dostanę ten wymarzony przydział do Lublińca. Chłopaki w moim wieku już poszli w kamasze, a niektórzy to nawet wrócili, więc mama już mi zaczęła dogadywać.
– Poszedłbyś już może do tego Świętoszowa? Popatrz, ten od Nowaków był, prawo jazdy na ciężarowe mu zrobili i teraz na składzie pracuje i węgiel wozi. Albo ten od Stasiaków, co w Marynarce Wojennej był. Daleko bardzo miał do domu, ale mundur to on miał piękny. On był kucharzem w wojsku. Na kuchni jest najlepiej. Popatrz, taki chudy był jak patyk, a teraz? Odsłużyłbyś swoje, to i robotę porządną byś znalazł. Jakbyś chciał, tobym ci w rzeźni załatwiła. Dobrze tam płacą, a i kiełbasy byś pojadł…
Cierpliwie czekałem. Pracowałem dorywczo trochę w tartaku, trochę jako kierowca, trochę w piekarni i nawet trochę w ochronie – jako cieć. Wszędzie na czarno, bo nieuregulowany stosunek do służby wojskowej. Nie martwiłem się tym zbytnio, bo wiedziałem, że to tylko stan przejściowy. Będę komandosem.
Ostatecznie pod koniec lipca dostałem moje wymarzone skierowanie do JW4101 w Lublińcu z datą stawiennictwa na 2 października 2001 roku.III. LUBLINIEC
III
Lubliniec
Lubliniec to niewielkie, liczące około 25 tysięcy mieszkańców miasto w województwie śląskim. Poza tym, że od 1986 stacjonuje w nim jednostka specjalna, znane było z innych, również specjalnych instytucji, takich jak Wojewódzki Szpital Neuropsychiatryczny czy Oddział Zewnętrzny dla Kobiet Zakładu Karnego w Herbach. Gdy przyjechałem do Lublińca w 2001 roku, był po prostu brzydki. Szare, brudne kamienice, krzywe chodniki, dziurawe betonowe drogi i kominy kopcące z węglowo-śmieciowych pieców. Przez kolejne 17 lat byłem świadkiem tego, jak miejscowość ta zmienia się i pięknieje. Uważam, że dziś to jedno z piękniejszych miast tej wielkości w Polsce, które odwiedziłem. Doskonale utrzymane drogi i chodniki oraz około 120 km ścieżek rowerowych. Przepiękne parki i skwerki z placami zabaw, lodowiskiem czy urządzeniami siłowni zewnętrznych. Dużo przytulnych kawiarni i restauracji serwujących rarytasy kuchni śląskiej. W Lublińcu odbywa się wiele imprez kulturalnych i sportowych. Niektóre mają markę rozpoznawalną już nie tylko w całym kraju, ale i poza jego granicami.
Wojskowy Klub Biegacza Meta oraz jego prezes st. chor. sztab. Zbigniew Rosiński to niewątpliwie marka rozpoznawalna i promująca Lubliniec w świecie sportów biegowych. Miasto łączy w sobie spokój życia w niewielkiej miejscowości z bliskością większych miast, takich jak Częstochowa, Opole czy miasta GOP. Muszę przyznać, że trochę żal było mi opuszczać Lubliniec w 2018 roku, gdyż był bardzo atrakcyjny i przyjazny dla życia rodzinnego. I mimo że oparłem się godce śląskiej, którą tak uroczo posługują się mieszkańcy Lublińca, uważałem się za jego obywatela.IV. SŁUŻBA ZASADNICZA
IV
Służba zasadnicza
Emblemat 1. Pułku Specjalnego Komandosów
Lubliniec przywitał mnie mglistym porankiem i brzydkim dworcem PKP.
Sam proces wcielenia wyglądał chyba tak samo jak wszędzie. W 1. Pułku Specjalnym Komandosów nie wyróżniał się niczym „specjalnym”. Dział personalny, fryzjer, prysznic, lekarz, umundurowanie. Z jednej kolejki do drugiej, a później do następnej i kolejnej. Zabrali wszystkie cywilne rzeczy i dali wojskowe. Gacie, kalesony, skarpety, piżamę, maszynkę do golenia, szczoteczkę do zębów, klapki, zasobnik, buty, mundur i beret. Beret. Prawdziwy, bordowy, komandoski beret. Dostałem przydział do 1. Batalionu Specjalnego, 3. Kompani Specjalnej na stanowisko zwiadowca-miner.
_Dream came true!!!_
Kiedy skończyłem 14 lat, już wiedziałem, że kiedyś nastąpi ten dzień. Przygotowywałem się do niego fizycznie i mentalnie. Zabawne trochę było to, że stojąc w dwuszeregu na zbiórce, przynajmniej jedna trzecia żołnierzy nie miała bladego pojęcia, w jakiej są jednostce, i generalnie gówno ich to obchodziło. Ja natomiast wewnętrznie przeżywałem to jako mój mały sukces, jeden z pierwszych realnych kroków do celu głównego: bycia komandosem.
Pokazano nam, jak ścielić łóżko, jak poukładać przybory w szafce (szczoteczka włosiem na zachód), jak ustawić buty pod łóżkiem. Pierwszy dzień był dniem organizacyjnym, po prostu nudnym. Kolejny rozpoczął się pobudką o szóstej rano i krzykiem informującym o zbiórce za pięć minut na zaprawę poranną w BGS-ach i trampkach. BGS-y to fioletowe gacie wojskowe typu bokserki, zazwyczaj bez gumki lub ze sznurkiem zawiązanym na taki supeł, że nie szło tego wyregulować. Około 40 łysych pał biegło poranną zaprawę po bieżni Ośrodka Sprawności Fizycznej. Trzy czwarte tych właśnie łysych pał, a wśród nich ja, trzymało się za gacie, aby im z dupy nie spadły podczas biegu. Trzech kaprali prowadzących zaprawę cały czas darło mordy: „Szybciej! Dołącz, żołnierz! Szybciej, wieprze!”. Po zaprawie toaleta i śniadanie. Następnie zajęcia programowe, czyli regulaminy, musztra, podstawy taktyki ogólnowojskowej, zajęcia fizyczne. Obiad i do kolacji znów zajęcia programowe. Po kolacji porządkowanie rejonów i capstrzyk. Tak wyglądał cały miesiąc szkolenia unitarnego – aż do przysięgi. Idąc do wojska, myślałem, że jestem świetnie przygotowany fizycznie i psychicznie, jednak po dwóch tygodniach czułem się po prostu zmęczony. Cały czas biegiem lub jumpingiem, ewentualnie czołganiem naprzód. Cały czas stojąc na zbiórkach bądź klepiąc stopami o asfalt placu apelowego, ćwicząc krok defiladowy czy musztrę do przysięgi. Ponadto bezustannie ktoś darł na nas mordę. Tego nie mogłem pojąć – po chuj oni się tak wydzierają? Każdy z nas miał przecież zrobione badania lekarskie dopuszczające do służby w wojskach powietrznodesantowych, co jednoznacznie świadczyło o świetnym słuchu potwierdzonym przez laryngologa i całą szanowną komisję lekarską. Zauważyłem też pewną zależność. Otóż im większy gamoń, tym głośniej i bardziej soczyście potrafił drzeć ryja.
Byli też żołnierze zawodowi czy nawet jeden kapral służby zasadniczej, którzy postawą, nienagannym wyglądem, świetnym przygotowaniem do prowadzenia zajęć wzbudzali taki respekt, że nie musieli podnosić głosu, aby wszyscy ich słyszeli i błyskawicznie wykonywali komendy. Szybko nauczyliśmy się, że pod tym profesjonalnym spokojem drzemie kawał bezlitosnego skurwysyna, który ze stoickim spokojem jest w stanie doprowadzić nas niemal do łez. I to właśnie ten typ komandosa wpisywał się w moje wyobrażenie o nich. Niestety, było ich niewielu.
Przysięga wojskowa to duże wydarzenie w każdej jednostce wojskowej, a w życiu każdego żołnierza chwila bardzo podniosła. Na pewno w moim taką była. Rotę przysięgi wojskowej pamiętam do dziś i mimo że jestem już zwolniony ze służby wojskowej, to na pewno nie czuję się zwolniony ze słowa danego na sztandar wojskowy. W późniejszych latach żona półżartem upominała mnie, że jej przed ołtarzem przysięgałem, a ja na to zwykłem jej odpowiadać (co ją bardzo zresztą denerwowało): „Innej przysięgałem przed tobą” (mając na myśli ojczyznę).V. SZKOŁA PODOFICERÓW I MŁODSZYCH SPECJALISTÓW DZIAŁAŃ SPECJALNYCH
V
Szkoła Podoficerów i Młodszych Specjalistów Działań Specjalnych
Jak wspomniałem wcześniej, otrzymałem specjalność zwiadowca-miner. Podczas szkolenia unitarnego wszystkich obowiązywał jeden, ogólnowojskowy program szkolenia. Szkolenie specjalistyczne odbywało się natomiast w cyklu trzymiesięcznym w Szkole Podoficerów i Młodszych Specjalistów Działań Specjalnych. Składała się ona z dwóch kompanii.
1. Kompania Szkolna kształciła w trzech plutonach:
– 1. pluton – zwiadowca, zastępca dowódcy grupy specjalnej;
– 2. pluton – zwiadowca-miner;
– 3. pluton – zwiadowca sanitariusz-kierowca.
2. Kompania Szkolna w dwóch:
– 1. pluton – zwiadowca radiotelegrafista;
– 2. pluton – zwiadowca operator (operator radionamiernika MRP4).
Początkowo szkolenie obejmowało ogólne pojęcia dotyczące pododdziałów działań specjalnych, taktyki czy wręcz filozofii funkcjonowania jednostek specjalnych i pojedynczego zwiadowcy komandosa. Podczas tych pierwszych dni na tak zwanej szkółce padły słowa, które tak głęboko wdrukowały mi się w pamięć, że przyświecały mi przez cały okres mojej służby wojskowej i teraz w życiu cywilnym. „Żołnierzy pododdziałów działań specjalnych charakteryzuje inicjatywa i aktywność w rejonie swojego działania” – słowa odczytane z tak zwanej czerwonej książki, czyli Instrukcji Prowadzenia Działań Specjalnych Ludowego Wojska Polskiego, przez chorążego Mirosława L. moim zdaniem są nadal aktualne i powinny być wpajane na kursach bazowych kandydatom na operatorów dzisiejszych jednostek specjalnych. Chorąży Mirosław L. był moim dowódcą w plutonie minerów oraz żołnierzem zawodowym, jednym z właśnie tych, którzy profesjonalizmem i spokojem wzbudzali ogromny respekt. Natomiast ci, którzy nie potrafili mu się podporządkować bądź próbowali sprzeciwić, poznawali ciemną stronę jego duszy.
Szkolenie minerskie było bardzo interesujące. Prosty zapalnik lontowy umiałem już wykonywać, gdyż takie rzeczy robiliśmy w Trawersie, ale dopiero podczas szkolenia w plutonie minerskim poznałem tajniki wykonywania niszczeń w działaniach specjalnych i dywersyjnych. Uczyliśmy się ustawiać miny przeciwpiechotne, przeciwpancerne czy nawet kolejowe. Budowaliśmy sieci wybuchowe, wykorzystując różnego rodzaju materiały wybuchowe oraz różne sposoby inicjowania detonacji. Wysadzaliśmy małe ładunki kumulacyjne, które, precyzyjnie umiejscowione, potrafiły dokonać imponujących zniszczeń, jak również ładunki wielokilogramowe. Zajęcia minerskie i pirotechniczne odbywały się w Ośrodku Szkolenia Minerskiego, który był częścią Ośrodka Szkoleniowego „Czarny Las”. W środowiskach wojskowych i w poszczególnych jednostkach funkcjonują często żartobliwe powiedzonka czy rymowanki dotyczące różnych sfer życia żołnierskiego. Jedno z takich powiedzonek nawiązywało do ośrodka „Czarny Las”. Mawiało się, że istnieją trzy najpiękniejsze lasy na świecie. Są to: Las Palmas, Las Vegas i właśnie Czarny Las. Czarny Las był oddalony od koszar o około 5 km, czyli niby niedaleko, ale droga tam zajmowała czasami kilka godzin i była celem samym w sobie.
Nigdy nie zapomnę jednego z pierwszych wyjść do Czarnego Lasu, kiedy po godzinie od opuszczenia koszar ledwie dotarliśmy do końca ogrodzenia jednostki. Z maskami przeciwgazowymi na twarzach, w hełmach na głowach i z zasobnikami na plecach czołgaliśmy się rowem z wodą, błotem, śmieciami i chuj wie czym jeszcze. Później droga przez las i na okrągło komendy: „Padnij! Czołganiem! W tył na lewo! Lotnik z prawej! Lotnik z lewej! Jumpingiem!”. I tak na okrągło, a do tego kurwy, chuje i koty jebane. W okolicy pory obiadowej dotarliśmy na miejsce. Dyszące i parujące ścierwo młodego rocznika leżało na głównym skrzyżowaniu dróg Czarnego Lasu, gdy szef kompanii ciężarówką przywiózł obiad. Jakoś nie miałem apetytu… Droga powrotna była bardzo podobna, z tym że musieliśmy ciągnąć słaniających się kolegów. Wielu chłopaków z mojego rocznika przed służbą uprawiało jakiś sport i dość dobrze znosili „nową dyscyplinę”, ale byli i tacy, którzy niestety zaliczyli dość twarde zderzenie ze „sportem wojskowym”. Szkolenie specjalistyczne było bardzo obficie okraszone treningiem fizycznym. Biegaliśmy zaprawy poranne, biegaliśmy na zajęcia w Czarnym Lesie czy strzelnicy, a dwa razy w tygodniu w ramach zajęć z atletyki terenowej biegaliśmy tak zwaną Wielką Pardubicką, czyli pętlę po lublinieckim lesie na dystansie około 17 km. Muszę przyznać, że poziom biegowy w Lublińcu był naprawdę wysoki. Nie bez kozery złośliwi nazywali jednostkę Pułkiem Specjalnym im. Forresta Gumpa. Niewątpliwie bardzo ważnym punktem w porządku dnia były godziny popołudniowe i zapis w owym porządku: „Czas wolny do dyspozycji żołnierzy / Szkolenie żołnierzy odstających od programu nauczania”. Był to zazwyczaj czas, kiedy w pododdziale nie było już żołnierzy zawodowych, a elewi (czyli my, słuchacze szkoły wojskowej) zostawali pod troskliwą opieką żołnierzy funkcyjnych. Żołnierz funkcyjny na kompanii szkolnej to kapral służby zasadniczej. Nie ujawnię supertajemnicy, jeśli napiszę, że wojsko to instytucja hierarchiczna. Dowódca kompanii zwraca uwagę dowódcy plutonu, dowódca plutonu udzieli reprymendy funkcyjnym, a funkcyjni opierdalają, drą mordy i katują elewów ćwiczeniami fizycznymi właśnie w tym „czasie wolnym do dyspozycji żołnierzy…”. Zwyczajowo ten „czas wolny” uskuteczniany był tak długo, aż przeszklenia pod sufitem między korytarzem a salami żołnierskimi ściekały skraplającym się potem.
W drugim miesiącu szkolenia specjalistycznego rozpoczęliśmy szkolenie spadochronowe. Zajęcia rozpoczęły się od nauki składania spadochronów. Jako że miałem w tym już dość spore doświadczenie i byłem obyty ze sprzętem spadochronowym, bardzo szybko zostałem zauważony przez instruktora prowadzącego zajęcia. Wziął mnie na bok i wypytał o doświadczenie spadochronowe, liczbę skoków, na jakim sprzęcie, z jakich wysokości. Kazał zostać po zajęciach. Postanowił mnie sprawdzić, bo kazał mi złożyć spadochron SW-12D. W Trawersie skakałem na spadochronie SW-12, więc czaszę ułożyłem błyskawicznie, ale nie potrafiłem spakować czaszy do pokrowca, bo właśnie ta litera D czyniła pewną różnicę. Oznaczenie „D” mówiło, że jest to spadochron desantowy i ma inny pokrowiec oraz zamiast tak zwanego pilocika – stabilizator. Instruktor pokazał mi, jak to zrobić, i zaproponował, bym przeniósł się na spadochroniarnię. Obiecywał, że do końca służby naskaczę sobie kilkadziesiąt skoków nawet na spadochronach nowego typu, które właśnie weszły na stan jednostki, czyli AD-2000 w układzie plecy-plecy. Obiecywał również, że zaznam całkiem innej kultury służby niż w kompanii specjalnej. I faktycznie w tej kulturze coś musiało być, ponieważ my w naszych brudnych i podartych mundurach, wiecznie śmierdzący potem, wyglądaliśmy przy chłopakach ze spadochroniarni jak jacyś barbarzyńcy, a nie ludzie. Odmówiłem. Będę komandosem.
Pod koniec drugiego miesiąca szkolenia dowódca kompanii, a był nim por. Artur Kozłowski (obecnie pułkownik, dowódca Jednostki Wojskowej AGAT) oznajmił nam, że wynikła potrzeba kadrowa przeniesienia dwóch elewów z drugiego i trzeciego plutonu do pierwszego, aby ukończyli Szkołę jako podoficerowie. Wyczytał 10 nazwisk elewów z najlepszymi wynikami w dotychczasowym szkoleniu i nakazał funkcyjnym wybrać spośród nich dwóch. Rywalizacja o „bycie kapralem” odbyła się na drążku jeszcze tego samego popołudnia. Zrobiłem 24 podciągnięcia i tym sposobem zakwalifikowałem się na awans. Nazajutrz dowódca kompanii stwierdził, że drążek to za mało. „Niech biegną na dziesięć kilometrów”. „No cóż” – uznałem. – „Będę komandosem – i do tego zajebistym kapralem znającym się na minerce”.
Musiałem mocno przysiąść do nauki, aby nadrobić „kapralowski” materiał z dwóch miesięcy. Tymczasem trzeci miesiąc w SPiMSDS dobiegał końca. Odbyliśmy szkolenie specjalistyczne w swoich specjalnościach. Zakończyliśmy kurs spadochronowy w formie naziemnej, gdyż skoki dla nas planowane były dopiero na wiosnę. Odbyliśmy kilka ćwiczeń taktycznych sprawdzających naszą wiedzę i umiejętności. Wielkimi krokami zbliżały się egzaminy końcowe. Na kilka dni przed nimi wezwał mnie dowódca kompanii i zapytał:
– Jaki chciałbyś przydział po egzaminach?
– Trzecia Kompania Specjalna, panie poruczniku.
– A nie chciałbyś zostać funkcyjnym na Szkole?
„Ni chuja” – pomyślałem. – „Będę komandosem”.
– Nie, panie poruczniku. Chciałbym na Trzecią Kompanię Specjalną.
– A gdybyś musiał zostać na Szkole, to na której kompanii byś wolał?
– Na pierwszej, panie poruczniku.
Czułem, że jest źle.
– Dostaniesz przydział na funkcyjnego do Drugiej Kompanii Szkolnej.
– A jak odmówię?
– A odmawiasz?
– Załóżmy.
– To nie zdasz egzaminów i wylądujesz na logistyce jako szeregowiec.
Świat mi się zawalił. Nie wiedziałem, co robić. Bardzo nie chciałem zostać funkcyjnym, a tym bardziej na 2. Szkolnej. Poszedłem zapytać na spadochroniarnię, ale było już za późno – wszystkie etaty obsadzone. Noż kurwa mać! Po chuj mi to było?! No co mnie pokusiło, żeby na tego jebanego kaprala cisnąć?!
„Być komandosem” dla mnie znaczyło, że będę zwiadowcą w pododdziale działań specjalnych, czyli na przykład zwiadowcą-minerem w 3. Kompanii Specjalnej. Sam bordowy beret czy naszyty na rękawie munduru emblemat jednostki specjalnej w mojej ocenie nie czynił ze mnie komandosa. Służba w kompanii szkolnej również nie wchodziła w grę, jednakże była to propozycja nie do odrzucenia. Moja odmowa mogłaby się spotkać w najlepszym przypadku ze zignorowaniem, a w najgorszym – po prostu poskutkować uwaleniem mnie na egzaminie końcowym. To drugie zakończyłoby się jeszcze gorzej, czyli kontynuacją służby w plutonie logistycznym. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że logistyka nie jest niczym złym, wręcz jest bezwzględnie potrzebna. Mam wielu przyjaciół, którzy służyli czy nadal służą jako logistycy i wykonują tę pracę profesjonalnie i z pasją, za co należy im się ogromny szacunek. Sentencja, którą dumnie powtarzają: „Logistyka nie jest wszystkim, ale wszystko bez logistyki jest niczym”, jest w mojej ocenie całkowicie prawdziwa.
Egzaminy zdałem. Aż mnie w gardle ściskało, gdy patrzyłem, jak koledzy, z którymi spędziłem trzy naprawdę intensywne miesiące, opuszczają SPiMSDS i kierują się w stronę budynku 1. Batalionu Specjalnego. Oni będą komandosami, a ja nie. Jeszcze nie. Będę komandosem, ale jeszcze nie teraz.
Świeżo upieczeni kaprale
Tego samego dnia spakowałem swoje graty i przeniosłem do budynku 2. Kompanii Szkolnej, a następnie zameldowałem się u dowódcy kompanii. Dostałem przydział do plutonu radiotelegrafistów, a moim dowódcą plutonu był kapitan L.S., szerzej znany jako Darth Vader lub po prostu Darth. I tu wolałbym zakończyć opis mojego dowódcy, który był postacią tak barwną, że można by napisać o jego wyczynach dość obszerny rozdział – o niewiarygodnych wręcz historiach, których pan kapitan nie mógłby potwierdzić, gdyż po prostu ich nie pamięta. Wierzę, że nie ma ludzi pozbawionych wad, jak również ludzi bez zalet – jednak ja nie potrafiłem dostrzec zalet u mojego dowódcy. Podobno świetnie jeździł na nartach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki