10 najpiękniejszych powieści - ebook
10 najpiękniejszych powieści - ebook
Tadeusz Dołęga-Mostowicz (1898–1939) był jednym z najpopularniejszych autorów prozy popularnej okresu dwudziestolecia międzywojennego. Jego powieści cechuje wartka akcja, sensacyjne motywy, postacie o randze archetypów, a także umiejętność obserwacji przedstawionego krytycznie czy nawet satyrycznie życia. Opisuje w swoich utworach elitę urzędniczą, wielką finansjerę, środowisko lekarskie czy dyplomację II Rzeczypospolitej. W wielu powieściach spotykamy postać „mocnego” mężczyzny – hochsztaplera na skalę światową, odpowiedzialnego za gigantyczne mistyfikacje i malwersacje. W multibooku znalazło się 10 najpoczytniejszych powieści autora, takich jak:
„Kariera Nikodema Dyzmy”
„Kiwony”
„Prokurator Alicja Horn”
„Bracia Dalcz i S-ka”
„Doktor Murek zredukowany”
„Drugie życie doktora Murka”
„Znachor”
„Trzy serca”
„Profesor Wilczur”
„Pamiętnik pani Hanki”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8200-811-1 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kariera Nikodema Dyzmy
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Kiwony
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Prokurator Alicja Horn
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział ostatni
Bracia Dalcz i S-ka
Tom I
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Tom II
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Doktor Murek zredukowany
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Drugie życie doktora Murka
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Znachor
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Trzy serca
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Profesor Wilczur
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Pamiętnik pani Hanki
PRZEDMOWA
Mój pamiętnik
Wtorek
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela
Wtorek
Środa
Czwartek
Wtorek
Środa
Czwartek
Czwartek
Piątek
Niedziela
Poniedziałek
Wtorek
Wtorek, wieczorem
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Sobota
Sobota, wieczór
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Sobota
Sobota
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Piątek
Niedziela
Wtorek
Piątek
Sobota
Niedziela
Poniedziałek
Poniedziałek, wieczorem
Wtorek
Czwartek, wieczorem
Piątek
Sobota
Sobota, wieczorem
Niedziela
PiątekKariera Nikodema Dyzmy
Rozdział 1
Właściciel restauracji dał znak taperowi i tango urwało się w połowie taktu. Tańcząca para zatrzymała się w środku ringu.
– No i co, panie dyrektorze? – zapytała szczupła blondynka, wyzwalając się z ramion partnera i podchodząc do stolika, na którym półsiedział gruby człowiek o spoconej twarzy.
Właściciel wzruszył ramionami.
– Nie nada się? – lekko rzuciła blondynka.
– Pewno, że nie. Drygu nijakiego nie ma ani szyku. Żeby choć jaki przystojny był...
Zbliżył się tancerz.
Blondynka przyjrzała się uważnie jego mocno znoszonemu ubraniu, rzednącym włosom, koloru włoskiego orzecha, z lekka kędzierzawym i rozdzielonym na środku głowy, wąskim ustom i silnie rozwiniętej szczęce dolnej.
– A pan już gdzie tańczył?
– Nie. To jest, tańczyłem, ale prywatnie. Nawet mówili, że dobrze...
– Ale gdzie? – obojętnie zapytał właściciel restauracji. Kandydat na fordansera obrzucił smutnym wzrokiem pustą salę.
– W swoich stronach, w Łyskowie. Grubas roześmiał się.
– Warszawa, panie drogi, nie żaden Łysków. Tu trzeba elegancko, panie drogi, z szykiem, z fasonem. Szczerze panu powiem: nie nadajesz się pan. Lepiej poszukaj pan sobie innej roboty.
Zawrócił się na pięcie i poszedł do bufetu. Blondynka pobiegła do garderoby. Taper zamykał fortepian.
Kandydat na fordansera leniwie przerzucił przez ramię płaszcz, wcisnął na czoło kapelusz i ruszył do drzwi. Minął go pikolo z tacą tartinek, w nozdrza uderzył smakowity, esencjonalny zapach kuchni.
Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewiele. Ruszył wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki i wyłowił niklową monetę.
Ostatni – pomyślał.
Zbliżył się do budki z papierosami.
– Dwa grandpriksy.
Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek, wsparty na kiju, rzucił nań spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w ręku raz po raz wyglądała tramwaju.
Obok niego, niecierpliwie się kręcąc, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie była to książka, lecz taka teczka, oprawna w szare płótno; gdy chłopak stanął profilem, widać było plik listów, jakie zawierała, i brzeżek kilkudziesięciu kartek, na których kwitują odbiorcy korespondencji.
Przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę nosił sam będąc gońcem u rejenta Windera, jeszcze przed wojną, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Tylko rejent zawsze używał kopert niebieskich, a te były białe.
Nadjechała „dziewiątka” i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, zawadził jednak przy tym teczką o poręcz i listy się rozsypały.
Ma szczeniak szczęście, że dziś sucho – pomyślał kandydat na fordansera, przyglądając się chłopcu, który zbierał listy. Tramwaj ruszył i jeden ześliznął się po stopniu, i spadł na jezdnię. Kandydat na fordansera podniósł białą kopertę i począł nią machać za odjeżdżającym tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie zauważył.
Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:
JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu. Al. Ujazdowskie 7.
Wewnątrz (koperta była nie zaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:
Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt prosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie, który wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.
U dołu drobnymi literkami dodano:
Strój balowy – ordery.
Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.
Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa?... Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania, pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.
– Pech.
Wzruszył ramionami i trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucka. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę.
Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiety:
– Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi. Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.
– No i co – odezwała się kobieta – znowu pan miejsca nie znalazł?
– Znowu...
– Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.
Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod Słońcem” na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś...
Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, gdyż zapytała:
– Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj coś dla pana znajdą.
– Przecie mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.
– Poumierali?
– Poumierali.
Walentowa skończyła obieranie kartofli i stawiając sagan na ogniu zaczęła:
– Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektor, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu ni ma. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czym komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie...
– Niech uważa – przerwał Dyzma – bo jak ją złapią, że bez książeczki... No!
Walentowa przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.
– Co pan kracze! – rzuciła opryskliwym głosem. – Pilnuj pan siebie. I tak już za trzy tygodnie nie płaci, a tylko miejsce zajmuje. Ważny mi sublikator.
– Zapłacę – bąknął Dyzma.
– Zapłacisz pan albo nie. A piętnaście złotych to i tak pół darmo, ale piechotą nie chodzą. A pan co do jakiej roboty się weźmie, to i zara wyleją...
– Któż to taki pani Walentowej powiedział?
– O wa, wielka mi tajemnica. Toć pan sam Mańce opowiadał. Zaległa cisza.
Dyzma odwrócił się do okna i przyglądał się odrapanym murom podwórza. Istotnie, prześladował go jakiś pech. Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wydalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. Rejent Winder trzymał go jeszcze najdłużej. Może dlatego, że mały Nikodem Dyzma znał język niemiecki o tyle, że rozumiał, dokąd go posyłano. Później Urząd Poczty i Telegrafu, nędzna pensja i wieczne przyczepki naczelnika. Wojna, trzy lata służby w taborach baonu telegraficznego i jedyny awans na frajtra. Znowu poczta w Łyskowie, nim nie przyszła redukcja. Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu okazało się, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku.
Zresztą to było najciekawsze...
Rozmyślania Dyzmy przerwał ryk syren okolicznych fabryk. Walentowa zakrzątnęła się koło stołu, co widząc Dyzma leniwie wstał i wyszedł.
Bezmyślnie błąkał się rozprażonymi w słońcu ulicami, choć bolały go nogi. Pozostanie w mieszkaniu, wysłuchiwanie uszczypliwych uwag pana Walentego Barcika i lekceważących docinków Mańki, a zwłaszcza przyglądanie się ich jedzeniu było ponad jego siły. Przecie sam już drugi dzień nic nie miał w ustach poza papierosami, na które chował ostatnie grosze.
Przechodząc obok wędliniarni, skąd zalatywał go nęcący zapach kiełbas, wstrzymywał oddech. Starał się odwracać głowę od okien sklepów spożywczych, a jednak głód nie dawał o sobie zapomnieć.
Nikodem Dyzma jasno sobie zdawał sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją,
Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawioną była, na szczęście, elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni i tak jak ubiegły tydzień wegetował dzięki sprzedanemu zegarkowi, tak następny mógłby przeżyć spieniężywszy frak i lakierki.
Wprawdzie nabycie tego stroju kosztowało go wiele wyrzeczeń się i ograniczeń, wprawdzie z tym strojem wiązał nadzieję na łatwy chleb fordansera i na radykalną poprawę swoich opłakanych warunków materialnych – teraz jednak, gdy po wielokrotnych zabiegach przekonał się, że nikt go na fordansera nie weźmie, bez bólu postanowił rozstać się z tym wspaniałym ubiorem.
Zbliżała się już szósta, gdy powziął ostateczną decyzję i zawrócił ku domowi.
W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dziś wyjść na wieczór, bo siedziała przy oknie i malowała się. Że zaś siedziała na jego walizie, Dyzma, nie chcąc jej przeszkadzać, ulokował się w kącie i czekał.
Dziewczyna odezwała się pierwsza:
– A odwróć się pan teraz, bo będę się przebierała.
– Nie patrzę – odparł.
– To i dobrze, bo od oskomy zęby się psują.
Zaklął. Dziewczyna roześmiała się krótko i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, chyba o tyle tylko, że irytowała go do ostateczności. Z jakąż satysfakcją zamknąłby garścią jej usta i wyrzucił za drzwi. Dokuczała mu systematycznie, zawzięcie, z jakąś niezrozumiałą dlań pasją. Nie obrażało to jego ambicji męskiej, gdyż życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym „pracownikiem umysłowym”, a tą dziewczyną. Po prostu miał dosyć tego ustawicznego dogryzania.
Tymczasem Mańka ubrała się, narzuciła na ramiona chustkę, i stanąwszy przed Dyzmą, wyszczerzyła duże białe zęby.
– No co, klasa dziewucha?
– Poszła do cholery! – wyrzucił z wściekłością. Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając po wyciągniętej dłoni.
– U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka...
Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał. Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kiercelaku zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.
Dziecko poczęło drzeć się niemiłosiernie, po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i trzasnąwszy drzwiami, wyszła.
Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.
– Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan musi na bal pójdzie czy do ślubu.
Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek. Wrócił i Walenty, kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.
– Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan, idziesz na Kiercelak?
– Na Kiercelak.
– Dyć dziś sobota. Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.
Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.
– Niech będzie za psie.
Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę. Rzeczywiście, w spodniach była szklana cygarniczka, a we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.
Ponownie wyjął z koperty i przeczytać Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk: „Strój balowy – ordery”.
Rzucił okiem na frak. Raut... Jedzenie, dużo jedzenia, i to darmo.
Wariat jestem – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: „15 lipca rb. o godz. 8 wieczór”.
Myśl nie dawała się odpędzić.
– Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.
– A piętnasty.
– A która to godzina będzie?
– A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma. Dyzma stał chwilę nieruchomo.
– A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie...
Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać. Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nie znających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości. Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.
– Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba... Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.
– A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa. Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął:
– Co nam do tego.
Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.
– Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.
– Co pan mówi?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.