100 miejsc we Francji - ebook
100 miejsc we Francji - ebook
100 pomysłów na wakacje we Francji. Bestseller dziennika „The New York Times”
Od ekskluzywnych butików po pchle targi, flagowych zabytków z topu listy UNESCO po ukryte, nielicznym tylko znane muzea, kameralnych koncertów w starych paryskich kościołach po gwarne świąteczne jarmarki w Alzacji, talasoterapii w Saint-Malo po kursy gotowania w Lyonie, samotnych spacerów wzdłuż klifów Étretat po wycieczki rowerowe wokół zamków nad Loarą...
Pośród setek przewodników o Francji ten jest absolutnie wyjątkowy. Z myślą o kobietach przygotowała go zakochana we Francji, zapalona globtroterka Marcia DeSanctis. To 100 oryginalnych pomysłów na zwiedzanie, zakupy, edukację i relaks. Zapierający dech w piersiach rajd po miejscach pamięci, winnicach, najpiękniejszych ogrodach, lawendowych polach, kawiarniach i restauracjach, dużych miastach i najdalszych zakątkach. Francja jest taka piękna, a każda pora roku oferuje coraz to nowe atrakcje. 365 dni w roku to za mało, by odkryć wszystkie jej powaby i uroki, ale już jeden dzień wystarczy, by stracić dla niej głowę. Bon voyage!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05877-0 |
Rozmiar pliku: | 9,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grasse to geograficzny szczęśliwy traf – niemal idealne połączenie wody, klimatu i gleby – dzięki któremu w okolicy rozkwitają pola hiacyntów, tuberoz i mimoz, a także gaje cytryn i jaśminów. Dawno temu było tu centrum przemysłu garbarskiego, ale ponieważ zapach skóry budził powszechną odrazę, w czasach renesansu miejscowy perfumiarz Galimard wpadł na pomysł, by nasączać rękawiczki wonią miejscowych kwiatów – tak narodziła się epoka gantiers-parfumeurs (rękawiczników-perfumiarzy). Jak głosi legenda, Galimard pokazał pachnące rękawiczki Katarzynie Medycejskiej, żonie Henryka II i matce trzech późniejszych królów, ta zaś pomogła uczynić z Grasse perfumeryjną stolicę świata. Choć Katarzynę otacza sława – raczej niezasłużona – znawczyni trujących właściwości roślin, wraz ze swą świtą przywiozła z rodzinnych Włoch namiętność do perfum. Gdy moda na pachnące rękawiczki w końcu przeminęła (głównie z powodu wysokich podatków na wyroby ze skóry), gantiers-parfumeurs zrezygnowali z wytwarzania galanterii i skupili się na wonnościach.
W połowie XVII wieku opracowano enfleurage, metodę pozyskiwania olejków eterycznych z najdelikatniejszych części roślin, i pod koniec XIX wieku w Grasse zbierano już 600 ton kwiatów. U progu XX wieku wynaleziono sztuczne olejki, silniejsze od naturalnych, a Coco Chanel, która obiema rękami podpisywała się pod stwierdzeniem poety Paula Valéry’ego, że „kobieta bez perfum to kobieta bez przyszłości”, we współpracy ze znanym rosyjskim perfumiarzem Ernestem Beaux opracowała pierwszy na świecie „nowoczesny zapach”. Perfumy Chanel no 5, które w 1921 roku wprowadzono na rynek, jako pierwsze opierały się głównie na syntetykach. (Według jednej z legend ich nazwa wzięła się od numeru próbki, którą Chanel wybrała, kierując się raczej przekonaniem, że 5 to jej szczęśliwa liczba, niż zawartością fiolki).
Dziś roczne zbiory kwiatów spadły do około 30 ton, a firma Chanel wciąż jest właścicielką rozległych pól jaśminu i róży majowej, kwiatów, które stanowią serce jej zapachów, podobnie zresztą jak Dior, Hermès i inne wiodące przedsiębiorstwa kosmetyczne. Największe nosy na świecie (często stąd pochodzą) są poddawane w Grasse bardzo rygorystycznemu szkoleniu. Gdy na spacerze mijam dwunastowieczny pałac i katedrę Notre-Dame-du-Puy, przypomina mi się powieść Patricka Süskinda. W Pachnidle. Historii pewnego mordercy (1985) całe Grasse oddaje się orgii odurzone zmysłowym zapachem dwudziestu czterech dziewic, którym Grenouille, niezrównany nos Francji, oblał się, idąc na stracenie.
Tu, w mieście, to raczej rodzinne firmy z tradycjami, a nie korporacyjne molochy podtrzymują spuściznę Grasse, którą w wielkim stylu dokumentuje Musée International de la Parfumerie. Fragonard, od nazwiska rokokowego malarza, który urodził się w mieście, i Molinard, prowadząca interesy od połowy XIX wieku, oferują wycieczki tematyczne i możliwość samodzielnego skomponowania perfum. Ja jednak wyruszam kilka kilometrów za miasto – do słynącego niegdyś z pachnących rękawiczek Galimarda, by tam stworzyć własną kompozycję.
Moim instruktorem (i nosem) zostaje Silian Guo, sympatyczny chemik w białym fartuchu. „Komponowanie zapachu jest jak opracowywanie leku”, mówi, prowadząc mnie do tak zwanych organów perfumiarskich, które składają się z trzech poziomów buteleczek zawierających olejki eteryczne i stołu zastawionego przeróżnymi zlewkami, lejkami i pipetami. Najpierw wybieramy nuty bazy (czy też głębi), które – jak mówi Guo – „są tym, czym fundamenty dla domu”. To najtrwalszy element, decydujący o ostatecznym charakterze zapachu. Mogą być drzewne (drzewo sandałowe, wetiweria), zwierzęce (piżmo) albo słodkie (np. wanilia). Następnie wybieramy nuty środka (lub serca), które mają wpływ na głębię nut bazy. Wśród nut serca mogą się znaleźć nuty kwiatowe – róża, fiołek, jaśmin, peonia, magnolia czy kapryfolium – lub związane z jedzeniem – np. granat, lukrecja albo cynamon. Ostatnim krokiem jest wybór ulotnych nut głowy – najdelikatniejszych, które utrzymają się zaledwie piętnaście minut, ale decydują o pierwszym wrażeniu. Często są to nuty owocowe – grejpfrut, lawenda czy pomarańcza.
Określam swoje preferencje: chcę, żeby mój zapach był lekki, lekki i jeszcze raz lekki. Albo cytrusowy, cytrusowy i cytrusowy. Lub też kwiatowy, kwiatowy i kwiatowy – najchętniej róża, może być lawenda, ewentualnie świeży i orzeźwiający kwiat pomarańczy. Na pewno nie wanilia. Ani cedr. Żadnej ambry i praliny. Błagam, tylko nie narcyz, kapryfolium lub gardenia.
Krok po kroku wącham, obmyślam, macham, żeby przywiać zapachy do nosa, komponuję. Precyzyjnie odmierzone ilości wlewam do zlewki, a gdy dodaję zbyteczny mililitr czegoś, co uwielbiam (konwalii), dostaję łagodną reprymendę. W końcu to nauka, ja zaś ostatni raz byłam w laboratorium chemicznym dziesiątki lat temu. Po dwudziestu siedmiu minutach wybieram między innymi tuberozę i bez, piżmo, jaśmin, peonię, zieloną herbatę, grejpfrut, cytrynę i lawendę. Trzy nuty bazy, sześć serca i pięć głowy – niestety ta ostatnia, najczystsza ze wszystkich, która podoba mi się najbardziej, nie przetrwa ani na nadgarstku, ani za uszami.
Guo prosi, żebym nadała perfumom nazwę, a ja, upewniwszy się, że to nie jakaś egzotyczna choroba, o której istnieniu dotąd nie słyszałam, decyduję się na Avarée – w pewnym sensie kombinację imion moich dzieci. Mieszamy całość ostatni raz i mój przewodnik znika w laboratorium. Gdy wraca, trzyma butlę czegoś, co nazywa „zapachem świeżym, czystym, eleganckim i pełnym energii” – wszystko, o czym marzyłam. Galimard przechowa tę formułę, na wypadek gdybym chciała w przyszłości uzupełnić zapasy. Na razie jednak potrzeba dwóch tygodni maceracji w rozpuszczalniku, żeby perfumy były gotowe.
Dokładnie czternaście dni później – w Connecticut akurat trwa burza – po raz pierwszy wącham Avarée. Zapach jest lekki, delikatny i na szczęście zupełnie pozbawiony słodkich i korzennych nut, których obawiałam się najbardziej. Chcę wierzyć, że będę go używała, ale to w rzeczywistości bez znaczenia. To Francja, mam zamknięte w butelce jej kwiaty – miksturę stworzoną dzięki stuleciom nauki, wiecznotrwałej sztuce i mojemu własnemu nosowi. Niepowtarzalną i na zawsze moją.Gdy wchodzisz do gotyckiej katedry – czy będzie to Notre-Dame w Paryżu czy Notre-Dame w Reims – spodziewasz się imponujących łuków, wysokich na sześćdziesiąt metrów sklepień, wspaniale zdobionych symboli – krzyży, ołtarzy, naw i rzeźb. Doświadczenie jest zawsze przytłaczające, jakbyś patrzyła w nieboskłon – wielka przestrzeń i szkło, okna, przez które wpada niebiańskie światło. Strzelistość i rozległość świątyni mają sprawić, że poczujemy swą małość, że we wspaniałym domu bóstwa zdamy sobie sprawę z nikłości własnego „ja”. Zupełnie inne, choć również uczące pokory doświadczenie przeżyjemy w Carnac, największym z megalitycznych stanowisk rozrzuconych po całym Morbihan w południowo-wschodniej Bretanii, jednym z najważniejszych skupisk menhirów na świecie. Tu obcujemy z majestatem na skalę ludzką, nie boską. Rozmyślając i spacerując wśród ruin, bierzemy udział w pierwotnym rytuale, który prowokuje nasz mózg do wysiłku, każąc mu raczej stawiać pytania, niż podsuwając gotowe odpowiedzi. Zastanawiamy się, jak i kto wydobył, przetransportował i ustawił te niewiarygodnie twarde i ciężkie granitowe bloki. I w przeciwieństwie do katedr nigdy się nie dowiemy w jakim celu.
Kiedy usłyszałam, że mam napisać książkę o stu miejscach, które każda kobieta powinna odwiedzić we Francji, Carnac znalazło się na pierwszym miejscu mojej listy. Nie dlatego, że związałam swe życie z rzeźbiarzem, który nauczył mnie (a w każdym razie będzie próbował aż po grób) dostrzegać życie i ruch w kamieniu nawet w opuszczonych kamieniołomach. Nie dlatego też, że na eleganckich plażach w nadmorskiej części gminy można znaleźć najpiękniejszy piasek w całej Francji, a popołudniowe światło w porcie La Trinité-sur-Mer jest takie samo jak w mojej rodzinnej Nowej Anglii (nie wspominając o niezliczonych crêperie, gdzie serwują cuda bretońskiej kuchni). Zakres i poczucie trwałości prześladują mnie od czasu, gdy po raz pierwszy mój wzrok spoczął na tutejszych polach. Carnac jest z jednej strony przystępniejsze niż gotyckie katedry, a z drugiej – znacznie bardziej zagadkowe. Uwielbiam rozmyślać nad sprawami, które pozostają nierozwiązane, zwłaszcza wśród porośniętych wysoką trawą i polnymi kwiatami falujących łąk.
W Carnac znajduje się około 3 tysięcy ogromnych głazów ustawionych w rzędy na siedmiu polach, które obejmują w sumie obszar ponad czterech kilometrów. Wyglądają jak wojsko maszerujące przez tę krainę i być może stąd wzięła się najtrwalsza legenda, według której to rzymscy żołnierze ścigający świętego Korneliusza, patrona bydła; osaczony Korneliusz sprawił, że zamienili się w kamień. Najstarsze pochodzą z czasów neolitycznych i zostały ustawione około 4500 lat p.n.e. Datowanie węglowe wskazuje, że wznoszono je przez dwa tysiąclecia.
Spróbuj sobie wyobrazić bezkresny krajobraz pełen hipnotyzujących granitowych skał, które przypominają sylwetki ludzi – strażników stojących na warcie od tysiącleci. Te pionowe – menhiry – ustawiono w formacje obejmujące kilka oddalonych od siebie rzędów. Niektóre odchodzą promieniście od kamiennych kręgów nazywanych kromlechami. Są tu też dolmeny – niewielkie kamienne komory grzebalne, na które składają się dwa menhiry przykryte kamienną płytą i usypany ręką człowieka kurhan; najsłynniejszy nosi nazwę Tumulus Saint-Michel, kurhan św. Michała. Wyraźnie widać, że w formacji Kermario 10 rzędów obejmujących około 1000 kamieni – niektóre wysokie nawet na trzy metry – rozstawiono symetrycznie. W układzie Ménec, podobnie jak w Kermario i obejmującym 13 rzędów Kerlescan, menhiry na zachodnim krańcu są wyższe niż na wschodzie. W Ménec 1100 kamieni podzielonych na 11 zbiegających się rzędów ciągnie się przez 1,2 kilometra.
Nic dziwnego, że na przykład wyznawcy New Age przybywają tu, by kanalizować energię płynącą z kamieni. Traktują Carnac jak swe święte miejsce i wykorzystują do najróżniejszych celów. Dolmen Cruz-Moquen i wielki menhir nieopodal Locmariaquer – największy na świecie, choć dziś rozłupany na cztery części – od dawna uchodzą za wspomagające kobiecą płodność.
W sumie dlaczego nie? Naukowcy spierają się o kamienie z Carnac od stuleci. Być może to gigantyczny kalendarz, który informował prehistorycznych rolników, że nadciąga zimowe lub letnie przesilenie. Albo obserwatorium astronomiczne pozwalające przewidzieć zaćmienie ciał niebieskich. Może wreszcie cmentarzysko, pozostałość rzymskiego obozu, groty wróżek lub miejsca kultu. W Par les champs et les grèves (Voyage en Bretagne), książce wydanej w 1886 roku, Gustave Flaubert obala teorie antykwariuszy i arcybiskupów, eklezjastów, egiptologów i badaczy kultury celtyckiej, którzy dla własnej „próżności” próbowali dorobić Carnac historię. „Moim zdaniem – pisze – tutejsze głazy to po prostu wielkie kamienie!”
Cóż, pewnie tak. Ale są to kamienie o surowej mocy, którą – gdy spacerujesz wśród nich – czerpią od ciebie i zarazem ci oddają. W przeciwieństwie zaś do katedr, gdzie zachwyt budzi sposób, w jaki człowiek misternie ozdobił potężne bloki kamienia, w Carnac zdumiewa ich ustawienie. A co ciekawe, menhiry do tego stopnia przypominają ludzi, że naprawdę można uwierzyć, że to rzymscy żołnierze. Choć zważywszy na wszystkie te krągłości, rowki i miękkie, naturalne kontury, ja wolę myśleć, że to postaci kobiece i tak jak kobiety stają się coraz piękniejsze i wspanialsze wraz z wiekiem.Istnieje kilka cudów natury tak charakterystycznych dla miejsca, gdzie występują, że ze zwykłej widokówki zamieniły się w pełnowymiarową ikonę. Japonia ma kwitnące wiśnie na wiosnę, Vermont jesienne liście, a południowa Francja – lawendę latem. Na długo zanim jej zapach zagości w twojej szafie, a olejek wzbogaci peeling do ciała, miliardy maleńkich, fioletowo-niebieskich kwiatków zakwitają na ogromnych połaciach Francji – od Mont Ventoux po Drôme Provençale i Luberon, wokół miast takich, jak Sault, Apt, Simiane-la-Rotonde, Gordes, i dalej Forcalquier, Valensole i Digne-les-Bains (to właśnie tutejszy biskup Myriel wybaczył Jeanowi Valjeanowi kradzież sreber, wprawiając tym w ruch akcję Nędzników).
Daj się ponieść latu. Zawsze będziesz mogła odwiedzić ten zakątek Prowansji znowu, gdy tłumy turystów wrócą do domu, lawenda jednak kwitnie tylko w czerwcu, lipcu i sierpniu. Właśnie wtedy jest czas na pielgrzymkę, w którą powinnaś się wybrać nie tuż przed śmiercią, lecz w pełni sił witalnych i gotowości wszystkich zmysłów. Rozetrzyj kwiaty w palcach i poczuj ostrą woń. Po drodze napotkasz mnóstwo sezonowych świąt i festynów i mnóstwo targów zarzuconych okazyjnymi wyrobami, a choć będzie ci się wydawało, że to już przesada, nigdy nie pożałujesz zakupów, które stamtąd przywieziesz. Bukiet suszonych kwiatów, lniane saszetki, olejki eteryczne, wyciągi, mydła owinięte w woskowany papier i mikstury, które będą przede wszystkim pięknie pachniały. A poza tym zwalczały infekcje, oczyszczały, leczyły i podnosiły na duchu. Jednak widok pola lawendy wczesnym rankiem poruszy w tobie coś innego.
Jeśli lawenda jest duszą tej części Francji, widok kwitnących, pachnących pól obudzi to, co stanowi twoją istotę. W przeciwieństwie do kobiecych i zmysłowych róż, posągowych słoneczników czy pełnych czarodziejskich duszków łąk porośniętych dziewczęcymi stokrotkami lawenda to czyste skupienie. Niewykluczone, że widok i zapach jej kwiatów rosnących w łagodnie falujących kolumnach nie odurzy cię, tylko sprawi, że nawet taka zatwardziała sceptyczka jak ty poczuje się oczyszczona. Nie jestem pewna, jak to powiedzieć, żeby uniknąć nadmiernej emfazy, odwołam się więc do przykładu innych widoków, które tak na mnie podziałały: pustynia Sonora, kilka szczytów w łańcuchu Adirondack i wszystkie odludne plaże, jakie znam, od Maine po Paracas w Peru mają podobne właściwości. To miejsca, gdzie wdycham spokój – kojący albo rześki – a efekt jest porażający.
Pewnego ranka wybrałam się na samotny spacer ze średniowiecznego Gordes do odległego o cztery kilometry Abbaye Notre-Dame de Sénanque. W środku lata na tle nieziemsko błękitnego nieba prosta bryła klasztoru cystersów skrzyła się bielą. Schowane za polami lawendy opactwo to najfotogeniczniejszy obiekt w Prowansji, jeśli nie w całej Francji. Zdjęć tej świetlistej, przykuwającej wzrok budowli widziałam setki, byłam więc przygotowana na spotkanie z kiczowym obrazkiem. Tymczasem usłyszałam brzęczenie pszczół, a potem stanęłam przed czymś, czego niby się spodziewałam, lecz efekt był zdumiewający. Rzędy lawendowych kul biegnących idealnie prostopadle do romańskiego klasztoru, tak jasnego, że niemal ginął w blasku, choć prowansalskie słońce dopiero zaczęło się przedzierać przez chłód poranka.
Podróżniczka Constance Hale na lawendowe pola przy Abbaye Notre-Dame de Sénanque trafiła w lipcu, akurat gdy rozpoczynała się msza o siedemnastej. Gdy weszła do klasztoru, wstrząsnął nim huk pioruna, z nieba zaś lunął rzęsisty deszcz, który wlał się przez otwór w dachu. „To jedno z moich najwyraźniejszych wspomnień z Francji – mówi Hale. – Tego popołudnia pocztówka z krainy lawendowych pól zamieniła się w doświadczenie łaski”.
Gdy rankiem odwiedziłam klasztor, nie było żadnej burzy. Ale gdy stałam tam sama w promieniach wciąż łagodnego słońca, zanurzona we wszystkich zapachach Prowansji i zagubiona wśród cudownych fioletowych fal, też poczułam jej obecność.
W sobotni poranek mój czarny SUV sunie drogami Chassagne-Montrachet w rejonie Côte de Beaune w Burgundii, tuż obok Route des Grands Crus, rozbryzgując błoto po deszczu, który spadł poprzedniej nocy. Gdy zatrzymuję się przed Abbaye de Morgeot, właścicielka opactwa, urodzona w Szkocji Amélie de Mac Mahon, księżna Magenty, wykrzykuje: „Witam!”. Z miodowymi włosami obciętymi na boba wygląda młodo, choć w uwalanych ziemią sztruksach i zniszczonych butach wcale nie sprawia wrażenia arystokratki. Na co dzień mieszka w château de Sully (renesansowy dziedziniec tego zamku uchodzi za najwspanialszy we Francji), gdzie przeprowadziła się w 1990 roku po ślubie z Philippem, czwartym księciem Magenty. Ma mnie dziś oprowadzić po swych dziewięciohektarowych włościach – winnicach, które otaczają opactwo, założonych w XII wieku przez cystersów. To ona nimi zarządza i kieruje produkcją ośmiu różnych gatunków wina. Należy też do Femmes et Vins de Bourgogne, stowarzyszenia producentek win, które liczy obecnie trzydzieści sześć członkiń w wieku od dwudziestu jeden do sześćdziesięciu lat – z każdą można się umówić na wizytę.
Grupa powstała w 2000 roku nie tyle w uznaniu dla swej kobiecości, ile z zamiarem zrzeszenia podobnie myślących profesjonalistek, które połączyła chęć odniesienia sukcesu i wytwarzania jak najlepszych win. Począwszy od Rzymian – po chrześcijańskich zakonników, którzy osiedli w Burgundii i wykorzystując glebę, mikroklimat oraz nasłonecznienie, wyznaczyli climats, poprzez książęta Burgundii – aż po dziś dzień w produkcji wina dominowali mężczyźni. Dlatego dla nielicznych kobiet w branży koleżeństwo i wsparcie, jakie zapewnia im stowarzyszenie, stanowią prawdziwy dar niebios. „Gdy umarł mój mąż, nagle zostałam sama z ogromnym poczuciem odpowiedzialności i tysiącem pytań”, mówi Amélie, która w 2002 roku przejęła stery winnicy. Podkreśla, że łączy ją z koleżankami wspólna perspektywa: „My, kobiety, czujemy, że powinnyśmy troszczyć się o nasze winogrona i wina jak o własne dzieci”.
W przeciwieństwie do Bordeaux, gdzie winnica otacza pojedynczy château, w Burgundii winiarze mają zwykle kilka działek rozrzuconych na pewnym obszarze. Zważywszy że tutejsze białe wina są wytwarzane niemal wyłącznie ze szczepów chardonnay, a czerwone – pinot noir, zaskakująca jest ich różnorodność. By odnieść sukces, niezbędne są wszechstronna wiedza i doświadczenie.
Producentki burgundzkich win to grupa dość zróżnicowana. Ich winnice znajdują się w pięciu głównych regionach – od Chablis i Grand Auxerrois na północy przez Côte de Nuits, de Beaune i de Chalonnaise, aż po Mâconnais. Wiele z tych kobiet, tak jak ich dynamiczna przywódczyni Virginie Taupenot-Daniel, pochodzi z rodzin uprawiających winogrona od pokoleń. Virginie, która należy do siódmej generacji vigneron, właścicieli winnicy, po ukończeniu studiów z zarządzania i przedsiębiorczości w Paryżu wróciła do domu, by prowadzić Domaine Taupenot-Merme w Morey-St-Denis w rejonie Côte de Nuits, gdzie produkuje wspaniałe wina – szesnaście czerwonych i trzy białe. Są wśród nich wina Premier Cru, Grand Cru Gevrey-Chambertin i delikatne Charmes-Chambertin o posmaku żurawiny i wiśni. Virginie ma swobodny styl bycia osoby pracującej, a przy tym wytworność stosowną dla francuskiej szefowej. „Jesteśmy kobietami, ale nie feministkami – mówi o stowarzyszeniu. – Lubię myśleć, że nasza grupa powstała w hołdzie dla naszych matek, które zwykle nie zajmowały się interesami”.
Do jej zadań należy między innymi organizowanie wycieczek, podczas których członkinie mogą się zapoznać na przykład z metodami wytwarzania beczek, lub spotkań ze specjalistą, który omówi wady i zalety korków i zakrętek. Zdobywanie wiedzy pociąga za sobą wiele pytań, w grupie zaś – której celem jest również uczenie się od siebie nawzajem – zwykle ktoś zna odpowiedź. „Zawsze stawiamy różne pytania, więc to naprawdę bardzo pomocne”, mówi Virginie.
Pięć minut dalej na południe znajduje się Domaine Anne Gros, gdzie na pobłogosławionych przez geografię południowo-wschodnich zboczach Vosne-Romanée wytwarza się jedne z najlepszych burgundzkich Premier Cru. Anne, jedyne dziecko w szóstym pokoleniu winiarzy, studiowała uprawę winogron i produkcję win w Beaune i w 1988 roku przejęła winnicę. Zabrała mnie po niej na wycieczkę, a ja spróbowałam kilku młodych win z 2013 roku, które będą leżakowały w beczkach jeszcze przez dwanaście miesięcy. Było wśród nich Grand Cru Echézeaux osiągające w sprzedaży cenę około 175 dolarów za butelkę. „Wszystkie kierujemy swoimi przedsiębiorstwami i mamy te same problemy – mówi Anne o stowarzyszeniu. – A poza tym to okazja, żeby się zabawić i zjeść razem coś dobrego”.
Zatrzymałam się w jej maison d’hôtes La Colombière, stylowym, ale bezpretensjonalnym (i obłędnie wygodnym) domu gościnnym na terenie posiadłości, koło którego matka Anne doglądała kwiatów. Wycieczki po Domaine Anne Gros, dopasowane do indywidualnych potrzeb, oprócz degustacji obejmują też śniadanie z niezrównanymi dżemami Maman, ja jednak wolałam lodówkę w kuchni, wypełnioną winami Virginie Taupenot-Daniel i innych producentek ze stowarzyszenia. Otworzyłam butelkę Hautes-Côtes de Nuits Blanc Cuvée Marine z Domaine Anne, orzeźwiającego białego burgunda po okazyjnej cenie piętnastu euro.
Estelle Prunier z Domaine Michel Prunier et Fille w Auxey-Duresses należy do piątego pokolenia winiarzy i razem z ojcem uprawia ponad dwanaście hektarów winogron, z których co roku produkują 39 tysięcy butelek wina – czerwonego, białego i musującego. Estelle prowadzi mnie przez piwnicę i tak jak jej koleżanki ze swadą opowiada o maceracji, jakości gleby i nasłonecznieniu. Wszystkie te kobiety nie tylko zarządzają swymi winnicami, lecz poza tym zajmują się rolnictwem i nauką; to ekspertki w każdej dziedzinie – od mikrobiologii po pogodę. Kosztujemy siedmiu wybranych gatunków i wreszcie udaje mi się zrozumieć, na czym polega grumer, ostatni etap degustacji – trzeba upić łyk, zatrzymać wino w ustach i wessać przez nie powietrze tak, żeby powstały bąbelki, które natlenią je i wyślą sygnał do mózgu. Podoba mi się wytrawne białe Auxey-Duresses z 2011 roku, wino o zapachu cytryny i egzotycznych owoców, a także Premier Cru Volnay o pikantnym i trwałym smaku.
Wreszcie trafiam do Chablis, gdzie spotykam się z Clotilde Davenne, która osiem lat temu po dwudziestu latach pracy w biznesie kupiła i stworzyła Domaine Les Temps Perdus w Préhy i dziś dogląda piętnastu hektarów winogron. Jest późny niedzielny ranek i w nagrzanym domu czuć zapach pieczeni, Clotilde jednak nie przestaje z pasją opowiadać o morskich skamielinach w ziemi i klimacie, któremu Chablis zawdzięcza swoją wyjątkowość. W sali do degustacji najpierw kosztujemy Aligoté, które powstało z winogron pochodzących z siedemdziesięciopięcioletnich winorośli i według Clotilde znakomicie pasuje do ślimaków. Ogromnie smakuje mi świeże, aromatyczne Saint-Bris z rzadko spotykanego w Burgundii szczepu Sauvignon – jest zielone, z wyczuwalną nutą białych kwiatów. Najbardziej niezwykłe jednak okazuje się czerwone Irancy, wytworzone po części z winogron César – dużych owoców, które nadają mu niezwykły smak pestek wiśni. Jest już jednak pora lunchu i czas, bym w końcu opuściła Burgundię.
Gdy myślę o winach, których kosztowałam w ciągu ostatnich dni, przychodzi mi na myśl wiele określeń: dobrze zbalansowane, o złożonym smaku, delikatne, eleganckie, subtelne, mocne (choć trudno się nimi upić), bogate i głębokie. Zupełnie jak producentki zrzeszone w Femmes et Vins de Bourgogne.
Kiedy uczyłam francuskiego w szkole, odkryłam, że większość uczniów, którzy najlepiej mówią w tym języku, to członkowie kółka dramatycznego. Nawet jeśli ich gramatyka szwankowała, a słownictwo było ubogie, to gdy improwizowali, naśladowali Francuzów i udawali, że mówią płynnie, szło im całkiem nieźle. Na paryskim Gare du Nord świetnie by sobie poradzili – w przeciwieństwie do uczniów, którzy zaliczali bardzo dobrze wszystkie testy, ale nie potrafili wydusić z siebie ani słowa. Takie dzieciaki nakłaniałam, żeby przesadzały, używały gardła, ściągały usta – bo to właśnie się robi, kiedy się mówi po francusku. Pokazywałam im, jak wzruszać ramionami, gdy mówi się: Je ne sais pas, choć akurat żaden Francuz tak by nie powiedział. Francuzi mówią: Sais pas. Z całym szacunkiem dla gramatyki, która jest niezbędna, i słownictwa, bez którego ani rusz, żeby mówić po francusku, trzeba spróbować to zrobić.
Cała reszta przyjdzie sama. Jedź do Francji i wszystkimi zmysłami chłoń słowa i muzykę tego pięknego języka. Smakuj go, śnij o nim, zatrać się w nim i pij go bez lodu. Jeśli kochasz Francję, jeśli chciałabyś mówić po francusku, jeśli naprawdę masz już dość ciągłego żonglowania tymi samymi trzema frazami (merci, s’il vous plaît i très bien), zdobądź się wreszcie na ten wysiłek. Jesteś to sobie winna. Aha, i jedź sama. „Gdy podróżujesz z przyjaciółką, siłą rzeczy będziecie rozmawiały we własnym języku”, mówi Anna Kate Hipp z Greenville w Karolinie Południowej. Lata temu, gdy przy okazji jednej z licznych podróży do Francji wylądowała w Paryżu, nie potrafiła powiedzieć taksówkarzowi, czy ma skręcić w prawo – droite – czy w lewo – gauche – bo nie pamiętała, które jest które, mimo że w szkole miała francuski. To sprawiło, że następnego lata zapisała się na intensywny kurs języka, a ponieważ od tego czasu była już na sześciu, można uznać ją za zaufane źródło.
Anna Kate uczyła się francuskiego w kameralnym château, a dwa razy także w Centre Linguistique pour Étrangers (CLÉ, Centrum Lingwistyczne dla Cudzoziemców) w Tours, gdzie zajęcia odbywają się w małych grupach. W Vichy w ramach programu CAVILAM razem z dwiema córkami, które również przyjechały uczyć się języka, wynajęła lokum poza kampusem. Podczas kursu w CAREL w Royan mieszkała z innymi zagranicznymi studentkami. Jednak najskuteczniejszą metodą okazało się dzielenie domu z grupką francuskich stewardes. „To był ogromny stres i przygoda w jednym”, mówi Anna Kate, wspominając rozmowy przy kolacji – jedne niezapomniane, inne koszmarne – po pięciu godzinach spędzonych na kursie. „Coś takiego wymusza naukę”.
Jesteśmy szczęściarami. Kiedy Abigail Adams przybyła do Paryża, żeby dołączyć do swego męża Johna, ówczesnego wysłannika Kongresu, nie miała tego luksusu, by jeszcze w rodzinnym Bostonie zapisać się na któryś ze wspaniałych intensywnych kursów francuskiego, jakie oferuje dziś w wielu miastach świata choćby Alliance Française (AF ma również kilka szkół na terenie Francji). Dlatego gdy postanowiła nauczyć się języka, opracowała własny program. Obejmował on czytanie sztuk Racine’a, Woltera i Corneille’a, które tłumaczyła – jedną dziennie. „Muszę czytać po francusku albo w ogóle”, pisała do siostrzenicy w 1784 roku.
To wymagało dyscypliny, na jaką niewiele z nas potrafiłoby się zdobyć (zwłaszcza na dłuższą metę). Na szczęście jednak intensywne kursy języka nie są już dostępne tylko dla dyplomatów. A ja zachęcam każdego – także ciebie – żeby się na jakiś zapisał.
Czasami zastanawiam się, co poza geografią i anglojęzycznym solipsyzmem sprawia, że Amerykanie (choć oczywiście nie wszyscy) mają problem z językami obcymi. Zastanawiam się, czy to kwestia kulturowa, czy jesteśmy skrępowani, bo boimy się, że wydamy się pretensjonalni, afektowani albo głupi. Sądząc po moich uczniach, rzeczywiście coś jest na rzeczy. Tymczasem powinniśmy postępować tak jak Mark Twain, który w Prostaczkach za granicą (1869) starał się z całych sił. „Madame, avez-vous du vin, do tego kmin, trochę fromage z wieprzowage, des boeufs, bo zawołam szef, sour-crut na gwałt i cztery łygi mamałygi, bo wykorkujemy z głodu!”, zdążył po przybyciu do Marsylii poprosić kelnerkę, nim ta przerwała mu i odpowiedziała po angielsku. Twain wprawdzie udawał, ale spróbował i dobrze się przy tym bawił. Powinnaś wziąć z niego przykład.
Na koniec poradzę ci, żebyś przygotowała sobie na drogę składankę piosenek Carli Bruni – tak, tej modelki i byłej pierwszej damy Francji. Ma zaskakująco piękny głos i śpiewa bardzo wyraźnie. Jestem pewna, że po kilku tygodniach wysiłków wspomaganych odrobiną niezbędnej teatralności będziesz w stanie zrozumieć każde słowo. Tymczasem mów głośno – na tyle, by można cię było usłyszeć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------