- promocja
11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 sierpnia 2021
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat - ebook
Jedenastoletni Bernard po raz pierwszy leciał samolotem. Dwuletnia Christine zostawiła w łóżku ukochaną przytulankę, żeby nic jej się nie stało podczas podróży. Stewardesa Amy Sweeney właśnie wróciła z urlopu wychowawczego i nie mogła się pogodzić z tym, że nie odprowadzi tego dnia córeczki do przedszkola. Zandra i Robert lecieli w podróż poślubną na Hawaje. Renée May, stewardesa, chciała zaskoczyć rodziców niespodziewaną wizytą. Zamierzała powiedzieć im, że jest w ciąży.
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów – samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.
Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy osób dotkniętych przez zamachy terrorystyczne z 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat. Bohaterami jego książki są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksville w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot. Zuckoff odtwarza ten dzień minuta po minucie, z precyzją i empatią, w skali intymnej i monumentalnej. Przenosi czytelnika do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę. Ta książka to misterna układanka z ludzkich historii, eksponująca siły, które łączą ludzi w ekstremalnych okolicznościach.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-66-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
„WYPOWIEDZENIE WOJNY”
Ta książka mogłaby się zacząć prawie czterdzieści lat przed 11 września, w 1966 roku, kiedy to w Egipcie powieszono fanatycznego, krytykującego świat zachodni pisarza Sajjida Kutba, którego twórczość stała się inspiracją dla dwóch pokoleń islamskich terrorystów. A może nawet w 1918, gdy upadało imperium osmańskie – ostatnie wielkie imperium muzułmańskie. Lub jeszcze wcześniej, w 1798, podczas okupacji Egiptu przez Napoleona. Ewentualnie siedemset lat przed tym wydarzeniem, na początku ery krucjat. Albo kolejne pięćset lat wstecz, kiedy według wyznawców islamu pierwsze wersety Koranu zostały objawione prorokowi Mahometowi. Bądź ponad dwa tysiące lat temu, w chwili narodzin Abrahama.
Opisując historię, nie sposób zawrzeć w jednym tomie wszystko, co stało się wcześniej. Opowieść jednak musi mieć swój początek. Rozważmy więc stosunkowo nieodległą datę – 23 lutego 1998 roku. W tym dniu pewien zagadkowy czterdziestoletni bojownik islamski o imieniu Osama Bin Laden podpisał fatwę, pełen zaciekłości dekret religijny. Zawierała ona deklarację wojny ze Stanami Zjednoczonymi i wszystkimi ich obywatelami, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.
Fatwa, wysłana faksem do arabskiej gazety w Londynie, została podpisana przez Bin Ladena, żyjącego w Afganistanie Saudyjczyka, spadkobiercę fortuny pochodzącej między innymi z działalności firmy budowlanej, oraz przez trzech innych wojowniczych przywódców islamskich z Egiptu, Pakistanu i Bangladeszu. W swoim tekście odnosili się do interpretacji dżihadu jako wezwania do wojny z niewiernymi i oznajmili, iż powinnością każdego muzułmanina jest walka w obronie świętych ziem. Dwa lata wcześniej Bin Laden ogłosił inną fatwę, o węższym zakresie, w której wzywał do usunięcia amerykańskich oddziałów z Arabii Saudyjskiej: „ygnajcie wroga, upokorzonego i pokonanego, ze świętych miejsc islamu”. W nowej posunął się o krok dalej.
Spisana kwiecistym językiem fatwa z lutego 1998 roku wymieniała trzy główne przestępstwa Amerykanów, uzasadniające wypowiedzenie im wojny: po pierwsze, obecność amerykańskich sił wojskowych na najświętszych ziemiach islamu, czyli na Półwyspie Arabskim, po drugie, wojna wytoczona przez Amerykę Irakowi, a po trzecie, wsparcie okazywane przez Amerykę Izraelowi, zwłaszcza w kwestii kontroli nad obszarem Jerozolimy. „Wszystkie te zbrodnie i występki popełnione przez Amerykanów stanowią oczywiste wypowiedzenie wojny z Allahem, jego posłańcem i wszystkimi muzułmanami” – głosił dokument. W odpowiedzi na te czyny Bin Laden i jego poplecznicy wezwali do działania: „Zabijanie Amerykanów i ich sojuszników – zarówno cywilów, jak i wojskowych – jest obowiązkiem każdego muzułmanina, który może go wykonać w dowolnym kraju, gdzie będzie to możliwe. Z pomocą Allaha wzywamy każdego muzułmanina, który wierzy w Allaha i pragnie zostać nagrodzony, aby posłuchał wezwania Allaha do zabijania Amerykanów oraz grabienia ich pieniędzy, gdziekolwiek i kiedykolwiek zdoła je znaleźć”.
W chwili ogłoszenia swojej ostrzejszej fatwy chudy, brodaty Bin Laden był już dobrze znany amerykańskiemu wywiadowi. Między 1996 a 1997 rokiem urzędnicy rządowi dowiedzieli się, że przewodzi on własnej grupie terrorystycznej i że w 1992 roku był zamieszany w atak na hotel w Jemenie, w którym zatrzymali się amerykańscy wojskowi. Odkryli też, że odegrał rolę w zestrzeleniu amerykańskiego helikoptera wojskowego w Somalii w 1993 roku i niewykluczone, że był odpowiedzialny za wybuch samochodu pułapki w 1995 roku w Rijadzie. Zginęło wtedy pięciu Amerykanów pracujących dla Saudyjskiej Gwardii Narodowej. Po fatwie amerykańscy oficjele szybko zaczęli traktować Bin Ladena jako poważniejsze zagrożenie, zwłaszcza gdy sześć miesięcy później informatorzy donieśli, że stał za przeprowadzonymi niemal równocześnie prawie sześćdziesięcioma zamachami bombowymi, których celem były ambasady USA w Kenii (w Nairobi) i w Tanzanii (w Dar es Salaam), a w których wyniku zginęło ponad dwieście osób. W odpowiedzi prezydent Bill Clinton autoryzował atak na sześć miejsc w Afganistanie, wykonany z użyciem pocisków manewrujących Tomahawk. Amerykanie byli przekonani, że pod jednym z tych adresów będzie przebywał Osama Bin Laden, ten jednak, najprawdopodobniej uprzedzony przez Pakistańczyków, wyjechał kilka godzin wcześniej.
Dyskusje o tym, czy Bin Ladena należy zabić, czy tylko pojmać, toczyły się nawet po tym, jak w 1998 roku ława przysięgłych sądu federalnego w Nowym Jorku postawiła go zaocznie w stan oskarżenia za współorganizację ataku na ambasady Stanów Zjednoczonych. Wywiad amerykański opisał jego grupę terrorystyczną o nazwie Al-Kaida (czyli „Baza”) dopiero w 1999, jedenaście lat po jej powstaniu. Uwaga, jaką zaczęto obdarzać organizację dodała skrzydeł jej członkom. W październiku 2000 roku Bin Laden ponownie uderzył. Łódź wyładowana materiałami wybuchowymi wbiła się w kadłub niszczyciela USS Cole, który tankował w porcie w Jemenie. W wyniku eksplozji zginęło siedemnastu członków załogi, a wielu innych odniosło rany.
Ale choć delikatne sygnały ostrzegawcze zaczęły brzęczeć w najlepsze, a amerykańscy politycy i szefowie wywiadu starali się nie spuszczać Bin Ladena z oka, nie dotarło do nich, jaki jest zdeterminowany, by zrealizować swoją fatwę i doprowadzić do masowego morderstwa na terenie Stanów Zjednoczonych. Pojawiło się sporo poważnych przesłanek, zwłaszcza w lecie 2001 roku, a kilku agentów wytrwale zgłębiało temat. Mimo to reakcję rządu amerykańskiego charakteryzowały przeoczone powiązania, zmarnowane okazje i zignorowane oznaki zbliżającej się katastrofy. Służby specjalne, utworzone po to, by monitorować Rosjan w niedopasowanych garniturach, dysponujących głowicami nuklearnymi, nie wiedziały, co sądzić o fanatycznym Saudyjczyku w zwiewnych szatach, który przesyłał fatwy faksem.
Nawet biorąc poprawkę na to, że łatwiej analizować bieg wydarzeń po fakcie, przytłaczająca ilość danych wskazuje, że porażka, jaką rząd amerykański poniósł w kwestii przewidzenia ataków z 11 września, była równie spektakularna, jak jej skutki katastrofalne. Można przytoczyć na to wiele dowodów, spójrzmy jednak na jeden. Kilka miesięcy przed 11 września szef działu analiz Centrum Antyterrorystycznego napisał: „Błędem byłoby zredefiniowanie antyterroryzmu jako zadania, którego celem jest walka z terroryzmem »katastroficznym«, »wielkim« albo z »superterroryzmem«, skoro większość tych określeń nie pasuje do większości aktów terrorystycznych, z którymi Stany Zjednoczone prawdopodobnie będą się mierzyć, ani też do większości kosztów, które Amerykanie ponoszą w wyniku działań terrorystycznych”. A jednak właśnie te określenia: „terroryzm katastroficzny”, „wielki” i „superterroryzm”, doskonale opisywały to, co miało się dopiero wydarzyć.
Podczas gdy politycy i agenci próbowali zrozumieć Bin Ladena, zarówno przed jego fatwą z lutego 1998 roku, jak i po niej, przeciętni Amerykanie nie mieli pojęcia ani o nim, ani o jego poplecznikach. Dla dziennikarzy Afganistan był synonimem tematu, który nie interesuje większości czytelników.
Gdy nazwisko Bin Ladena pojawiało się już w mediach, autorzy artykułów skupiali się na jego bogactwie. Najczęściej opisywano go jako: „saudyjskiego milionera, dysydenta, którego Departament Stanu określa jako »jednego z najważniejszych sponsorów światowej działalności islamskich ekstremistów«”. Rzadko kiedy napomykano, że jako przywódca ruchu terrorystycznego może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Delikatne sugestie w tym temacie poczynił „New York Times” w 1997 roku, zauważając, że „najnowsze raporty” wskazują, iż Bin Laden opłacił nieruchomość w Pakistanie, gdzie ukrywał się człowiek odpowiedzialny za wybuch ciężarówki pod World Trade Center w 1993 roku – w zamachu zginęło sześć osób, a ponad tysiąc odniosło rany. Ogólnie rzecz biorąc, oczytany Amerykanin mógłby z łatwością oświadczyć, iż nie wie zbyt wiele na temat Bin Ladena, a na pewno się nim nie martwi. Przed deklaracją wojny nazwisko Saudyjczyka pojawiło się łącznie w piętnastu artykułach „New York Timesa”, w niektórych tylko jako wzmianka. Inne tytuły prasowe wspominały go jeszcze rzadziej albo wcale.
Nawet fatwa z lutego 1998 roku przemknęła prawie niezauważona. Pierwsze odniesienie do niej pojawiło się w „Timesie” niecałe sześć miesięcy później, kiedy w artykule na temat śledztwa w sprawie eksplozji w amerykańskich ambasadach w Kenii i Tanzanii napisano wprost i bez wyjaśnienia: „Parę miesięcy temu pan Bin Laden wraz z grupą fundamentalistycznych islamskich duchownych wezwali muzułmanów do zabijania Amerykanów”. Autor tekstu szybko przeszedł do kolejnych tematów, wspominając tylko, że Bin Laden był głównym podejrzanym w dochodzeniu dotyczącym zamachu bombowego w Khobar Towers – kompleksie mieszkalnym w Arabii Saudyjskiej. Zginęło wówczas dziewiętnastu Amerykanów, pracowników sił powietrznych. W artykule na temat zamachów w ambasadach, zamieszczonym w „New York Timesie” w 1999 roku, zaprezentowano całkiem inny punkt widzenia, zdecydowanie umniejszając potencjalne zagrożenie. Pisano:
W wojnie z panem Bin Ladenem przedstawiciele władz odmalowują go jako najgroźniejszego terrorystę na świecie. Jednak ze wspólnej pracy reporterów „New York Timesa” oraz telewizyjnego programu „Frontline” wynika, że jest on nie tyle przywódcą terrorystów, ile ich źródłem inspiracji. Jego wrogowie i poplecznicy, od członków saudyjskiej opozycji zaczynając, a na byłych pracownikach amerykańskiego wywiadu kończąc, nie wykluczają, iż jego globalne wpływy są dużo niższe, niż zapewniają niektórzy z naszych oficjeli.
Mimo to w latach poprzedzających 11 września znalazło się kilku dziennikarzy, którzy postrzegali potencjalną zdolność Bin Ladena do zrealizowania swojej fatwy w ciemniejszych barwach. Dwa dni po tym, jak Bin Laden wypowiedział Ameryce wojnę w 1998 roku, reporter „Washington Post” Walter Pincus napisał mocny i jednoznaczny artykuł, cytując notatkę CIA, z której wynikało, że szefowie wywiadu poważnie podchodzą do zagrożenia. Innym samotnym prorokiem był pracujący dla ABC John Miller. W maju 1998 roku przeprowadził on wywiad z Bin Ladenem w obozie szkoleniowym w Afganistanie. W trakcie rozmowy Bin Laden powtórzył swoją fatwę i podkreślił, że nie zamierza inaczej traktować wojskowych i cywilów. Później Miller z żalem zauważył, iż jego wywiad przeszedł bez echa. „Nakręciliśmy reportaż, a kilka tygodni później Osama Bin Laden w parominutowym wywiadzie przywitał się z Ameryką. Mało kto zwrócił na to uwagę. Był po prostu kolejnym arabskim terrorystą”.
Naukowcem, który poważnie podszedł do fatwy, był Bernard Lewis, wybitny, choć kontrowersyjny intelektualista badający związki islamu i świata zachodniego, autor wyrażenia „zderzenie cywilizacji”. Lewis tak zakończył napisany w 1998 roku tekst dla magazynu „Foreign Affairs”:
Dla większości Amerykanów deklaracja jest trawestacją, poważnym wypaczeniem natury i celu amerykańskiej obecności na Półwyspie Arabskim. Powinni też wiedzieć, że dla wielu – może nawet większości – muzułmanów deklaracja ta jest równie groteskową karykaturą natury islamu, a nawet samej doktryny dżihadu . W żadnym miejscu na kartach świętych ksiąg islamu nie znajdziemy nawoływania do terroryzmu i morderstw. Nie zawierają też wzmianek o rzezi przypadkowych osób. Mimo to niektórzy muzułmanie są gotowi zaaprobować, a czasem nawet wprowadzić w życie ekstremistyczną interpretację ich religii, którą zawiera owa deklaracja. Wystarczy kilku, by dokonać aktu terrorystycznego.
Ostrzeżenia Lewisa zostały zlekceważone.
Latem 2001 roku nie wszyscy obywatele amerykańscy żyli w przeświadczeniu, iż nie muszą się martwić o stan swojego kraju, wielu jednak rozkoszowało się przywilejami, jakie dawało życie w ostatnim supermocarstwie na początku XXI wieku. Traktowali je wręcz jako pewnik. Stany Zjednoczone wciąż były w fazie wzrostu gospodarczego, najdłuższego w historii, i zdawało się, że amerykańska kultura, myśl polityczna i biznes będą już zawsze wywierać wpływ na najdalsze zakątki świata. Zagrożenie czyhające gdzieś w afgańskiej jaskini nie spędzało snu z powiek prawie nikomu. Z badań Instytutu Gallupa przeprowadzonych 20 września 2001 roku wynika, iż mniej niż jeden procent Amerykanów uważało, że terroryzm powinien być na pierwszym miejscu na liście narodowych problemów.
Nie wiedzieli jednak, że zegar już tykał. Dziewiętnastu wyznawców Bin Ladena, młodych, zradykalizowanych Arabów mieszkających w Stanach, obudziło się rankiem 11 września 2001 roku z głębokim postanowieniem wypełnienia fatwy. Dwadzieścia cztery godziny później wyniki ankiety całkowicie się zmienią, podobnie zresztą jak wszystko inne.Rozdział 1
„CISZA TO COŚ DOBREGO”
KAPITAN JOHN OGONOWSKI
American Airlines, lot numer 11
10 września 2001
– Tato, pomożesz mi w matmie?!
Laura, najstarsza córka Johna Ogonowskiego, zawołała ojca, gdy tylko przekroczył próg domu – mieszkali na wsi w pobliżu Dracut w Massachusetts.
– Lauro! – odkrzyknęła matka, Margaret „Peg” Ogonowski. – Daj mu wejść!
John spojrzał na żonę i szesnastoletnią córkę. Miał pięćdziesiąt lat, metr osiemdziesiąt wzrostu i urodę chłopaka ze wsi – z lekko zaczerwienioną twarzą i niebieskimi oczami, otoczonymi bruzdami zmarszczek śmiechowych. Zbliżała się pora kolacji i Peg przypuszczała, że John czuł się w równym stopniu zmęczony, jak i szczęśliwy z powodu powrotu do domu. Ściemniało się już, kiedy 10 września 2001 roku przyjechał z lotniska Logan w Bostonie. Pracował jako pilot i właśnie przyleciał z Los Angeles. Dzień wcześniej odbył podróż na zachód, z Bostonu do Los Angeles, lotem numer 11.
Po dwudziestu trzech latach pracy w liniach lotniczych John wypracował pewną rutynę. Po powrocie do domu szedł prosto do sypialni i ściągał mundur – granatowy ze srebrnymi pasami na rękawach. Wkładał poplamione tłuszczem dżinsy i koszulę roboczą, po czym szedł do olbrzymiej stodoły, stojącej na ich pięćdziesięciohektarowej farmie położonej około pięćdziesięciu kilometrów na północ od Bostonu, w pobliżu granicy stanu New Hampshire. John był małomówny i lubił pracę fizyczną, której ślady widać było w odciskach na jego dłoniach. Wciągał w płuca zapach świeżo skoszonego siana, po czym zabierał się do jednego z niezliczonych zadań będących udziałem rolnika, który lata też samolotami.
Ku zaskoczeniu Peg tego dnia John zaburzył swoją rutynę. Zmiana ubrania i obowiązki mogły zaczekać. Usiadł w mundurze przy kuchennym blacie, żeby pomóc Laurze w geometrii. „Pamiętajcie, że matematyka jest fajna” – zwykł mawiać. Przewracały wtedy oczami, ale lubiły tego słuchać.
Uporawszy się z zadaniami, cała rodzina usiadła do kolacji. Najpierw zjedli kotlety z kurczaka, a na koniec ulubiony deser Johna, czyli lody. Towarzystwo było liczne. Oprócz młodszych córek, czternastoletniej Caroline i jedenastoletniej Mary, towarzyszyli im rodzice Peg, którzy przyjechali z Nowego Jorku w odwiedziny, i Al – mieszkający w pobliżu stryj Johna.
W pewnej chwili Peg zauważyła, że na koszuli Johna czegoś brakuje.
– Poszedłeś do pracy bez pagonów? – zapytała.
– Musiałem zatankować – odparł i wyjaśnił, że zdjął naramienniki, żeby nie wyglądało, jakby się popisywał. Nie chciał być uważany za jednego z tych pilotów, którzy oczekują, że cały świat im będzie salutował.
To właśnie skromność Johna i jego cicha pewność siebie sprawiły, że dziewiętnaście lat temu Peg zwróciła na niego uwagę. Pracowała wtedy dla American Airlines jako młodsza stewardesa, a John właśnie dostał pracę jako technik pokładowy. Jakiś czas temu wrócił z wojny w Wietnamie, podczas której pracował dla amerykańskich sił powietrznych, pilotując samoloty transportowe C-141 tam i z powrotem przez Pacyfik. Czasem przewoził trumny zawinięte we flagi. W pierwszych latach pracy dla American Airlines stanowił rzadkie zjawisko. Był nieżonaty, przystojny i zawsze uprzejmy. Podczas lotu z Phoenix bystra stewardesa kazała Peg z nim porozmawiać. Nim wylądowali w Bostonie, Peg dała mu swój numer.
Niecały rok później byli już małżeństwem. Pod koniec dekady John został kapitanem, Peg także awansowała. Mieli trzy córki. A także farmę, White Gate Farm, na której uprawiali trawy na siano i trzysta krzaków borówek, zaś w sadzie rosło sto pięćdziesiąt drzew brzoskwiniowych, które John własnoręcznie zasadził. Co roku sadzili dynie i kukurydzę, które sprzedawali potem kilkanaście kilometrów dalej, na farmie rodziców Johna, gdzie on sam w wieku lat ośmiu nauczył się prowadzić traktor. Peg często żartowała, że ciągnik w stodole to drugi odrzutowiec jej męża.
Przez całe swoje wspólne życie John i Peg pracowali w American Airlines. Oboje spędzali po kilkanaście dni w miesiącu w powietrzu. Starali się tak układać sobie grafik, żeby jedno z nich mogło zostać z dziewczynkami. Nie zawsze się to udawało, ale wtedy z pomocą przychodziła rodzina. John latał sporo na trasach międzynarodowych, ale praca w nocy go wykańczała, więc niedawno odnowił licencję na boeinga 767. Ten szerokokadłubowy samolot był flagową maszyną American Airlines na trasach krajowych. Ostatnio John latał regularnie z Bostonu do Los Angeles, często lotem numer 11. Peg też miała za sobą setki lotów na tej trasie.
Następnego ranka John miał ponownie usiąść za sterami i odbyć sześciogodzinną podróż do Kalifornii, ale uznał, że dopiero wrócił z Zachodniego Wybrzeża i nie chce znowu wyjeżdżać. Poza tym farmę mieli nazajutrz odwiedzić urzędnicy z wydziału rolnictwa, a także naukowcy z Uniwersytetu Tuftsa. Chcieli porozmawiać o programie, którym John się bardzo interesował. On i Peg udostępnili kilka hektarów gruntu imigrantom z Kambodży, żeby ci mogli uprawiać typowe dla kuchni azjatyckiej warzywa, takie jak pak choi, wodny szpinak i amarantus, na sprzedaż i do użytku własnego. John orał ich pola i często umarzał opłatę za dzierżawę. Postawił szklarnie, żeby mogli zacząć siewy już wczesną wiosną, dostarczał wodę ze stawu i uczył ich, jak radzić sobie z wymagającą glebą Nowej Anglii, ze szkodnikami i krótkim okresem wegetacji. Nie minęło wiele czasu, by właściciele White Gate Farm zostali okrzyknięci pierwszymi rolniczymi „mentorami” imigrantów. Kiedy zainteresował się nimi dziennikarz, John przypisał wszystkie zasługi Kambodżanom. „Ci goście wkładają więcej w jeden hektar niż większość jankesów w całe swoje farmy” – powiedział.
Po kolacji John włączył komputer w salonie. Zalogował się do systemu American Airlines, w nadziei, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wziąć dodatkowy lot. Jeśli tak, ekran z grafikiem zaświeci się na zielono, a John będzie mógł spędzić 11 września na farmie. Próbował kilkakrotnie, ale za każdym razem uzyskiwał ten sam efekt.
– Ciągle czerwone światło – powiedział Peg.
Goście będą musieli zwiedzić farmę bez niego. Będzie w tym czasie siedział za sterami lotu American Airlines numer 11, z Bostonu do Los Angeles.
PETER, SUE KIM I CHRISTINE HANSONOWIE
United Airlines, lot numer 175
W 1989 roku młoda, energiczna kobieta przeciskała się przez tłum na domowej imprezie, próbując uniknąć pewnego zdeterminowanego młodzieńca z rudymi dredami, piegami i szafą pełną wielokolorowych T-shirtów farbowanych wybielaczem. Peter Hanson był całkiem atrakcyjny, ale Sue Kim nie była zainteresowana współczesnym hippisem, który koniecznie chciał ją przekonać, że utwory Grateful Dead nie są gorsze od dzieł Mozarta.
Sue, pochodzącej z Korei Amerykance, często przytrafiało się coś podobnego. Nic dziwnego, że taki chłopak jak Peter, emocjonalny i ciekawy świata, poznał ją na przyjęciu i zauroczyły go jej inteligencja i żywiołowość. Sue śmiała się tak radośnie, że łatwo było sobie wyobrazić, iż wiodła cudowne życie. Nie było to jednak prawdą.
Kiedy miała dwa latka i mieszkała w Los Angeles, zapracowani rodzice wysłali ją do babci do Korei. Gdy po czterech latach wróciła do Stanów, okazało się, że ma dwóch młodszych braci, których rodzice jednak nie odesłali. Matka zmarła, kiedy Sue skończyła piętnaście lat. Od tego czasu dziewczynka pomagała w opiece nad braćmi. Ojciec popełnił samobójstwo, po tym jak zdiagnozowano u niego raka. Pod pozorną pogodą ducha Sue kryło się marzenie o stabilnej rodzinie i poczuciu bezpieczeństwa.
Po imprezie Peterowi udawało się spotykać czasem ze Sue. Studiował wtedy zarządzanie. Kiedy zaczęło mu się wydawać, że ich związek wkracza na bardziej romantyczne tory, ściął dredy, spakował je i oddał swojej matce, Eunice. Zrozumiała, że syn chciał uświadomić dziewczynie, iż stanowi dobry materiał na męża. W wieku dwudziestu trzech lat przestał nagle być wolnym duchem, stał się odpowiedzialny. Rodzice martwili się, że jest za młody do małżeństwa, ale Peter nie chciał czekać.
„Jeśli jej teraz nie zdobędę, nie będę miał potem szansy” – tłumaczył matce. Eunice pojechała z nim po pierścionek zaręczynowy. Sue powiedziała „tak”, akceptując nie tylko Petera, ale także jego uwielbienie dla Grateful Dead. Ich obrączki ślubne były bardzo stare, po dziadkach ze strony ojca Petera.
Peter skończył zarządzanie na uniwersytecie w Bostonie i został wicedyrektorem działu sprzedaży w firmie komputerowej w stanie Massachusetts. Był mocno związany z rodzicami, z którymi w dzieciństwie podróżował po świecie, a od czasu do czasu chodził na psychodeliczne koncerty swojego ulubionego zespołu. Nawet jako odpowiedzialny, dorosły człowiek Peter był niezłym kawalarzem. Pewnego dnia Eunice odebrała telefon w agencji ochrony środowiska, w której pracowała, i usłyszała mężczyznę, który stanowczo domagał się pozwolenia na postawienie jakiejś budowli przy stawie na jego posesji. Eunice zaczęła spokojnie wymieniać niezbędne dokumenty, ale jej rozmówca grzmiał tylko na temat swoich praw jako właściciela ziemi. W trakcie tyrady Eunice zorientowała się, że rozmawia z Peterem.
Kariera akademicka Sue wspaniale się rozwinęła. Zrobiła licencjat z biologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i magisterkę z nauk medycznych w Bostonie. Peter namówił ją na studia doktoranckie z immunologii. Prowadziła badania na myszach, próbując zrozumieć, jakie znaczenie mają różne cząsteczki w rozwoju astmy i AIDS. Miała się bronić na jesieni, wiadomo było jednak, że to tylko formalność. Jej promotor przewidywał, że po obronie Sue dostanie etat na uniwersytecie w Bostonie.
Peter i Sue łączyli pracę zawodową z opieką nad Christine – ich urodzoną w lutym 1999 roku córką. Wyglądała jak miniaturka Sue, kochała muzykę jak Peter i była urocza. Po dziadku ze strony ojca dostała drugie imię – Lee. Sue w sekrecie robiła zapasy testów ciążowych, w nadziei, że Christine wkrótce doczeka się braciszka, a rodzice Petera – wnuka.
Lee i Eunice mieszkali w Connecticut i często przyjeżdżali do młodych z wizytą. Eunice przyjechała raz ze złamaniem stopy. Christine zawołała wtedy: „Babciu, pomogę ci! Poczekaj!” i pobiegła na górę, by po chwili wrócić z kolorowymi plasterkami, które przykleiła na gips. Lee lubił patrzeć, jak wnuczka pracuje z tatą na dworze. Obiecywała młodym drzewkom, że urosną duże i silne, a ona im pomoże razem z tatusiem. Podczas modlitwy przed posiłkiem Christine koniecznie chciała śpiewać piosenkę z serialu o fioletowym dinozaurze Barneyu: „Kocham cię, a ty mnie, jak rodzinnie mija dzień. Jak przytulę się, gdy buziaka dam, jak chcesz, czy mi powiesz – kocham cię?”. Jeśli dziadkowie pominęli jakieś słowo, dziewczynka kazała im zaczynać od początku.
W pierwszych dniach września Peter miał lecieć do Kalifornii w interesach. Postanowili, że zrobią z tego rodzinny wyjazd i odwiedzą babcię i braci Sue. Wylot zaplanowali na 11 września. W poprzedzający ten dzień weekend Christine opowiadała Eunice, jaka jest podekscytowana wyjazdem i zaplanowaną wycieczką do Disneylandu. Przez telefon mówiła, że jedzie do Kalifornii spotkać się z Myszką Mickey i Psem Pluto. Na końcu zdradziła, o czym marzy najbardziej. „Chcę przyjechać do twojego domu, babciu!”
Wieczorem 10 września Christine poszła spać do swojego nowego, dużego łóżka z ulubioną przytulanką – Piotrusiem Królikiem trzymającym marchewkę. Następnego dnia rano otuliła go kołderką, żeby nic mu się nie stało, dopóki ona nie wróci.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
„WYPOWIEDZENIE WOJNY”
Ta książka mogłaby się zacząć prawie czterdzieści lat przed 11 września, w 1966 roku, kiedy to w Egipcie powieszono fanatycznego, krytykującego świat zachodni pisarza Sajjida Kutba, którego twórczość stała się inspiracją dla dwóch pokoleń islamskich terrorystów. A może nawet w 1918, gdy upadało imperium osmańskie – ostatnie wielkie imperium muzułmańskie. Lub jeszcze wcześniej, w 1798, podczas okupacji Egiptu przez Napoleona. Ewentualnie siedemset lat przed tym wydarzeniem, na początku ery krucjat. Albo kolejne pięćset lat wstecz, kiedy według wyznawców islamu pierwsze wersety Koranu zostały objawione prorokowi Mahometowi. Bądź ponad dwa tysiące lat temu, w chwili narodzin Abrahama.
Opisując historię, nie sposób zawrzeć w jednym tomie wszystko, co stało się wcześniej. Opowieść jednak musi mieć swój początek. Rozważmy więc stosunkowo nieodległą datę – 23 lutego 1998 roku. W tym dniu pewien zagadkowy czterdziestoletni bojownik islamski o imieniu Osama Bin Laden podpisał fatwę, pełen zaciekłości dekret religijny. Zawierała ona deklarację wojny ze Stanami Zjednoczonymi i wszystkimi ich obywatelami, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.
Fatwa, wysłana faksem do arabskiej gazety w Londynie, została podpisana przez Bin Ladena, żyjącego w Afganistanie Saudyjczyka, spadkobiercę fortuny pochodzącej między innymi z działalności firmy budowlanej, oraz przez trzech innych wojowniczych przywódców islamskich z Egiptu, Pakistanu i Bangladeszu. W swoim tekście odnosili się do interpretacji dżihadu jako wezwania do wojny z niewiernymi i oznajmili, iż powinnością każdego muzułmanina jest walka w obronie świętych ziem. Dwa lata wcześniej Bin Laden ogłosił inną fatwę, o węższym zakresie, w której wzywał do usunięcia amerykańskich oddziałów z Arabii Saudyjskiej: „ygnajcie wroga, upokorzonego i pokonanego, ze świętych miejsc islamu”. W nowej posunął się o krok dalej.
Spisana kwiecistym językiem fatwa z lutego 1998 roku wymieniała trzy główne przestępstwa Amerykanów, uzasadniające wypowiedzenie im wojny: po pierwsze, obecność amerykańskich sił wojskowych na najświętszych ziemiach islamu, czyli na Półwyspie Arabskim, po drugie, wojna wytoczona przez Amerykę Irakowi, a po trzecie, wsparcie okazywane przez Amerykę Izraelowi, zwłaszcza w kwestii kontroli nad obszarem Jerozolimy. „Wszystkie te zbrodnie i występki popełnione przez Amerykanów stanowią oczywiste wypowiedzenie wojny z Allahem, jego posłańcem i wszystkimi muzułmanami” – głosił dokument. W odpowiedzi na te czyny Bin Laden i jego poplecznicy wezwali do działania: „Zabijanie Amerykanów i ich sojuszników – zarówno cywilów, jak i wojskowych – jest obowiązkiem każdego muzułmanina, który może go wykonać w dowolnym kraju, gdzie będzie to możliwe. Z pomocą Allaha wzywamy każdego muzułmanina, który wierzy w Allaha i pragnie zostać nagrodzony, aby posłuchał wezwania Allaha do zabijania Amerykanów oraz grabienia ich pieniędzy, gdziekolwiek i kiedykolwiek zdoła je znaleźć”.
W chwili ogłoszenia swojej ostrzejszej fatwy chudy, brodaty Bin Laden był już dobrze znany amerykańskiemu wywiadowi. Między 1996 a 1997 rokiem urzędnicy rządowi dowiedzieli się, że przewodzi on własnej grupie terrorystycznej i że w 1992 roku był zamieszany w atak na hotel w Jemenie, w którym zatrzymali się amerykańscy wojskowi. Odkryli też, że odegrał rolę w zestrzeleniu amerykańskiego helikoptera wojskowego w Somalii w 1993 roku i niewykluczone, że był odpowiedzialny za wybuch samochodu pułapki w 1995 roku w Rijadzie. Zginęło wtedy pięciu Amerykanów pracujących dla Saudyjskiej Gwardii Narodowej. Po fatwie amerykańscy oficjele szybko zaczęli traktować Bin Ladena jako poważniejsze zagrożenie, zwłaszcza gdy sześć miesięcy później informatorzy donieśli, że stał za przeprowadzonymi niemal równocześnie prawie sześćdziesięcioma zamachami bombowymi, których celem były ambasady USA w Kenii (w Nairobi) i w Tanzanii (w Dar es Salaam), a w których wyniku zginęło ponad dwieście osób. W odpowiedzi prezydent Bill Clinton autoryzował atak na sześć miejsc w Afganistanie, wykonany z użyciem pocisków manewrujących Tomahawk. Amerykanie byli przekonani, że pod jednym z tych adresów będzie przebywał Osama Bin Laden, ten jednak, najprawdopodobniej uprzedzony przez Pakistańczyków, wyjechał kilka godzin wcześniej.
Dyskusje o tym, czy Bin Ladena należy zabić, czy tylko pojmać, toczyły się nawet po tym, jak w 1998 roku ława przysięgłych sądu federalnego w Nowym Jorku postawiła go zaocznie w stan oskarżenia za współorganizację ataku na ambasady Stanów Zjednoczonych. Wywiad amerykański opisał jego grupę terrorystyczną o nazwie Al-Kaida (czyli „Baza”) dopiero w 1999, jedenaście lat po jej powstaniu. Uwaga, jaką zaczęto obdarzać organizację dodała skrzydeł jej członkom. W październiku 2000 roku Bin Laden ponownie uderzył. Łódź wyładowana materiałami wybuchowymi wbiła się w kadłub niszczyciela USS Cole, który tankował w porcie w Jemenie. W wyniku eksplozji zginęło siedemnastu członków załogi, a wielu innych odniosło rany.
Ale choć delikatne sygnały ostrzegawcze zaczęły brzęczeć w najlepsze, a amerykańscy politycy i szefowie wywiadu starali się nie spuszczać Bin Ladena z oka, nie dotarło do nich, jaki jest zdeterminowany, by zrealizować swoją fatwę i doprowadzić do masowego morderstwa na terenie Stanów Zjednoczonych. Pojawiło się sporo poważnych przesłanek, zwłaszcza w lecie 2001 roku, a kilku agentów wytrwale zgłębiało temat. Mimo to reakcję rządu amerykańskiego charakteryzowały przeoczone powiązania, zmarnowane okazje i zignorowane oznaki zbliżającej się katastrofy. Służby specjalne, utworzone po to, by monitorować Rosjan w niedopasowanych garniturach, dysponujących głowicami nuklearnymi, nie wiedziały, co sądzić o fanatycznym Saudyjczyku w zwiewnych szatach, który przesyłał fatwy faksem.
Nawet biorąc poprawkę na to, że łatwiej analizować bieg wydarzeń po fakcie, przytłaczająca ilość danych wskazuje, że porażka, jaką rząd amerykański poniósł w kwestii przewidzenia ataków z 11 września, była równie spektakularna, jak jej skutki katastrofalne. Można przytoczyć na to wiele dowodów, spójrzmy jednak na jeden. Kilka miesięcy przed 11 września szef działu analiz Centrum Antyterrorystycznego napisał: „Błędem byłoby zredefiniowanie antyterroryzmu jako zadania, którego celem jest walka z terroryzmem »katastroficznym«, »wielkim« albo z »superterroryzmem«, skoro większość tych określeń nie pasuje do większości aktów terrorystycznych, z którymi Stany Zjednoczone prawdopodobnie będą się mierzyć, ani też do większości kosztów, które Amerykanie ponoszą w wyniku działań terrorystycznych”. A jednak właśnie te określenia: „terroryzm katastroficzny”, „wielki” i „superterroryzm”, doskonale opisywały to, co miało się dopiero wydarzyć.
Podczas gdy politycy i agenci próbowali zrozumieć Bin Ladena, zarówno przed jego fatwą z lutego 1998 roku, jak i po niej, przeciętni Amerykanie nie mieli pojęcia ani o nim, ani o jego poplecznikach. Dla dziennikarzy Afganistan był synonimem tematu, który nie interesuje większości czytelników.
Gdy nazwisko Bin Ladena pojawiało się już w mediach, autorzy artykułów skupiali się na jego bogactwie. Najczęściej opisywano go jako: „saudyjskiego milionera, dysydenta, którego Departament Stanu określa jako »jednego z najważniejszych sponsorów światowej działalności islamskich ekstremistów«”. Rzadko kiedy napomykano, że jako przywódca ruchu terrorystycznego może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Delikatne sugestie w tym temacie poczynił „New York Times” w 1997 roku, zauważając, że „najnowsze raporty” wskazują, iż Bin Laden opłacił nieruchomość w Pakistanie, gdzie ukrywał się człowiek odpowiedzialny za wybuch ciężarówki pod World Trade Center w 1993 roku – w zamachu zginęło sześć osób, a ponad tysiąc odniosło rany. Ogólnie rzecz biorąc, oczytany Amerykanin mógłby z łatwością oświadczyć, iż nie wie zbyt wiele na temat Bin Ladena, a na pewno się nim nie martwi. Przed deklaracją wojny nazwisko Saudyjczyka pojawiło się łącznie w piętnastu artykułach „New York Timesa”, w niektórych tylko jako wzmianka. Inne tytuły prasowe wspominały go jeszcze rzadziej albo wcale.
Nawet fatwa z lutego 1998 roku przemknęła prawie niezauważona. Pierwsze odniesienie do niej pojawiło się w „Timesie” niecałe sześć miesięcy później, kiedy w artykule na temat śledztwa w sprawie eksplozji w amerykańskich ambasadach w Kenii i Tanzanii napisano wprost i bez wyjaśnienia: „Parę miesięcy temu pan Bin Laden wraz z grupą fundamentalistycznych islamskich duchownych wezwali muzułmanów do zabijania Amerykanów”. Autor tekstu szybko przeszedł do kolejnych tematów, wspominając tylko, że Bin Laden był głównym podejrzanym w dochodzeniu dotyczącym zamachu bombowego w Khobar Towers – kompleksie mieszkalnym w Arabii Saudyjskiej. Zginęło wówczas dziewiętnastu Amerykanów, pracowników sił powietrznych. W artykule na temat zamachów w ambasadach, zamieszczonym w „New York Timesie” w 1999 roku, zaprezentowano całkiem inny punkt widzenia, zdecydowanie umniejszając potencjalne zagrożenie. Pisano:
W wojnie z panem Bin Ladenem przedstawiciele władz odmalowują go jako najgroźniejszego terrorystę na świecie. Jednak ze wspólnej pracy reporterów „New York Timesa” oraz telewizyjnego programu „Frontline” wynika, że jest on nie tyle przywódcą terrorystów, ile ich źródłem inspiracji. Jego wrogowie i poplecznicy, od członków saudyjskiej opozycji zaczynając, a na byłych pracownikach amerykańskiego wywiadu kończąc, nie wykluczają, iż jego globalne wpływy są dużo niższe, niż zapewniają niektórzy z naszych oficjeli.
Mimo to w latach poprzedzających 11 września znalazło się kilku dziennikarzy, którzy postrzegali potencjalną zdolność Bin Ladena do zrealizowania swojej fatwy w ciemniejszych barwach. Dwa dni po tym, jak Bin Laden wypowiedział Ameryce wojnę w 1998 roku, reporter „Washington Post” Walter Pincus napisał mocny i jednoznaczny artykuł, cytując notatkę CIA, z której wynikało, że szefowie wywiadu poważnie podchodzą do zagrożenia. Innym samotnym prorokiem był pracujący dla ABC John Miller. W maju 1998 roku przeprowadził on wywiad z Bin Ladenem w obozie szkoleniowym w Afganistanie. W trakcie rozmowy Bin Laden powtórzył swoją fatwę i podkreślił, że nie zamierza inaczej traktować wojskowych i cywilów. Później Miller z żalem zauważył, iż jego wywiad przeszedł bez echa. „Nakręciliśmy reportaż, a kilka tygodni później Osama Bin Laden w parominutowym wywiadzie przywitał się z Ameryką. Mało kto zwrócił na to uwagę. Był po prostu kolejnym arabskim terrorystą”.
Naukowcem, który poważnie podszedł do fatwy, był Bernard Lewis, wybitny, choć kontrowersyjny intelektualista badający związki islamu i świata zachodniego, autor wyrażenia „zderzenie cywilizacji”. Lewis tak zakończył napisany w 1998 roku tekst dla magazynu „Foreign Affairs”:
Dla większości Amerykanów deklaracja jest trawestacją, poważnym wypaczeniem natury i celu amerykańskiej obecności na Półwyspie Arabskim. Powinni też wiedzieć, że dla wielu – może nawet większości – muzułmanów deklaracja ta jest równie groteskową karykaturą natury islamu, a nawet samej doktryny dżihadu . W żadnym miejscu na kartach świętych ksiąg islamu nie znajdziemy nawoływania do terroryzmu i morderstw. Nie zawierają też wzmianek o rzezi przypadkowych osób. Mimo to niektórzy muzułmanie są gotowi zaaprobować, a czasem nawet wprowadzić w życie ekstremistyczną interpretację ich religii, którą zawiera owa deklaracja. Wystarczy kilku, by dokonać aktu terrorystycznego.
Ostrzeżenia Lewisa zostały zlekceważone.
Latem 2001 roku nie wszyscy obywatele amerykańscy żyli w przeświadczeniu, iż nie muszą się martwić o stan swojego kraju, wielu jednak rozkoszowało się przywilejami, jakie dawało życie w ostatnim supermocarstwie na początku XXI wieku. Traktowali je wręcz jako pewnik. Stany Zjednoczone wciąż były w fazie wzrostu gospodarczego, najdłuższego w historii, i zdawało się, że amerykańska kultura, myśl polityczna i biznes będą już zawsze wywierać wpływ na najdalsze zakątki świata. Zagrożenie czyhające gdzieś w afgańskiej jaskini nie spędzało snu z powiek prawie nikomu. Z badań Instytutu Gallupa przeprowadzonych 20 września 2001 roku wynika, iż mniej niż jeden procent Amerykanów uważało, że terroryzm powinien być na pierwszym miejscu na liście narodowych problemów.
Nie wiedzieli jednak, że zegar już tykał. Dziewiętnastu wyznawców Bin Ladena, młodych, zradykalizowanych Arabów mieszkających w Stanach, obudziło się rankiem 11 września 2001 roku z głębokim postanowieniem wypełnienia fatwy. Dwadzieścia cztery godziny później wyniki ankiety całkowicie się zmienią, podobnie zresztą jak wszystko inne.Rozdział 1
„CISZA TO COŚ DOBREGO”
KAPITAN JOHN OGONOWSKI
American Airlines, lot numer 11
10 września 2001
– Tato, pomożesz mi w matmie?!
Laura, najstarsza córka Johna Ogonowskiego, zawołała ojca, gdy tylko przekroczył próg domu – mieszkali na wsi w pobliżu Dracut w Massachusetts.
– Lauro! – odkrzyknęła matka, Margaret „Peg” Ogonowski. – Daj mu wejść!
John spojrzał na żonę i szesnastoletnią córkę. Miał pięćdziesiąt lat, metr osiemdziesiąt wzrostu i urodę chłopaka ze wsi – z lekko zaczerwienioną twarzą i niebieskimi oczami, otoczonymi bruzdami zmarszczek śmiechowych. Zbliżała się pora kolacji i Peg przypuszczała, że John czuł się w równym stopniu zmęczony, jak i szczęśliwy z powodu powrotu do domu. Ściemniało się już, kiedy 10 września 2001 roku przyjechał z lotniska Logan w Bostonie. Pracował jako pilot i właśnie przyleciał z Los Angeles. Dzień wcześniej odbył podróż na zachód, z Bostonu do Los Angeles, lotem numer 11.
Po dwudziestu trzech latach pracy w liniach lotniczych John wypracował pewną rutynę. Po powrocie do domu szedł prosto do sypialni i ściągał mundur – granatowy ze srebrnymi pasami na rękawach. Wkładał poplamione tłuszczem dżinsy i koszulę roboczą, po czym szedł do olbrzymiej stodoły, stojącej na ich pięćdziesięciohektarowej farmie położonej około pięćdziesięciu kilometrów na północ od Bostonu, w pobliżu granicy stanu New Hampshire. John był małomówny i lubił pracę fizyczną, której ślady widać było w odciskach na jego dłoniach. Wciągał w płuca zapach świeżo skoszonego siana, po czym zabierał się do jednego z niezliczonych zadań będących udziałem rolnika, który lata też samolotami.
Ku zaskoczeniu Peg tego dnia John zaburzył swoją rutynę. Zmiana ubrania i obowiązki mogły zaczekać. Usiadł w mundurze przy kuchennym blacie, żeby pomóc Laurze w geometrii. „Pamiętajcie, że matematyka jest fajna” – zwykł mawiać. Przewracały wtedy oczami, ale lubiły tego słuchać.
Uporawszy się z zadaniami, cała rodzina usiadła do kolacji. Najpierw zjedli kotlety z kurczaka, a na koniec ulubiony deser Johna, czyli lody. Towarzystwo było liczne. Oprócz młodszych córek, czternastoletniej Caroline i jedenastoletniej Mary, towarzyszyli im rodzice Peg, którzy przyjechali z Nowego Jorku w odwiedziny, i Al – mieszkający w pobliżu stryj Johna.
W pewnej chwili Peg zauważyła, że na koszuli Johna czegoś brakuje.
– Poszedłeś do pracy bez pagonów? – zapytała.
– Musiałem zatankować – odparł i wyjaśnił, że zdjął naramienniki, żeby nie wyglądało, jakby się popisywał. Nie chciał być uważany za jednego z tych pilotów, którzy oczekują, że cały świat im będzie salutował.
To właśnie skromność Johna i jego cicha pewność siebie sprawiły, że dziewiętnaście lat temu Peg zwróciła na niego uwagę. Pracowała wtedy dla American Airlines jako młodsza stewardesa, a John właśnie dostał pracę jako technik pokładowy. Jakiś czas temu wrócił z wojny w Wietnamie, podczas której pracował dla amerykańskich sił powietrznych, pilotując samoloty transportowe C-141 tam i z powrotem przez Pacyfik. Czasem przewoził trumny zawinięte we flagi. W pierwszych latach pracy dla American Airlines stanowił rzadkie zjawisko. Był nieżonaty, przystojny i zawsze uprzejmy. Podczas lotu z Phoenix bystra stewardesa kazała Peg z nim porozmawiać. Nim wylądowali w Bostonie, Peg dała mu swój numer.
Niecały rok później byli już małżeństwem. Pod koniec dekady John został kapitanem, Peg także awansowała. Mieli trzy córki. A także farmę, White Gate Farm, na której uprawiali trawy na siano i trzysta krzaków borówek, zaś w sadzie rosło sto pięćdziesiąt drzew brzoskwiniowych, które John własnoręcznie zasadził. Co roku sadzili dynie i kukurydzę, które sprzedawali potem kilkanaście kilometrów dalej, na farmie rodziców Johna, gdzie on sam w wieku lat ośmiu nauczył się prowadzić traktor. Peg często żartowała, że ciągnik w stodole to drugi odrzutowiec jej męża.
Przez całe swoje wspólne życie John i Peg pracowali w American Airlines. Oboje spędzali po kilkanaście dni w miesiącu w powietrzu. Starali się tak układać sobie grafik, żeby jedno z nich mogło zostać z dziewczynkami. Nie zawsze się to udawało, ale wtedy z pomocą przychodziła rodzina. John latał sporo na trasach międzynarodowych, ale praca w nocy go wykańczała, więc niedawno odnowił licencję na boeinga 767. Ten szerokokadłubowy samolot był flagową maszyną American Airlines na trasach krajowych. Ostatnio John latał regularnie z Bostonu do Los Angeles, często lotem numer 11. Peg też miała za sobą setki lotów na tej trasie.
Następnego ranka John miał ponownie usiąść za sterami i odbyć sześciogodzinną podróż do Kalifornii, ale uznał, że dopiero wrócił z Zachodniego Wybrzeża i nie chce znowu wyjeżdżać. Poza tym farmę mieli nazajutrz odwiedzić urzędnicy z wydziału rolnictwa, a także naukowcy z Uniwersytetu Tuftsa. Chcieli porozmawiać o programie, którym John się bardzo interesował. On i Peg udostępnili kilka hektarów gruntu imigrantom z Kambodży, żeby ci mogli uprawiać typowe dla kuchni azjatyckiej warzywa, takie jak pak choi, wodny szpinak i amarantus, na sprzedaż i do użytku własnego. John orał ich pola i często umarzał opłatę za dzierżawę. Postawił szklarnie, żeby mogli zacząć siewy już wczesną wiosną, dostarczał wodę ze stawu i uczył ich, jak radzić sobie z wymagającą glebą Nowej Anglii, ze szkodnikami i krótkim okresem wegetacji. Nie minęło wiele czasu, by właściciele White Gate Farm zostali okrzyknięci pierwszymi rolniczymi „mentorami” imigrantów. Kiedy zainteresował się nimi dziennikarz, John przypisał wszystkie zasługi Kambodżanom. „Ci goście wkładają więcej w jeden hektar niż większość jankesów w całe swoje farmy” – powiedział.
Po kolacji John włączył komputer w salonie. Zalogował się do systemu American Airlines, w nadziei, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wziąć dodatkowy lot. Jeśli tak, ekran z grafikiem zaświeci się na zielono, a John będzie mógł spędzić 11 września na farmie. Próbował kilkakrotnie, ale za każdym razem uzyskiwał ten sam efekt.
– Ciągle czerwone światło – powiedział Peg.
Goście będą musieli zwiedzić farmę bez niego. Będzie w tym czasie siedział za sterami lotu American Airlines numer 11, z Bostonu do Los Angeles.
PETER, SUE KIM I CHRISTINE HANSONOWIE
United Airlines, lot numer 175
W 1989 roku młoda, energiczna kobieta przeciskała się przez tłum na domowej imprezie, próbując uniknąć pewnego zdeterminowanego młodzieńca z rudymi dredami, piegami i szafą pełną wielokolorowych T-shirtów farbowanych wybielaczem. Peter Hanson był całkiem atrakcyjny, ale Sue Kim nie była zainteresowana współczesnym hippisem, który koniecznie chciał ją przekonać, że utwory Grateful Dead nie są gorsze od dzieł Mozarta.
Sue, pochodzącej z Korei Amerykance, często przytrafiało się coś podobnego. Nic dziwnego, że taki chłopak jak Peter, emocjonalny i ciekawy świata, poznał ją na przyjęciu i zauroczyły go jej inteligencja i żywiołowość. Sue śmiała się tak radośnie, że łatwo było sobie wyobrazić, iż wiodła cudowne życie. Nie było to jednak prawdą.
Kiedy miała dwa latka i mieszkała w Los Angeles, zapracowani rodzice wysłali ją do babci do Korei. Gdy po czterech latach wróciła do Stanów, okazało się, że ma dwóch młodszych braci, których rodzice jednak nie odesłali. Matka zmarła, kiedy Sue skończyła piętnaście lat. Od tego czasu dziewczynka pomagała w opiece nad braćmi. Ojciec popełnił samobójstwo, po tym jak zdiagnozowano u niego raka. Pod pozorną pogodą ducha Sue kryło się marzenie o stabilnej rodzinie i poczuciu bezpieczeństwa.
Po imprezie Peterowi udawało się spotykać czasem ze Sue. Studiował wtedy zarządzanie. Kiedy zaczęło mu się wydawać, że ich związek wkracza na bardziej romantyczne tory, ściął dredy, spakował je i oddał swojej matce, Eunice. Zrozumiała, że syn chciał uświadomić dziewczynie, iż stanowi dobry materiał na męża. W wieku dwudziestu trzech lat przestał nagle być wolnym duchem, stał się odpowiedzialny. Rodzice martwili się, że jest za młody do małżeństwa, ale Peter nie chciał czekać.
„Jeśli jej teraz nie zdobędę, nie będę miał potem szansy” – tłumaczył matce. Eunice pojechała z nim po pierścionek zaręczynowy. Sue powiedziała „tak”, akceptując nie tylko Petera, ale także jego uwielbienie dla Grateful Dead. Ich obrączki ślubne były bardzo stare, po dziadkach ze strony ojca Petera.
Peter skończył zarządzanie na uniwersytecie w Bostonie i został wicedyrektorem działu sprzedaży w firmie komputerowej w stanie Massachusetts. Był mocno związany z rodzicami, z którymi w dzieciństwie podróżował po świecie, a od czasu do czasu chodził na psychodeliczne koncerty swojego ulubionego zespołu. Nawet jako odpowiedzialny, dorosły człowiek Peter był niezłym kawalarzem. Pewnego dnia Eunice odebrała telefon w agencji ochrony środowiska, w której pracowała, i usłyszała mężczyznę, który stanowczo domagał się pozwolenia na postawienie jakiejś budowli przy stawie na jego posesji. Eunice zaczęła spokojnie wymieniać niezbędne dokumenty, ale jej rozmówca grzmiał tylko na temat swoich praw jako właściciela ziemi. W trakcie tyrady Eunice zorientowała się, że rozmawia z Peterem.
Kariera akademicka Sue wspaniale się rozwinęła. Zrobiła licencjat z biologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i magisterkę z nauk medycznych w Bostonie. Peter namówił ją na studia doktoranckie z immunologii. Prowadziła badania na myszach, próbując zrozumieć, jakie znaczenie mają różne cząsteczki w rozwoju astmy i AIDS. Miała się bronić na jesieni, wiadomo było jednak, że to tylko formalność. Jej promotor przewidywał, że po obronie Sue dostanie etat na uniwersytecie w Bostonie.
Peter i Sue łączyli pracę zawodową z opieką nad Christine – ich urodzoną w lutym 1999 roku córką. Wyglądała jak miniaturka Sue, kochała muzykę jak Peter i była urocza. Po dziadku ze strony ojca dostała drugie imię – Lee. Sue w sekrecie robiła zapasy testów ciążowych, w nadziei, że Christine wkrótce doczeka się braciszka, a rodzice Petera – wnuka.
Lee i Eunice mieszkali w Connecticut i często przyjeżdżali do młodych z wizytą. Eunice przyjechała raz ze złamaniem stopy. Christine zawołała wtedy: „Babciu, pomogę ci! Poczekaj!” i pobiegła na górę, by po chwili wrócić z kolorowymi plasterkami, które przykleiła na gips. Lee lubił patrzeć, jak wnuczka pracuje z tatą na dworze. Obiecywała młodym drzewkom, że urosną duże i silne, a ona im pomoże razem z tatusiem. Podczas modlitwy przed posiłkiem Christine koniecznie chciała śpiewać piosenkę z serialu o fioletowym dinozaurze Barneyu: „Kocham cię, a ty mnie, jak rodzinnie mija dzień. Jak przytulę się, gdy buziaka dam, jak chcesz, czy mi powiesz – kocham cię?”. Jeśli dziadkowie pominęli jakieś słowo, dziewczynka kazała im zaczynać od początku.
W pierwszych dniach września Peter miał lecieć do Kalifornii w interesach. Postanowili, że zrobią z tego rodzinny wyjazd i odwiedzą babcię i braci Sue. Wylot zaplanowali na 11 września. W poprzedzający ten dzień weekend Christine opowiadała Eunice, jaka jest podekscytowana wyjazdem i zaplanowaną wycieczką do Disneylandu. Przez telefon mówiła, że jedzie do Kalifornii spotkać się z Myszką Mickey i Psem Pluto. Na końcu zdradziła, o czym marzy najbardziej. „Chcę przyjechać do twojego domu, babciu!”
Wieczorem 10 września Christine poszła spać do swojego nowego, dużego łóżka z ulubioną przytulanką – Piotrusiem Królikiem trzymającym marchewkę. Następnego dnia rano otuliła go kołderką, żeby nic mu się nie stało, dopóki ona nie wróci.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..