11.09.2001 - ebook
11.09.2001 - ebook
Trzymający w napięciu spiskowy thriller, rozgrywający się dookoła wydarzeń z 11 września 2001 roku. Dwaj agenci FBI wpadają na trop arabskiego terrorysty przybywającego do Nowego Jorku. Czy żółtodziób i znudzony weteran zapobiegną zaplanowanej tragedii, czy też kopiąc w poszukiwaniu prawdy, wykopią sobie grób? Mają na to trzy dni, a odliczanie do zamachu trwa.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-954050-6-8 |
Rozmiar pliku: | 984 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Epoka technotroniczna polega na stopniowym pojawianiu się bardziej kontrolowanego społeczeństwa. Takie społeczeństwo byłoby zdominowane przez elitę, niepohamowaną przez tradycyjne wartości. Wkrótce możliwe będzie zapewnienie niemal ciągłej inwigilacji każdego obywatela i prowadzenie aktualnych, kompletnych akt zawierających nawet najbardziej osobiste informacje o nim. Akta te będą podlegały natychmiastowemu wyszukiwaniu przez władze.
Zbigniew Brzeziński 1970
Dolina rzeki Hudson, Stany Zjednoczone, piątek 11 września 1998.
Kierowca siedział spokojnie na przednim siedzeniu. W przeciwieństwie do pasażera samochodu wielokrotnie doświadczał procedur bezpieczeństwa przed wjazdem do posiadłości. Jego pasażer z tylnego siedzenia Bentleya oglądał bramę wjazdową i fragment budynku posiadłości. Nie miała tej klasy co dawne rezydencje bankierów w dolinie, bliżej Nowego Jorku, a do architektury europejskiej, na której się wzorowała, było równie daleko, jak astronautom Apollo 11 do Księżyca. Tylko że przynajmniej była anonimowa i bezpieczna jak silosy rakiet Minuteman w Północnej Dakocie. A może nawet bardziej. Każdy dzieciak z okolicy, który sforsowałby pierwsze ogrodzenie w pogoni za utraconym balonikiem, miałyby po minucie na karku ochronę posiadłości, armię, FBI i pozostałe dwadzieścia federalnych agencji bezpieczeństwa.
Samochód podjechał pod główne wejście, a człowiek z ochrony podszedł i otworzył profesorowi tylne drzwi.
– Oni czekają na pana profesorze.
Gość nic nie powiedział i dał się poprowadzić lokajowi. Było to miejsce, które widział pierwszy raz. Przeszli przez ogromny hol, służący zapukał do drzwi i po chwili wprowadził profesora do salonu.
Profesor od 1960, kiedy został członkiem Council on Foreign Relations, znalazł się w najbliższym kręgu doradców władców Stanów Zjednoczonych. Obaj czekający na niego ludzie byli właśnie nimi. Byli też najbardziej znanymi głowami rodzin, które zwolennicy spiskowych teorii posądzali o rządzenie światem. Chociaż majątek każdego z nich oceniano na 500 bilionów dolarów w latach osiemdziesiątych, nigdy nie figurowali na żadnej liście najbogatszych ludzi. Wszystkie rodziny należące do rady były zaś w tym momencie właścicielami połowy majątku świata.
Brzezińskiego powitał starszy z oczekujących. Miał prawie dziewięćdziesiąt lat i powinien był już dawno umrzeć, ale niezliczone przeszczepy organów i cuda niedostępnej zwykłym ludziom medycyny zachowały go w sprawności fizycznej i umysłowej.
– Miał pan przyjemny lot profesorze?
– Wiesz Davidzie, że nie jestem miłośnikiem latania małymi samolotami.
Drugi, wysoki mężczyzna w garniturze wstał z fotela i też się przywitał. Miał brytyjski akcent, co nikogo nie dziwiło, bo był wraz z resztą swojej rodziny właścicielem Zjednoczonego Królestwa.
– Dawno się nie widzieliśmy profesorze.
– Tak sir Jacobie, ale teraz to nadrobimy.
Trzej mężczyźni usiedli w fotelach.
– Rozumiem, że przemyślał pan profesorze nasz problem.
– Nie daliście mi dużo czasu. – Brzeziński napił się wody z kieliszka. – A ciągle jestem zajęty Rosją.
– Rosja jest w tej chwili spacyfikowana.
– W zasadzie tak, ale...
– Nie ma żadnego, ale profesorze. Wszyscy mieliśmy z nią rachunki do wyrównania i uznaję, że zostały wyrównane.
– Ja jestem Polakiem i wiem, jakie miałem rachunki, ale wy?
– Car Mikołaj odmówił nam kontroli finansowej nad państwem. I nawet odważył się nam grozić. A my nie rzucamy słów na wiatr.
– Po prawie stu latach...
– Tak. – Wyższy mężczyzna usadowił się wygodniej w fotelu. – Tak więc jesteśmy tu po to, żeby popchnąć do przodu plan. Tak jak nasi przodkowie.
– Czy nie rozsądniej by było, gdyby zajęła się tym cała rada i grupy doradcze.
– Nie. Doceniamy pana profesorze jako skutecznego praktyka. A w tej chwili mamy na świecie stagnację i coś musimy z nią zrobić.
– Rozumiem, że stagnacja to określenie sytuacji, kiedy panuje spokój, ludzie się bogacą i żyje im się coraz lepiej?
– Dokładnie. Nie jesteśmy tu po to, żeby ludziom żyło się lepiej. Jesteśmy po to, żeby nam żyło się lepiej. A odkąd Związek Radziecki upadł, żaden miecz nie wisi im nad głowami. Musimy zwiększyć kontrolę nad społeczeństwem i zaszczepić wpływy amerykańskiej demokracji na całym świecie. Żeby ten model dał nam kontrolę nad całą populacją.
– Ludzie muszą się bać i wierzyć, że jedynie rząd ich ochroni. Mają wyrzec się swoich praw obywatelskich i oddać się na naszą łaskę. Mają cały dzień pracować za miskę ryżu jak Chińczycy, wracać do domu wieczorem, żeby oglądać telewizję. I puknąć żonę albo kochankę. Jak będą mieli jeszcze siłę.
– Jakie mamy opcje profesorze? W końcu to pan jest fachowcem od społecznej kontroli. Technologia poszła naprzód i czas ją wykorzystać.
– Do tego panowie nie jesteśmy jeszcze gotowi. Elektroniczny pieniądz nie jest jeszcze, jedynym środkiem płatniczym a internet jest nie do końca okiełznany. Telefony komórkowe są za słabym elementem elektronicznej kontroli społeczeństwa. Więc musimy poczekać na większy postęp w tej dziedzinie. A jak widać po wskaźnikach giełdowych i nasyceniu nowych technologii finansami ten powinien pojawić się wkrótce.
– Och, te nowe technologie. – zaśmiał się starszy z rozmówców.
– Planujecie coś, o czym jeszcze nie wiem?
– Profesorze powinien pan sam się domyślić.
– Czy to będzie kolejny kryzys finansowy?
– Jak zwykle, napompujemy ten balonik własnymi pieniędzmi. Potem je wycofamy. Nastąpi krach, frajerzy stracą pieniądze, a my sobie tanio kupimy to, co warto i to, co nam będzie potrzebne.
– Ale pamiętajcie, że muszą to być na tyle atrakcyjne technologie, żeby ludzie stali w kolejce, aby je mieć. A nawet zabijali się po to, żeby tak metaforycznie, założyć sobie obrożę na szyję.
– Ale jak sam pan powiedział to przyszłość. A potrzebujemy kryzysu teraz, wiec co pan proponuje profesorze?
Zapadła chwila ciszy.
– I proszę nie robić efektownych i dramatycznych pauz. Na nas to nie działa.
Profesor się uśmiechnął.
– No to będę się streszczał. Śmiertelna epidemia albo nowy wróg.
Ciszę przerwał Brytyjczyk.
– Nie podoba mi się określenie śmiertelna epidemia, proszę bardziej szczegółowo.
– Nowa śmiertelna choroba, raczej wirusowa niż bakteryjna. Powinna spustoszyć Afrykę i Azję. A resztę ludzi zapędzić do izolacji. Oczywiście naukowcy będą dramatycznie szukać lekarstwa, które my musimy mieć wcześniej.
– Z przecieków medialnych będzie to broń biologiczna z Korei Południowej albo Rosji, którą terroryści albo Kim wypuścili.
– Media zrobią swoje jak zwykle. – Mężczyzna, który przybył doradzać napił się kawy. Była zimna. – Ale ja nie jestem fachowcem od szczegółów i to trzeba dokładnie skonsultować.
– Skonsultujemy, w końcu większość firm i laboratoriów farmaceutycznych należy do nas.
Amerykanin miał wątpliwości.
– AIDS nie spełnił pokładanych w nim nadziei. A wręcz przeciwnie zacieśnił więzy rodzinne. I nadal nie ma na niego lekarstwa.
– Za to zarabiacie na tym pieniądze.
– Ułamek tego, co na leczeniu raka.
– Więc przyjmijmy, że nie mamy nic bezpiecznego dla nas i gotowego.
Obaj gospodarze spojrzeli wyczekująco na profesora.
– Tak więc nowy wróg.
– A co miałby zrobić ten wróg?
– Nowe Pearl Harbor. Zaatakować bez ostrzeżenia.
– Co zaatakować?
– Statuę Wolności, Biały Dom, Pentagon, Kongres.
– Wiesz, ile byśmy musieli zapłacić za nowych kongresmenów? Miliardy dolarów.
– Myślałem, że wam się nie podoba, to co robią teraz w Kongresie.
– Źle myślałeś. Robią dokładnie to, co im się każe.
– No to przepraszam. Czytałem książkę, w której japoński pilot zaparkował pasażerskiego Boeinga na Kapitolu. Kusząca perspektywa.
– Po czymś takim mielibyśmy eksplozję radości na ulicach. A chcemy czegoś wręcz przeciwnego.
– Muszą być ofiary. Co najmniej tyle ile w 1941, czyli ponad trzy tysiące.
– Więc co, Superbowl?
– To też z książki. W dodatku tego samego autora.
– Twin Towers na Manhattanie.
– Są twoją własnością, czy moją?
– Ja już sprzedałem wszystko na Manhattanie. Zresztą to nieważne. Straty i tak pokryje budżet, dekretem prezydenta.
– Kto miałby zostać tym wrogiem? – Anglik pochylił się do przodu i spojrzał na profesora.
– Muzułmanie.
– Zgadzam się. Nienawidzą nas. – Starszy Amerykanin wyglądał na zadowolonego. – Najlepiej by było, żeby to byli Palestyńczycy.
– Tak się chyba nie uda. Za bardzo się pilnują i nasi agenci nie mają wpływu na ich planowanie operacji. CIA mogłoby powiedzieć o tym więcej.
– No i nie mają jaj, żeby zrobić coś takiego. Więc jak to zrobimy? – Amerykanin wstał z fotela i spojrzał przez okno na ogród.
– Zrobimy to pod fałszywą flagą. – Profesor był przygotowany do odpowiedzi.
– Jaśniej proszę.
– Tak jak CIA działało do tej pory w Europie.
– Proszę bardziej szczegółowo.
– Powtórka z historii. To się nazywało Operacja Gladio. Wszystkie te europejskie organizacje terrorystyczne: Czerwone Brygady, Frakcja Czerwonej Armii i Akcja Bezpośrednia kontrolowaliśmy my. A technicznie Centralna Agencja Wywiadowcza. Pamiętacie chyba porwanie Aldo Moro, to było nasze zlecenie.
– Jeśli kontrolowaliście też IRA, to czas dać komuś po łapach. – odezwał się Anglik.
– Nic o tym nie wiem. – Doradca wzruszył ramionami.
– Więc teraz zorganizujemy sobie swoich muzułmańskich terrorystów?
– Mam niejasne wrażenie, że nie musimy sobie niczego organizować.
– Dlaczego?
– Z tego, co wiem CIA ma już takich swoich terrorystów w Afganistanie. Izrael ma to Bractwo Muzułmańskie w Egipcie. Trzeba tylko trochę im pomóc w reklamie.
Amerykanin podszedł do sekretarzyka i zadzwonił, a w drzwiach salonu pokazał się służący.
– Czy wszystko gotowe?
– Tak.
– Panowie zapraszam na obiad. – Amerykanin stanął na środku salonu. – Przyda nam się chwila przerwy.
– Co dobrego nam zaserwujesz?
– Jagnięcinę.
Po czterdziestu minutach wszyscy wrócili do salonu na swoje fotele. Mieli pewne przemyślenia powstałe podczas posiłku. Nie dotyczyły celowości operacji, tylko problemów technicznych.
– Dwa nie wystarczą. Samolotów powinno być więcej. Co najmniej pięć. To ma świadczyć o sile terrorystów.
– Więc gdzie jeszcze?
– Biały Dom.
– Kusi mnie, żeby Bill zginął na posterunku z cygarem w ręce.
– Raczej z cygarem w pochwie Moniki.
– Jak zwał tak zwał, ale raczej nie. Ludzie teraz mają zabawę, a w następnych wyborach łatwiej będzie sprzedać kogoś jeszcze bardziej zaufanego.
– Goryla z zoo na Bronksie?
– Republikanie pokochają takiego prezydenta. – Anglik się uśmiechnął. – A kogo wystawisz u Demokratów?
– Transwestytę z przeszczepioną fujarą, biednego nielegalnego imigranta z Tajlandii. Mniejszości zagłosują jak nic. A pan profesorze kogo by zaproponował?
– Jak zwykle zdaję się na was panowie. – Profesor się nie uśmiechał. – Jeśli goryl by wygrał, to musielibyśmy przerabiać na większy, czerwony guzik od odpalania rakiet.
– Tak, goryle mają wielkie łapska.
– Może wrócimy do tematu. Pentagon?
– Jak wojskowi chcą się pozbyć czarnych owiec, to proszę. Niech ich posadzą z jednej strony przy oknach.
– Statua Wolności?
– Bez sensu. Zginą co najwyżej dwie grupy turystów japońskich. I ze sto aparatów fotograficznych.
– Jak to sobie wyobrażasz? – Anglik zwrócił się do gościa.
– Po czterech ludzi na każdy samolot.
– A skąd my do diabła, weźmiemy dwudziestu samobójców?
– No nie wiem... Były już takie zamachy. Jak CIA dobrze poszuka to znajdzie.
– Albo zrzucimy napalm na jakąś wioskę w Afganistanie. Wtedy ochotnicy ustawią się w kolejce.
– Ale kto z tych wieśniaków ma pojęcie o pilotażu? Pilot pasażerski nawet z nożem na gardle tego nie zrobi.
– Jeśli nie mają motywacji, to choćbyśmy im robili pranie mózgu przez rok to i tak znajdą się słabe ogniwa, które postanowią przeżyć i wszystko się spieprzy.
– Więc musimy to zrobić inaczej.
– Damy to do rozpracowania Binjaminowi i ludziom z operacyjnego Mossadu.
– Ale musimy trzymać ich krótko. I weryfikować wszystko, co wymyślą.
– Dlaczego tylko ich? Wszystkich musimy trzymać za pysk.
– Kiedy wywiad dostaje takie zadanie, to zwykle coś spieprzy w szczegółach. Jak przy Kennedym.
– Co spieprzyli w sprawie Kennedy'ego?
Brzeziński popatrzył rozbawiony na rozmówcę.
– Pytanie powinno brzmieć raczej, co wy spieprzyliście w sprawie Kennedy'ego? Prawie wszystko. Podnieciliście się, kiedy Kennedy chciał wam zabrać tę waszą zabawkę, Federal Reserve System. A jeszcze bardziej, kiedy wydał ustawę, żeby zakotwiczyć wartość dolara na srebrze. Bez szczegółowego planowania wysłaliście piętnastu ludzi CIA z Operation 40. Znaleźli wątpliwego, naćpanego kozła ofiarnego i zostawili setki świadków i wątpliwości.
– Więc planujmy.
– Wydaje mi się, że tu potrzeba będzie znacznie więcej wykonawców, a świadków będzie dziesiątki tysięcy. Na pewno chcemy realizować ten projekt? Może wymyślmy coś innego.
– Wszystkim się spodoba ze względu na rozmach. – Amerykanin wstał z fotela. – Świat wstrzyma oddech i skuli się ze strachu na dziesięć lat. Trzeba będzie pokazać identyfikator przy wejściu do marketu. Do metra trzeba będzie mieć specjalne przepustki. A dziesiątki agencji będą wszystko sprawdzać, katalogować i latami polować na terrorystów.
– Może oprócz strachu dać im cień nadziei. Jakiegoś terrorystę policja zastrzeli przy aresztowaniu. Rozbijemy jakąś siatkę.
– Albo może jeden z samolotów nie doleci do celu, bo pasażerowie będą walczyć i wybiorą śmierć.
– Dobre.
– A szejkowie jak to przełkną?
– Jak zwykle, posłusznie. I przy okazji będzie pretekst załatwić w końcu Saddama i Kadafiego. Ujawnimy ich powiązania z terrorystami i nawet Rosja ich nie obroni.
– Jaka Rosja? Trzeba zaorać te ruiny i stworzyć im prawdziwą amerykańską demokrację.
– Begin będzie chciał, żeby przy okazji oczyścić mu granicę.
– Wszyscy będą czegoś chcieli przy okazji. – Anglik też wstał z fotela i machnął ręką. – Mam wrażenie, że kiedy przedstawimy to radzie, to każdy wtajemniczony będzie chciał jeszcze na tym zarobić kilka miliardów. A tak przy okazji. Profesorze, mamy dla pana zaproszenie na party w Waszyngtonie jutro.
– Nie, ale dziękuję za zaproszenie. – Gość odpowiedział od razu.
– Jest pan zajęty?
– Nie, ale byłem już raz na waszej imprezie.
– Rozumiem, że się panu nie spodobało.
– Jakby ludzie się dowiedzieli, co tam robią wasi goście, to następnego dnia powiesiliby ich wszystkich na najbliższych latarniach. I jeszcze te dzieci...
– Oni muszą mieć świadomość, że mogą wszystko.
– Tak, domyślam się, ale ja znam swoje ograniczenia.Rozdział 1
Im większe kłamstwo, tym ludzie łatwiej w nie uwierzą.
Joseph Goebbels
NYC, 30 marca 2001
Jerry Finch zamknął drzwi wynajętego Forda. Zabrzmiało to jak wystrzał na cichej Williamsburskiej S 10th Street. Wystukał kod na domofonie i przebiegł dwa piętra schodami. Nie zapukał, tylko wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi do mieszkania. W przedpokoju było ciemno, więc znalazł włącznik i zapalił światło.
– Kochanie jestem w domu!
Powinien w tym momencie rzucić kapelusz na wieszak i spokojnie czekać, aż żona wpadnie do przedpokoju i rzuci mu się na szyję. Jak w starych filmach. Niestety nie miał kapelusza, a żona w szlafroku powoli wyszła z łazienki i oskarżycielsko uniosła palec.
– Spóźniłeś się.
– Musiałem znaleźć w archiwum dokumenty.
– Trzy godziny.
– W Quantico mają duże archiwum.
Zostawił teczkę w salonie, a marynarkę zamierzał powiesić w garderobie. Po drodze była sypialnia, zajrzał i zobaczył niepościelone łóżko i ubrania na podłodze. Anna podreptała za nim i zajrzała mu przez ramię.
– Sprawdzasz, czy mój kochanek już się ulotnił?
– Tak.
– To jeszcze zajrzyj pod łóżko i do garderoby.
Zrobił jedno i drugie.
– Zadowolony?
– Nie. – Jerry odwrócił się i objął żonę. – Długo jeszcze będziesz taką zołzą?
– Dopóki będziesz tu gościem co dwa tygodnie. Ile jeszcze będziesz na tym szkoleniu?
– Dwa i pół miesiąca.
– Więc już wiesz.
– Miałaś znaleźć sobie pracę...
– A gdzie mam iść? Do baru machać cyckami i tyłkiem?
– Jeśli nie szukasz pracy, to miałaś urządzić nasze mieszkanie.
– Co mam urządzać? Tę dziuplę z salonem, kuchnią i jedną sypialnią.
– No tak.
– Jeśli kupię kanapę do salonu, to nie dostaniemy się do sypialni.
– Może wyjdziemy do miasta. Kolacja poprawi ci humor.
– Wino poprawi mi humor.
– No to może coś na siebie założysz? Na zewnątrz nie jest zbyt ciepło.
– A dokąd mnie zabierzesz? Na Manhattan?
– Słyszałem, że tutaj koło mostu Williamsburskiego są przyjemne knajpki.
– To w takim razie znajdę jakieś stare szmaty. – Anna zdjęła szlafrok i bez entuzjazmu zrobiła dwa kroki w kierunku garderoby. – Do tego nie warto się stroić.
Knajpka z włoskim jedzeniem, cannelloni i wino spowodowały, że przestali na siebie krzyczeć. Pomogły też karcące spojrzenia starszych wieczornych gości. Młodzież z Brooklynu bawiła się gdzie indziej.
– Wyczuwam, że rozmawiałaś ostatnio z rodzicami i stąd te fochy. – Jerry napił się piwa.
– Wyczuwaj tak na szkoleniu, to będziesz najlepszym agentem.
– Kandydatem na agenta.
– Miałeś się zatrudnić w kancelarii. – Anna napiła się włoskiego wina. Miało dziwną nazwę i tylko jeden właściciel knajpki wiedział, z jakiego kraju pochodzi. – Mój ojciec chciał ci to załatwić.
– Widziałem, co oni robią w tej kancelarii. Nie po to studiowałem prawo.
– A po co? Prawo studiuje się, żeby kosić kasę.
– Zawsze myślałem, że po coś więcej.
– Naczytałeś się książek Grishama o dzielnych prawnikach, którzy ratują świat.
– A potem naoglądałem rzeczywistych prawników nurzających się w gównie. To nie moja bajka.
– Nie chciałam wyjść za biedaka.
– To już pewnie cytat z rodziców. Nie będę biedakiem.
– Na rządowej pensji. Umrzemy z głodu. Powinieneś zostać prawnikiem.
– I co bym wtedy miał na nagrobku?
– Tu leży dobry prawnik i człowiek honoru.
– A potem ludzie by się pytali, dlaczego w jednym grobie pochowali dwóch różnych mężczyzn?
Dowcip nie wywołał uśmiechu u żony. Sprawiło to zamówienie trzeciego kieliszka wina. Jerry opróżnił swoją szklankę z piwem do dna i postanowił, że czas na większą szczerość w rozmowie.
– Nie będziemy biedakami. Sprzedałem nasze akcje internetowe...
– I wziąłeś kupę pieniędzy.
– Małą kupę pieniędzy.
– Polecimy na Karaiby w sierpniu?
– Co najwyżej do Atlantic City. Straciliśmy pieniądze na tej inwestycji.
Trzeci kieliszek wina znacznie złagodził komentarz Anny.
– No to do dupy. Chyba rzeczywiście będę musiała zatrudnić się w jakimś cycko–barze.
Jerry z ulgą przyjął ten komentarz.
– Co robiłaś wczoraj i dzisiaj?
– A co to? Przesłuchanie?
– Tak. Wywiad kognitywny. Muszę gdzieś trenować w praktyce to, czego nas uczą.
– A jak nic nie powiem, to co zrobisz? Pobijesz mnie czy zamówisz całą butelkę tego wina?
– Nie wolno nam stosować przemocy fizycznej. – Jerry skinął na kelnerkę, bo poczuł, że przyda mu się następne piwo. – Teoretycznie.
– To może, chociaż posadzisz mnie w domu naprzeciw lampy na całą noc. Sandra by się uśmiała.
– Taka zabawna ta Sandra?
– Raczej zabawowa, ciągnie mnie do klubów.
– Szuka męża?
– Zwariowałeś. Jakiego męża można znaleźć w klubie. Szuka facetów na noc, ale boi się chodzić sama.
– A gdzie pracuje? Może zrobi coś pożytecznego w życiu i cię tam wkręci.
– Nigdzie nie pracuje. Wydaje pieniądze rodziców.
– Więc wczoraj byłaś z Sandrą w klubach i wyrywałyście facetów. Jak twój spisał się w łóżku?
– A więc to jednak przesłuchanie...
– Nie odpowiedziałaś.
Anna skończyła trzeci kieliszek i wymownym spojrzeniem zażądała następnego. Jerry posłał wymowne spojrzenie kelnerce i pokazał palcem pusty kieliszek. Kelnerka zrobiła to samo barmanowi i trzydzieści sekund później Anna się uśmiechnęła. W końcu poczuła, że jest w Nowym Jorku.
– A co tam we FBI? Zaliczyłeś jakąś umięśnioną heterę w garniturze?
– W środę. Najpierw mnie sponiewierała na macie, a potem podczas biegania.
– Czyli w środy uprawiacie sport.
– Tak a na koniec kursu mamy zaliczyć Yellow Brick Road razem z marines.
– A co to?
– Taki diabelski tor przeszkód.
– To dobrze, bo już się obawiałam, że wszyscy będziecie zaliczać Eltona Johna.
– Nawet Elton John by nie przetrzymał kompanii marines.
– Może to szkolenie FBI na coś się przyda i zostaniesz demonem w łóżku.
– A nie jestem?
– Jesteś moim mężem.
– Czyli twój wczorajszy facet nieźle się spisał.
– A ty jako sportowiec możesz dzisiaj spróbować poprawić jego wynik.
– Rozumiem, że jest szansa, że dzisiaj coś zaliczę?
– Po trzech kieliszkach całkiem duża.
Jeff zapłacił rachunek i wyszli na ciemną ulicę.
– Szkoda, że nie posprzątałaś w sypialni...
– A kto mówi, że nam będzie potrzebne łóżko.
Islamabad, Pakistan, niedziela 1 kwietnia 2001
Ahmed pochylił się do przodu i spojrzał pytająco na kierowcę, który zatrzymał samochód przed niską willą przy ulicy.
– To tutaj wysiadasz.
– Dzięki za podwiezienie z lotniska.
– Nie ma za co.
Ahmed zgarnął dużą torbę podróżną z tylnego siedzenia i wysiadł z klimatyzowanego wnętrza. Od razu poczuł palące słońce i temperaturę 30 stopni Celsjusza. Otarł czoło rękawem dżellaby i machnął ręką odjeżdżającemu kierowcy. A w zasadzie agentowi pakistańskiego wywiadu wojskowego. Jego kolega ubrany w ciemny garnitur stał w drzwiach willi i rozglądał się czujnie wzdłuż ulicy. Kiedy Ahmed podszedł do niego, otworzył drzwi i krótko rzucił na powitanie.
– On już czeka w środku.
– Nie macie bardziej ustronnych lokali niż centrum miasta?
Agent się roześmiał.
– Ten dom ma piękny widok na Capital Park.
Ahmed obejrzał się do tyłu, jakby przegapił coś oprócz niskich krzaków rosnących między kamieniami.
– Jeśli to park, to mogliście posadzić chociaż jedno drzewo.
Agent wzruszył ramionami i zachęcił go kiwnięciem głowy, żeby wszedł do środka.
Brodaty mężczyzna prawie o głowę wyższy od Ahmeda czekał w saloniku. Był ubrany w śnieżnobiałą dżellabę i takiego koloru turban. Wyciągnął ręce i objął przybyłego.
– Witaj bracie!
Ahmed odwzajemnił uścisk i popatrzył na wychudzoną twarz.
– Usamo wyglądasz mizerniej niż pół roku temu...
– To już tyle lat tutaj.
– Dlaczego chciałeś się spotkać tutaj, a nie w Peszawarze jak zwykle?
– Chciałem sobie przypomnieć, jak wygląda prawdziwa cywilizacja.
– Ja ją oglądam codziennie.
– Marzyłem o kąpieli w wannie z ciepła wodą. Siadaj.
W milczeniu czekali, aż stara kobieta poda małe filiżanki z kawą i daktyle. Kiedy wyszła z saloniku, Ahmed wstał i przeszedł dookoła pomieszczenia, uważnie patrząc na kobierce na ścianach, meble, lampy i inne sprzęty. Kiedy skończył oględziny, usiadł naprzeciw Osamy, dotknął palcem wskazującym prawego ucha, a potem zatoczył palcem krąg.
– Tak. – Bin Laden potwierdził jego opinię. – Wszędzie w tym domu.
– Jak wyglądają nasze sprawy tutaj?
– Kiepsko, wodzowie plemion nadal nas nie akceptują. Tylko Omar jest naszym jedynym sojusznikiem.
– To prości ludzie, ale potrafią przejrzeć przekręt.
– Pamiętają mnie jeszcze jako agenta CIA, rozdającego broń w latach osiemdziesiątych.
– Ale wkrótce się to zmieni.
– Mam nadzieję. Już trzeci rok tu tkwię, chciałbym zrobić sobie w końcu urlop.
– Nic z tego. Państwo Omara czeka wkrótce klęska i my będziemy musieli go zastąpić.
– Czy oni już wiedzą? – Osama pokazał palcem na ściany.
– Powinni wiedzieć, ale myślę, że ciężko im się będzie z tym pogodzić. Tyle w niego zainwestowali.
– Jak ich nazywają na Zachodzie?
– Talibami.
– Ładnie.
Ahmed napił się kawy.
– Myślę, że czeka nas jeszcze rok, może dwa tej maskarady. A dopiero potem zginiemy i wyjedziemy na urlop. Tylko ciągle się boję, że jednak nas poświęcą i z urlopu będą nici.
– Król na to nie pozwoli. Ufam, że moja rodzina jest na tyle ważna, że się na to nie odważą. No i prowadzą interesy z prezydentem synów Szatana.
– W takim razie ja też ocaleję...
– Wiesz Ahmed, ja nawet bym chciał poprowadzić taki dżihad. Świat by zadrżał w posadach. Zmietlibyśmy ten Zachód z powierzchni ziemi.
– Wiem. Tylko że oni mają inne cele.
– A nasze się zmieniły od ostatniego spotkania?
– Nie. Mamy ciągnąć tę mistyfikację, żeby im pomóc. Nasze plany to zniszczenie szyitów. Tak zdecydował król.
– Rozumiem, że masz nowe wiadomości i musimy wszystko omówić szczegółowo?
– Tak, oczywiście.
– To chodźmy na chwilę do ogrodu przewietrzyć głowy.
W pierwszej chwili zaskoczony Ahmed miał zaprotestować. We wnętrzu było przyjemnie chłodno, a jak było na zewnątrz, sam poczuł przed kilkoma minutami. Jednak szybko zrozumiał, o co chodziło bin Ladenowi.
Ogród nie był wart swojej nazwy. Mizerne rośliny walczyły o przeżycie tak zaciekle, jakby rosły na środku pustyni.
– Mikrofony kierunkowe? – Cicho zapytał Ahmed.
– Myślę, że nie zdążyli. – Równie cicho odezwał się Osama. – To willa wywiadu pakistańskiego do tajnych przesłuchań, więc cały sprzęt jest w środku.
– Albo się obaj pomyliliśmy i będzie przeciek.
– To i tak niczego nie zmieni. Więc co się dzieje?
– Zatwierdzili swój wielki plan z samolotami i będą go realizować.
– A my mamy być sprawcami i kozłami ofiarnymi?
– Tak.
– Król i książęta wiedzą wszystko?
– Też tak. Będziesz musiał wygłaszać oświadczenia i wziąć odpowiedzialność. Potem zacznie się polowanie. A my mamy żyć, jak długo się da.
– Jak paktujesz z Szatanem, to spodziewaj się wszystkiego. – Osama zerwał zeschnięty, brązowy liść z krzaka. Krzak zadrżał z zadowolenia.
– Spodziewam się, ale plan jest rozłożony na wiele lat i będziemy potrzebni.
– A ty co będziesz teraz robił?
– To samo co robię od dwóch lat. Będę jeździł po świecie i werbował frajerów, których potem aresztują. Rozrzucę okruszki, żeby można je było tropić. Zakładam lipne konta w bankach, kupuję zardzewiałą broń i stare materiały wybuchowe. A Mossad już od trzech lat robi to samo ze swoimi innymi agentami.
– No to chodź do środka. Niech sobie posłuchają czegoś ciekawego.
Dolina rzeki Hudson, Stany Zjednoczone, wtorek 3 kwietnia 2001
Kierowca Bentleya był równie milczący, jak poprzednim razem. Profesor zastanawiał się całą drogę, co fachowcy zrobili z jego pomysłem. Tym razem miał zostać krytykiem, więc wezwano go wcześniej, żeby rano przed spotkaniem zdążył zapoznać się ze szczegółowym planem sporządzonym przez ludzi z operacji Mossadu i CIA. I znalazł słabe punkty. Zawsze były słabe punkty, ale on wiedział jakimi środkami dysponują rodziny i co potrafią, więc będzie musiał ocenić, czy mają jakieś znaczenie, czy nie.
Gospodarz powitał go osobiście, zaprowadził do gabinetu obok salonu i z sejfu w ścianie wyjął plik dwudziestu zszytych kartek maszynopisu.
– Tylko tyle? – zdziwił się profesor.
– Kazałem im się streszczać. – uśmiechnął się starszy Amerykanin.
– Gdzie mogę robić notatki?
– Zostawię cię tutaj w gabinecie. Ten komputer jest podłączony do sieci. O ile pamiętam, umiesz się nim posługiwać?
– Tak, długopisem też. – Gość przerzucał kartki. – Ile mam czasu?
– Cztery godziny. Reszta ma tu być o 13. Zdążysz?
– To jakiś dowcip na pobudzenie mnie do działania?
– Tak, żartowałem. – Amerykanin stanął w drzwiach. – Jak będziesz czegoś potrzebował, to zadzwoń.
– Nie omieszkam. – Profesor usiadł w fotelu za biurkiem i zaczął czytać. Po dwunastu minutach skończył. Odłożył kartki papieru na biurko i włączył komputer. Maszynopis upstrzony był podkreśleniami jak słabo oceniona klasówka z ortografii.
Kilka godzin później, w dużym salonie profesor poczuł się jak na wykładzie w Uniwersytecie Columbia 40 lat wcześniej. Tylko że czterej siedzący w salonie mężczyźni w żadnym stopniu nie przypominali studentów. Chociaż starali się słuchać uważnie. Profesor przewrócił kolejną kartkę notatek i spojrzał na obraz wiszący na ścianie. Trochę brakowało mu tablicy i kredy.
– Nie liczcie na to, że samoloty spowodują wielki pożar na górnych piętrach. Paliwo wypali się po minucie, a po dziesięciu pożar się skończy. Sprawdźcie sami. Mnie zajęło to pięć minut.
– Więc co mamy z tym zrobić?
– Potrzeba dodatkowych ładunków wybuchowych na górnych piętrach, żeby to wyglądało wiarygodnie.
– Nasi specjaliści powiedzieli, że prawdopodobnie zostaną zniszczone przy uderzeniu samolotów.
– Podobno zatrudniacie fachowców od kontrolowanej demolki. Niech to przemyślą jeszcze raz, bo w telewizji będzie to wyglądało właśnie jak kontrolowane wyburzenie.
Profesor zamierzał kontynuować, ale zobaczył podniesioną rękę Izraelczyka.
– Słuchamy Binjaminie.
– Ja mam takie pytanie... – były premier się zawahał. – O nieobecność tutaj dyrektora Federalnego Biura Śledczego.
– Dlaczego cię to niepokoi?
– Wprowadzam ponad osiemdziesięciu swoich agentów. Część będzie udawała Arabów i przypadkowo mogą zostać zatrzymani przez jakiegoś prostego krawężnika albo zielonych agentów amerykańskich służb. Muszę mieć gwarancję, że najpóźniej po 24 godzinach zostaną, bez żadnego śledztwa zwolnieni.
Profesor nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na dyrektora CIA. Ten chwilę się zastanawiał nad odpowiedzią.
– Louis Freeh będzie zmuszony do odejścia, bo nie mamy do niego całkowitego zaufania. Nie wiem, czy zdążymy do września powołać swojego człowieka. Tylko że to nie ma najmniejszego znaczenia, bo rękę na pulsie będą trzymać nasi ludzie w FBI. Możemy zwiększyć monitoring incydentów i nadzór nad policją, żeby takie sprawy załatwiać od razu.
– O nic innego nie proszę.
– Profesorze, proszę kontynuować.
– Dobrze. – Doradca spojrzał w notatki. – Tutaj mam coś, co w Polsce nazywa się kwiatkiem do kożucha.
– Co to znaczy?
– To określenie czegoś całkowicie zbędnego.
– A co jest zbędne w tym planie?
– Zniszczenie WTC 7 razem ze znajdującym się w nim Centrum Kryzysowym i siedzibami agencji federalnych. – Profesor spojrzał na uważnie na słuchaczy. – Kto to wymyślił?
– Ja. – odezwał się szef CIA.
– I na prośbę rady. – dorzucił szybko gospodarz spotkania. – Jest to pożądany wypadek.
– Dlaczego?
– Są tam pewne archiwa, dowody ze śledztw...
– …których chcecie się pozbyć.
– Tak samo mamy w Pentagonie. – odezwał się Sekretarz Obrony, poprawiając okulary. – Dlatego uderzenia muszą być takie precyzyjnie.
– Nadal jestem sceptyczny pod tym względem Donaldzie. Po fakcie pojawią się pytania, na które nie będziecie mogli dać satysfakcjonujących odpowiedzi.
– Wyciszymy te pytania.
Profesor sięgnął do notatek.
– Czy jesteście w stanie skutecznie kontrolować zamieszanie na lotniskach i w bazach? A potem zabezpieczyć nagrania i inne dane.
– Nasi agenci i FBI będą w kluczowych miejscach. – dyrektor CIA pospieszył z odpowiedzią.
– A wojsko? – zwrócił się do Sekretarza Obrony.
– Tak samo.
– Nie będę oponował. Jacyś świadkowie na pewno będą, ale ćwiczenia antyterrorystyczne w tym samym czasie to znakomity pomysł.
Profesor spojrzał na zachodzące słońce za oknem i westchnął cicho. Przed sobą miał ostatnią kartkę.
– Ci pomocnicy to... słabe ogniwo planu. – spojrzał na swoje notatki. – Jeśli rzeczywiście są nam niezbędni, to powinni zostać wyeliminowani, natychmiast po operacji. Mogą zostać rozpoznani, zwłaszcza że mają pokazać wszędzie swoje twarze.
Dyrektor Agencji zaprotestował.
– Mogą się później przydać.
– Do czego?
– Do masowej eliminacji.
– Kogo?
– Naszych wrogów.
– Od tego mamy armię George. Przydupasy Donalda mają te różne zabawki. Rakiety, bomby i czołgi. Ci najemnicy przydadzą się tylko raz. Po to, żeby naszych ludzi nie ruszyło kiedyś sumienie.
– Ale...
– To nie wasi zaufani ludzie pracujący z wami od lat. To wściekłe wilki bez żadnych hamulców. Nie zapanujemy nad nimi w żaden sposób. Nie mamy na nich ani ich rodziny żadnych haków.
Doradca złożył kartki papieru w równy stosik.
– I to wszystko profesorze?
– To wszystko, co miałem do powiedzenia na temat tego streszczenia. – Profesor podniósł plik kartek maszynopisu. – Ludzie z operacji Mossadu, a zwłaszcza nasi George muszą usiąść i przejrzeć to jeszcze pięćdziesiąt razy. Znaleźć niezgodności czasowe, sprawdzić alternatywy. Sprawdzić, czy żadne miejscowe zwyczaje nie staną się ziarnkiem piasku w trybach, czy wojsko może coś jak zwykle spieprzyć.
– Tylko tyle?
– Martwię się także tym, że tak wielu ludzi w tym siedzi.
– A nie techniką? Jest zawodna.
– Nie aż tak. Jeśli nie w wieżowce, to te samoloty w coś trafią. To niczego nie zmieni. Najwyżej będzie mniej ofiar.
– A co z mediami? – były premier chciał pokazać swoje wątpliwości.
Przedstawiciel rady i jednocześnie gospodarz wybuchnął głośnym śmiechem.
– Binjaminie rozumiem, że Efraim Halewi w Tel Awiwie mógłby wyrazić taką wątpliwość, ale ty chyba jesteś bardziej wtajemniczony.
– Mimo wszystko, ktoś może z czymś wyskoczyć na wizji.
– Nikt nie wyskoczy z niczym odbiegającym od naszej linii. Poza tym mamy już napisaną Ustawę Patriotyczną, czyli Zjednoczenie i umacnianie Ameryki przez zapewnienie odpowiednich narzędzi niezbędnych do przechwytywania i utrudniania działań terrorystycznych 2001. Kongres przyjmie ją po dwóch tygodniach od zamachów. A co do mediów. Od dwóch miesięcy wszyscy od portierów do redaktorów naczelnych przygotowują się do tej kampanii.
– Jakiej kampanii?
– Wojna z terrorem.
– Tak, wszystkie agencje muszą być przygotowane.
– Na co? Na setki świadków? Na amatorsko nagrywane filmy?
– Jak najbardziej.
– A co powie na to świat?
– Co ma powiedzieć? Do ataku! Zabić każdego w turbanie. Kto nie jest z nami, to terrorysta.
– Jeśli padną pytania?
– Od kogo? Od brytyjskich kuzynów, od Niemców? Są albo będą wtajemniczeni. Francja się dostosuje.
– A Rosja?
– Kogo obchodzi, co powie Rosja.
– Chiny...
– Chińczycy mają montować nasze badziewie, biorąc dwa centy za godzinę i nie zadawać pytań. Zadba o to partia.
– Na pewno padną jakieś oficjalne pytania.
– Poradzimy sobie. To znaczy, chciałem powiedzieć, że prezydent sobie poradzi.
– A tak na przyszłość...
– Co takiego profesorze?
– Proszę pochwalić kucharza. Czy dzisiaj też będzie jagnięcina?