Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

13. Poprzeczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

13. Poprzeczna - ebook

Gdy świat wydaje się kompletnie pozbawiony sensu, a codzienność karmi cię jedynie rozczarowaniami, kiedy nie umiesz znaleźć celu i tłumisz w sobie pragnienie szczęścia, być może w najczarniejszej godzinie odnajdziesz swoją ścieżkę.

Agata, Zosia i Klaudia, trzy nastolatki z Anina, są tak różne, że trudno uwierzyć, by ich drogi mogły się kiedyś zejść. Połączy je jednak wspólne marzenie. A wszystko za sprawą pewnego snu.

Nowa powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk pokazuje trudne meandry dojrzewania do przyjaźni, poszukiwanie szczęścia oraz nie zawsze różową codzienność nastolatek.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7628-5
Rozmiar pliku: 808 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

13. POPRZECZNA

Przez otwarte okno napły­nął nie­po­ko­jący zapach jesieni. Choć było już pew­nie po dzie­sią­tej, w pokoju, z powodu wyso­kich drzew ota­cza­ją­cych dom, jak zwy­kle pano­wał pół­mrok. Agata prze­krę­ciła się na drugi bok i nacią­gnęła koł­drę na głowę. Zanim ponow­nie uśnie, przy­po­mni sobie prze­rwany wła­śnie sen: na obi­tym bla­chą stole w jasno oświe­tlo­nym pomiesz­cze­niu przy­po­mi­na­ją­cym pro­sek­to­rium leży cał­kiem naga dziew­czyna. Ni­gdzie nie widać ran ani krwi, jej twarz ema­nuje jakimś dziw­nym spo­ko­jem, a dłu­gie blond włosy spa­dają poza kra­wędź blatu. Agata ma nie­od­parte wra­że­nie, że jest ona żywa i mar­twa jed­no­cze­śnie, że za chwilę otwo­rzy oczy i wycią­gnie do niej rękę.

„Muszę tro­chę przy­sto­po­wać z hor­ro­rami!” – myśli, zwi­ja­jąc się w kłę­bek.

Chwilę póź­niej zasy­pia.

Nikogo nie obcho­dzi, że wsta­nie dopiero po połu­dniu.

Książki, jak nie­cier­pliwi żoł­nie­rze, usta­wione rów­niutko i pogru­po­wane tema­tycz­nie, są już gotowe. Mate­ma­tyka obok fizyki i che­mii, potem bio­lo­gia i geo­gra­fia, za nią języki, wresz­cie histo­ria. Każ­demu pod­ręcz­ni­kowi towa­rzy­szy gruby zeszyt w kolo­ro­wej okładce, pod­pi­sany sta­ran­nym, rów­nym, wciąż nieco dzie­cin­nym pismem. Zosia lubi szkołę i lubi się uczyć. Na­dal cie­płe i sło­neczne, ostat­nie dni waka­cji nastra­jają ją pogod­nym opty­mi­zmem. Zresztą nie ma żad­nego powodu do paniki, to dopiero druga klasa.

Rzut oka na pokój: łóżko poście­lone, kubek z resztką wczo­raj­szej her­baty zanie­siony do kuchni, czy­tana wie­czo­rem książka, _Zemsta_ Fre­dry, lek­tura obo­wiąz­kowa w przy­szłym roku szkol­nym, otwarta czeka na biurku. Tym­cza­sem trzeba wypro­wa­dzić psa i zro­bić zakupy. Na stole w kuchni leży kartka, skre­ślona pośpiesz­nie przez matkę, i pięć­dzie­siąt zło­tych. Godzinę póź­niej w tym samym miej­scu znajdą się para­gon i reszta wyli­czona co do gro­sza, spra­wunki zaś zostaną scho­wane do sza­fek i lodówki. Niczego spoza listy Zosia sobie nie kupi.

W rytm gło­śnej muzyki Klau­dia tań­czy przed lustrem. Uma­lo­wana, wygląda na wię­cej niż czter­na­ście lat. Obci­sły swe­te­rek w kolo­rze zie­lo­nym, ledwo dopięty na biu­ście i odsła­nia­jący pępek oraz, nie­stety, kilka kilo­gra­mów nad­wagi, które chyba nie są dla niej pro­ble­mem, ostro kon­tra­stuje z krótką, zja­dli­wie żółtą spód­nicą. Poły­sku­jąca spinka _à la_ jablo­nex i podobny długi klips w jed­nym uchu (dru­gie zasło­nięte jest wło­sami) dopeł­niają cało­ści. Klau­dia patrzy na sie­bie zado­wo­lona. Poka­zuje język, jakby ćwi­czyła przed spo­tka­niem kogoś, na kim chce wywrzeć wra­że­nie, kto ma zro­zu­mieć, że z Klau­dią nie pój­dzie mu łatwo, że musi się posta­rać. Bar­dzo posta­rać. A wtedy, kto wie, może…?

*

Na foto­gra­fii kla­so­wej zro­bio­nej nie­spełna rok wcze­śniej żadna nie przy­po­mina jesz­cze tej osoby, którą wkrótce miała się stać. Wszy­scy zapo­mnieli, wrzu­ciw­szy zdję­cia na dno nie­po­sprzą­ta­nych szu­flad, że Agata miała wtedy na sobie schludny poma­rań­czowy T-shirt! Od dawna ubiera się wyłącz­nie na czarno; tylko w poszar­pane czarne pod­ko­szulki, poszar­pane czarne spodnie i poszar­pane czarne swe­try. Wtedy miała włosy koloru ciemny blond – teraz czarne, wpa­da­jące w gra­nat, z długą, zakry­wa­jącą oczy grzywką. I na doda­tek uśmie­chała się do obiek­tywu! Co ją, do licha, tak roz­ba­wiło? Czyżby foto­graf powie­dział coś śmiesz­nego? Na pewno nikt już tego nie pamięta. To był zwy­kły dzień, taki spęd pod jedną ścianę na godzi­nie wycho­waw­czej. Facet po pro­stu chciał sobie doro­bić, a przez przy­pa­dek zare­je­stro­wał coś, a raczej kogoś, kogo już nie ma.

Wtedy Agata nie była jesz­cze naj­bar­dziej znie­na­wi­dzoną, naj­bar­dziej pyskatą i zło­śliwą uczen­nicą w całej szkole. Była po pro­stu Agatą Wro­tek z I b. Teraz wystar­czy powie­dzieć „Agata” i już wia­domo, o kogo cho­dzi. Nauczy­ciele, zbli­ża­jąc się do klasy, biorą głę­boki oddech i przy­po­mi­nają sobie całą swoją wie­dzę psy­cho­lo­giczną, ale to i tak nie wystar­cza. Zawsze się oka­zuje, że mają jej za mało. Nie ma dnia, by Agata nie roz­pę­tała burzy. Zaczyna się na ogół nie­win­nie: jakieś pyta­nie doty­czące prze­ra­bia­nego tematu, a potem ner­wówka, krzyki, afera.

Nikt z klasy nie pró­bo­wał zgłę­biać feno­menu Agaty. Przy­zwy­cza­ili się i już. Jest czę­ścią kra­jo­brazu, jak komin ZWAR-u przy Poża­ry­skiego. Sie­dzi sama, w ostat­niej ławce, z głową opartą na dłoni, sku­piona, przy­cza­jona, uważna. Z nikim się nie kum­pluje, jakoś tak wyszło. Wła­ści­wie powinni być jej wdzięczni, że sobie jeź­dzi po bel­frach, ale to się czę­sto obraca prze­ciwko kla­sie. Zde­ner­wo­wany nauczy­ciel traci luz i od razu chce się mścić. Jak? Wia­domo: dostają wię­cej prac domo­wych, mają czę­ściej kart­kówki, powtó­rze­nia, odpy­ty­wa­nie.

Wszel­kie próby napra­wie­nia Agaty, jeśli ktoś w ogóle chciałby się wysi­lić, speł­złyby na niczym. Z nią nie da się poga­dać. Od razu się najeża i krzy­czy. Zresztą więk­szość klasy już i tak się do niej nie odzywa, a jej jest chyba wszystko jedno. Zamknęła się i nastro­szyła kolce, żeby nikt nie pró­bo­wał. I tak jest dobrze.

To zdję­cie z pierw­szej klasy poka­zuje, że Klau­dia kie­dyś cze­sała się w kucyki! Tego też już pew­nie nikt by sobie nie mógł przy­po­mnieć. Z dołecz­kami w zaró­żo­wio­nych policz­kach wyglą­dała naj­wy­żej na jede­na­ście lat. Może zain­spi­ro­wała ją Brit­ney Spe­ars, choć ona rów­nie szybko porzu­ciła pozę grzecz­nej dziew­czynki. Klau­dia, kie­ru­jąc się modą, ale jesz­cze bar­dziej swoją naturą uwo­dzi­cielki, nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że okres słod­kiego, nie­win­nego dziew­czątka ma już za sobą. Zresztą ni­gdy sie­bie takiej nie lubiła. Zawsze ją cią­gnęło do chło­pa­ków, od naj­wcze­śniej­szych lat. Lubiła prze­by­wać w ich towa­rzy­stwie, ocie­rać o nich, cało­wać się, obna­żać. Pozba­wiona skrę­po­wa­nia, była łatwym łupem, choć sama ni­gdy się za taki nie uwa­żała. Sądziła, że to ona roz­daje karty.

Dzie­wicą prze­stała być w pią­tej kla­sie, tro­chę przy­pad­kiem, tro­chę z wyra­cho­wa­nia. Snuł się za nią taki jeden, w sumie sąsiad. Strasz­nie ją krę­ciło, że był już w liceum. Wła­ści­wie doro­sły. Zawsze, kiedy go spo­ty­kała na podwórku, zatrzy­my­wał się i pró­bo­wał jej dotknąć. Czuła takie przy­jemne gorąco. Marzyła, żeby ją zabrał w jakieś piękne miej­sce, do kina, do parku albo na lody, żeby ją cało­wał, mówił, że ją kocha. Poszłaby za nim wszę­dzie.

I wresz­cie stało się: spo­tkali się na scho­dach do piw­nicy. Ona poszła po ziem­niaki, on, niby roz­ma­wia­jąc, razem z nią. Naj­pierw się cało­wali. Pach­niał piwem i papie­ro­sami, zdarł z niej bluzkę i zaczął mię­to­sić piersi, chyba zdzi­wiony, że się mu nie opiera. Trwało to wszystko dwie, trzy minuty. Zro­bił swoje i wyszedł, jakby go ktoś gonił, a ona została z bólem kro­cza, krwa­wie­niem i setką pytań, na które ni­gdy nie odpo­wie­dział.

Zosia wła­ści­wie wcale się nie zmie­niła. Ten sam kolor wło­sów, ten sam styl ubie­ra­nia, deli­katny uśmiech. Tylko że oni już wie­dzieli, co kryje się za tym uśmie­chem. Jak znie­wala on doro­słych, a wku­rza całą resztę. Jesz­cze przed pierw­szym seme­strem zro­zu­mieli, że Zosia sta­nie się ich wiecz­nym wyrzu­tem sumie­nia. Uosa­biała wszystko, czym nie byli: grzeczna, bez nało­gów, nie ury­wała się z lek­cji, zawsze przy­go­to­wana, pedantka. I jeśli Aga­cie wyba­czali jakoś jej hardy cha­rak­ter, który mie­ścił się w gra­ni­cach sze­roko rozu­mia­nej normy, Zosia była kimś, kogo nie tra­wili. Nie można robić wszyst­kiego dobrze! Zresztą, co zna­czy: dobrze? Jeśli ist­nieją jakieś zasady nor­mal­nego zacho­wa­nia, to jest oczy­wi­ste, że na dru­gie śnia­da­nie nie przy­nosi się do szkoły karotki, tylko colę (ewen­tu­al­nie light) albo red bulla, że kupuje się w szkol­nym auto­ma­cie na dużej prze­rwie batona albo w skle­pie naprze­ciwko chipsy, a nie zjada przy­nie­sioną z domu kanapkę z pum­per­ni­kla z bia­łym serem, w dodatku zapa­ko­waną w papier! Kto dziś zawija kanapki w papier?!

Przez całą pierw­szą klasę Zosia ni­gdy nie miała butów na obca­sie ani obci­słej bluzki. Ubie­rała się dość kosz­mar­nie, co powo­do­wało, że dziew­czyny nie miały z nią o czym gadać – oczy­wi­ście gdyby któ­raś chciała się zli­to­wać. Żadna nie chciała. Spo­ty­kały się cza­sami w klo­pie, kiedy pró­bo­wała prze­drzeć się przez chmury dymu z ich papie­ro­sów. Uni­kała tego, jak mogła, bo nie była aż tak głu­pia, żeby nie czuć ich peł­nych dez­apro­baty spoj­rzeń. Ale w końcu sama się o to pro­siła. Odsta­wała od reszty, widać taki był jej spo­sób na życie.

Jeśli ktoś stoi w kontrze do wszyst­kich, musi być albo bar­dzo silny, albo bar­dzo głupi. I pomy­śleć, że nawet ją wybrali w pierw­szej kla­sie na prze­wod­ni­czącą! Teraz już nie popeł­nili tego błędu. Wtedy, rok temu, byli jesz­cze tak naprawdę zahu­ka­nymi szó­sto­kla­si­stami, któ­rzy dopiero zaczęli gim­na­zjum, teraz dla jaj wybiorą Klau­dię. Dosta­nie wię­cej niż połowę gło­sów. Wycho­waw­czyni będzie zszo­ko­wana:

– Co macie do zarzu­ce­nia Zosi? – zapyta. Nic.

Po pro­stu jej nie lubią.

Agata nie­na­wi­dzi przy­jęć. Tych wszyst­kich ćwier­ka­ją­cych cioć i babć, tar­mo­szą­cych ją za włosy i doma­ga­ją­cych się czu­ło­ści. Ale to chyba nie jest przy­ję­cie? Przy dłu­gim, pustym stole sie­dzi kil­ku­na­stu mil­czą­cych, zasty­głych w bez­ru­chu męż­czyzn. Ubrani na czarno, w płasz­czach i kape­lu­szach, nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­trują się w prze­strzeń, jakby na coś cze­kali. Zupeł­nie nie zwra­cają uwagi na nagą dziew­czynę z dłu­gimi jasnymi wło­sami, sie­dzącą naprze­ciwko Agaty.

Agatę krę­puje nagość dziew­czyny, która mil­cząca i nie­po­ru­szona patrzy na nią bez­na­mięt­nie. Agata chce coś powie­dzieć, ale głos więź­nie w gar­dle, pró­buje wstać, lecz ciało jest jej cał­ko­wi­cie nie­po­słuszne. Może tylko omia­tać pomiesz­cze­nie spa­ni­ko­wa­nym wzro­kiem, bez­rad­nie szu­ka­jąc pomocy. Chcia­łaby zro­zu­mieć, co to za miej­sce i jak się tu zna­la­zła, ale olbrzy­mia jasna sala bez okien i drzwi nie daje żad­nej odpo­wie­dzi.

„Umar­łam? Kiedy?” – zasta­na­wia się, ale to głu­pie, bo nie pamięta, żeby cho­ro­wała, nie może też sobie przy­po­mnieć żad­nego wypadku i wresz­cie, wciąż śniąc, odzy­skuje spo­kój: to sen. Znów ten sen o jasno­wło­sej dziew­czy­nie.

Co zna­czy?

Czy sny w ogóle coś zna­czą?

Klau­dia zaciąga się papie­ro­sem i macha­jąc gwał­tow­nie ręką, pró­buje skie­ro­wać dym w stronę okna. Matka ma węch jak char­cica, znów będzie awan­tura. Ale Klau­dia dawno już prze­stała się przej­mo­wać jej krzy­kami. Zresztą do per­fek­cji ma opa­no­waną metodę roz­bra­ja­nia min. Choćby odczu­wała nie wia­domo jaki wstręt, zawsze się prze­może i rzuci matce na szyję:

– Dobrze, że już jesteś! Przy­tul mnie! – łasząc się do matki, zała­twi wszystko, wci­śnie każdy bajer. – Pamię­tasz, jak byłam twoją malutką córeczką? – i tak dalej, aż do mdło­ści. W grun­cie rze­czy matka chyba tylko na to czeka. Cza­sami jed­nak nasta­wia się na czuj­ność i musi tro­chę powar­czeć. Może myśli, że na tym polega wycho­wa­nie? Wtedy jest trud­niej, ale i tak Klau­dia zawsze postawi na swoim. Trzyma matkę z dala od prawdy o sobie, dla jej wła­snego dobra. Zresztą z nią nie da się poga­dać, jest zawsze zmę­czona, cią­gle po noc­nym dyżu­rze w szpi­talu, a przed robotą w pry­wat­nym domu opieki, wciąż senna i wła­ści­wie marzy tylko o tym, żeby móc wresz­cie wsko­czyć pod koc. Życie córki mało ją inte­re­suje. Prze­śpi się tro­chę, albo i nie, i już znowu gdzieś leci. Cią­gle jej nie ma. I luz.

Klau­dia psika w każdy kąt aero­zo­lem o zapa­chu kon­wa­lii, by zabić zapach tyto­niu. Robi to dosłow­nie w ostat­niej chwili. Kilka sekund póź­niej matka dzwoni do drzwi. Obju­czona rekla­mów­kami, z miną ska­zańca idą­cego na ścię­cie, stoi w drzwiach, patrzy na córkę zmę­czo­nym wzro­kiem i bez słowa wzdy­cha, myśląc zapewne o ster­cie brud­nych naczyń w zle­wie, nie­po­ście­lo­nych łóż­kach, zupie, którą trzeba będzie ugo­to­wać.

„Dla­czego w niej nie ma w ogóle rado­ści życia? – zasta­na­wia się Klau­dia. – Wygląda tak staro, powinna coś ze sobą zro­bić!”.

Maria Kleszcz zdej­muje buty i wnosi zakupy do kuchni.

Cią­gnie się za nią nie­przy­jemna, ostra woń szpi­tala.

– Ciężki dyżur? – sły­szy.

Nie wia­domo czemu, wydaje jej się to nie­sto­sowne. Każdy jest ciężki. Zwłasz­cza na chi­rur­gii, córka pie­lę­gniarki nie powinna zada­wać takich pytań. Nabiera powie­trza, by odpo­wie­dzieć, jed­nak tylko kiwa głową.

– Wybie­rasz się gdzieś? – pyta.

Klau­dia przy­po­mina sobie o klip­sie. Ściąga go pośpiesz­nie.

– Eee, nie. Tak tylko przy­mie­rza­łam.

Matka nie lubi, żeby się stroić bez oka­zji. Naj­chęt­niej widzia­łaby ją prze­pa­saną far­tu­chem, przy kuchni. Ale Klau­dia nie pozwoli się zago­nić do garów, nie da sobie znisz­czyć życia, co to, to nie!

Led­wie matka przy­łoży głowę do poduszki, ona wyśliź­nie się bez­sze­lest­nie z domu i poje­dzie do Pro­me­nady.

Z wypie­kami na twa­rzy Zosia koń­czy czy­tać _Zemstę_. Tro­chę żałuje, że nie będzie miała komu opo­wie­dzieć o wra­że­niach. Bo _Zemsta_ jej się naprawdę podoba! Pod­czas lek­tury wyobraża sobie boha­te­rów, ich pozy, gesty. Każda rola to jak pre­zent dla aktora. W domu nikt by tego nie zro­zu­miał, tu liczą się tylko rze­czy wymierne, a przed­mioty ści­słe są abso­lut­nym prio­ry­te­tem.

W szkole tym bar­dziej nie można się z niczym wychy­lić. Na każ­dym kroku jesteś pod ostrza­łem. Kole­dzy wszystko biorą do sie­bie i nawet kiedy na lek­cji dzieje się coś inte­re­su­ją­cego, trzeba ukry­wać swoje zaan­ga­żo­wa­nie, bo wcze­śniej czy póź­niej obróci się to prze­ciwko tobie.

Zosia powoli uczy się szkol­nej stra­te­gii i tak­tyki. Rok już zmar­no­wała, ufa­jąc, że, jak ją zawsze uczyli rodzice, w gru­pie można być sobą. Cie­kawe, skąd oni czer­pali tę wie­dzę, bo ona przez pierw­szy rok gim­na­zjum miała wiele oka­zji, aby prze­ko­nać się, że nie można. Przy­sto­so­wa­nie do klasy idzie jej wol­niej, niżby nale­żało. Praw­do­po­dob­nie nie jest tak dobrą aktorką, jak by chciała. Ale chyba jedno z dru­gim nie musi iść w parze; gdyby tak było, żaden aktor nie mógłby być praw­do­mówny, a więk­szość kole­gów z jej klasy powinna mieć talent aktor­ski.

Zosia jesz­cze nie wie, czy ma talent. Tym­cza­sem to tylko nie­śmiałe marze­nie, które kieł­kuje powoli, niczym roślina na nie­go­ścin­nym grun­cie; mocne posta­no­wie­nie, że zaraz na początku wrze­śnia w tajem­nicy przed rodzi­cami zapi­sze się do kółka teatral­nego. Dotyka dłońmi pło­ną­cych policz­ków i drży na myśl, że wła­śnie po raz pierw­szy w życiu wstę­puje na ścieżkę kłam­stwa i nie ma poję­cia, dokąd ją ona zapro­wa­dzi.

Roz­waża kon­se­kwen­cje, bo wie, że każdy wybór obfi­tuje w różne, cza­sem trudne do prze­wi­dze­nia skutki. Z jed­nej strony chcia­łaby dowie­dzieć się, że ma talent, zostać przy­jęta do teatru szkol­nego, grać role, choćby i dru­go­pla­nowe, z dru­giej jed­nak boi się, że nie spro­sta zada­niu, że wcze­śniej czy póź­niej to się wyda przed rodzi­cami i będzie musiała sto­czyć bata­lię z sil­niej­szym od sie­bie wro­giem.

Zdzi­wiła się, bo pierw­szy raz pomy­ślała o rodzi­cach jako o wro­gach. Wie, że ich tym krzyw­dzi, ale czuje, że nie ma innego wyj­ścia i bar­dziej niż gniewu rodzi­ców boi się tego, że jej nie przyjmą.

Choć jest już zmę­czona duszną atmos­ferą powra­ca­ją­cego snu, Agata nie zamie­rza jesz­cze wsta­wać. Nie ma po co ani dla kogo, nie ma nic do roboty i nic jej się nie chce. Wstać, żeby bez sensu snuć się po domu? Bez­na­dziejna opcja. W dodatku, sta­ty­stycz­nie bio­rąc, jest wyklu­czone, żeby przy­śnił jej się jakiś ciąg dal­szy, kolejny odci­nek hor­roru o tajem­ni­czej blon­dynce i męż­czy­znach ubra­nych na czarno. Agata otwiera oczy, pró­buje prze­nik­nąć sym­bo­likę snu. Kim może być dziew­czyna? Złym duchem? Może anio­łem? Zapo­wiada dobre czy złe wyda­rze­nia?

Agata spo­dziewa się zawsze naj­gor­szego. To jej metoda na życie, zresztą wie­lo­krot­nie spraw­dzona. Jak wtedy, kiedy tata zgi­nął w wypadku, a matka zapew­niała ją, że ni­gdy, przeni­gdy nie będzie mieć nowego taty. Agata miała wtedy zale­d­wie pięć lat, ale dokład­nie pamięta tamte przy­sięgi. Zaufała matce. Błąd. Teraz już wie, że nikomu nie można ufać, zwłasz­cza w spra­wach naj­waż­niej­szych, bo matka oczy­wi­ście ją zdra­dziła. Zna­la­zła jej nowego tatu­sia. Trzeba przy­znać, że nie od razu, fakt, ale czy to ma jakie­kol­wiek zna­cze­nie? Czy zda­wała sobie sprawę, że Aga­cie świat się tego dnia zawa­lił? Że nic już ni­gdy nie będzie takie samo?

Miała zale­d­wie osiem lat. W tym wieku wie­rzy się we wszystko, a tu nagle dowie­działa się, że jej tatuś nie był nie­za­stą­piony. W dodatku kazano jej jesz­cze poko­chać tego nowego, jakby był tam­tym! Matka i babka naj­pierw proś­bami, potem groźbą zmu­szały ją do uda­wa­nia miło­ści, któ­rej nie czuła i ni­gdy nie poczuje już do nikogo.

I co z tego, że mieszka w tym szpa­ner­skim domu? Że pławi się w luk­su­sach? Wola­łaby żebrać na ulicy, odda­łaby wszystko, byle tylko cof­nąć czas. Ucie­kała parę razy, ale ni­gdy nie była dość sprytna. Zawsze w końcu ją wytro­pili i po krót­kim uczu­ciu ulgi, że nic jej się nie stało, zaczy­nali wymówki, które prze­cho­dziły w kłót­nie, koń­czące się zwy­kle szar­pa­niną. Agata wie, że opie­kun prawny nie ma prawa uży­wać prze­mocy wobec dziecka i może dobra­łaby mu się do skóry, ale wtedy matka pew­nie by ją zabiła.

Bo naj­gor­sze jest to, że matka go chyba kocha! Jak można kochać kogoś takiego?! Mię­śniaka z byczym kar­kiem o spoj­rze­niu gibona, który mówi: „poszłem”, „przy­szłem”, „dzi­siej”, „wczo­rej”, „w każ­dy­mądź razie”.

Agata chęt­nie by go otruła. I pew­nie kie­dyś to zrobi. Przy­jem­nie jest wyobra­żać sobie, jak gru­bas zwija się w bole­ściach, patrzy na nią i jęczy o ratu­nek. A ona uśmie­cha się wład­czo, sta­wia mu stopę na wzdę­tym brzu­chu i wresz­cie czuje ulgę, bo wie, że dzięki niej świat stał się odro­binę lep­szy.

Jest tylko jeden pro­blem: gdy już naj­gor­sze zło świata zosta­nie napra­wione, co zrobi z małym Gibo­nem? Bo matka i duży Gibon zro­bili sobie dzie­ciaka. I choć jest to naj­bar­dziej roz­piesz­czony, roz­wrzesz­czany i naj­wstręt­niej­szy mały gibon świata, Agata rozu­mie, co zna­czy stra­cić ojca w wieku pię­ciu lat.

Lituje się więc nad gno­jem i na razie odpusz­cza jego sta­remu.

Ostroż­nie, żeby nie obu­dzić matki, Klau­dia wymyka się z domu. Musi się śpie­szyć, bo o wpół do jede­na­stej umó­wiła się z Agnieszką na przy­stanku Tra­wia­sta, a jest już dwa­dzie­ścia osiem po. Aga poczeka, nie ma obawy, gorzej z auto­bu­sem. Klau­dia bie­gnie w górę kładki nad ulicą Cze­cha, wciąż patrząc na auto­bus, który rusza z poprzed­niego przy­stanku, jakby chciała go zakląć. Jesz­cze tylko zbiec ze scho­dów i dopaść 125. Aga poga­nia ją, posta­wiw­szy jedną nogę na schodku auto­busu. Wresz­cie są w środku, Klau­dia, wykoń­czona bie­giem, oddy­cha głę­boko.

– Sorry, siła wyż­sza… – dyszy.

– Nie­kie­pawy kol­czyk – zauważa Agnieszka.

– Klips.

Klau­dia zdej­muje klips i podaje Agnieszce, która natych­miast zakłada go na swoje ucho.

– I jak?

– Super.

– Poży­czam.

– Aha.

Klau­dia krzywi się nie­znacz­nie i tro­chę żałuje, że zde­cy­do­wała się pochwa­lić klip­sem matki, bo teraz to Agnieszka będzie go nosić w Pro­me­na­dzie, w dodatku nie ma pew­no­ści, czy kie­dy­kol­wiek zwróci. Słowo „poży­czam” nie sąsia­duje w jej języku z „oddam”.

Dziew­czyny wysia­dają przy pętli tram­wa­jo­wej na Gocławku i prze­cho­dzą na drugą stronę ulicy. Zawsze robią taką rundkę. Naj­pierw idą do Reala. To nie ta klasa co Pro­me­nada, za to pra­wie zawsze udaje się coś zwę­dzić: jakiś baton, małe chipsy, cze­ko­ladę. Nie­raz nawet coś kupią dla nie­po­znaki, ale pew­nie nie tym razem, zresztą skąd cią­gle na wszystko brać kasę?

Roz­glą­dają się za koszy­kami i mie­szają z tłu­mem. Mimo wcze­snej godziny w super­mar­ke­cie jest mnó­stwo klien­tów.

Zwa­bieni pro­mo­cjami arty­ku­łów szkol­nych grze­bią w wiel­kich meta­lo­wych koszach. Dziew­czyny bez zain­te­re­so­wa­nia oglą­dają zeszyty, waka­cje się jesz­cze nie skoń­czyły. Agnieszka bie­rze w końcu pierw­szy z brzegu i wrzuca do koszyka Klau­dii.

Agata leży na łóżku i gapi się w sufit. Mogłaby wstać, ale po co? Mogłaby prze­krę­cić się na drugi bok, ale to też jest bez sensu. Nikt od niej niczego nie chce. Ona sama nic od sie­bie nie chce. Jest dwu­na­sta. Jedyny plus tej sytu­acji to to, że jesz­cze długo nikogo nie będzie w domu.

Nuda.

Beton.

Kwas.

Zosia już od dawna ma wymy­śloną karierę: zosta­nie leka­rzem. Tak posta­no­wili rodzice razem z bab­cią. Oni wszy­scy są leka­rzami, Zosia pój­dzie w ich ślady. Może pozwolą jej samo­dziel­nie wybrać spe­cja­li­za­cję, a może w tym też ją wyrę­czą.

Tylko że Zosia nie chce być leka­rzem. Mówiła im o tym wie­lo­krot­nie, zwłasz­cza kiedy była mała. Teraz nie znaj­duje w sobie siły na pole­miki. Tym­cza­sem za kilka dni zacznie drugą klasę gim­na­zjum. Trzeba powoli zasta­na­wiać się nad wybo­rem liceum. Zosia sztyw­nieje na myśl o tym, że rodzice znów posta­no­wią o wszyst­kim sami, jej pozo­sta­wia­jąc zale­d­wie akcep­ta­cję swego jedy­nie słusz­nego wyboru.

Chcia­łaby kogoś popro­sić o radę, o pomoc. Chcia­łaby komuś się wyga­dać, nawet pochli­pać w czy­jeś ramię, ale zupeł­nie nie ma komu. Zresztą, gdyby ktoś taki nawet się zna­lazł, uzna­łaby zapewne wła­sne pro­blemy za zbyt błahe, by mu zaprzą­tać nimi głowę, uważa bowiem, że nie należy obno­sić się ze swo­imi tro­skami; wysta­wia­nie ich na widok publiczny zawsze ją zawsty­dzało.

Dla­tego, gdy już wykona wszyst­kie pole­ce­nia z kartki, usią­dzie z książką w ogro­dzie i pogrąży się w świe­cie fik­cji, by uciec przed samą sobą.

Klau­dia z Agnieszką krążą po Pro­me­na­dzie. Nabrały całe narę­cza szmat w H&M, może coś się uda prze­my­cić pod wła­snymi ciu­chami? A jeśli nawet nie, to już samo przy­mie­rza­nie jest super. Dziew­czyny śmieją się do roz­puku albo kiwają z uzna­niem gło­wami. Udają, że zapo­mniały, ile mają na kar­cie. Zero, bo prze­cież żadna nie ma karty, ale w końcu to szcze­gół. Pro­me­nada pozwala im zasma­ko­wać lep­szego świata, daje wra­że­nie doro­sło­ści, która jest dla nich już od dawna niczym świa­tełko w tunelu. Chcia­łyby zasnąć i obu­dzić się na swo­jej osiem­na­stce, od razu wejść w to pasmo rado­snych dni, kiedy nie będzie już szkoły, codzien­nego gde­ra­nia sta­rych, cią­głego braku hajsu, odpo­wia­da­nia, dokąd się idzie, po co i kiedy się wróci, czego zresztą i tak nie ma się zamiaru dotrzy­mać. Tęsk­nią do chwili, kiedy będą już wolne. Kiedy będą mogły wszystko.

Klau­dia jest tro­chę zdzi­wiona, że Agnieszka chce się z nią w to bawić. Aku­rat ona. Wszy­scy wie­dzą, że jej sta­rzy mają forsy jak lodu, ona też ni­gdy nikomu nie wisi ani zeta. Mogłaby sobie zna­leźć lep­sze towa­rzy­stwo, taką Patry­cję na przy­kład. Ale wybrała Klau­dię. No, super i w ogóle. Przy­naj­mniej ni­gdy nie bra­kuje do piwa. Imprezy u niej też są nie­złe. Coś jed­nak w tym wszyst­kim jest nie halo, ale na razie Klau­dia jesz­cze nie wie co.

Agata wstaje i prze­ciąga się leni­wie. Wygląda przez okno. Niczego nie ocze­kuje, jak co dzień patrzy na nie­po­ko­jący dom naprze­ciwko. Mieszka tu pra­wie od roku i ma podej­rze­nia, że dzieje się tam coś dziw­nego. Bo wła­ści­wie nic się nie dzieje.

Dom musi być dość stary, zbu­do­wany w stylu, w jakim się teraz nie buduje, choć gdyby się dobrze przyj­rzała, zna­la­złaby pokre­wień­stwo archi­tek­to­niczne mię­dzy domem Gibona a tym sto­ją­cym po dru­giej stro­nie ulicy. Oby­dwa mają pro­ste linie, mini­mum ozdob­ni­ków, żad­nych kolu­mie­nek, kolo­ro­wych dachó­wek, okie­nek na stry­chu i pół­okrą­głych bal­ko­ni­ków. Ich dom jest więk­szy. Gibon kupił dwie połówki bliź­niaka i zro­bił z tego jeden han­gar, pla­nuje nawet lądo­wi­sko dla heli­kop­te­rów na dachu, ale na razie nie doszedł jesz­cze do tego stop­nia per­wer­sji. Cho­ciaż, gdyby spró­bo­wał, sąsie­dzi może by go zlin­czo­wali i ona mia­łaby wresz­cie spo­kój.

Dom po dru­giej stro­nie ulicy jest naj­bar­dziej ponu­rym domem, jaki można sobie wyobra­zić. Agata ni­gdy nie widziała tam ludzi. Cza­sem przez grube zasłony i żalu­zje prze­bija nikłe świa­tło sła­bej żarówki, to wszystko. Żad­nych wor­ków ze śmie­ciami, żad­nych dostaw pizzy, nikt nie kosi trawy w ogro­dzie, nie otwiera bramy, nie par­kuje przed domem. Ze swoim umi­ło­wa­niem hor­ro­rów Agata zasie­dliła to dziwne miej­sce duchami albo tajem­ni­czą sektą. Wyobraża sobie, że kie­dyś odkryje mroczny sekret, może nawet nakręci film o zło­wiesz­czym domu i jego ukry­wa­ją­cych się przed świa­tem miesz­kań­cach? Na razie jed­nak nie wie, od czego zacząć. Sta­nie w oknie w końcu ją nudzi i po kilku minu­tach Agata odcho­dzi.

Gdyby wytrzy­mała tro­chę dłu­żej, zoba­czy­łaby, jak brama ponu­rego domu otwiera się nagle, na pod­jeź­dzie par­kuje czarne audi, wysiada z niego męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, z trzy­ma­nej w ręku teczki wyj­muje klu­cze, długo grze­bie nimi w zam­kach, wresz­cie znika w środku.

Tym­cza­sem ona ma już na sobie czarne stringi i czarny sta­nik, zasta­na­wia się wła­śnie, który ze swo­ich czar­nych T-shir­tów wło­żyć. Za chwilę zej­dzie do kuchni, otwo­rzy lodówkę, skrzywi się wymow­nie, bo zemdli ją lekko na widok jedze­nia, wyj­mie więc tylko sok poma­rań­czowy, wypije kilka łyków i pobie­gnie do łazienki zwy­mio­to­wać.

Pies jest dość szka­radny: gruby rudy jam­nik, nie­mal cią­gnący po ziemi wydatny brzuch. W dodatku wabi się Pucek! Zosia wsty­dzi się, ale nie lubi psa babci Hen­ryki. Tym­cza­sem to jej, Zosi, przy­pada rola opie­kunki: codzienne spa­cery, kar­mie­nie, wizyty u wete­ry­na­rza, bo bab­cia, mimo wieku eme­ry­tal­nego, wciąż pra­cuje w szpi­talu. Pies zresztą rozu­mie to po swo­jemu i odnosi się do Zosi z pełną pogardy wyż­szo­ścią, jakby chciał powie­dzieć: „Zro­bię ci tę łaskę i wyjdę z tobą, ale na nic wię­cej nie licz!”. Żad­nych czu­ło­ści, żad­nego mer­da­nia ogo­nem. Tylko krót­kie, chra­pliwe, poga­nia­jące szczek­nię­cie, jeśli Zosia za długo zbiera się do wyj­ścia. Po powro­cie, kom­plet­nie nie czu­jąc wdzięcz­no­ści, Pucek z gło­śnym jękiem pada na swój mate­rac przy kominku w pokoju babci na par­te­rze i zwi­nięty w kłę­bek śpi, cze­ka­jąc na jej powrót.

„Nie będę nosiła żad­nego cho­ler­nego mun­durka!” – myśli Agata, patrząc na swoje odbi­cie w lustrze. Brą­zowa bluza? Zapo­mnij­cie! Nawet jej do ręki nie weź­mie. Tego jed­nego jest pewna. Popar­cie matki ma zapew­nione. I niech star­tują do niej, posta­wią nie­do­sta­teczny z zacho­wa­nia, niech ją pró­bują wywa­lić z budy. Ta myśl wresz­cie ją roz­śmie­sza. W wyobraźni widzi bowiem Gibona, który zajeż­dża swoją wie­śniacką tere­nówką pod same drzwi szkoły i idzie pro­sto do dyrek­torki, dowie­dzieć się: „O co (pip!) cho­dzi z tymi mun­durkami?”.

W takich sytu­acjach Gibon jest nie do wyję­cia, matka zawsze wysyła go do szkoły i to jest super­stra­te­gia. Przy­naj­mniej wtedy Gibon zacho­wuje się jak praw­dziwy ojciec, ale Agata wie, że wcale nie cho­dzi o nią, tylko o to, że ktoś śmie się go cze­piać. Bo jeśli sta­wiają jej jedynkę albo pró­bują zro­bić coś podob­nego, to: „Zawra­cają mu (pip!) głowę, a on (pip!) ma setkę biz­ne­sów! I (pip!) zero czasu na dupe­rele!”.

Swoją drogą, cie­kawe, któ­rego dnia szkoły dyrek­torka zadzwoni do matki? Agatę bawi myśl, jak w grun­cie rze­czy nic jej nie mogą zro­bić, i gdyby była naprawdę zło­śliwa, toby im wykrę­ciła jakiś świń­ski numer. Może jesz­cze to zrobi? Na razie jej się nie chce. Waka­cyjne leni­stwo oka­zało się dość męczące. To codzienne nic­nie­ro­bie­nie, snu­cie się po domu, żeby tylko zabić czas, gapie­nie się w sufit, spa­nie do dru­giej.

W szkole Agata przy­naj­mniej ma poczu­cie wła­snej war­to­ści. Kogoś bul­wer­suje, kogoś obu­rza, ktoś na jej widok czer­wie­nieje z wście­kło­ści. W domu mogłaby rzu­cić się na pod­łogę z wypru­tymi fla­kami, zro­bi­liby po pro­stu nad nią więk­szy krok. Matka unosi tylko brwi, zdzi­wiona, że niby: „Masz już swoje lata, córko, powin­naś się zacho­wy­wać odpo­wie­dzial­nie”. A ona chrzani odpo­wie­dzialne zacho­wa­nie.

W ogóle wszystko chrzani.

Wszystko i wszyst­kich, nawet sie­bie.

Amen.

Klau­dia wraca do domu. 1., 2., 3. Poprzeczna. Zaraz będzie się trzeba zmie­rzyć z kolejną dawką codzien­no­ści:

– Gdzie się włó­czysz całymi dniami? Nie masz nic do roboty? Ja się zaha­ro­wuję, naj­pierw nocny dyżur, potem zakupy, obiad, druga robota, pra­nie, sprzą­ta­nie i znowu do szpi­tala, a ty tylko łazisz po komi­nach! Gdzieś ty wła­ści­wie była?

– U kole­żanki – odpo­wie, bo tak jest naj­pro­ściej, i wyłą­czy się z odbioru. Za każ­dym razem ta sama gadka, zna ją na pamięć.

Włą­cza więc tele­wi­zor i ukrad­kiem zerka na zegar. Jesz­cze godzina. Wytrzy­mać, wytrzy­mać! Matka może smę­dzić w nie­skoń­czo­ność, ale czas jest miło­sierny i zaraz będzie szó­sta. Wresz­cie zamkną się za nią drzwi („Witaj, druga zmiano!”) i Klau­dia znowu będzie wolna aż do jutra. Wie­czo­rem pew­nie jak zwy­kle przyj­dzie Dawid. Może uda mu się sko­ło­wać jakie­goś bełta z barku sta­rych, będą się bawić w tatę i mamę i będzie super. Dawid jest równy, zawsze coś ze sobą przy­nie­sie, a fajki to już na mur. Wie, że ona pali tylko lek­kie z fil­trem. Nie ma jesz­cze osiem­nastki, ale jakoś zawsze mu się udaje w skle­pie. Klau­dia nie rozu­mie jakim cudem. Ale co tam, nie będzie docie­kać, jego sprawa. Mają układ i on go dotrzy­muje. Ona też ze swo­jej strony, chyba że ma okres. Wtedy nie ma bata, nawet gdyby był naj­bar­dziej napa­lony, to nic z tego, bo ona nie zamie­rza szkoły przez bachora prze­ry­wać, jak jej sio­stra. Zresztą Dawid tatu­siem? – Klau­dia zachły­stuje się wła­snym śmie­chem. – W życiu! Jesz­cze tro­chę, rok, dwa, i znaj­dzie sobie praw­dzi­wego spon­sora, wtedy Dawid i inni pójdą w odstawkę. Ma się te zasady. Miło jest być wier­nym, jak się wresz­cie ma komu.

Począ­tek roku szkol­nego to zawsze przy­kra nie­spo­dzianka. Jakoś nie chce się wie­rzyć, że nawet naj­nud­niej­sze waka­cje muszą się jed­nak skoń­czyć. Na początku czło­wiek się tro­chę cie­szy, że spo­tka ludzi z klasy, a potem widzi ich dru­giego, trze­ciego dnia, i to nie jest już żadną pocie­chą. Klamka zapa­dła, zaczęło się odli­cza­nie. Co można zro­bić? Nic, kom­plet­nie nic. Agata dałaby się nawet zahi­ber­no­wać, żeby nie musieć znów tego prze­ży­wać. Sie­dzi znu­dzona w swo­jej ławce, pod­piera się na dłoni i czeka na morały w stylu: „Usiądź pro­sto!”.

Bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia wodzi oczyma po ple­cach kole­gów i kole­ża­nek:

Sebek – kla­sowy idiota, wszystko zmie­nia w żart, sam jest cho­dzą­cym żar­tem: mały, pie­go­waty, z okrą­głą głową i dłu­gimi rękoma. Kiedy tak wyglą­dasz, nikt cię nie będzie trak­to­wał poważ­nie. Seba­stian to zro­zu­miał już dawno i ni­gdy nic nie robi serio.

Karo­lina – „ja-jestem-naj­ład­niej­sza-i-naj­mą­drzej­sza-a-moje-ciu­chy-są-zawsze-z-naj­lep­szych-skle­pów-nie-to-co-wasze”!

Paula – panna obra­żal­ska.

Krzy­siek – podobno coś tre­nuje, i cią­gle ma prze­srane, bo swoje sprawy zała­twia dawa­niem prze­ciw­ni­kom w ryja.

Klau­dia – pro­siak i pro­staczka, głu­pie toto, aż kiszki skręca.

Sła­wek – cią­gle śpi na lek­cjach, bo całe noce gra w _Coun­ter Strike’a_.

Sra­gnieszka – kró­lowa dam­skiego kibla, myśli, że jak jej sta­rzy mają kasę, to może sobie pomia­tać ludźmi.

Zośka – święt­sza od Matki Teresy, z ustami zawsze peł­nymi fra­ze­sów o byciu dobrym, ona musi być naj­lep­sza, bo ina­czej nie pój­dzie do nieba.

Pawe­łek – cie­le­mele, strasz­liwa pomyłka gene­tyczna, kole­żanka wszyst­kich dziew­czyn.

Fra­nek – jedyny nor­malny chło­pak z klasy.

Mar­cin – laluś: kanty, lakierki i mary­narka to jego ulu­biony strój.

I reszta – tło nie­warte nawet wspo­mnie­nia.

Klau­dia roz­gląda się po ludziach. Nie­któ­rzy wciąż jesz­cze z let­nią opa­le­ni­zną, choć lata w tym roku prak­tycz­nie nie było. Dziew­czyny wystro­jone: wyso­kie obcasy, krót­kie spód­niczki, trzeba się poka­zać, póki jesz­cze można, bo prze­cież zaraz się skoń­czy rewia mody. Witaj­cie w mun­dur­lan­dii!

*

Zosia się nie wychyla. Będzie brać przy­kład z reszty. Odtąd dotąd. Żad­nego zgła­sza­nia się na ochot­nika, żad­nych palu­chów w górze, żad­nych pytań dodat­ko­wych i rato­wa­nia klasy wła­sną wie­dzą. Tro­chę się boi, że to może wpły­nąć na jej oceny, ale ryzyko zawsze ist­nieje. Będzie miała oka­zję na kla­sów­kach i przy odpo­wie­dzi.

„Tak trzeba! – powta­rza w myślach. – Tak trzeba!”.

– A wła­ści­wie to kto zde­cy­do­wał, żeby nas oku­tać w te bar­chany? – mam­ro­cze pod nosem Agata.

Wycho­waw­czyni Beata Krupa nie ma goto­wej odpo­wie­dzi. Wyda­wało się jej, że temat został dosta­tecz­nie roz­wał­ko­wany w czerwcu. Rodzice byli za, tym bar­dziej Rada Peda­go­giczna. War­tość wycho­waw­cza mun­dur­ków nie ulega wąt­pli­wo­ści. Mło­dzież się socja­li­zuje, w tym dobrym poję­ciu, zacie­rają się róż­nice spo­łeczne. Dzie­ciaki wresz­cie wyglą­dają schlud­nie.

– Chyba nie będziemy teraz, kiedy mun­durki są już uszyte, dys­ku­to­wać o ich zasad­no­ści? – rzu­ciła obra­żona znad dzien­nika.

– Dla­czego nie? – naci­skała Agata. – Skoro są upiorne? Klasa mil­czała, jed­nak wyjąt­kowo byli po jej stro­nie.

– Co ci się w nich nie podoba? – wycho­waw­czyni wyraź­nie sta­wała do kon­fron­ta­cji.

– Mate­riał, kolor i krój, czyli wszystko. Są uszyte z jakie­goś pośli­zgo­wego pla­stiku, któ­rego żadna bak­te­ria nie będzie chciała tknąć nawet za tysiąc lat, są w kolo­rze kupy (w kla­sie roz­le­gają się ostrożne śmie­chy) i faso­nie, który był może modny w latach sześć­dzie­sią­tych, ale teraz budzi tylko obrzy­dze­nie. Nie uważa pani, że gdyby szkoła trak­to­wała uczniów poważ­nie, powinna zapy­tać o nasze zda­nie w tej kwe­stii?

– Moja droga… – Nauczy­cielka zawie­sza głos, bo w isto­cie nie ma nic do powie­dze­nia. – Pozwo­lisz, że na razie, dopóki nie jeste­ście doro­śli, wasi rodzice i opie­ku­no­wie (szcze­gólny nacisk poło­żyła na opie­ku­nów, żeby zro­bić Aga­cie przy­krość) będą decy­do­wali za was?

– Mojej mamy nikt o zda­nie nie pytał.

– Pew­nie, jak zwy­kle, nie pofa­ty­go­wała się na wywia­dówkę? To co, może mamy do niej wysy­łać spe­cjalne posel­stwo? Zresztą jest demo­kra­cja. Rada Rodzi­ców wybrała ten mate­riał, ten kolor i ten fason, i taki jest obo­wią­zu­jący w naszej szkole model. Decy­zja jest wam znana od kilku mie­sięcy, mie­li­ście czas, żeby się przy­zwy­czaić do tego faktu.

– My tak. A pani miała? – Agata nie ustę­puje.

– O co ci cho­dzi?

– Będzie pani na nie patrzeć przez sześć godzin dzien­nie.

– Na pewno będę wolała patrzeć na mun­durki niż na tę rewię mody, którą mi codzien­nie ser­wu­je­cie! – wyrzuca z sie­bie nauczy­cielka.

Agata, znu­dzona, nie odpo­wie­działa, _de gusti­bus_ i tak dalej, wia­domo, że jej nie prze­kona. Wycho­waw­czyni tro­chę na wyrost poczuła się moralną zwy­cięż­czy­nią, jakby cokol­wiek zostało zała­twione. Tym­cza­sem Agatę roz­śmie­szyła myśl, która jej wła­śnie przy­szła do głowy:

– Szkoła to nie woj­sko ani tym bar­dziej wię­zie­nie i mun­durki muszą zostać znie­sione! – powie­działa po raz pierw­szy, ale by­naj­mniej nie ostatni.

Klasa sie­działa oszo­ło­miona, bo nikt nie wpadł na pomysł, żeby teraz, kiedy klamka zapa­dła już w czerwcu, nagle zacząć się sprze­ci­wiać. Ale więk­szość się ni­gdy nie wychyla. Woli iść potul­nie na rzeź – albo do boju, jeśli ma wia­ry­god­nego przy­wódcę. Agata jed­nak nie była wia­ry­godna. Może w kwe­stii mun­dur­ków, ale tak szybko się nudziła każ­dym pod­ję­tym tema­tem, że szkoda było ener­gii, by ją wspo­ma­gać w tej walce. W dodatku ni­gdy nie kryła, że ma ich wszyst­kich gdzieś. Zresztą jak­kol­wiek by było, zawsze naj­le­piej cze­kać na roz­wój wypad­ków, a potem opo­wie­dzieć się po stro­nie zwy­cięzcy, filo­zo­ficz­nie kiwa­jąc głową:

– A nie mówi­łem!…

W dodatku mogli już iść do domu, po co więc roz­trzą­sać temat, który nie ma szans na roz­wią­za­nie? Mun­durki w nikim, o dziwo, nie wywo­łały woli walki, choć wszy­scy będą w nich wyglą­dać jed­na­kowo strasz­nie. Ale dziś byli jesz­cze w pry­wat­nych ciu­chach, co będzie jutro – kiedy kosz­marne bluzy zostaną roz­dy­spo­no­wane i kiedy trzeba je będzie nie­odwo­łal­nie wło­żyć – nikt nie myślał.

Zosia mieszka przy Kwi­dzyń­skiej w skraj­nym bliź­niaku, na osie­dlu lekar­skim. Ma pokój na pod­da­szu. Pię­tro zaj­mują rodzice, par­ter bab­cia. Ponie­waż rodzi­ców i babci całe dnie nie ma, w rezul­ta­cie Zosia więk­szość czasu spę­dza w tym domu sama. Chcia­łaby mieć przy­naj­mniej psa, ale prze­cież jest Pucek. Rodzice twier­dzą, że jeden pies w domu wystar­czy, że nie pora­dzi­łaby sobie z wypro­wa­dza­niem dwóch. Nie wie­dzą, że mię­dzy Puc­kiem a Zosią nie ma nic, co można choćby w przy­bli­że­niu nazwać przy­jaź­nią. Zresztą Pucek nie wcho­dzi nawet na górę. Zosia zabiera go z pokoju babci i tam go odpro­wa­dza. Pucek zna drogę i nie jest zain­te­re­so­wany niczym wię­cej. Krótki spa­cer i tak go męczy. Zosia chcia­łaby mieć szcze­niaczka. Ale szcze­niak to kło­poty. Sierść na dywa­nie. Pobru­dzone ściany. Zasi­kane pod­łogi. Po co, skoro mogą być czy­ste? Więc są czy­ste. Są wręcz ste­rylne. A ona, nie mając całymi dniami do kogo ust otwo­rzyć, mówi do swo­jego plu­szaka. Tro­chę idio­tycz­nie się z tym czuje, bo nie jest prze­cież wariatką, ale ma tak silną potrzebę, tak nie lubi być sama, że biedny plu­szak raz po raz gra jakąś rolę: a to star­szej sio­stry, a to star­szego brata, któ­rych Zosi tak bar­dzo bra­kuje, że zniża się do gada­nia na głos, choć wie, jakie to głu­pie.

Agata wraca do domu na pie­chotę. Po dro­dze czuje ucisk w żołądku. Od rana nie miała niczego w ustach. Począt­kowe szczy­pa­nie prze­cho­dzi w jakby wes­tchnie­nie i już po chwili wszystko znów jest w porządku. Agata jest dumna, że głód nie ma nad nią wła­dzy, że wej­dzie do domu i nie zaj­rzy do lodówki, zresztą i tak pew­nie nic tam nie ma poza prze­tar­tymi zup­kami dla gów­nia­rza, który wciąż nie nauczył się gryźć i naj­chęt­niej piłby zupkę mleczną z butelki. Na myśl o mleku Aga­cie robi się nie­do­brze, zata­cza się lekko i przez chwilę myśli, że upad­nie. Przy­trzy­muje się jakie­goś ogro­dze­nia, ale wście­kły bry­tan, uja­da­jąc po dru­giej stro­nie, nie daje jej zła­pać tchu. Na szczę­ście zawrót głowy mija i Agata powoli rusza. Czuje, że przy­glą­dają się jej ludzie sto­jący na przy­stanku. Na pewno myślą, że jest naćpana i gdyby nawet zemdlała, nie udzie­li­liby jej pomocy. Przez chwilę ma ochotę wywa­lić im jęzor albo krzyk­nąć coś nie­cen­zu­ral­nego, ale olewa to.

9. Poprzeczna, jesz­cze trzy prze­cznice, jakoś doj­dzie, choćby na czwo­ra­kach.

Jesień w Ani­nie jest jesz­cze ład­niej­sza niż lato. Wszę­do­byl­ska zie­lo­ność spływa z drzew i krze­wów nie­równo, nie­któ­rych jesz­cze się trzy­ma­jąc, inne zaś opusz­cza­jąc bez żalu. Klony nie­śmiało się złocą, dęby czer­wie­nieją, tuje od środka robią się cyna­mo­nowe. Wyso­kie sosny, niczym maszty na stat­kach, strze­lają w niebo, przy­wo­dząc na myśl odle­głe waka­cje nad morzem, wydmy, plażę i rześ­kość wody.

Ale Agata, sku­piona na wewnętrz­nym pul­so­wa­niu swego ciała, nie zasta­na­wia się nad zmia­nami w przy­ro­dzie. Anina nie lubi, wra­ca­jąc do domu nie patrzy ludziom do ogro­dów, nie zagląda w okna, nie wita się z kotami z sąsiedz­twa. Wszystko to razem mało ją obcho­dzi.

Zbli­ża­jąc się do domu, Klau­dia prze­staje ska­kać na jed­nej nodze jak mała dziew­czynka. Z daleka już poznaje cho­dzącą w tę i z powro­tem Agnieszkę. Jej dobry humor momen­tal­nie się ulat­nia. Szlag!

– Cześć – mówi i pró­buje się uśmiech­nąć, wola­łaby jed­nak unik­nąć tego spo­tka­nia.

– Masz? – Agnieszka pyta bez wstępu.

– Nie, sorka, nie dało rady… – wyrzuca z sie­bie Klau­dia. Była przy­go­to­wana, wie­działa, że Agnieszka przyj­dzie, myślała tylko, że wytrzyma do wie­czoru. – Dziś taki dzień, nie było ludzi i wszy­scy od razu się zmyli. Wej­dziesz? – pyta ją, ale wie, że Agnieszka nie zary­zy­kuje spo­tka­nia z jej matką.

– Nie, spa­dam. Ale wiesz, zakręć się koło tego, co?

– Jasne. – Teraz Klau­dia znów jest gotowa obie­cać jej złote góry. Czuje ulgę, bo mówi to wła­ści­wie do ple­ców Agnieszki, która już idzie Mary­siń­ską, lekko przy­gar­biona, z rękoma w kie­sze­niach kurtki.

Klau­dia wcho­dzi na podwórko. W sieni owiewa ją docho­dzący z piw­nicy zna­jomy zapach wil­goci, ple­śni, gni­ją­cych kar­to­fli. Cicho otwiera drzwi do miesz­ka­nia. Matka śpi, sie­dząc przy stole. Na kuchni przy­pala się krup­nik. Klau­dia wyłą­cza gaz i budzi matkę.

– Idź się połóż.

Matka, niczym bez­wolne dziecko, idzie do pokoju, a Klau­dia włą­cza tele­wi­zor i bez­myśl­nie gapi się w obraz.

– Zosta­łam gospo­da­rzem klasy! – rzuca w prze­strzeń.

– Mhm… – sły­szy pomruk, lecz nie wie, czy to zdu­mie­nie nie­sa­mo­witą nowiną, czy pierw­sze oznaki zbli­ża­ją­cego się snu.

Udrę­czona roz­mia­rem swego upo­ko­rze­nia, Zosia wraca do domu. Ze spusz­czoną głową, widząc tylko czubki butów, idzie na pie­chotę. Nie wsia­dła jak zwy­kle do auto­busu, bo wsty­dzi się spoj­rzeń pasa­że­rów, któ­rzy z jej twa­rzy wyczy­ta­liby na pewno, że dziś doznała naj­więk­szej porażki w życiu. Dla­czego? Dla­czego nie wybrali jej po raz drugi? Co zro­biła nie tak? Była złym gospo­da­rzem? Prze­cież tak bar­dzo się sta­rała! Zawsze wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nad­sta­wiała za nich głowy, nego­cjo­wała z nauczy­cie­lami, wszystko brała na sie­bie. Więc dla­czego? Dla­czego wybrali Klau­dię? Prze­cież ona jest kom­plet­nie nie­prze­wi­dy­walna. Zapo­mina. Olewa. Waga­ruje. Dla­czego? Dla­czego ona?

Zosia chcia­łaby poznać racjo­nalny powód. Gdyby go poznała, wie­dzia­łaby, co zro­biła źle, mia­łaby szansę coś zmie­nić, jej cier­pie­nie mia­łoby jakiś sens. Nie dopusz­cza do sie­bie myśli, że racjo­nal­nego powodu nie ma, że nikt się nie kie­ro­wał jaki­mi­kol­wiek kal­ku­la­cjami. Nie cho­dziło by­naj­mniej o zro­bie­nie jej oso­bi­stej przy­kro­ści, wybrali Klau­dię, bo była kimś naj­mniej pasu­ją­cym. To był głupi żart. Ale poka­zali też siłę demo­kra­cji. Tak chcieli i tak będzie. To jedno zależy od nich. Teraz Klau­dia będzie ich repre­zen­to­wać.

Zosi chce się pła­kać. Wszystko w niej dygoce, zęby szczę­kają i nagle robi jej się zimno.

„To moja wina!”.

„To na pewno moja wina!”.

Docho­dząc do Stra­dom­skiej, Agata widzi na skrzy­żo­wa­niu czarne audi. Jesz­cze nie wie, że ruszyło wła­śnie sprzed strasz­nego domu, kątem oka zauważa jedy­nie kie­rowcę. Jest w nim coś, co przy­ciąga wzrok, choć Agata nie umia­łaby tego okre­ślić. Samo­chód, jadąc prze­pi­sowe 30 kilo­me­trów na godzinę, mija ją i sunie dalej w kie­runku Kajki, a ona wle­cze się, licząc kroki do domu.

Jest zmę­czona. Jest wykoń­czona. Sama nie wie dla­czego. Coś ją przy­ci­ska do ziemi. Naj­chęt­niej usia­dłaby i nie ruszyła się z miej­sca przez tysiąc lat. A to dopiero jutro się zacznie. Agata tylko nie­ja­sno zdaje sobie sprawę z tego, że waka­cje minęły. Jest zdo­ło­wana nie wia­domo czym, zmę­czona bez powodu, pozba­wiona ener­gii i chęci do życia, zmięta, wypluta, zapad­nięta w sobie.

Chcia­łaby zasnąć i nie obu­dzić się wię­cej. Chcia­łaby…

Wła­ści­wie nie, nic nie chce.

– Jak to: Klau­dia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: