Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

18 opowieści żydowskich. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

18 opowieści żydowskich. Tom 2 - ebook

W tomie drugim także przedwojnie jest najważniejsze, bo jest najbliżej utraconego życia i najdalej zadanej śmierci. Są też w tej książce łączniki biograficzne: wojna i czas po, które budują pełniejszy portret postaci.

No właśnie – portret postaci to jeden plan tych historii, drugi, niemniej ważny, to obraz matczynego miejsca bohaterki czy bohatera: miasteczko, wieś, duże miasto. Jest i trzeci plan: język. Opowiadacze mówią swoim językiem, a my ten język zapisujemy najstaranniej. I powtórzę – nie ma tu formy niepoprawnej, każda jest pełnoprawna, bo takiej używano. A nadto są tu słowa, frazy odległe: klientura, przetak, preparatka, paradny pokój, rozkłócone jajko, pryncypialna ulica, marmoladziarnia i szmuklować, są też przepisy na zrobienie szczotki ryżowej i koszernej macy…

HANKA GRUPIŃSKA

Nowy, drugi zbiór krótkich opowieści jest kolejną próbą, którą podejmuje Hanka Grupińska, by przywołać życie polskiego żydostwa czasu międzywojennego i także opowiedzieć, jak ocaleńcy usiłowali radzić sobie

z tragedią Holokaustu w trudnym powojennym czasie „realnego socjalizmu”.

Oba tomy, 12 opowieści żydowskich i 18 opowieści żydowskich zasługują na wyjątkową uwagę Czytelników.

Antony Polonsky, Emeritus Professor of Holocaust Studies,

Brandeis University

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-872-3
Rozmiar pliku: 19 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bab­cia miała pra­wie fioł­kowe oczy przy czar­nych wło­sach

Ty­śmie­nica w Ukra­inie była miej­scem ro­dzin­nym Reny Mi­cha­łow­skiej, do­mem, który za­pa­mię­tała w szcze­góle. Czy­tamy o ulicz­kach, wnę­trzach, o lu­dziach – ze słów po­wstają wy­raźne ob­razy. A z dru­giej strony jest to opo­wieść pełna dy­stansu, który wy­nika pew­nie z ko­niecz­no­ści dzie­jo­wej – tam­ten czas nie wpi­sał się w czas lat 2000, zo­stał tylko w prze­fil­tro­wa­nej pa­mięci swo­ich spad­ko­bier­ców.

Roz­mowa była pro­wa­dzona w 2005. Rena Mi­cha­łow­ska miesz­kała wów­czas już sama w po­wo­jen­nym war­szaw­skim domu. Ro­dzina wy­je­chała za gra­nicę.

Rena Mi­cha­łow­ska ode­szła w 2007.

Uro­dzi­łam się w 1929 w Ty­śmie­nicy koło Sta­ni­sła­wowa na Ukra­inie. Nie mam po­ję­cia, kim byli moi pra­dziad­ko­wie, jak się na­zy­wali, kiedy się uro­dzili, gdzie miesz­kali. Nie przy­po­mi­nam so­bie roz­mów o trze­cim po­ko­le­niu wstecz. Naj­bliż­sza ro­dzina to ci, któ­rych pa­mię­tam – ro­dzice mo­jego ojca i trzy jego sio­stry.

My­ślę, że dziad­ko­wie, je­żeli nie uro­dzili się w tejże Ty­śmie­nicy, to gdzieś w oto­cze­niu, w tym ma­łym światku Ga­li­cji. Do babci wszy­scy mó­wili „pani Toni” – przy­pusz­czam, że to było ja­kieś zdrob­nie­nie i spo­lsz­cze­nie od imie­nia Taube. Z domu na­zy­wała się Schra­ger, chyba, nie rę­czę. Nie mam po­ję­cia, kiedy wy­szła za mąż. Dzia­dek na­zy­wał się Leon, przy­pusz­czam, że to był Lejb, Fi­sch­bein. Co ro­bił wcze­śniej, nie wiem. Za mo­jej pa­mięci na­zy­wało się, że han­dluje końmi. Jeź­dził po oko­licy na targi koń­skie naj­pew­niej. I wszy­scy się na­bi­jali z niego, że jest bar­dzo wiel­kim w tych in­te­re­sach nie­udacz­ni­kiem, że na ogół za ko­nia, któ­rego do­piero co ku­pił i sprze­dał, zy­skuje same straty.

W mo­jej świa­do­mo­ści bab­cia była pod­porą fi­nan­sową ro­dziny. Co wiem z opo­wie­ści: za­czy­nała od tego, że zna­ko­mi­cie prała, kroch­ma­liła i pra­so­wała gorsy, koł­nie­rzyki i man­kiety od ko­szul – to wszak kie­dyś było przy­pi­nane do ko­szul. I to pa­mię­tam, jak mó­wiła: „Na­wet ze Sta­ni­sła­wowa, a cza­sem ze Lwowa do mnie przy­sy­łali”. Po­tem na tyle się wzbo­ga­ciła, że ku­piła dwie krowy i sama prze­ra­biała ten udój, który z tych krów mo­gła uzy­skać, na na­biał. To na pewno nie byli lu­dzie z wy­kształ­ce­niem. Chyba cała uwaga była sku­piona na tym, żeby żyć i dać moż­li­wość ży­cia dzie­ciom.

Mój oj­ciec, Ja­kub, był naj­star­szy, uro­dził się w 1902. Sio­stry w ko­lej­no­ści: naj­star­sza była Chana, środ­kowa He­sia, i znowu nie znam jej ży­dow­skiego imie­nia, i naj­młod­sza Eta, Etel. Nie mam po­ję­cia, w ja­kich la­tach się uro­dziły. Gdzieś mi się ko­ła­cze w pa­mięci, że było jesz­cze dwóch braci, któ­rzy zmarli, nie wiem, czy jako nie­mow­lęta, czy jako dzieci – to było coś, o czym się nie­chęt­nie mó­wiło, żeby nie spra­wiać babci bólu.

Nie mam po­ję­cia, gdzie i jak się po­znali moi ro­dzice. Dziad­ko­wie ze strony mamy też chyba po­cho­dzili z Ty­śmie­nicy. Nie wiem, czym się zaj­mo­wali. Mama z domu na­zy­wała się bar­dzo cie­ka­wie: Ju­den­freund. Na imię miała Mina. Uro­dziła się też w 1902. Nie bar­dzo swoją matkę pa­mię­tała, bo ta umarła wkrótce po jej uro­dze­niu. Mama miała sio­strę, która była star­sza, i to znacz­nie, i brata, któ­rego ja już nie po­zna­łam – zmarł młodo na gruź­licę. Nie pa­mię­tam ich imion. Oj­ciec jej też zmarł na gruź­licę. Ale czy to było zdia­gno­zo­wane na­prawdę? Ile tam było le­kar­skiej dia­gnozy? Był chory i umarł.

Dwu­dzie­sto­letni Ja­kub Fi­sch­bein, oj­ciec Reny Fi­sch­bein. Stu­dio fo­to­gra­ficzne w Sta­ni­sła­wo­wie albo Ty­śmie­nicy, lata 30.

Matka zo­stała sie­rotą pełną w wieku lat dwu­na­stu. Cho­dziła chyba do ta­kiej ele­men­tar­nej szkoły w Ty­śmie­nicy. Jak zmarł oj­ciec, zo­stała sie­rotą, a to była wsty­dliwa sprawa. Mama była u ta­kiej przy­szy­wa­nej ciotki w Sta­ni­sła­wo­wie. Jak długo, nie wiem. Ta ciotka, jak ro­zu­miem, by­wała utrzy­manką bo­gat­szych pa­nów. I mama, niby sie­rota z li­to­ści wzięta, głów­nie peł­niła funk­cję słu­żą­cej. Czy tam się po­znała z moim oj­cem, czy w Ty­śmie­nicy? Nic nie wiem o ich ślu­bie. Ale nie są­dzę, żeby to się od­było cał­ko­wi­cie bez żad­nych ry­tu­ałów. My­ślę, że oj­ciec, który uwiel­biał swoją matkę, nie zro­biłby jej ta­kiej przy­kro­ści, żeby to się od­było tylko za­pi­sa­niem w ma­gi­stra­cie. Mógł więc to być ślub ra­bi­nacki, przy­pusz­czam, że w 1927 lub 1928.

Ty­śmie­nica była po­ło­żona na rów­ni­nie, nie pa­mię­tam żad­nych wzgór­ków czy gó­rek. Tak jak Lwów i Sta­ni­sła­wów chyba to była po pro­stu rów­nina. Nic cha­rak­te­ry­stycz­nego prócz tego, że prze­pły­wała rzeczka Wrona. Była li­nia ko­le­jowa, ale w ta­kiej od­le­gło­ści od cen­trum mia­steczka, że wła­ści­wie bar­dziej się chyba opła­cało do­rożką je­chać do Sta­ni­sła­wowa, dzie­sięć, dwa­na­ście ki­lo­me­trów. Było to chyba dość ty­powe małe mia­steczko z ryn­kiem, od rynku od­cho­dziły cia­sne uliczki. Żad­nego oświe­tle­nia, chod­niki były, acz­kol­wiek nie na wszyst­kich uli­cach. Nie wszyst­kie były wy­bru­ko­wane, nie­które to było po pro­stu gli­niane kle­pi­sko. Tar­go­wi­sko od­by­wało się raz w ty­go­dniu – wtedy był du­uuży zjazd z oko­licz­nych wsi. Pa­mię­tam to tur­ko­ta­nie kół na ob­rę­czach me­ta­lo­wych, a nie gu­mo­wych. I oczy­wi­ście były ko­cie łby, więc od wcze­snego ranka, przy otwar­tych oknach, szcze­gól­nie w le­cie, na wio­snę, to od wcze­snego brza­sku pa­mię­tam stą­pa­nie koni i tur­kot tych kół.

W Ty­śmie­nicy było parę ty­sięcy miesz­kań­ców: Po­lacy, Ży­dzi, Ukra­ińcy. Ję­zy­kiem ulicz­nym był ży­dow­sko-pol­ski chyba. Wśród po­pu­la­cji ty­śmie­niec­kiej – i to też jest wielka eg­zo­tyka – była nie­duża ko­lo­nia or­miań­ska. Ale na tyle duża, że mieli swój ko­ściół. Dwie cer­kwie – jedna w rynku, a druga już pra­wie za mia­stem... i ko­ściół rzym­sko­ka­to­licki. To były bar­dzo nie­wiel­kie od­le­gło­ści, rzut be­re­tem. Sy­na­gogę pa­mię­tam jedną, też bar­dzo bli­sko, ale zdaje się, że gdzieś była druga. Biały bu­dy­nek, ale czy to było drewno po­bie­lone, za­rzu­cone ja­kimś wap­nem, czy to było mu­ro­wane, nie wiem. Był na pewno cmen­tarz ży­dow­ski. Ni­gdy na nim nie by­łam. I nie wiem, czy to jest ry­tuał, zwy­czaj, że nie pro­wa­dza się dzieci na cmen­tarz, ale szczę­śli­wie nikt z bli­skiej ro­dziny nie zmarł. Z tego, co pa­mię­tam, ko­biety w za­sa­dzie nie wcho­dziły na cmen­tarz, naj­wy­żej do domu przed­po­grze­bo­wego.

Ta­kich Ży­dów bar­dzo or­to­dok­syj­nych, co by mieli dłu­gie pejsy i tak da­lej, ja­koś nie bar­dzo pa­mię­tam w tej Ty­śmie­nicy. Ow­szem, cho­dzili w tych, na­wet nie wiem, jak się to na­zywa... Tak, ta­lit ka­tan! Był ra­bin czy dwóch, trzech ra­bi­nów. Było tro­chę ży­dow­skich skle­pi­ka­rzy. Ta­kie skle­piki wo­kół rynku, „smar, my­dło i po­wi­dło” – obok beczki ze śle­dziem stała beczka z naftą. Było tro­chę prze­my­słu ku­śnier­skiego – gar­ba­rzy i wy­twór­ców ko­żusz­ków. Pa­mię­tam ta­kiego Żyda, który ucho­dził za bo­ga­cza, chyba Blum się na­zy­wał – on miał spory bła­watny sklep. I on, albo któ­ryś z jego sy­nów, miał że­la­zny sklep.

Ro­dzice miesz­kali przy ulicy rów­no­le­głej do tej strony rynku, po któ­rej stał dom babci – pchli skok, jak to w tej chwili wi­dzę. Nie pa­mię­tam, jaka była na­zwa tej ulicy. Ten dom, w któ­rym miesz­ka­łam z ro­dzi­cami, to był je­dyny dom pię­trowy w Ty­śmie­nicy, dwu­pię­trowy, mu­ro­wany. Wzdłuż domu bie­gła drew­niana ga­le­ria. Pod ką­tem pro­stym była ofi­cyna, jed­no­pię­trowa. Na końcu tej ga­le­rii, pa­mię­tam, ustęp, oczy­wi­ście bez wody. Duże po­dwó­rze ze spo­rym ogro­dem po­dzie­lo­nym na trzy czę­ści.

Miesz­ka­li­śmy na dru­gim pię­trze. To było wy­naj­mo­wane miesz­ka­nie, które skła­dało się z kuchni – spore po­miesz­cze­nie, ja­dalni i w am­fi­la­dzie jesz­cze po­kój. W kuchni była drew­niana pod­łoga z su­ro­wego drewna – chyba raz na ja­kiś czas przy­cho­dziła dziew­czyna, żeby tą pod­łogę wy­szo­ro­wać, ale to było spo­ra­dyczne. W tych dwóch po­ko­jach de­ski były po­ma­lo­wane na brą­zowo. Pa­mię­tam ja­kiś aba­żur z ko­ra­li­kami, z lampą naf­tową oczy­wi­ście – prądu nie było. Co pa­mię­tam – i to był chyba ze strony ro­dzi­ców duży wy­czyn czy ojca upór, żeby na to za­osz­czę­dzić – to było ra­dio marki Te­le­fun­ken. Duża skrzy­nia na biurku stała, gło­śnik ja­kiś taki okrą­gły, a pod biur­kiem ogromny aku­mu­la­tor czy ba­te­ria do tego ra­dia. Były piece ka­flowe w po­ko­jach, a kuch­nię na­grze­wała kuch­nia wę­glowa.

Dom był oczy­wi­ście nie­ska­na­li­zo­wany. Wo­zi­woda przy­wo­ził wodę w becz­kach, koń cią­gnął beczkę. Sły­szę, jak cho­dził ten czło­wiek, chyba Żyd, i wo­łał: „Wo­ooda, wo­ooda komu, woda...”. Od­ty­kał beczkę – ona drew­nia­nym szpun­tem była za­ty­kana – na­le­wał dwa wia­dra wody, brał na ko­ro­my­sła i wno­sił. Nie wiem, skąd on brał tą wodę – czy nie po pro­stu z rzeki? Do pra­nia słu­żyła ba­lia, a do ką­pieli coś w ro­dzaju wanny, bo wy­dłu­żone w kształ­cie – bla­szana, cyn­ko­wana, z drew­nia­nym czo­pem do za­ty­ka­nia. Kiedy się jej nie uży­wało, sta­wiało się gdzieś tam za ja­kąś za­słonką. No i raz w ty­go­dniu była ką­piel, nie­stety. Tak jak w ty­po­wej ma­ło­mia­stecz­ko­wej ro­dzi­nie ży­dow­skiej – po­czy­na­jąc ode mnie, po­tem oj­ciec, a mama na końcu – we­dług hie­rar­chii waż­no­ści, w tej sa­mej wo­dzie.

Moja mama nie miała żad­nego za­wodu, zaj­mo­wała się tylko do­mem. We­dług mnie mama była bar­dzo ładną ko­bietą. Spore ciemne oczy, bru­netka o kształt­nym no­sie – co ja jej pa­mię­tam do dziś. Po­nie­waż ona miała wą­ski, dość długi, ale wą­ski, to mnie mó­wiła: „Wiesz co? Ści­skaj tro­chę nos, może się zrobi węż­szy...”. Co te­raz by po­wie­dziano, że mama wbi­jała mnie w wielki kom­pleks i ka­le­czyła moją psy­chikę. Nie ska­le­czyła, nie. Była kształtną ko­bietą o ład­nej, po­cią­głej, zresztą to wi­dać na zdję­ciach, twa­rzy. Jej bo­lączką był duży, rze­czy­wi­ście bar­dzo duży biust. Ubie­rała się już no­wo­cze­śnie, na­wet no­siła sznu­rówkę, taki gor­set do pasa za­cią­gany z tyłu. To pa­mię­tam, bo cza­sami so­bie z tym nie ra­dziła sama, więc mnie pro­siła: „Spró­buj po­cią­gnąć tro­chę”. Mama mó­wiła do mnie „Niu­niu”, po­dobno sama się tak na­zwa­łam – moje ory­gi­nalne imię jest Re­gina. Bar­dzo do­brze mó­wiła po pol­sku, bez ak­centu, bez znie­kształ­ceń, bar­dzo gra­ma­tycz­nie. Cho­ciaż miała tylko sześć klas szkoły pod­sta­wo­wej, była jed­no­cze­śnie – tak jak lu­dzie, któ­rzy w Ty­śmie­nicy miesz­kali – po­li­glotką, bo mó­wiła bar­dzo do­brze: po ży­dow­sku, po ukra­iń­sku, po pol­sku i cał­kiem nie­źle po nie­miecku. Ro­dzice mię­dzy sobą roz­ma­wiali po ży­dow­sku.

Oj­ciec pi­sał, czy­tał po ży­dow­sku, więc chyba cho­dził do che­deru. Był ob­rze­zany i naj­pew­niej miał bar mi­cwę. Na pewno cho­dził też do pol­skiej szkoły. A po­nadto zro­bił, i to chyba eks­ter­ni­stycz­nie, se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skie w Sta­ni­sła­wo­wie, do­jeż­dża­jąc tam na za­ję­cia i zda­jąc eg­za­miny. To było chyba se­mi­na­rium pol­skie, bo da­wało mu upraw­nie­nia na­ucza­nia. Ja­kie, nie umiem po­wie­dzieć – może ogólne? Naj­pierw szy­ko­wał się na ki­buc­nika – do nie­le­gal­nego wy­jazdu do Pa­le­styny. I w tym mo­men­cie się ze­tknął z ru­chem ko­mu­ni­stycz­nym. Był mło­dym czło­wie­kiem, bar­dzo mło­dym, kiedy w 1924 wstą­pił do sek­cji KPP, Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Za­chod­niej Ukra­iny. Nie miał ja­kiejś sta­łej pracy, bo – jak się śmieję te­raz – był za­wo­do­wym ko­mu­ni­stą i na żadną pań­stwową po­sadę by go na pewno nie przy­jęto. I w ta­kich ma­łych śro­do­wi­skach wszy­scy wie­dzą o wszyst­kich, kim i czym kto jest. Z tego, co pa­mię­tam, gdzieś pro­wa­dził ja­kąś bu­chal­te­rię ko­muś. Do­ryw­czo pra­co­wał też, ucząc głów­nie ży­dow­skie dzieci pol­skiego. Mam na­wet pa­miątkę, szczą­tek się za­cho­wał. Po woj­nie się do­wie­dzia­łam, skąd to jest. Ra­bin, gdy ja się uro­dzi­łam czy mia­łam rok, z wdzięcz­no­ści, że oj­ciec tak do­brze na­uczył nie­miec­kiego jego syna i tam­ten wy­je­chał chyba na stu­dia do Wied­nia, po­da­ro­wał nam srebrny nóż, wi­de­lec, łyżkę i ły­żeczkę z moim mo­no­gra­mem R.F.

Mama była tak zdo­mi­no­wana przez ojca, że la­wi­ro­wała jak mo­gła mię­dzy nim a reszt­kami swo­ich chęci za­cho­wa­nia tra­dy­cji ży­dow­skiej. Miała świecz­niki i cza­sem w pią­tek za­pa­lała świeczki, jak ojca nie było w domu. A jak sły­szała, że on idzie po scho­dach, to je ga­siła i od­sta­wiała. Miała ze­staw na­czyń na Pe­sach i na­wet go wy­cią­gała – wi­docz­nie na to miała taty przy­zwo­le­nie. Kuch­nia była ty­powo ży­dow­ska, ale bez prze­strze­ga­nia ko­szer­no­ści.

My­ślę, że w tym domu co my miesz­kali sami Ży­dzi. Kto był wła­ści­cie­lem, nie wiem. Na tym sa­mym pię­trze, ale w mniej­szym miesz­ka­niu, miesz­kały chyba dwie stare panny, które tro­chę szyły – pa­mię­tam tur­kot ma­szyny. One chęt­nie się mną zaj­mo­wały, kar­miły i mama miała do nich pre­ten­sję, że ja w domu nie jem i że ja je ob­ja­dam, a one były dość ubo­gie. Więc do­cho­dziło do tego, że mama po kry­jomu za­no­siła tam ja­kieś je­dze­nie, żeby to ucho­dziło za ich, bo wtedy mi sma­ko­wało. Pię­tro ni­żej, w ta­kim sa­mym miesz­ka­niu – czy on był le­ka­rzem, czy on był ad­wo­ka­tem? W każ­dym ra­zie był to dom znacz­nie za­sob­niej­szy od mo­jego – i chyba ja nie by­łam szcze­gól­nie mile wi­dziana tam. Ze względu na to, że nie do­rów­ny­wa­li­śmy bo­gac­twem, albo ze względu na ko­mu­nizm ojca. To była chyba bar­dzo miesz­czań­ska ro­dzina i oni ce­nili so­bie swój sta­tus. To byli Ży­dzi, więc do ży­dow­sko­ści mo­jej pre­ten­sji chyba nie mieli.

W Ty­śmie­nicy miesz­kała sio­stra mamy z ro­dziną. Mieli ma­leńki skle­pik. Imie­nia jej męża nie pa­mię­tam, na­zwi­ska nie pa­mię­tam. Pa­mię­tam go jako sku­lo­nego, jakby za­hu­ka­nego czło­wieczka, nic wię­cej, żad­nych ry­sów twa­rzy, tylko taką sku­loną, wiecz­nie prze­ra­żoną po­stać. I było dwoje dzieci, chyba dziew­czynka i chło­piec. Kon­takty bar­dzo spo­ra­dyczne. Czy dla­tego, że oni byli tak biedni, a bab­cia już moja ze strony ojca ucho­dziła w Ty­śmie­nicy za taką za­sobną – wła­sny dom i wła­sny in­te­res? Nie wiem.

Bar­dzo dużo czasu spę­dza­łam w domu dziad­ków, ro­dzi­ców mo­jego ojca. Dom stał przy rynku. Par­te­rowy, mu­ro­wany. Miał nie­duże dwa po­miesz­cze­nia od frontu i pa­mię­tam ce­men­tową pod­łogę. Była kuch­nia i chyba wej­ście do po­koju dziad­ków, który miał okno na po­dwórko, wspólne dla kilku do­mów. Był jesz­cze drugi po­kój, z oknem na ulicę – w nim miesz­kały sio­stry ojca. A da­lej ko­ry­tarz, nie­ko­ry­tarz – taka sionka i spi­żarka, też spora. Pa­mię­tam też coś w ro­dzaju obory czy sto­doły, gdzie jesz­cze przed moją pa­mię­cią, były te krowy. Po­tem okre­sowo stały ko­nie, które dzia­dek ku­po­wał i sprze­da­wał, bo żad­nego ko­nia nie było na stałe.

A ja tą oborę pa­mię­tam z tej ra­cji, że w wieku czte­rech, pię­ciu i sze­ściu lat mia­łam bar­dzo po­tężny ko­klusz. I bab­cia czem prę­dzej za­ku­piła kozę. Do­iła tą kozę trzy razy dzien­nie i ja mu­sia­łam wy­pi­jać szklankę ko­ziego mleka, ta­kiego cie­płego, pro­sto z wy­mie­nia. I by­łam prze­ku­py­wana ka­wał­kiem cze­ko­lady. Do dziś mam nie­chęć do za­pa­chu na­biału ko­ziego, przy­po­mina mi się na­tych­miast przy­mus pi­cia ko­ziego mleka. W Ty­śmie­nicy z le­ka­rzem mia­łam do czy­nie­nia jed­nym, ale moż­liwe, że było ich wię­cej. Wiem, że prze­szłam i odrę, i ospę wietrzną, i chyba żół­taczkę za­kaźną w dzie­ciń­stwie. Był den­ty­sta – cho­dziło się do niego do ga­bi­netu. Le­karz i den­ty­sta to byli Ży­dzi.

Utrzy­ma­niem ro­dziny zaj­mo­wała się bab­cia. Była ko­bietą śred­niego wzro­stu. Miała pra­wie fioł­kowe oczy przy czar­nych wło­sach i to ro­biło wra­że­nie. Nor­mal­nie się ubie­rała, nie w ja­kiś taki strój, który można by na­zwać stro­jem cha­sydz­kiej ko­biety ży­dow­skiej. To były ra­czej rze­czy z dłu­gim rę­ka­wem i ra­czej suk­nie, nie do ko­stek, ale dłuż­sze, per­kal, jak to się przed wojną mó­wiło. Za­wsze ja­kiś czy­sty far­tu­szek na niej pa­mię­tam. Ja ją głów­nie wi­dzia­łam przy pracy.

Za mo­jej pa­mięci zli­kwi­do­wała krowy i Po­lacy albo Ukra­ińcy, bo Ży­dzi ra­czej nie, do­star­czali mleko. Było po­miesz­cze­nie, w któ­rym to mleko stało i się zsia­dało. Pa­mię­tam ta­kie gli­niane misy, ob­ser­wo­wa­łam to, jak drew­nianą łyżką zdej­mo­wało się śmie­tanę do osob­nego na­czy­nia. Po­tem to mleko zsia­dłe w kilku ta­kich mi­sach szło do gara. Na po­czątku bab­cia chyba sama zaj­mo­wała się tym. Ja już pa­mię­tam pracę trzech ko­biet: babci, naj­młod­szej sio­stry ojca i Po­lki – pani Rózi. (Mu­szę po­wie­dzieć „pani Rózi”, bo bab­cia mó­wiła „Ró­ziu”, ale jak ja się tak ode­zwa­łam, to usły­sza­łam na­tych­miast: „Dla mnie Ró­zia, dla cie­bie pani Ró­zia”). I wi­dzę te ko­biety, jak sta­wiają na wę­glową kuch­nię duży gar z tym zsia­dłym mle­kiem, żeby od­wa­żyć je, jak to zdej­mują i jak wy­le­wają, od­ce­dzają – wi­dzę to. Mało tego, pa­mię­tam, że ja nie wy­trzy­my­wa­łam, bo bar­dzo lu­bi­łam biały ser, cza­sami jesz­cze za­nim to było ufor­mo­wane w rożki, stało też w ta­kich mi­sach gli­nia­nych. I ja się­ga­łam łapą, i po ła­pie do­sta­wa­łam: „Nie wolno ci ręką do tego się­gać!”.

Kuch­nia była bar­dzo duża, z za­wsze wy­szo­ro­waną pod­łogą i czy­stym sto­łem. W ta­kiej sionce stał ku­be­łek, w któ­rym był po­piół drzewny, bo prze­cież pa­liło się głów­nie drew­nem, nie wę­glem. I ten po­piół się za­le­wało wodą na kilka dni. Po­wsta­wał ług, któ­rym się myło stoły i pod­łogę w kuchni. Pa­mię­tam czy­stość przed­mio­tów i czuję do dziś, jak o tym mó­wię, za­pach tej mo­krej, drew­nia­nej pod­łogi z su­ro­wego drewna, nie la­kie­ro­wa­nej, więc pach­ną­cej ta­kiej.

Za kuch­nią też było po­miesz­cze­nie – tam stała prasa, w któ­rej się od­ci­skało ser. Pa­mię­tam jesz­cze na­wet, jak prze­szka­dza­jąc, usi­ło­wa­łam po­ma­gać. To już się w tej chwili chyba tylko w skan­se­nach i w et­no­gra­ficz­nych mu­ze­ach wi­dzi – ma­sel­nicę drew­nianą, którą się tak ubi­jało ręcz­nie ma­sło. Po­tem to ma­sło było płu­kane, wkła­dane do fo­remki. No a póź­niej się bab­cia do­ro­biła ręcz­nej cen­try­fugi, wi­rówki by­śmy dziś po­wie­dzieli, do od­cią­ga­nia śmie­tany, oraz beczki, która miała uchwyty z dwóch stron i była za­wie­szona na prę­cie. Dwie osoby sta­wały po dwóch stro­nach i tak ubi­jały ma­sło. Ten cały pro­ces za­wsze z za­fa­scy­no­wa­niem ob­ser­wo­wa­łam. Z frontu domu były ta­kie dwa nie­duże po­miesz­cze­nia – w jed­nym stała ta cen­try­fuga i beczka, a w dru­gim bab­cia sku­po­wała mleko i sprze­da­wała ser, ma­sło.

Te pro­dukty ku­po­wali od niej i Ży­dzi, i Po­lacy. Kie­dyś bab­cia mnie za­brała do bar­dzo już star­szej pani, Or­mianki. I po dro­dze po­wie­działa, że to jest hra­bina i że mam ją po­ca­ło­wać w rękę, jak wej­dziemy. Chyba raz w ty­go­dniu czy raz na dwa ty­go­dnie cho­dziła tam się roz­li­czać, bo od hra­biny przy­cho­dziła słu­żąca, brała to, co po­trzeba, i bab­cia za­pi­sy­wała. My­śmy szły cał­kiem nie­da­leko, gdzieś koło rynku. Po­kój był, tak jak bym te­raz po­wie­działa, po­nury, bo dość ciemny i chyba bar­dzo za­gra­cony róż­nymi me­blami i bi­be­lo­tami. Taka kru­szynka, taka już zgar­biona, wy­su­szona istotka, sie­działa w bar­dzo głę­bo­kim fo­telu. Po­nie­waż bab­cia ka­zała mi ją po­ca­ło­wać w rękę, to za­pa­mię­ta­łam taką upier­ście­nioną dłoń. I to, że miała mi­tenki.

Bab­cia no­to­wała so­bie w ze­szy­ciku, ale chyba po pol­sku nie pi­sała. Dziad­ko­wie mię­dzy sobą roz­ma­wiali wy­łącz­nie po ży­dow­sku. By­wały ta­kie dni, kiedy bab­cia do mnie mó­wiła: „Ko­niec! Jak dzi­siej nie bę­dziesz do mnie mó­wiła po ży­dow­sku, to ja cie­bie nie ro­zu­miem, ja ci nie od­po­wiem”. Na­to­miast mó­wiła i po pol­sku, i po ukra­iń­sku chyba bez za­ha­mo­wań, i czy to było bar­dzo gra­ma­tyczne, nie wiem, ale nie utkwiło mi w pa­mięci, żeby to było ja­kieś bar­dzo ko­ślawe. Klienci prze­cież też nie sami Ży­dzi. I zresztą taż pani Ró­zia, z którą bab­cia roz­ma­wiała po pol­sku, miesz­kała z dziad­kami. Oni prze­strze­gali, żeby nie pra­co­wać w so­botę, i wtedy pra­co­wała pani Ró­zia wła­śnie. Ja ją pa­mię­tam jako star­szą pa­nią – była albo ró­wie­śna babci, albo nie­wiele młod­sza.

Bab­cia pro­wa­dziła ko­szerną kuch­nię i u nas w domu, który był trefny, piła tylko her­batę ze szklanki. Jak był kost­kowy cu­kier, to brała kostkę cu­kru do ust albo piła gorzką. Nie mie­szała ły­żeczką, bo me­ta­lowa ły­żeczka się trefni, a szklanka nie. Ni­czego nie ja­dła u nas w domu, ni­gdy. Pa­mię­tam, jak się ko­sze­ro­wało u niej mięso. Na ta­kim ko­rytku jak sito, ple­cio­nym z łozy, mięso po­sy­pane solą le­żało ja­kiś czas. A póź­niej było spłu­ki­wane i go­to­wane, przy­rzą­dzane. Ale skąd to mięso się zja­wiało w domu? Na­prawdę nie wiem. W Ty­śmie­nicy było parę ma­sar­skich skle­pów, jedna ma­sar­nia była chyba pro­wa­dzona przez Ukra­ińca, druga przez Po­laka. Była też ży­dow­ska jatka. Ja kie­dyś upar­łam się, żeby z bab­cią pójść – to pa­mię­tam rze­zaka. I pa­mię­tam dla­tego, że po­tem parę nocy nie spa­łam i bu­dzi­łam się z bar­dzo przy­krym wra­że­niem, bo upar­łam się do niego wejść i wi­dzia­łam, jak on pod­rzyna ku­rom gar­dło i tak je po­tem trzyma do dołu.

Bab­cia przy­go­to­wy­wała ży­dow­skie po­trawy. Chyba re­per­tuar był nie­wielki, dla­tego że i kuch­nia ży­dow­ska nie ma du­żego bo­gac­twa po­traw, jest dość ogra­ni­czona, nie ma tej fi­ne­zji i roz­ma­ito­ści jak różne kuch­nie fran­cu­sko-wło­skie. Go­to­wała i pie­kła, ale ksią­żek ku­char­skich nie wi­dzia­łam ni­gdy, żad­nych prze­pi­sów nie pa­mię­tam. Z po­traw ro­biła: śle­dzia, głów­nie ma­ry­no­wa­nego, kulki mię­sne, oczy­wi­ście sie­kaną wą­tróbkę, a jakże! Placki ziem­nia­czane, pie­czeń wo­łową i kurę du­szoną. Cie­lę­cina to był ra­ry­tas, to była rzad­kość, bo to było strasz­nie dro­gie. W pią­tek bab­cia pie­kła chały.

Wszyst­kie piąt­kowe wie­czory, które pa­mię­tam, to były u dziad­ków. Wie­czór za­czy­nał się wtedy, kiedy dzia­dek wra­cał z bóż­nicy. Cho­dził sam, bab­cia cza­sem – była bar­dziej za­jęta. Pa­mię­tam ją za­kła­da­jącą chustkę do po­świę­ce­nia świec. A dzia­dek, nie wiem czy do stołu jak sia­dał, czy wkła­dał jar­mułkę taką małą, czy nie. No­sił kasz­kiet, ale w domu go bar­dzo czę­sto wi­dzia­łam bez na­kry­cia głowy. Bab­cia się mo­dliła nad świe­cami, a dzia­dek po niej, na po­czą­tek ko­la­cji. Po za­pa­le­niu świec, po od­mó­wie­niu mo­dli­twy dzia­dek ła­mał świeżo upie­czoną chałę, każ­demu wrę­czał ka­wa­łek, stała sol­niczka, w któ­rej się chałę mo­czyło. Taki był ry­tuał.

A póź­niej się przy­stę­po­wało do je­dze­nia, przy tym się wy­po­wia­dało ja­kieś rze­czy – nie pa­mię­tam, nie. Ryba była pra­wie za­wsze, w ga­la­re­cie, cza­sem fa­sze­ro­wana, nie pa­mię­tam sma­żo­nej. A po­tem był ro­sół z ma­ka­ro­nem zro­bio­nym przez bab­cię, żół­ciut­kim, na sa­mych jaj­kach, cie­niutko po­kro­jo­nym. Jesz­cze bab­cię wi­dzę, jak przy­pieka na pły­cie ku­chen­nej do ro­sołu ce­bulkę, nada­wała wtedy taki zło­ci­sty ko­lor ro­so­łowi. Była go­to­wana kura i go­to­wana wo­ło­wina. Oj­ciec i dzia­dek bar­dzo lu­bili to, co się po­tem na­zy­wało wo­ło­wina z kwiat­kiem, jak był tro­chę tłuszcz przy tym mię­sie. I co jesz­cze było, to kar­to­fla­nik, coś, co w Pol­sce cen­tral­nej by­śmy na­zwali babka ziem­nia­czana. Z tym że i bab­cia, i mama ro­biły to w pła­skich ra­czej bryt­fan­kach. Na pła­skiej blaszce utarte ziem­niaki z jaj­kiem, mąką, solą, pie­przem, ce­bulą i pie­czone ta­kie pła­skie placki, bar­dzo smaczne i na cie­pło, i na zimno. Nie bar­dzo pa­mię­tam, żeby bab­cia ro­biła czu­lent. Tak mi się coś ma­ja­czy, że kie­dyś to było – mnie nie sma­ko­wało, bo chyba było dość tłu­ste. Ale była szyja gę­sia na­dzie­wana mąką ze smal­cem, ze skwar­kami, za­to­piona w ma­sie utar­tej z kar­to­fli, z ja­kiej się ro­biło tenże kar­to­fla­nik, i długo bar­dzo pie­czona w piecu.

Dziadka wi­dy­wa­łam głów­nie w piąt­kowe wie­czory i w so­botę. W so­botę rano na pewno szedł znowu na na­bo­żeń­stwo, bab­cia już z nim też. Bóż­nica była nie­da­leko – wszystko, te­raz mi się zdaje, było parę kro­ków. Któ­rejś so­boty bab­cia mnie bar­dzo wcze­śnie obu­dziła i po­wie­działa: „Niu­niu, przy­znaj się. Wzię­łaś dziadka szczo­teczkę do wą­sów... – zga­dła oczy­wi­ście. – Dzia­dek nie może pójść do bóż­nicy, bo nie ma czym wą­sów ucze­sać”. Dzia­dek był ry­ża­wym blon­dy­nem, wy­so­kim, po­staw­nym, bez brody, ale ze spo­rym wą­sem. Do tych wą­sów miał szczo­teczkę. No a ja do­sta­łam lalkę i wzię­łam szczotkę dziadka, żeby tą lalkę ucze­sać...

Wszyst­kie se­dery, które były, to też u dziad­ków. Ale tak ja­koś bar­dzo mgli­ście pa­mię­tam – na przy­kład chyba nie oj­ciec za­da­wał te py­ta­nia, więc kto to ro­bił, nie wiem. Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym ja kie­dy­kol­wiek od­po­wia­dała na nie. Pa­mię­tam ro­sół z kne­dlami, które się roz­pły­wały w ustach. I macę. Świeża maca po­ja­wiała się za­wsze na Pe­sach. Je­żeli zo­sta­wało tro­chę macy po Pe­sach, bab­cia ro­biła ma­ce­braj, pla­cek z po­kru­szo­nej macy. Ten prze­pis mogę po­dać. Macę zwil­żoną wodą zmie­szać z roz­kłó­co­nym jaj­kiem. Można zro­bić na spo­sób pi­kantny – do­dać sól, pieprz, lub na słodko – z cu­krem, kon­fi­turą. A po­tem usma­żyć na pa­telni.

Pa­mię­tam święto Kuczki i ro­bione z tych wy­so­kich ło­dyg ku­ku­ry­dzy te sza­łasy, bo tam te­ren był taki, że sporo ku­ku­ry­dzy ro­sło. Na tym po­dwó­rzu, co prawda to było po­dwó­rze na wiele do­mów, ale chyba każda ro­dzina so­bie ro­biła wła­sny sza­łas. I stoły zbite z de­sek i tam się ja­dło – to jest moje wspo­mnie­nie. Pa­mię­tam też świeczki, które za­pa­lała bab­cia na Cha­nukę, ale nie pa­mię­tam pre­zen­tów, że­bym do­sta­wała – ja­kieś gro­siki chyba. Za to Pu­rim pa­mię­tam do­brze, bo były te wspa­niałe trój­gra­nia­ste, trój­kątne jak na­po­le­oń­ski ka­pe­lusz cia­steczka, któ­rych smak do dziś czuję. Nie znam prze­pisu – wiem, że to było cia­sto mio­dowe, pół­kru­che. A za­war­tość tych cia­ste­czek, to się na­zy­wało hu­men­tasz, za­war­tość to był mak z ro­dzyn­kami i z orze­chami, z cu­krem i mio­dem. To przy­go­to­wy­wała bab­cia, to się od­by­wało głów­nie u niej.

Mama też była bar­dzo do­brą ku­charką, chyba ro­biła to samo co bab­cia. Ona wszystko ro­biła na pa­mięć i na wy­czu­cie. Pa­mię­tam jej prze­wspa­niały stru­del, to było ko­lo­sal­nie pra­co­wite. Stru­del. Cia­sto ro­bione bez jaj – mąka, woda i oliwa. Bar­dzo mocno za­gnie­cione i po­tem cienko wał­ko­wane, roz­cią­gane na ob­ru­sie tak, że było jak pa­pie­re­czek w końcu. A na­dzie­nie sta­no­wiły kon­fi­tury wi­śniowe, orze­chy, ro­dzynki, tro­chę tam było jabłka też, cu­kier, wa­ni­lia. Bo­gac­two tego na­dzie­nia było nie­wy­obra­żalne. Po­sy­py­wane bułką tartą, roz­kła­dało się na tym pa­pie­reczku, po­tem się zwi­jało i pie­kło. Po­trawy mamy były ty­powo ży­dow­skie.

A pa­mię­tam, jak oj­ciec mnie de­mon­stra­cyj­nie za­bie­rał do rzeź­nika i ku­po­wa­li­śmy ra­zem bułkę z szynką. U babci przy po­siłku nie miał na­kry­cia głowy – to mu ro­dzice od­pusz­czali. Ale jak kie­dyś przez za­po­mnie­nie w so­botę za­pa­lił pa­pie­rosa przy babci, to była wielka draka, zo­stał skar­cony jak mały, nie­grzeczny szkrab. Oni wie­dzieli, że on nie bar­dzo by chciał, żeby mnie wcią­gali w tą re­li­gij­ność, więc my­ślę, że mnie nie za czę­sto za­bie­rali do bóż­nicy. Oj­ciec prze­cież za­czął ko­mu­ni­zo­wać, za­nim ja się uro­dzi­łam. Mimo że to byli na pewno bar­dzo pro­ści lu­dzie – prócz tego, że na­uczyli się czy­tać i pi­sać po ży­dow­sku, nie mieli żad­nego wy­kształ­ce­nia, ale pełni god­no­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści wła­śnie dla ojca. Wię­cej, my­ślę, że bab­cia mnie i matkę, kiedy oj­ciec nie pra­co­wał, po pro­stu utrzy­my­wała.

Oj­ciec fi­gu­ro­wał jako współ­wła­ści­ciel skle­piku swo­jego szwa­gra, czyli męża naj­star­szej jego sio­stry Chany. Ale to była, jak ro­zu­miem, tylko przy­krywka dla po­li­cji. To był taki nie­duży sklep przy rynku. Sklep prze­my­słowy, nie spo­żyw­czy – było tam prak­tycz­nie po parę sztuk wszyst­kiego, od bie­li­zny do bu­tów. Nie pa­mię­tam, żeby była kon­fek­cja, ale ja­kaś pa­sman­te­ria, buty, poń­czo­chy, ja­kaś bie­li­zna. Tak jak to w ma­łym mia­steczku – trzy pary bu­tów, gumka do maj­tek. Pa­mię­tam, jak ten sklep wy­glą­dał, bo lu­bi­łam tam cho­dzić i pa­trzeć, i cza­sami się ba­wić gu­zi­kami na przy­kład. Taka długa kiszka – po jed­nej stro­nie była lada, za ladą ja­kieś półki, a od drzwi była ta wolna prze­strzeń dla klien­tów. Pra­co­wał tam głów­nie wu­jek, ciotka mu cza­sem po­ma­gała.

Sio­stra ojca, Chana, była sporą ko­bietą, oj­ciec pew­nie miał ja­kiś metr sie­dem­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów, ona nie ustę­po­wała mu chyba wzro­stem. Pa­mię­tam po­stawną ko­bietę ze spo­rym biu­stem, czar­nymi dość po­fa­lo­wa­nymi wło­sami – ja ją już pa­mię­tam jako mę­żatkę, więc ra­czej ze­bra­nymi, nie roz­pusz­czo­nymi wło­sami, mu­siała ja­kiś ko­czek mieć. Mąż na­zy­wał się chyba Ic­chak, na­zwi­ska nie znam. Na pewno wzo­rem babci prze­strze­gali kuchni ko­szer, ale we­dług mnie byli re­li­gijni bar­dzo w miarę. Ich córka Bro­nia była dwa, trzy lata młod­sza ode mnie, a jak miał na imię jej bra­ci­szek, nie pa­mię­tam.

Środ­kowa sio­stra, He­sia, się ja­koś bar­dzo wy­róż­niała, bo była nie­zbyt wy­soka. Pa­mię­tam gład­kie i krótko ścięte włosy, poza tym nic cha­rak­te­ry­stycz­nego. Za mąż nie wy­szła – je­żeli cho­dzi o nią, to już chyba wszy­scy zre­zy­gno­wali. W domu ro­dzin­nym dzie­liła po­kój z naj­młod­szą Etą. He­sia tam się czę­sto za­trzy­my­wała, ale pra­co­wała u den­ty­sty Żyda w Sta­ni­sła­wo­wie, jako po­moc, tech­nik den­ty­styczny by­śmy po­wie­dzieli. Kie­dyś na­wet mnie wzięła do tej pra­cowni, bar­dzo mi im­po­no­wała, coś roz­grze­wała nad pal­ni­kiem ga­zo­wym, ja­kieś prace pro­te­tyczne ro­biła. Miała ogromne ma­nu­alne zdol­no­ści. Jak nie była w Sta­ni­sła­wo­wie i nie pra­co­wała przy róż­nych ko­ron­kach, nie­ko­ron­kach zę­bo­wych, to w domu stale albo szy­deł­ko­wała, albo ha­fto­wała, albo ro­biła na dru­tach. Wiem, że ja mia­łam su­kienkę z or­gan­dyny, białą, z gor­sem ha­fto­wa­nym przez nią. Nie wiem, czy ona nie zro­biła na dru­tach ta­kiej sukni w ko­lo­rze bordo, z ża­bo­tem w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej, którą bab­cia miała na ślu­bie naj­młod­szej córki.

Eta, Etel była chyba po­dobna do tej naj­star­szej sio­stry, ale szczu­pła. Wy­soka, szczu­pła bru­netka. Ona naj­dłu­żej miesz­kała z dziad­kami. Po­ma­gała babci przy wy­ro­bie na­biału, ona w pew­nym mo­men­cie przy­jęła główny cię­żar pracy fi­zycz­nej. Zdaje się, że tam już było zmar­twie­nie, że ona za­czyna być starą panną, czyli miała wtedy naj­pew­niej po­nad dwa­dzie­ścia lat. Wy­szła za mąż w 1938, przy­pusz­czam, że drogą swa­ta­nia. Na­gle we­sele i wy­je­chała. Nie mam po­ję­cia, jak się na­zy­wał, czym się zaj­mo­wał jej mał­żo­nek. Wiem, że był ze Sta­ni­sła­wowa. Ślub się od­był w Ty­śmie­nicy. I to był ślub z chupą, z ra­bi­nem, z tań­cami. Przy­pusz­czal­nie or­szak we­selny prze­szedł na pie­chotę z sy­na­gogi, a we­se­li­sko było w miesz­ka­niu babci. W oczach mi stoi bab­cia i dzia­dek tań­czący na tym we­selu ta­niec, który się na­zy­wał broj­ges, co by się tłu­ma­czyło na za­gnie­wani, gnie­wają się. Nie za rękę, tylko oboje trzy­mali za rogi chu­s­teczkę. Wła­śnie bab­cię pa­mię­tam w sukni w ko­lo­rze ta­kiego do­brego czer­wo­nego wina. Mło­dzi też tań­czyli, ale to dla mnie było ta­kim ewe­ne­men­tem – bab­cia, która nie pra­cuje, tylko na­gle tań­czy. Moje całe dzie­ciń­stwo wiąże się z pa­mię­cią za­pra­co­wa­nej babci.

Kiedy mia­łam ja­kieś cztery, pięć lat, oj­ciec uznał, że je­dy­naczka wśród trzech cio­tek, babci i matki nie może się cho­wać tylko w domu. W Ty­śmie­nicy była ple­ba­nia, tam miesz­kały ja­kieś sio­stry za­konne. I była ochronka dla dzieci, do któ­rej ja kró­ciutko, bar­dzo kró­ciutko cho­dzi­łam. To była krótka ka­riera, bo któ­re­goś dnia przy­szłam do domu z tej ochronki i za­czę­łam śpie­wać: „Wzięli do woj­ska Mośka pej­sa­tego. Aj, aj. Aj, waj, waj” i już wię­cej do tej ochronki pro­wa­dzo­nej przez sio­stry ro­dzice mnie nie po­słali.

Głów­nie się krę­ci­łam po pra­cowni babci i oglą­da­łam, jak się robi te wszyst­kie wy­twory. Ale pa­mię­tam jedne wa­ka­cje poza do­mem, z mamą i bab­cią, w Kar­pa­tach – mo­głam mieć sześć lat. Na­zy­wała się ta miej­sco­wość Dora, koło Ja­rem­cza. To było ta­kie znane uzdro­wi­sko, Dora była gdzieś w po­bliżu, znacz­nie mniej znana i w związku z tym tań­sza. My­śmy tam spę­dzały lato – bab­cia kró­ciutko, ja z mamą dłu­żej. My­ślę, że to nie był pen­sjo­nat, że to był po pro­stu po­kój wy­na­jęty u miej­sco­wych, i mama sama go­to­wała. Co dziecko za­pa­mię­tuje? Ob­razki. Tam był okres bu­rzowy i mama się strasz­nie bała, bo grzmoty bar­dzo się w gó­rach roz­cho­dziły. Mama się cho­wała pod po­duszkę, do łóżka. Ja sie­dzia­łam w progu i pa­trzy­łam na bły­ska­wice, a mama krzy­czała: „Wejdź i za­mknij drzwi, bo cię pio­run strzeli!”. Pa­mię­tam bar­dzo rwącą rzekę Prut – płytką, ale bar­dzo, bar­dzo by­strą. Ką­pa­łam się w niej i raz się na­wet to­pić „chcia­łam”. Tro­chę star­szy ode mnie Hu­cu­lak mnie wy­cią­gnął. To jest je­dyne lato poza do­mem, które mi się upa­mięt­niło.

Do szkoły po­szłam w 1936. W Ty­śmie­nicy była chyba wy­łącz­nie pol­ska szkoła, sze­ścio­kla­sowa. Pa­mię­tam tylko dziew­czynki w swo­jej kla­sie; mu­siała być rów­no­le­gła klasa dla chłop­ców. A może to była cała szkoła żeń­ska, bo był też drugi bu­dy­nek. To już mgła­wica zu­pełna. Jed­no­pię­trowy bu­dy­nek, nie było żad­nej sali gim­na­stycz­nej, tylko ja­kieś ta­kie kle­pi­sko. W kla­sie było nas nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia. Po­lki, Ży­dówki i Ukra­inki. My­ślę, że może te ukra­iń­skie dzieci się uczyły re­li­gii przy cer­kwi, a ży­dow­skie cho­dziły do sy­na­gogi. Ja nie cho­dzi­łam. W pierw­szej kla­sie, tak mniej wię­cej po dwóch ty­go­dniach, dziew­czynka, z którą mnie po­sa­dziła pani, pod­nio­sła dwa palce, wstała i po­wie­działa: „Pro­szę pani, mama pro­siła, żeby mnie pani od­sa­dziła od Re­ginki, bo Re­ginka jest Ży­dószka”. I pani nas roz­sa­dziła – usia­dłam z drugą „Ży­dószką”. Ze szkoły pa­mię­tam inną ko­le­żankę Po­lkę, Wandę. To była jedna z bo­gat­szych ro­dzin, jej oj­ciec miał spory warsz­tat, w któ­rym za­trud­niał lu­dzi pro­du­ku­ją­cych pół­ko­żuszki z ha­ftem. Ta Wanda od­na­la­zła mnie po woj­nie.

W szkole nic mi nie spra­wiało naj­mniej­szej trud­no­ści. Wszy­scy w domu mó­wili po ży­dow­sku, co nie prze­szka­dza, że i ciotki, i bab­cia, i moi ro­dzice wy­sła­wiali się bar­dzo po­prawną, wręcz bo­gatą pol­sz­czy­zną. Przy­pusz­czam, że ciotki skoń­czyły już szkołę po­wszechną pol­ską. One mi sporo czy­tały, po­nie­waż by­łam tą naj­star­szą wnuczką i długo chyba je­dyną, więc ota­czano mnie ja­kąś szcze­gólną opieką. Nie pa­mię­tam, żeby mi kie­dy­kol­wiek od­ma­wiano czy­ta­nia czy roz­mowy. Z ciot­kami czy z mamą. „Co tu jest na­pi­sane? A ja­kie to są li­terki? A dla­czego tak się je składa?” – na­uczy­łam się czy­tać na tej za­sa­dzie, nie pa­mię­tam, żeby mnie ktoś ce­lowo uczył. Chyba szybko i ła­two mi to po­szło. Bar­dzo wcze­śnie prze­czy­ta­łam na przy­kład Serce Ami­cisa. Mu­sieli mi to po­de­tknąć ro­dzice. I pa­mię­tam, że ry­cza­łam jak bóbr. Pa­mię­tam Przy­gody Gu­li­wera, Sie­rotkę Ma­ry­się i kra­sno­ludki i tak da­lej.

Pię­cio­let­nia Rena Fi­sch­bein przed do­mem den­ty­sty. Ty­śmie­nica, 1934

Rena Fi­sch­bein w szkole pod­sta­wo­wej. Ty­śmie­nica, 1937

Ro­dzice chcieli, że­bym jed­nak się na­uczyła ży­dow­skiego – przy­cho­dził do domu me­ła­med. Ale coś chyba sta­wia­łam za duży opór, bo to trwało krótko i ni­czego się nie na­uczy­łam. Oj­ciec czy­tał po ży­dow­sku swo­bod­nie, matka też chyba. Oj­ciec bar­dzo był oczy­tany. W domu książki były i po ży­dow­sku, i po nie­miecku, i po pol­sku. Czy­tał, cał­kiem na pewno, po ży­dow­sku kla­sykę – Szo­łem Alej­chem, Pe­rec, ale był i Herzl. Czy­tał po nie­miecku: Schil­lera, Go­ethego, He­inego, nie mó­wiąc o Feuch­twan­ge­rze, Kafce i To­ma­szu Man­nie, któ­rego po­że­rał. Li­te­ra­turę uwiel­biał. Nie pa­mię­tam, żeby czy­tał ja­kieś ga­zety, nie wiem, czy były w Ty­śmie­nicy ja­kie­kol­wiek.

Oj­ciec był wy­ma­ga­jący w sto­sunku do mnie w sen­sie, że bar­dzo dbał o to, że­bym ja nie stała się ty­pową je­dy­naczką roz­piesz­czaną przez mamę, bab­cię i ciotki. Mó­wił do mnie głów­nie „synu”. Był dość su­rowy. Przed wojną, tak jak te­raz bym to okre­śliła, pa­mię­tam go jako zni­ka­ją­cego czło­wieka. Pa­mię­tam na przy­kład, że mnie pię­cio-, sze­ścio­let­nią dziew­czynkę mama bu­dziła w środku nocy i mó­wiła: „Po­siedź ze mną, bo tata po­szedł na ze­bra­nie i nie wró­cił. I ja się tak bar­dzo boję. Nie śpij chwilę, po­bądź ze mną”.

On na­le­żał do Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Za­chod­niej Ukra­iny, w skró­cie mó­wili: „ka­puza”. Te wia­do­mo­ści są ta­kie płyt­kie... Mam zu­peł­nie mgli­ste wspo­mnie­nia. Chyba mo­głam mieć cztery, pięć, sześć lat – pod ma­te­rac mo­jego łó­żeczka, a było to w nocy i ja w tym łó­żeczku spa­łam, cho­wał ja­kieś pa­piery. Przed 1 Maja pa­mię­tam pa­niczne krzą­ta­niny, kiedy pu­kano do drzwi i roz­le­gało się: „Otwie­rać! Po­li­cja!”. Ojca chyba pro­fi­lak­tycz­nie parę razy na dwa­dzie­ścia cztery czy czter­dzie­ści osiem go­dzin za­pra­szali do sie­bie. Wiem, że przez ja­kiś czas gdzieś się ukry­wał – ktoś go mu­siał uprze­dzić, że grozi mu aresz­to­wa­nie i nie było go w domu, a jak się zja­wiał, to wła­ści­wie w środku nocy i przed świ­tem wy­by­wał. W tak ma­łej miej­sco­wo­ści to wszy­scy o wszyst­kich wszystko wie­dzieli. Oj­ciec kilka razy był w wię­zie­niu w Sta­ni­sła­wo­wie. Od­wie­dza­łam go z matką. To się spro­wa­dzało do tego, że przy­jeż­dża­ły­śmy po­cią­giem, a po­tem szły­śmy albo do­rożką do­jeż­dża­ły­śmy do wię­zie­nia.

No i pa­mię­tam, jak ojca wy­wo­żono w 1936 do Be­rezy. Wie­czo­rem go za­brano z domu, to było w po­bliżu mo­ich uro­dzin, w li­sto­pa­dzie. Na­stęp­nego dnia mama mnie o świ­cie obu­dziła i po­szły­śmy pod po­ste­ru­nek po­li­cji. Tam już była bab­cia. I stała do­rożka. My­śmy stały na ulicy. I w pew­nym mo­men­cie wy­pro­wa­dzono ojca i dru­giego pana, któ­rego ra­zem z nim wy­wo­żono – nie wiem, kto to był – i obaj byli w kaj­dan­kach. No i pa­mię­tam bab­cię, która rzu­ciła się jak lwica, że jak oni mogą jej syna jak ban­dytę wy­pro­wa­dzać w kaj­dan­kach! Jak za­brali ojca, to taką mam mi­gawkę – ciem­no­włosa bab­cia i po­tem bar­dzo szybko si­wo­włosa bab­cia.

Oj­ciec sie­dział je­de­na­ście mie­sięcy w Be­re­zie. Mama bar­dzo źle zno­siła wię­zie­nia ojca, bar­dzo się bała, bo ona nie miała za­wodu żad­nego, była w peł­nej za­leż­no­ści. Któ­re­goś dnia mnie się na­gle za­chciało śpie­wać, ska­kać. Mama – o, wiele lat mnie za to prze­pra­szała – po­de­szła do mnie, szczyp­nęła mnie z za­krę­ta­sem: „Tata sie­dzi w Be­re­zie! A ty śpie­wasz i ska­czesz?!”. W 1937 wy­sła­łam do pre­zy­denta Mo­ścic­kiego moje zdję­cie, które to­wa­rzy­szyło świa­dec­twu po pierw­szej kla­sie – pa­mię­tam, że to świa­dec­two było bar­dzo do­bre – z prośbą o od­da­nie mi ta­tu­sia.

Po paru mie­sią­cach oj­ciec się zja­wił w domu. To było zwią­zane z tym, że wła­dze pol­skie uznały, że KPP już nie za­graża, skoro prze­stało ist­nieć. Wró­cił w 1937, je­sie­nią. Zja­wił się u babci wcze­snym ran­kiem. Nie przy­szedł do nas, naj­pew­niej żeby nie ro­bić rwe­tesu. I jak mama się do­wie­działa, że on tam jest, to nie bu­dząc mnie i nie za­my­ka­jąc miesz­ka­nia, tam po­bie­gła. Ja się obu­dzi­łam i oka­zało się, że je­stem sama w domu. No to gdzie szu­kać wy­ja­śnie­nia i ra­tunku? Coś tam na­rzu­ci­łam na sie­bie, wtedy mia­łam już pra­wie osiem lat, ale nie ubra­łam się kom­plet­nie, i po­bie­głam do babci. To też jest ob­ra­zek, który wi­dzę – oj­ciec stał w kuchni oparty o stół. Schy­lił się i nie bar­dzo mógł mnie pod­nieść. Nie wiem, co było przy­czyną: czy wzru­sze­nie, czy to, że był rze­czy­wi­ście osła­biony i wy­chu­dzony. Był bar­dzo szczu­pły, a spodnie, ta­kie z twe­edu pumpy, bo w tym go za­brano, miał nie pa­skiem – nie od­dali mu pa­ska – tylko ja­kimś sznur­kiem zwią­zane. I pa­mię­tam, jak pod­nieść mnie nie mógł.

Ja­kub Fi­sch­bein po po­wro­cie z wię­zie­nia w Be­re­zie Kar­tu­skiej. Ty­śmie­nica lub Sta­ni­sła­wów, 1937

Ja­kub Fi­sch­bein, oj­ciec Reny Fi­sch­bein, w Tasz­kien­cie. 1942 lub 1943

A po­tem, na wik­cie babci i mamy za­czął gwał­tow­nie tyć, więc ro­bił pompki i po­wie­dział mi, że tego się na­uczył w Be­re­zie. I że musi to ro­bić, żeby mu nie urósł za duży brzuch. Po­tem, gdy by­łam czło­wie­kiem, z któ­rym oj­ciec roz­ma­wiał na po­waż­nie, opo­wia­dał o ro­bie­niu ża­bek na ape­lach, o pry­czach, na któ­rych spali, bo nowi spali na be­to­nie, o bez­sen­sow­nej pracy – jed­nego dnia wy­ko­py­wali rowy, dru­giego dnia za­sy­py­wali te rowy. Była taka pio­senka, którą cza­sem nu­cił, i słowa, które mi prze­ka­zał, pa­mię­tam tylko jedną zwrotkę: „Przez ba­gna po­le­skie na­sza grupa szła, strze­żona przez ostre ba­gnety. A serca nam drgały do taktu raz, dwa, pła­kały gdzieś matki, ko­biety”. Pa­mię­tam po­wie­dzonko, któ­rym się ostrze­gali przed ka­pu­siami – jak ja za dużo pa­pla­łam, to go uży­wał jesz­cze po woj­nie: „Nie ga­daj, bo umrzesz na czkawkę”. Chyba tam nie roz­dzie­lano sta­ran­nie po­li­tycz­nych od nie­po­li­tycz­nych. Cza­sami w roz­mo­wach rzu­cał ja­kimś na­zwi­skiem: „Z tym to­wa­rzy­szem by­łem w Be­re­zie”.

Któ­re­goś wie­czora, co bar­dzo do­brze pa­mię­tam, to oj­ciec nie­opatrz­nie na­sta­wił ra­dio, jak ja jesz­cze nie spa­łam, z prze­mó­wie­niem Hi­tlera. I pa­mię­tam jak dziś ten prze­ra­ża­jący wrzask i mój po­tworny strach. Mnie w oczach stoi ten 1 wrze­śnia – może to być wy­twór mo­jej fan­ta­zji. To, co ja wi­dzę, to chło­pów cho­dzą­cych po rynku, wielu z nich z sie­kierą, wo­kół sty­li­ska owi­nięty wo­rek, tak jakby cze­kali na od­po­wiedni mo­ment, żeby za­cząć gra­bież.

W szkole po pol­sku do trze­ciej klasy do­je­cha­łam. Pa­mię­tam, że na­gle prze­sta­łam się uczyć po pol­sku i za­czę­łam się uczyć po ukra­iń­sku. Z So­wie­tami przy­szła elek­trycz­ność. Bar­dzo szybko po­sta­wili słupy, to wszystko na­po­wietrz­nie szło i do do­mów tak wpro­wa­dzili przy­cze­piane do ścian prze­wody – i było świa­tło. Oj­ciec pra­co­wał wtedy w Sta­ni­sła­wo­wie w urzę­dzie miej­skim, to się chyba na­zy­wało go­rod­skoj so­wiet.

Kiedy za­częła się w czerwcu 1941 wojna, my­śmy ewa­ku­owali się. Oj­ciec miał moż­li­wość za­bra­nia dziad­ków i bła­gał ich, a było bar­dzo trudno o miej­sce w po­ciągu. Ale mu ab­so­lut­nie od­mó­wili. Wy­jeż­dża­ły­śmy we trzy – mama, ja i sio­stra, która była ma­leń­stwem, ona się uro­dziła w marcu 1940. Oj­ciec zo­stał – póź­niej nas szu­kał i do­ga­niał. Pie­cza nad to­wa­rzy­stwem zo­stała mnie po­wie­rzona, zna­czy oj­ciec mi przy­ka­zał: „Synu, pa­mię­taj, że mama, ile razy się za­trzyma po­ciąg, bę­dzie chciała wy­sia­dać. To ty jej daj wa­lizki, a za­trzy­maj dziecko. I trudno, jak ona się uprze, to niech ona wy­siada, a ty z dziec­kiem masz je­chać da­lej”.

My­śmy je­chały do­ce­lowo do Dnie­pro­pie­trow­ska, ra­zem z żoną i dwójką dzieci współ­pra­cow­nika ojca z urzędu w Sta­ni­sła­wo­wie. Ale Niemcy szybko po­stę­po­wali. Za­nim zna­la­zły­śmy się w Dnie­pro­pie­trow­sku, to za­częły się ta­kie bom­bar­do­wa­nia, że ra­zem z tą ro­dziną po­sta­no­wi­ły­śmy pójść da­lej. Ja­kiś po­ciąg zła­pa­ły­śmy do Char­kowa, gdzie nas wszyst­kich z po­ciągu wy­rzu­cono, bo on był po­trzebny praw­do­po­dob­nie dla woj­ska. I były dwie noce na dworcu w tym Char­ko­wie, po­tem pod­sta­wiono ja­kiś po­ciąg. W dzi­kim tłu­mie do niego wsia­da­ły­śmy. Mama z sio­strą wsia­dły z dwiema wa­liz­kami, a ja jesz­cze by­łam na pe­ro­nie z trze­cią, wtedy ru­szył po­ciąg. Ja­koś mnie lu­dzie za ręce, za włosy do niego wcią­gnęli. Ja tej wa­lizki jesz­cze na do­da­tek z rąk nie chcia­łam wy­pu­ścić – to cały ma­ją­tek... Żona tego zna­jo­mego ojca miała ro­dzinę we wsi, któ­rej na­wet na­zwę za­pa­mię­ta­łam – Ju­na­kowka. Ale tam po­ciąg nie do­jeż­dżał, więc wy­sia­dły­śmy w Su­mach.

Też był taki ewak­punkt, gdzie każdy so­bie znaj­do­wał ja­kiś ka­wa­łe­czek prze­strzeni i tam na to­boł­kach we­ge­to­wał. Ta ko­bieta po­wie­działa, że da znać do ro­dziny do tej Ju­na­kowki, że ona czeka w Su­mach, i przy­je­dzie pod­woda. I tak się stało. W tej wsi oj­ciec nas od­na­lazł, po­nie­waż na wszyst­kich eta­pach, gdzie można było, zo­sta­wia­ły­śmy kartki, do­kąd da­lej je­dziemy. W Ju­na­kowce by­li­śmy dwa, trzy ty­go­dnie, może na­wet mniej. Wró­ci­li­śmy do Sum i tam cza­to­wa­li­śmy na po­ciąg, bo Niemcy już dep­tali po pię­tach.

Rena Fi­sch­bein (pierw­sza z le­wej w dol­nym rzę­dzie) ze swoją klasą w Tasz­kien­cie. 1944

Ucieczka trwała przez ko­lejne lata. Ka­zach­stan, Uz­be­ki­stan. Oj­ciec był tra­ga­rzem na dworcu w Tasz­kien­cie i fry­zje­rem w szpi­talu woj­sko­wym w Łun­czar­sku. Rena cho­dziła do ro­syj­skiej szkoły, a pol­skiego uczył ją Ar­nold Słucki. Krótko, bo nie­chętna tym na­ukom była. Do Pol­ski nie chciała wra­cać. Oczy­wi­ście była pio­nierką, a po­tem kom­so­mołką. Wojna się skoń­czyła, a Rena na­dal nie chciała wra­cać do Pol­ski. Dla­tego do­piero la­tem 1946 ro­dzina wy­ru­szyła na Za­chód. Żary, Wro­cław, Wał­brzych.

Z na­szej ro­dziny zo­stali tylko ro­dzice, moja sio­stra i ja. Ro­dzice z nami o tej tra­ge­dii wo­jen­nej nie chcieli roz­ma­wiać. Były dwie wer­sje tego, co się stało z dziad­kami, ich cór­kami, ja­kaś dal­sza ro­dzina tam też była, ja­kieś ku­zy­no­stwo, sio­stra mamy z jej dziećmi i mę­żem. Więc były dwie wer­sje – że część za­mor­do­wano od razu na cmen­ta­rzu ży­dow­skim w Ty­śmie­nicy, roz­strze­lano, a część po­go­niono do Sta­ni­sła­wowa, a druga wer­sja – że wszyst­kich od razu roz­strze­lano na cmen­ta­rzu.

Oj­ciec był prze­wod­ni­czą­cym Po­wia­to­wego Ko­mi­tetu Ży­dow­skiego w Wał­brzy­chu od 1946 do 1949 i sta­rał się lu­dzi prze­ko­ny­wać, że Ży­dzi po­winni zo­stać w Pol­sce, że to bę­dzie inna Pol­ska. Acz­kol­wiek ta ar­gu­men­ta­cja po po­gro­mie kie­lec­kim w 1946 nie była prze­ko­ny­wa­jąca.

Ro­dzina Fi­sch­be­inów: Ja­kub i Mina – ro­dzice, star­sza córka Rena i młod­sza Ju­liana. Wał­brzych, 1948 lub 1949

Rena skoń­czyła me­dy­cynę i w 1952 wy­szła za mąż za ko­legę ze stu­diów, Po­laka. Uro­dziła dwoje dzieci.

Jak dzieci za­częły cho­dzić do szkoły, za­czę­łam się uczyć tra­dy­cyj­nych świąt pol­skich i po­traw, które na te święta na­leży przy­go­to­wać. Żeby moje dzieci w swo­jej szkole też mo­gły opo­wia­dać to samo co inne dzieci.

Mina Fi­sch­bein, mama Reny. War­szawa, lata 50.

Rena Fi­sch­bein, stu­dentka me­dy­cyny. Wro­cław, 1947 lub 1948

Mój oj­ciec pra­co­wał w Agen­cji Po­ko­jo­wego Wy­ko­rzy­sta­nia Ener­gii Ato­mo­wej. Jak się za­częły te wszyst­kie roz­róby w 1968, wy­słano go na eme­ry­turę i wy­rzu­cono z par­tii. Ja mia­łam już dwoje dzieci i bar­dzo się de­ner­wo­wa­łam, co spo­tka te moje dzieci – to roz­wa­ża­łam, czy nie wy­je­chać. Ale ani przez chwilę nie my­śla­łam, żeby wy­je­chać i zo­sta­wić tu ro­dzi­ców. Wpierw wy­bra­łam się na roz­mowę z oj­cem – on był prze­wod­ni­kiem du­cho­wym i tym, z kim się roz­wią­zy­wało pro­blemy. I on po­wie­dział: „Je­żeli się oba­wiasz i de­ner­wu­jesz, a twój mąż Po­lak de­cy­duje się wy­je­chać, to jedź­cie. Ale ja nie po­jadę. Ja nie po­jadę”. I na tym skoń­czyły się moje roz­wa­ża­nia wy­jazdu. Oj­ciec od mo­mentu usu­nię­cia go z par­tii źle psy­chicz­nie funk­cjo­no­wał. Po tym, jak go wy­słano na eme­ry­turę, pra­co­wał w ŻIH-u – ta praca była chyba zu­peł­nie wo­lun­ta­ry­styczna. Zmarł w 1975, mama wcze­śniej, w 1973. Są po­cho­wani na Oko­po­wej, na cmen­ta­rzu ży­dow­skim. Cho­dzę na ich groby wtedy, kiedy mogę, nie za­wsze w rocz­nicę śmierci.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: