- W empik go
18 opowieści żydowskich. Tom 2 - ebook
18 opowieści żydowskich. Tom 2 - ebook
W tomie drugim także przedwojnie jest najważniejsze, bo jest najbliżej utraconego życia i najdalej zadanej śmierci. Są też w tej książce łączniki biograficzne: wojna i czas po, które budują pełniejszy portret postaci.
No właśnie – portret postaci to jeden plan tych historii, drugi, niemniej ważny, to obraz matczynego miejsca bohaterki czy bohatera: miasteczko, wieś, duże miasto. Jest i trzeci plan: język. Opowiadacze mówią swoim językiem, a my ten język zapisujemy najstaranniej. I powtórzę – nie ma tu formy niepoprawnej, każda jest pełnoprawna, bo takiej używano. A nadto są tu słowa, frazy odległe: klientura, przetak, preparatka, paradny pokój, rozkłócone jajko, pryncypialna ulica, marmoladziarnia i szmuklować, są też przepisy na zrobienie szczotki ryżowej i koszernej macy…
HANKA GRUPIŃSKA
Nowy, drugi zbiór krótkich opowieści jest kolejną próbą, którą podejmuje Hanka Grupińska, by przywołać życie polskiego żydostwa czasu międzywojennego i także opowiedzieć, jak ocaleńcy usiłowali radzić sobie
z tragedią Holokaustu w trudnym powojennym czasie „realnego socjalizmu”.
Oba tomy, 12 opowieści żydowskich i 18 opowieści żydowskich zasługują na wyjątkową uwagę Czytelników.
Antony Polonsky, Emeritus Professor of Holocaust Studies,
Brandeis University
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-872-3 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tyśmienica w Ukrainie była miejscem rodzinnym Reny Michałowskiej, domem, który zapamiętała w szczególe. Czytamy o uliczkach, wnętrzach, o ludziach – ze słów powstają wyraźne obrazy. A z drugiej strony jest to opowieść pełna dystansu, który wynika pewnie z konieczności dziejowej – tamten czas nie wpisał się w czas lat 2000, został tylko w przefiltrowanej pamięci swoich spadkobierców.
Rozmowa była prowadzona w 2005. Rena Michałowska mieszkała wówczas już sama w powojennym warszawskim domu. Rodzina wyjechała za granicę.
Rena Michałowska odeszła w 2007.
Urodziłam się w 1929 w Tyśmienicy koło Stanisławowa na Ukrainie. Nie mam pojęcia, kim byli moi pradziadkowie, jak się nazywali, kiedy się urodzili, gdzie mieszkali. Nie przypominam sobie rozmów o trzecim pokoleniu wstecz. Najbliższa rodzina to ci, których pamiętam – rodzice mojego ojca i trzy jego siostry.
Myślę, że dziadkowie, jeżeli nie urodzili się w tejże Tyśmienicy, to gdzieś w otoczeniu, w tym małym światku Galicji. Do babci wszyscy mówili „pani Toni” – przypuszczam, że to było jakieś zdrobnienie i spolszczenie od imienia Taube. Z domu nazywała się Schrager, chyba, nie ręczę. Nie mam pojęcia, kiedy wyszła za mąż. Dziadek nazywał się Leon, przypuszczam, że to był Lejb, Fischbein. Co robił wcześniej, nie wiem. Za mojej pamięci nazywało się, że handluje końmi. Jeździł po okolicy na targi końskie najpewniej. I wszyscy się nabijali z niego, że jest bardzo wielkim w tych interesach nieudacznikiem, że na ogół za konia, którego dopiero co kupił i sprzedał, zyskuje same straty.
W mojej świadomości babcia była podporą finansową rodziny. Co wiem z opowieści: zaczynała od tego, że znakomicie prała, krochmaliła i prasowała gorsy, kołnierzyki i mankiety od koszul – to wszak kiedyś było przypinane do koszul. I to pamiętam, jak mówiła: „Nawet ze Stanisławowa, a czasem ze Lwowa do mnie przysyłali”. Potem na tyle się wzbogaciła, że kupiła dwie krowy i sama przerabiała ten udój, który z tych krów mogła uzyskać, na nabiał. To na pewno nie byli ludzie z wykształceniem. Chyba cała uwaga była skupiona na tym, żeby żyć i dać możliwość życia dzieciom.
Mój ojciec, Jakub, był najstarszy, urodził się w 1902. Siostry w kolejności: najstarsza była Chana, środkowa Hesia, i znowu nie znam jej żydowskiego imienia, i najmłodsza Eta, Etel. Nie mam pojęcia, w jakich latach się urodziły. Gdzieś mi się kołacze w pamięci, że było jeszcze dwóch braci, którzy zmarli, nie wiem, czy jako niemowlęta, czy jako dzieci – to było coś, o czym się niechętnie mówiło, żeby nie sprawiać babci bólu.
Nie mam pojęcia, gdzie i jak się poznali moi rodzice. Dziadkowie ze strony mamy też chyba pochodzili z Tyśmienicy. Nie wiem, czym się zajmowali. Mama z domu nazywała się bardzo ciekawie: Judenfreund. Na imię miała Mina. Urodziła się też w 1902. Nie bardzo swoją matkę pamiętała, bo ta umarła wkrótce po jej urodzeniu. Mama miała siostrę, która była starsza, i to znacznie, i brata, którego ja już nie poznałam – zmarł młodo na gruźlicę. Nie pamiętam ich imion. Ojciec jej też zmarł na gruźlicę. Ale czy to było zdiagnozowane naprawdę? Ile tam było lekarskiej diagnozy? Był chory i umarł.
Dwudziestoletni Jakub Fischbein, ojciec Reny Fischbein. Studio fotograficzne w Stanisławowie albo Tyśmienicy, lata 30.
Matka została sierotą pełną w wieku lat dwunastu. Chodziła chyba do takiej elementarnej szkoły w Tyśmienicy. Jak zmarł ojciec, została sierotą, a to była wstydliwa sprawa. Mama była u takiej przyszywanej ciotki w Stanisławowie. Jak długo, nie wiem. Ta ciotka, jak rozumiem, bywała utrzymanką bogatszych panów. I mama, niby sierota z litości wzięta, głównie pełniła funkcję służącej. Czy tam się poznała z moim ojcem, czy w Tyśmienicy? Nic nie wiem o ich ślubie. Ale nie sądzę, żeby to się odbyło całkowicie bez żadnych rytuałów. Myślę, że ojciec, który uwielbiał swoją matkę, nie zrobiłby jej takiej przykrości, żeby to się odbyło tylko zapisaniem w magistracie. Mógł więc to być ślub rabinacki, przypuszczam, że w 1927 lub 1928.
Tyśmienica była położona na równinie, nie pamiętam żadnych wzgórków czy górek. Tak jak Lwów i Stanisławów chyba to była po prostu równina. Nic charakterystycznego prócz tego, że przepływała rzeczka Wrona. Była linia kolejowa, ale w takiej odległości od centrum miasteczka, że właściwie bardziej się chyba opłacało dorożką jechać do Stanisławowa, dziesięć, dwanaście kilometrów. Było to chyba dość typowe małe miasteczko z rynkiem, od rynku odchodziły ciasne uliczki. Żadnego oświetlenia, chodniki były, aczkolwiek nie na wszystkich ulicach. Nie wszystkie były wybrukowane, niektóre to było po prostu gliniane klepisko. Targowisko odbywało się raz w tygodniu – wtedy był duuuży zjazd z okolicznych wsi. Pamiętam to turkotanie kół na obręczach metalowych, a nie gumowych. I oczywiście były kocie łby, więc od wczesnego ranka, przy otwartych oknach, szczególnie w lecie, na wiosnę, to od wczesnego brzasku pamiętam stąpanie koni i turkot tych kół.
W Tyśmienicy było parę tysięcy mieszkańców: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Językiem ulicznym był żydowsko-polski chyba. Wśród populacji tyśmienieckiej – i to też jest wielka egzotyka – była nieduża kolonia ormiańska. Ale na tyle duża, że mieli swój kościół. Dwie cerkwie – jedna w rynku, a druga już prawie za miastem... i kościół rzymskokatolicki. To były bardzo niewielkie odległości, rzut beretem. Synagogę pamiętam jedną, też bardzo blisko, ale zdaje się, że gdzieś była druga. Biały budynek, ale czy to było drewno pobielone, zarzucone jakimś wapnem, czy to było murowane, nie wiem. Był na pewno cmentarz żydowski. Nigdy na nim nie byłam. I nie wiem, czy to jest rytuał, zwyczaj, że nie prowadza się dzieci na cmentarz, ale szczęśliwie nikt z bliskiej rodziny nie zmarł. Z tego, co pamiętam, kobiety w zasadzie nie wchodziły na cmentarz, najwyżej do domu przedpogrzebowego.
Takich Żydów bardzo ortodoksyjnych, co by mieli długie pejsy i tak dalej, jakoś nie bardzo pamiętam w tej Tyśmienicy. Owszem, chodzili w tych, nawet nie wiem, jak się to nazywa... Tak, talit katan! Był rabin czy dwóch, trzech rabinów. Było trochę żydowskich sklepikarzy. Takie sklepiki wokół rynku, „smar, mydło i powidło” – obok beczki ze śledziem stała beczka z naftą. Było trochę przemysłu kuśnierskiego – garbarzy i wytwórców kożuszków. Pamiętam takiego Żyda, który uchodził za bogacza, chyba Blum się nazywał – on miał spory bławatny sklep. I on, albo któryś z jego synów, miał żelazny sklep.
Rodzice mieszkali przy ulicy równoległej do tej strony rynku, po której stał dom babci – pchli skok, jak to w tej chwili widzę. Nie pamiętam, jaka była nazwa tej ulicy. Ten dom, w którym mieszkałam z rodzicami, to był jedyny dom piętrowy w Tyśmienicy, dwupiętrowy, murowany. Wzdłuż domu biegła drewniana galeria. Pod kątem prostym była oficyna, jednopiętrowa. Na końcu tej galerii, pamiętam, ustęp, oczywiście bez wody. Duże podwórze ze sporym ogrodem podzielonym na trzy części.
Mieszkaliśmy na drugim piętrze. To było wynajmowane mieszkanie, które składało się z kuchni – spore pomieszczenie, jadalni i w amfiladzie jeszcze pokój. W kuchni była drewniana podłoga z surowego drewna – chyba raz na jakiś czas przychodziła dziewczyna, żeby tą podłogę wyszorować, ale to było sporadyczne. W tych dwóch pokojach deski były pomalowane na brązowo. Pamiętam jakiś abażur z koralikami, z lampą naftową oczywiście – prądu nie było. Co pamiętam – i to był chyba ze strony rodziców duży wyczyn czy ojca upór, żeby na to zaoszczędzić – to było radio marki Telefunken. Duża skrzynia na biurku stała, głośnik jakiś taki okrągły, a pod biurkiem ogromny akumulator czy bateria do tego radia. Były piece kaflowe w pokojach, a kuchnię nagrzewała kuchnia węglowa.
Dom był oczywiście nieskanalizowany. Woziwoda przywoził wodę w beczkach, koń ciągnął beczkę. Słyszę, jak chodził ten człowiek, chyba Żyd, i wołał: „Woooda, woooda komu, woda...”. Odtykał beczkę – ona drewnianym szpuntem była zatykana – nalewał dwa wiadra wody, brał na koromysła i wnosił. Nie wiem, skąd on brał tą wodę – czy nie po prostu z rzeki? Do prania służyła balia, a do kąpieli coś w rodzaju wanny, bo wydłużone w kształcie – blaszana, cynkowana, z drewnianym czopem do zatykania. Kiedy się jej nie używało, stawiało się gdzieś tam za jakąś zasłonką. No i raz w tygodniu była kąpiel, niestety. Tak jak w typowej małomiasteczkowej rodzinie żydowskiej – poczynając ode mnie, potem ojciec, a mama na końcu – według hierarchii ważności, w tej samej wodzie.
Moja mama nie miała żadnego zawodu, zajmowała się tylko domem. Według mnie mama była bardzo ładną kobietą. Spore ciemne oczy, brunetka o kształtnym nosie – co ja jej pamiętam do dziś. Ponieważ ona miała wąski, dość długi, ale wąski, to mnie mówiła: „Wiesz co? Ściskaj trochę nos, może się zrobi węższy...”. Co teraz by powiedziano, że mama wbijała mnie w wielki kompleks i kaleczyła moją psychikę. Nie skaleczyła, nie. Była kształtną kobietą o ładnej, pociągłej, zresztą to widać na zdjęciach, twarzy. Jej bolączką był duży, rzeczywiście bardzo duży biust. Ubierała się już nowocześnie, nawet nosiła sznurówkę, taki gorset do pasa zaciągany z tyłu. To pamiętam, bo czasami sobie z tym nie radziła sama, więc mnie prosiła: „Spróbuj pociągnąć trochę”. Mama mówiła do mnie „Niuniu”, podobno sama się tak nazwałam – moje oryginalne imię jest Regina. Bardzo dobrze mówiła po polsku, bez akcentu, bez zniekształceń, bardzo gramatycznie. Chociaż miała tylko sześć klas szkoły podstawowej, była jednocześnie – tak jak ludzie, którzy w Tyśmienicy mieszkali – poliglotką, bo mówiła bardzo dobrze: po żydowsku, po ukraińsku, po polsku i całkiem nieźle po niemiecku. Rodzice między sobą rozmawiali po żydowsku.
Ojciec pisał, czytał po żydowsku, więc chyba chodził do chederu. Był obrzezany i najpewniej miał bar micwę. Na pewno chodził też do polskiej szkoły. A ponadto zrobił, i to chyba eksternistycznie, seminarium nauczycielskie w Stanisławowie, dojeżdżając tam na zajęcia i zdając egzaminy. To było chyba seminarium polskie, bo dawało mu uprawnienia nauczania. Jakie, nie umiem powiedzieć – może ogólne? Najpierw szykował się na kibucnika – do nielegalnego wyjazdu do Palestyny. I w tym momencie się zetknął z ruchem komunistycznym. Był młodym człowiekiem, bardzo młodym, kiedy w 1924 wstąpił do sekcji KPP, Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Nie miał jakiejś stałej pracy, bo – jak się śmieję teraz – był zawodowym komunistą i na żadną państwową posadę by go na pewno nie przyjęto. I w takich małych środowiskach wszyscy wiedzą o wszystkich, kim i czym kto jest. Z tego, co pamiętam, gdzieś prowadził jakąś buchalterię komuś. Dorywczo pracował też, ucząc głównie żydowskie dzieci polskiego. Mam nawet pamiątkę, szczątek się zachował. Po wojnie się dowiedziałam, skąd to jest. Rabin, gdy ja się urodziłam czy miałam rok, z wdzięczności, że ojciec tak dobrze nauczył niemieckiego jego syna i tamten wyjechał chyba na studia do Wiednia, podarował nam srebrny nóż, widelec, łyżkę i łyżeczkę z moim monogramem R.F.
Mama była tak zdominowana przez ojca, że lawirowała jak mogła między nim a resztkami swoich chęci zachowania tradycji żydowskiej. Miała świeczniki i czasem w piątek zapalała świeczki, jak ojca nie było w domu. A jak słyszała, że on idzie po schodach, to je gasiła i odstawiała. Miała zestaw naczyń na Pesach i nawet go wyciągała – widocznie na to miała taty przyzwolenie. Kuchnia była typowo żydowska, ale bez przestrzegania koszerności.
Myślę, że w tym domu co my mieszkali sami Żydzi. Kto był właścicielem, nie wiem. Na tym samym piętrze, ale w mniejszym mieszkaniu, mieszkały chyba dwie stare panny, które trochę szyły – pamiętam turkot maszyny. One chętnie się mną zajmowały, karmiły i mama miała do nich pretensję, że ja w domu nie jem i że ja je objadam, a one były dość ubogie. Więc dochodziło do tego, że mama po kryjomu zanosiła tam jakieś jedzenie, żeby to uchodziło za ich, bo wtedy mi smakowało. Piętro niżej, w takim samym mieszkaniu – czy on był lekarzem, czy on był adwokatem? W każdym razie był to dom znacznie zasobniejszy od mojego – i chyba ja nie byłam szczególnie mile widziana tam. Ze względu na to, że nie dorównywaliśmy bogactwem, albo ze względu na komunizm ojca. To była chyba bardzo mieszczańska rodzina i oni cenili sobie swój status. To byli Żydzi, więc do żydowskości mojej pretensji chyba nie mieli.
W Tyśmienicy mieszkała siostra mamy z rodziną. Mieli maleńki sklepik. Imienia jej męża nie pamiętam, nazwiska nie pamiętam. Pamiętam go jako skulonego, jakby zahukanego człowieczka, nic więcej, żadnych rysów twarzy, tylko taką skuloną, wiecznie przerażoną postać. I było dwoje dzieci, chyba dziewczynka i chłopiec. Kontakty bardzo sporadyczne. Czy dlatego, że oni byli tak biedni, a babcia już moja ze strony ojca uchodziła w Tyśmienicy za taką zasobną – własny dom i własny interes? Nie wiem.
Bardzo dużo czasu spędzałam w domu dziadków, rodziców mojego ojca. Dom stał przy rynku. Parterowy, murowany. Miał nieduże dwa pomieszczenia od frontu i pamiętam cementową podłogę. Była kuchnia i chyba wejście do pokoju dziadków, który miał okno na podwórko, wspólne dla kilku domów. Był jeszcze drugi pokój, z oknem na ulicę – w nim mieszkały siostry ojca. A dalej korytarz, niekorytarz – taka sionka i spiżarka, też spora. Pamiętam też coś w rodzaju obory czy stodoły, gdzie jeszcze przed moją pamięcią, były te krowy. Potem okresowo stały konie, które dziadek kupował i sprzedawał, bo żadnego konia nie było na stałe.
A ja tą oborę pamiętam z tej racji, że w wieku czterech, pięciu i sześciu lat miałam bardzo potężny koklusz. I babcia czem prędzej zakupiła kozę. Doiła tą kozę trzy razy dziennie i ja musiałam wypijać szklankę koziego mleka, takiego ciepłego, prosto z wymienia. I byłam przekupywana kawałkiem czekolady. Do dziś mam niechęć do zapachu nabiału koziego, przypomina mi się natychmiast przymus picia koziego mleka. W Tyśmienicy z lekarzem miałam do czynienia jednym, ale możliwe, że było ich więcej. Wiem, że przeszłam i odrę, i ospę wietrzną, i chyba żółtaczkę zakaźną w dzieciństwie. Był dentysta – chodziło się do niego do gabinetu. Lekarz i dentysta to byli Żydzi.
Utrzymaniem rodziny zajmowała się babcia. Była kobietą średniego wzrostu. Miała prawie fiołkowe oczy przy czarnych włosach i to robiło wrażenie. Normalnie się ubierała, nie w jakiś taki strój, który można by nazwać strojem chasydzkiej kobiety żydowskiej. To były raczej rzeczy z długim rękawem i raczej suknie, nie do kostek, ale dłuższe, perkal, jak to się przed wojną mówiło. Zawsze jakiś czysty fartuszek na niej pamiętam. Ja ją głównie widziałam przy pracy.
Za mojej pamięci zlikwidowała krowy i Polacy albo Ukraińcy, bo Żydzi raczej nie, dostarczali mleko. Było pomieszczenie, w którym to mleko stało i się zsiadało. Pamiętam takie gliniane misy, obserwowałam to, jak drewnianą łyżką zdejmowało się śmietanę do osobnego naczynia. Potem to mleko zsiadłe w kilku takich misach szło do gara. Na początku babcia chyba sama zajmowała się tym. Ja już pamiętam pracę trzech kobiet: babci, najmłodszej siostry ojca i Polki – pani Rózi. (Muszę powiedzieć „pani Rózi”, bo babcia mówiła „Róziu”, ale jak ja się tak odezwałam, to usłyszałam natychmiast: „Dla mnie Rózia, dla ciebie pani Rózia”). I widzę te kobiety, jak stawiają na węglową kuchnię duży gar z tym zsiadłym mlekiem, żeby odważyć je, jak to zdejmują i jak wylewają, odcedzają – widzę to. Mało tego, pamiętam, że ja nie wytrzymywałam, bo bardzo lubiłam biały ser, czasami jeszcze zanim to było uformowane w rożki, stało też w takich misach glinianych. I ja sięgałam łapą, i po łapie dostawałam: „Nie wolno ci ręką do tego sięgać!”.
Kuchnia była bardzo duża, z zawsze wyszorowaną podłogą i czystym stołem. W takiej sionce stał kubełek, w którym był popiół drzewny, bo przecież paliło się głównie drewnem, nie węglem. I ten popiół się zalewało wodą na kilka dni. Powstawał ług, którym się myło stoły i podłogę w kuchni. Pamiętam czystość przedmiotów i czuję do dziś, jak o tym mówię, zapach tej mokrej, drewnianej podłogi z surowego drewna, nie lakierowanej, więc pachnącej takiej.
Za kuchnią też było pomieszczenie – tam stała prasa, w której się odciskało ser. Pamiętam jeszcze nawet, jak przeszkadzając, usiłowałam pomagać. To już się w tej chwili chyba tylko w skansenach i w etnograficznych muzeach widzi – maselnicę drewnianą, którą się tak ubijało ręcznie masło. Potem to masło było płukane, wkładane do foremki. No a później się babcia dorobiła ręcznej centryfugi, wirówki byśmy dziś powiedzieli, do odciągania śmietany, oraz beczki, która miała uchwyty z dwóch stron i była zawieszona na pręcie. Dwie osoby stawały po dwóch stronach i tak ubijały masło. Ten cały proces zawsze z zafascynowaniem obserwowałam. Z frontu domu były takie dwa nieduże pomieszczenia – w jednym stała ta centryfuga i beczka, a w drugim babcia skupowała mleko i sprzedawała ser, masło.
Te produkty kupowali od niej i Żydzi, i Polacy. Kiedyś babcia mnie zabrała do bardzo już starszej pani, Ormianki. I po drodze powiedziała, że to jest hrabina i że mam ją pocałować w rękę, jak wejdziemy. Chyba raz w tygodniu czy raz na dwa tygodnie chodziła tam się rozliczać, bo od hrabiny przychodziła służąca, brała to, co potrzeba, i babcia zapisywała. Myśmy szły całkiem niedaleko, gdzieś koło rynku. Pokój był, tak jak bym teraz powiedziała, ponury, bo dość ciemny i chyba bardzo zagracony różnymi meblami i bibelotami. Taka kruszynka, taka już zgarbiona, wysuszona istotka, siedziała w bardzo głębokim fotelu. Ponieważ babcia kazała mi ją pocałować w rękę, to zapamiętałam taką upierścienioną dłoń. I to, że miała mitenki.
Babcia notowała sobie w zeszyciku, ale chyba po polsku nie pisała. Dziadkowie między sobą rozmawiali wyłącznie po żydowsku. Bywały takie dni, kiedy babcia do mnie mówiła: „Koniec! Jak dzisiej nie będziesz do mnie mówiła po żydowsku, to ja ciebie nie rozumiem, ja ci nie odpowiem”. Natomiast mówiła i po polsku, i po ukraińsku chyba bez zahamowań, i czy to było bardzo gramatyczne, nie wiem, ale nie utkwiło mi w pamięci, żeby to było jakieś bardzo koślawe. Klienci przecież też nie sami Żydzi. I zresztą taż pani Rózia, z którą babcia rozmawiała po polsku, mieszkała z dziadkami. Oni przestrzegali, żeby nie pracować w sobotę, i wtedy pracowała pani Rózia właśnie. Ja ją pamiętam jako starszą panią – była albo rówieśna babci, albo niewiele młodsza.
Babcia prowadziła koszerną kuchnię i u nas w domu, który był trefny, piła tylko herbatę ze szklanki. Jak był kostkowy cukier, to brała kostkę cukru do ust albo piła gorzką. Nie mieszała łyżeczką, bo metalowa łyżeczka się trefni, a szklanka nie. Niczego nie jadła u nas w domu, nigdy. Pamiętam, jak się koszerowało u niej mięso. Na takim korytku jak sito, plecionym z łozy, mięso posypane solą leżało jakiś czas. A później było spłukiwane i gotowane, przyrządzane. Ale skąd to mięso się zjawiało w domu? Naprawdę nie wiem. W Tyśmienicy było parę masarskich sklepów, jedna masarnia była chyba prowadzona przez Ukraińca, druga przez Polaka. Była też żydowska jatka. Ja kiedyś uparłam się, żeby z babcią pójść – to pamiętam rzezaka. I pamiętam dlatego, że potem parę nocy nie spałam i budziłam się z bardzo przykrym wrażeniem, bo uparłam się do niego wejść i widziałam, jak on podrzyna kurom gardło i tak je potem trzyma do dołu.
Babcia przygotowywała żydowskie potrawy. Chyba repertuar był niewielki, dlatego że i kuchnia żydowska nie ma dużego bogactwa potraw, jest dość ograniczona, nie ma tej finezji i rozmaitości jak różne kuchnie francusko-włoskie. Gotowała i piekła, ale książek kucharskich nie widziałam nigdy, żadnych przepisów nie pamiętam. Z potraw robiła: śledzia, głównie marynowanego, kulki mięsne, oczywiście siekaną wątróbkę, a jakże! Placki ziemniaczane, pieczeń wołową i kurę duszoną. Cielęcina to był rarytas, to była rzadkość, bo to było strasznie drogie. W piątek babcia piekła chały.
Wszystkie piątkowe wieczory, które pamiętam, to były u dziadków. Wieczór zaczynał się wtedy, kiedy dziadek wracał z bóżnicy. Chodził sam, babcia czasem – była bardziej zajęta. Pamiętam ją zakładającą chustkę do poświęcenia świec. A dziadek, nie wiem czy do stołu jak siadał, czy wkładał jarmułkę taką małą, czy nie. Nosił kaszkiet, ale w domu go bardzo często widziałam bez nakrycia głowy. Babcia się modliła nad świecami, a dziadek po niej, na początek kolacji. Po zapaleniu świec, po odmówieniu modlitwy dziadek łamał świeżo upieczoną chałę, każdemu wręczał kawałek, stała solniczka, w której się chałę moczyło. Taki był rytuał.
A później się przystępowało do jedzenia, przy tym się wypowiadało jakieś rzeczy – nie pamiętam, nie. Ryba była prawie zawsze, w galarecie, czasem faszerowana, nie pamiętam smażonej. A potem był rosół z makaronem zrobionym przez babcię, żółciutkim, na samych jajkach, cieniutko pokrojonym. Jeszcze babcię widzę, jak przypieka na płycie kuchennej do rosołu cebulkę, nadawała wtedy taki złocisty kolor rosołowi. Była gotowana kura i gotowana wołowina. Ojciec i dziadek bardzo lubili to, co się potem nazywało wołowina z kwiatkiem, jak był trochę tłuszcz przy tym mięsie. I co jeszcze było, to kartoflanik, coś, co w Polsce centralnej byśmy nazwali babka ziemniaczana. Z tym że i babcia, i mama robiły to w płaskich raczej brytfankach. Na płaskiej blaszce utarte ziemniaki z jajkiem, mąką, solą, pieprzem, cebulą i pieczone takie płaskie placki, bardzo smaczne i na ciepło, i na zimno. Nie bardzo pamiętam, żeby babcia robiła czulent. Tak mi się coś majaczy, że kiedyś to było – mnie nie smakowało, bo chyba było dość tłuste. Ale była szyja gęsia nadziewana mąką ze smalcem, ze skwarkami, zatopiona w masie utartej z kartofli, z jakiej się robiło tenże kartoflanik, i długo bardzo pieczona w piecu.
Dziadka widywałam głównie w piątkowe wieczory i w sobotę. W sobotę rano na pewno szedł znowu na nabożeństwo, babcia już z nim też. Bóżnica była niedaleko – wszystko, teraz mi się zdaje, było parę kroków. Którejś soboty babcia mnie bardzo wcześnie obudziła i powiedziała: „Niuniu, przyznaj się. Wzięłaś dziadka szczoteczkę do wąsów... – zgadła oczywiście. – Dziadek nie może pójść do bóżnicy, bo nie ma czym wąsów uczesać”. Dziadek był ryżawym blondynem, wysokim, postawnym, bez brody, ale ze sporym wąsem. Do tych wąsów miał szczoteczkę. No a ja dostałam lalkę i wzięłam szczotkę dziadka, żeby tą lalkę uczesać...
Wszystkie sedery, które były, to też u dziadków. Ale tak jakoś bardzo mgliście pamiętam – na przykład chyba nie ojciec zadawał te pytania, więc kto to robił, nie wiem. Nie przypominam sobie, żebym ja kiedykolwiek odpowiadała na nie. Pamiętam rosół z knedlami, które się rozpływały w ustach. I macę. Świeża maca pojawiała się zawsze na Pesach. Jeżeli zostawało trochę macy po Pesach, babcia robiła macebraj, placek z pokruszonej macy. Ten przepis mogę podać. Macę zwilżoną wodą zmieszać z rozkłóconym jajkiem. Można zrobić na sposób pikantny – dodać sól, pieprz, lub na słodko – z cukrem, konfiturą. A potem usmażyć na patelni.
Pamiętam święto Kuczki i robione z tych wysokich łodyg kukurydzy te szałasy, bo tam teren był taki, że sporo kukurydzy rosło. Na tym podwórzu, co prawda to było podwórze na wiele domów, ale chyba każda rodzina sobie robiła własny szałas. I stoły zbite z desek i tam się jadło – to jest moje wspomnienie. Pamiętam też świeczki, które zapalała babcia na Chanukę, ale nie pamiętam prezentów, żebym dostawała – jakieś grosiki chyba. Za to Purim pamiętam dobrze, bo były te wspaniałe trójgraniaste, trójkątne jak napoleoński kapelusz ciasteczka, których smak do dziś czuję. Nie znam przepisu – wiem, że to było ciasto miodowe, półkruche. A zawartość tych ciasteczek, to się nazywało humentasz, zawartość to był mak z rodzynkami i z orzechami, z cukrem i miodem. To przygotowywała babcia, to się odbywało głównie u niej.
Mama też była bardzo dobrą kucharką, chyba robiła to samo co babcia. Ona wszystko robiła na pamięć i na wyczucie. Pamiętam jej przewspaniały strudel, to było kolosalnie pracowite. Strudel. Ciasto robione bez jaj – mąka, woda i oliwa. Bardzo mocno zagniecione i potem cienko wałkowane, rozciągane na obrusie tak, że było jak papiereczek w końcu. A nadzienie stanowiły konfitury wiśniowe, orzechy, rodzynki, trochę tam było jabłka też, cukier, wanilia. Bogactwo tego nadzienia było niewyobrażalne. Posypywane bułką tartą, rozkładało się na tym papiereczku, potem się zwijało i piekło. Potrawy mamy były typowo żydowskie.
A pamiętam, jak ojciec mnie demonstracyjnie zabierał do rzeźnika i kupowaliśmy razem bułkę z szynką. U babci przy posiłku nie miał nakrycia głowy – to mu rodzice odpuszczali. Ale jak kiedyś przez zapomnienie w sobotę zapalił papierosa przy babci, to była wielka draka, został skarcony jak mały, niegrzeczny szkrab. Oni wiedzieli, że on nie bardzo by chciał, żeby mnie wciągali w tą religijność, więc myślę, że mnie nie za często zabierali do bóżnicy. Ojciec przecież zaczął komunizować, zanim ja się urodziłam. Mimo że to byli na pewno bardzo prości ludzie – prócz tego, że nauczyli się czytać i pisać po żydowsku, nie mieli żadnego wykształcenia, ale pełni godności i wyrozumiałości właśnie dla ojca. Więcej, myślę, że babcia mnie i matkę, kiedy ojciec nie pracował, po prostu utrzymywała.
Ojciec figurował jako współwłaściciel sklepiku swojego szwagra, czyli męża najstarszej jego siostry Chany. Ale to była, jak rozumiem, tylko przykrywka dla policji. To był taki nieduży sklep przy rynku. Sklep przemysłowy, nie spożywczy – było tam praktycznie po parę sztuk wszystkiego, od bielizny do butów. Nie pamiętam, żeby była konfekcja, ale jakaś pasmanteria, buty, pończochy, jakaś bielizna. Tak jak to w małym miasteczku – trzy pary butów, gumka do majtek. Pamiętam, jak ten sklep wyglądał, bo lubiłam tam chodzić i patrzeć, i czasami się bawić guzikami na przykład. Taka długa kiszka – po jednej stronie była lada, za ladą jakieś półki, a od drzwi była ta wolna przestrzeń dla klientów. Pracował tam głównie wujek, ciotka mu czasem pomagała.
Siostra ojca, Chana, była sporą kobietą, ojciec pewnie miał jakiś metr siedemdziesiąt sześć centymetrów, ona nie ustępowała mu chyba wzrostem. Pamiętam postawną kobietę ze sporym biustem, czarnymi dość pofalowanymi włosami – ja ją już pamiętam jako mężatkę, więc raczej zebranymi, nie rozpuszczonymi włosami, musiała jakiś koczek mieć. Mąż nazywał się chyba Icchak, nazwiska nie znam. Na pewno wzorem babci przestrzegali kuchni koszer, ale według mnie byli religijni bardzo w miarę. Ich córka Bronia była dwa, trzy lata młodsza ode mnie, a jak miał na imię jej braciszek, nie pamiętam.
Środkowa siostra, Hesia, się jakoś bardzo wyróżniała, bo była niezbyt wysoka. Pamiętam gładkie i krótko ścięte włosy, poza tym nic charakterystycznego. Za mąż nie wyszła – jeżeli chodzi o nią, to już chyba wszyscy zrezygnowali. W domu rodzinnym dzieliła pokój z najmłodszą Etą. Hesia tam się często zatrzymywała, ale pracowała u dentysty Żyda w Stanisławowie, jako pomoc, technik dentystyczny byśmy powiedzieli. Kiedyś nawet mnie wzięła do tej pracowni, bardzo mi imponowała, coś rozgrzewała nad palnikiem gazowym, jakieś prace protetyczne robiła. Miała ogromne manualne zdolności. Jak nie była w Stanisławowie i nie pracowała przy różnych koronkach, niekoronkach zębowych, to w domu stale albo szydełkowała, albo haftowała, albo robiła na drutach. Wiem, że ja miałam sukienkę z organdyny, białą, z gorsem haftowanym przez nią. Nie wiem, czy ona nie zrobiła na drutach takiej sukni w kolorze bordo, z żabotem w kolorze kości słoniowej, którą babcia miała na ślubie najmłodszej córki.
Eta, Etel była chyba podobna do tej najstarszej siostry, ale szczupła. Wysoka, szczupła brunetka. Ona najdłużej mieszkała z dziadkami. Pomagała babci przy wyrobie nabiału, ona w pewnym momencie przyjęła główny ciężar pracy fizycznej. Zdaje się, że tam już było zmartwienie, że ona zaczyna być starą panną, czyli miała wtedy najpewniej ponad dwadzieścia lat. Wyszła za mąż w 1938, przypuszczam, że drogą swatania. Nagle wesele i wyjechała. Nie mam pojęcia, jak się nazywał, czym się zajmował jej małżonek. Wiem, że był ze Stanisławowa. Ślub się odbył w Tyśmienicy. I to był ślub z chupą, z rabinem, z tańcami. Przypuszczalnie orszak weselny przeszedł na piechotę z synagogi, a weselisko było w mieszkaniu babci. W oczach mi stoi babcia i dziadek tańczący na tym weselu taniec, który się nazywał brojges, co by się tłumaczyło na zagniewani, gniewają się. Nie za rękę, tylko oboje trzymali za rogi chusteczkę. Właśnie babcię pamiętam w sukni w kolorze takiego dobrego czerwonego wina. Młodzi też tańczyli, ale to dla mnie było takim ewenementem – babcia, która nie pracuje, tylko nagle tańczy. Moje całe dzieciństwo wiąże się z pamięcią zapracowanej babci.
Kiedy miałam jakieś cztery, pięć lat, ojciec uznał, że jedynaczka wśród trzech ciotek, babci i matki nie może się chować tylko w domu. W Tyśmienicy była plebania, tam mieszkały jakieś siostry zakonne. I była ochronka dla dzieci, do której ja króciutko, bardzo króciutko chodziłam. To była krótka kariera, bo któregoś dnia przyszłam do domu z tej ochronki i zaczęłam śpiewać: „Wzięli do wojska Mośka pejsatego. Aj, aj. Aj, waj, waj” i już więcej do tej ochronki prowadzonej przez siostry rodzice mnie nie posłali.
Głównie się kręciłam po pracowni babci i oglądałam, jak się robi te wszystkie wytwory. Ale pamiętam jedne wakacje poza domem, z mamą i babcią, w Karpatach – mogłam mieć sześć lat. Nazywała się ta miejscowość Dora, koło Jaremcza. To było takie znane uzdrowisko, Dora była gdzieś w pobliżu, znacznie mniej znana i w związku z tym tańsza. Myśmy tam spędzały lato – babcia króciutko, ja z mamą dłużej. Myślę, że to nie był pensjonat, że to był po prostu pokój wynajęty u miejscowych, i mama sama gotowała. Co dziecko zapamiętuje? Obrazki. Tam był okres burzowy i mama się strasznie bała, bo grzmoty bardzo się w górach rozchodziły. Mama się chowała pod poduszkę, do łóżka. Ja siedziałam w progu i patrzyłam na błyskawice, a mama krzyczała: „Wejdź i zamknij drzwi, bo cię piorun strzeli!”. Pamiętam bardzo rwącą rzekę Prut – płytką, ale bardzo, bardzo bystrą. Kąpałam się w niej i raz się nawet topić „chciałam”. Trochę starszy ode mnie Huculak mnie wyciągnął. To jest jedyne lato poza domem, które mi się upamiętniło.
Do szkoły poszłam w 1936. W Tyśmienicy była chyba wyłącznie polska szkoła, sześcioklasowa. Pamiętam tylko dziewczynki w swojej klasie; musiała być równoległa klasa dla chłopców. A może to była cała szkoła żeńska, bo był też drugi budynek. To już mgławica zupełna. Jednopiętrowy budynek, nie było żadnej sali gimnastycznej, tylko jakieś takie klepisko. W klasie było nas nie więcej jak dwadzieścia. Polki, Żydówki i Ukrainki. Myślę, że może te ukraińskie dzieci się uczyły religii przy cerkwi, a żydowskie chodziły do synagogi. Ja nie chodziłam. W pierwszej klasie, tak mniej więcej po dwóch tygodniach, dziewczynka, z którą mnie posadziła pani, podniosła dwa palce, wstała i powiedziała: „Proszę pani, mama prosiła, żeby mnie pani odsadziła od Reginki, bo Reginka jest Żydószka”. I pani nas rozsadziła – usiadłam z drugą „Żydószką”. Ze szkoły pamiętam inną koleżankę Polkę, Wandę. To była jedna z bogatszych rodzin, jej ojciec miał spory warsztat, w którym zatrudniał ludzi produkujących półkożuszki z haftem. Ta Wanda odnalazła mnie po wojnie.
W szkole nic mi nie sprawiało najmniejszej trudności. Wszyscy w domu mówili po żydowsku, co nie przeszkadza, że i ciotki, i babcia, i moi rodzice wysławiali się bardzo poprawną, wręcz bogatą polszczyzną. Przypuszczam, że ciotki skończyły już szkołę powszechną polską. One mi sporo czytały, ponieważ byłam tą najstarszą wnuczką i długo chyba jedyną, więc otaczano mnie jakąś szczególną opieką. Nie pamiętam, żeby mi kiedykolwiek odmawiano czytania czy rozmowy. Z ciotkami czy z mamą. „Co tu jest napisane? A jakie to są literki? A dlaczego tak się je składa?” – nauczyłam się czytać na tej zasadzie, nie pamiętam, żeby mnie ktoś celowo uczył. Chyba szybko i łatwo mi to poszło. Bardzo wcześnie przeczytałam na przykład Serce Amicisa. Musieli mi to podetknąć rodzice. I pamiętam, że ryczałam jak bóbr. Pamiętam Przygody Guliwera, Sierotkę Marysię i krasnoludki i tak dalej.
Pięcioletnia Rena Fischbein przed domem dentysty. Tyśmienica, 1934
Rena Fischbein w szkole podstawowej. Tyśmienica, 1937
Rodzice chcieli, żebym jednak się nauczyła żydowskiego – przychodził do domu mełamed. Ale coś chyba stawiałam za duży opór, bo to trwało krótko i niczego się nie nauczyłam. Ojciec czytał po żydowsku swobodnie, matka też chyba. Ojciec bardzo był oczytany. W domu książki były i po żydowsku, i po niemiecku, i po polsku. Czytał, całkiem na pewno, po żydowsku klasykę – Szołem Alejchem, Perec, ale był i Herzl. Czytał po niemiecku: Schillera, Goethego, Heinego, nie mówiąc o Feuchtwangerze, Kafce i Tomaszu Mannie, którego pożerał. Literaturę uwielbiał. Nie pamiętam, żeby czytał jakieś gazety, nie wiem, czy były w Tyśmienicy jakiekolwiek.
Ojciec był wymagający w stosunku do mnie w sensie, że bardzo dbał o to, żebym ja nie stała się typową jedynaczką rozpieszczaną przez mamę, babcię i ciotki. Mówił do mnie głównie „synu”. Był dość surowy. Przed wojną, tak jak teraz bym to określiła, pamiętam go jako znikającego człowieka. Pamiętam na przykład, że mnie pięcio-, sześcioletnią dziewczynkę mama budziła w środku nocy i mówiła: „Posiedź ze mną, bo tata poszedł na zebranie i nie wrócił. I ja się tak bardzo boję. Nie śpij chwilę, pobądź ze mną”.
On należał do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, w skrócie mówili: „kapuza”. Te wiadomości są takie płytkie... Mam zupełnie mgliste wspomnienia. Chyba mogłam mieć cztery, pięć, sześć lat – pod materac mojego łóżeczka, a było to w nocy i ja w tym łóżeczku spałam, chował jakieś papiery. Przed 1 Maja pamiętam paniczne krzątaniny, kiedy pukano do drzwi i rozlegało się: „Otwierać! Policja!”. Ojca chyba profilaktycznie parę razy na dwadzieścia cztery czy czterdzieści osiem godzin zapraszali do siebie. Wiem, że przez jakiś czas gdzieś się ukrywał – ktoś go musiał uprzedzić, że grozi mu aresztowanie i nie było go w domu, a jak się zjawiał, to właściwie w środku nocy i przed świtem wybywał. W tak małej miejscowości to wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Ojciec kilka razy był w więzieniu w Stanisławowie. Odwiedzałam go z matką. To się sprowadzało do tego, że przyjeżdżałyśmy pociągiem, a potem szłyśmy albo dorożką dojeżdżałyśmy do więzienia.
No i pamiętam, jak ojca wywożono w 1936 do Berezy. Wieczorem go zabrano z domu, to było w pobliżu moich urodzin, w listopadzie. Następnego dnia mama mnie o świcie obudziła i poszłyśmy pod posterunek policji. Tam już była babcia. I stała dorożka. Myśmy stały na ulicy. I w pewnym momencie wyprowadzono ojca i drugiego pana, którego razem z nim wywożono – nie wiem, kto to był – i obaj byli w kajdankach. No i pamiętam babcię, która rzuciła się jak lwica, że jak oni mogą jej syna jak bandytę wyprowadzać w kajdankach! Jak zabrali ojca, to taką mam migawkę – ciemnowłosa babcia i potem bardzo szybko siwowłosa babcia.
Ojciec siedział jedenaście miesięcy w Berezie. Mama bardzo źle znosiła więzienia ojca, bardzo się bała, bo ona nie miała zawodu żadnego, była w pełnej zależności. Któregoś dnia mnie się nagle zachciało śpiewać, skakać. Mama – o, wiele lat mnie za to przepraszała – podeszła do mnie, szczypnęła mnie z zakrętasem: „Tata siedzi w Berezie! A ty śpiewasz i skaczesz?!”. W 1937 wysłałam do prezydenta Mościckiego moje zdjęcie, które towarzyszyło świadectwu po pierwszej klasie – pamiętam, że to świadectwo było bardzo dobre – z prośbą o oddanie mi tatusia.
Po paru miesiącach ojciec się zjawił w domu. To było związane z tym, że władze polskie uznały, że KPP już nie zagraża, skoro przestało istnieć. Wrócił w 1937, jesienią. Zjawił się u babci wczesnym rankiem. Nie przyszedł do nas, najpewniej żeby nie robić rwetesu. I jak mama się dowiedziała, że on tam jest, to nie budząc mnie i nie zamykając mieszkania, tam pobiegła. Ja się obudziłam i okazało się, że jestem sama w domu. No to gdzie szukać wyjaśnienia i ratunku? Coś tam narzuciłam na siebie, wtedy miałam już prawie osiem lat, ale nie ubrałam się kompletnie, i pobiegłam do babci. To też jest obrazek, który widzę – ojciec stał w kuchni oparty o stół. Schylił się i nie bardzo mógł mnie podnieść. Nie wiem, co było przyczyną: czy wzruszenie, czy to, że był rzeczywiście osłabiony i wychudzony. Był bardzo szczupły, a spodnie, takie z tweedu pumpy, bo w tym go zabrano, miał nie paskiem – nie oddali mu paska – tylko jakimś sznurkiem związane. I pamiętam, jak podnieść mnie nie mógł.
Jakub Fischbein po powrocie z więzienia w Berezie Kartuskiej. Tyśmienica lub Stanisławów, 1937
Jakub Fischbein, ojciec Reny Fischbein, w Taszkiencie. 1942 lub 1943
A potem, na wikcie babci i mamy zaczął gwałtownie tyć, więc robił pompki i powiedział mi, że tego się nauczył w Berezie. I że musi to robić, żeby mu nie urósł za duży brzuch. Potem, gdy byłam człowiekiem, z którym ojciec rozmawiał na poważnie, opowiadał o robieniu żabek na apelach, o pryczach, na których spali, bo nowi spali na betonie, o bezsensownej pracy – jednego dnia wykopywali rowy, drugiego dnia zasypywali te rowy. Była taka piosenka, którą czasem nucił, i słowa, które mi przekazał, pamiętam tylko jedną zwrotkę: „Przez bagna poleskie nasza grupa szła, strzeżona przez ostre bagnety. A serca nam drgały do taktu raz, dwa, płakały gdzieś matki, kobiety”. Pamiętam powiedzonko, którym się ostrzegali przed kapusiami – jak ja za dużo paplałam, to go używał jeszcze po wojnie: „Nie gadaj, bo umrzesz na czkawkę”. Chyba tam nie rozdzielano starannie politycznych od niepolitycznych. Czasami w rozmowach rzucał jakimś nazwiskiem: „Z tym towarzyszem byłem w Berezie”.
Któregoś wieczora, co bardzo dobrze pamiętam, to ojciec nieopatrznie nastawił radio, jak ja jeszcze nie spałam, z przemówieniem Hitlera. I pamiętam jak dziś ten przerażający wrzask i mój potworny strach. Mnie w oczach stoi ten 1 września – może to być wytwór mojej fantazji. To, co ja widzę, to chłopów chodzących po rynku, wielu z nich z siekierą, wokół styliska owinięty worek, tak jakby czekali na odpowiedni moment, żeby zacząć grabież.
W szkole po polsku do trzeciej klasy dojechałam. Pamiętam, że nagle przestałam się uczyć po polsku i zaczęłam się uczyć po ukraińsku. Z Sowietami przyszła elektryczność. Bardzo szybko postawili słupy, to wszystko napowietrznie szło i do domów tak wprowadzili przyczepiane do ścian przewody – i było światło. Ojciec pracował wtedy w Stanisławowie w urzędzie miejskim, to się chyba nazywało gorodskoj sowiet.
Kiedy zaczęła się w czerwcu 1941 wojna, myśmy ewakuowali się. Ojciec miał możliwość zabrania dziadków i błagał ich, a było bardzo trudno o miejsce w pociągu. Ale mu absolutnie odmówili. Wyjeżdżałyśmy we trzy – mama, ja i siostra, która była maleństwem, ona się urodziła w marcu 1940. Ojciec został – później nas szukał i doganiał. Piecza nad towarzystwem została mnie powierzona, znaczy ojciec mi przykazał: „Synu, pamiętaj, że mama, ile razy się zatrzyma pociąg, będzie chciała wysiadać. To ty jej daj walizki, a zatrzymaj dziecko. I trudno, jak ona się uprze, to niech ona wysiada, a ty z dzieckiem masz jechać dalej”.
Myśmy jechały docelowo do Dniepropietrowska, razem z żoną i dwójką dzieci współpracownika ojca z urzędu w Stanisławowie. Ale Niemcy szybko postępowali. Zanim znalazłyśmy się w Dniepropietrowsku, to zaczęły się takie bombardowania, że razem z tą rodziną postanowiłyśmy pójść dalej. Jakiś pociąg złapałyśmy do Charkowa, gdzie nas wszystkich z pociągu wyrzucono, bo on był potrzebny prawdopodobnie dla wojska. I były dwie noce na dworcu w tym Charkowie, potem podstawiono jakiś pociąg. W dzikim tłumie do niego wsiadałyśmy. Mama z siostrą wsiadły z dwiema walizkami, a ja jeszcze byłam na peronie z trzecią, wtedy ruszył pociąg. Jakoś mnie ludzie za ręce, za włosy do niego wciągnęli. Ja tej walizki jeszcze na dodatek z rąk nie chciałam wypuścić – to cały majątek... Żona tego znajomego ojca miała rodzinę we wsi, której nawet nazwę zapamiętałam – Junakowka. Ale tam pociąg nie dojeżdżał, więc wysiadłyśmy w Sumach.
Też był taki ewakpunkt, gdzie każdy sobie znajdował jakiś kawałeczek przestrzeni i tam na tobołkach wegetował. Ta kobieta powiedziała, że da znać do rodziny do tej Junakowki, że ona czeka w Sumach, i przyjedzie podwoda. I tak się stało. W tej wsi ojciec nas odnalazł, ponieważ na wszystkich etapach, gdzie można było, zostawiałyśmy kartki, dokąd dalej jedziemy. W Junakowce byliśmy dwa, trzy tygodnie, może nawet mniej. Wróciliśmy do Sum i tam czatowaliśmy na pociąg, bo Niemcy już deptali po piętach.
Rena Fischbein (pierwsza z lewej w dolnym rzędzie) ze swoją klasą w Taszkiencie. 1944
Ucieczka trwała przez kolejne lata. Kazachstan, Uzbekistan. Ojciec był tragarzem na dworcu w Taszkiencie i fryzjerem w szpitalu wojskowym w Łunczarsku. Rena chodziła do rosyjskiej szkoły, a polskiego uczył ją Arnold Słucki. Krótko, bo niechętna tym naukom była. Do Polski nie chciała wracać. Oczywiście była pionierką, a potem komsomołką. Wojna się skończyła, a Rena nadal nie chciała wracać do Polski. Dlatego dopiero latem 1946 rodzina wyruszyła na Zachód. Żary, Wrocław, Wałbrzych.
Z naszej rodziny zostali tylko rodzice, moja siostra i ja. Rodzice z nami o tej tragedii wojennej nie chcieli rozmawiać. Były dwie wersje tego, co się stało z dziadkami, ich córkami, jakaś dalsza rodzina tam też była, jakieś kuzynostwo, siostra mamy z jej dziećmi i mężem. Więc były dwie wersje – że część zamordowano od razu na cmentarzu żydowskim w Tyśmienicy, rozstrzelano, a część pogoniono do Stanisławowa, a druga wersja – że wszystkich od razu rozstrzelano na cmentarzu.
Ojciec był przewodniczącym Powiatowego Komitetu Żydowskiego w Wałbrzychu od 1946 do 1949 i starał się ludzi przekonywać, że Żydzi powinni zostać w Polsce, że to będzie inna Polska. Aczkolwiek ta argumentacja po pogromie kieleckim w 1946 nie była przekonywająca.
Rodzina Fischbeinów: Jakub i Mina – rodzice, starsza córka Rena i młodsza Juliana. Wałbrzych, 1948 lub 1949
Rena skończyła medycynę i w 1952 wyszła za mąż za kolegę ze studiów, Polaka. Urodziła dwoje dzieci.
Jak dzieci zaczęły chodzić do szkoły, zaczęłam się uczyć tradycyjnych świąt polskich i potraw, które na te święta należy przygotować. Żeby moje dzieci w swojej szkole też mogły opowiadać to samo co inne dzieci.
Mina Fischbein, mama Reny. Warszawa, lata 50.
Rena Fischbein, studentka medycyny. Wrocław, 1947 lub 1948
Mój ojciec pracował w Agencji Pokojowego Wykorzystania Energii Atomowej. Jak się zaczęły te wszystkie rozróby w 1968, wysłano go na emeryturę i wyrzucono z partii. Ja miałam już dwoje dzieci i bardzo się denerwowałam, co spotka te moje dzieci – to rozważałam, czy nie wyjechać. Ale ani przez chwilę nie myślałam, żeby wyjechać i zostawić tu rodziców. Wpierw wybrałam się na rozmowę z ojcem – on był przewodnikiem duchowym i tym, z kim się rozwiązywało problemy. I on powiedział: „Jeżeli się obawiasz i denerwujesz, a twój mąż Polak decyduje się wyjechać, to jedźcie. Ale ja nie pojadę. Ja nie pojadę”. I na tym skończyły się moje rozważania wyjazdu. Ojciec od momentu usunięcia go z partii źle psychicznie funkcjonował. Po tym, jak go wysłano na emeryturę, pracował w ŻIH-u – ta praca była chyba zupełnie woluntarystyczna. Zmarł w 1975, mama wcześniej, w 1973. Są pochowani na Okopowej, na cmentarzu żydowskim. Chodzę na ich groby wtedy, kiedy mogę, nie zawsze w rocznicę śmierci.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------