- W empik go
1907 - ebook
1907 - ebook
Na brzeg pewnego tajemniczego miasta przypływają szalupy pełne uciekinierów. Jednym z nich jest mężczyzna, który za sprawą nieporozumienia trafia do ogarniętego suszą majątku ziemskiego jako ekspert od uprawy roli. Poznaje tutaj konkubinę lokalnego szlachcica, która wkrótce staje się przedmiotem jego obsesji. Tymczasem nadciągają czarne chmury – gnębieni od wielu lat przez skrajną nędzę chłopi szykują się do przejęcia szlacheckiej rezydencji, bez względu na to, jaką cenę będą musieli za ten akt desperacji zapłacić…
„1907” to uwodząca onirycznym klimatem powieść o bezsilności, którą odczuwamy w zderzeniu z prawami natury, a także o braku możliwości uwolnienia się z niewoli własnego umysłu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-320-6 |
Rozmiar pliku: | 713 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1907
1. Przypływ
Horyzont krył się gdzieś pomiędzy wodą a otchłanią bezgwiezdnej nocy, zlewających się w jednię – w smolistą masę przyprószoną dodatkowo bladą mgłą.
Chociaż ludzie wszędzie wokół utrudniali nocny odpoczynek Morzu coraz głośniejszymi odgłosami podniecenia, to naszego bohatera obudziły dopiero rozkrzyczane mewy. Zobaczył, że wioślarze poruszają się żwawo, jakby wstąpiły w nich nowe siły. Domyślił się: port już niedaleko.
Armada szalup podskakiwała wciąż miarowo, smagana jak biczem uderzeniami rozkołysanej wody. Choć dotąd to miarowe stukanie wprowadzało go stale w senny, odrętwiający spokój, teraz szarpało za jego rozbudzone na dobre nerwy. Nie czas już był na sen, nie czas na spokój! Dopływamy, pomyślał z podnieceniem dorównującym jego towarzyszom.
Dopływają. Poruszył się pod ciężkim, szarym kocem, mokrym od oblepiającej go bezlitośnie, choć bezdźwięcznie wilgoci. Ramiona Floty ginęły gdzieś w głębi opatulonego bielą Oceanu. Mgła unosiła się w powietrzu, rosząc nie tylko okrycia i ubrania, ale również włosy oraz odsłoniętą skórę ramion poruszających wiosłami mężczyzn. Nawet już jej nie zauważał. To tylko jeszcze jeden rodzaj wilgoci – a wilgoć to kochanka Floty. Dni i noce przeplatane niekończącą się wilgocią; Morze z głośnym wyrzutem roztrzaskiwało się w krople o szorstkie, nieoheblowane drewno szalup tylko po to, żeby zaraz spłynąć, już po cichu, z powrotem w swoje odmęty.
Jeden z wioślarzy zauważył podniecenie naszego bohatera i pomyślał z obrzydzeniem, że w jakiś sposób rujnuje to jego własne zadowolenie. Ale tamten przyzwyczaił się już do pogardliwych spojrzeń. Zresztą, dopływali: więcej już się pewnie z nikim z tych ludzi nie spotka.
Przy żadnej załodze nie utrzymał się długo: nie chciał wiosłować, a każdy dorosły mężczyzna na szalupie miał obowiązek wiosłowania. Niejednokrotnie udało mu się podsłuchać, jak z tego powodu kobiety między sobą nazywały go zbędnym balastem, ale to na otwartą wrogość pozostałych mężczyzn musiał uważać przede wszystkim, bo ci, obserwowani przez swoje żony i córki, nie mogli znieść uczucia, że nasz bohater może nie wiosłować w czasie, kiedy wszyscy inni mężczyźni to robią – wszak powszechnie na świecie przyjmuje się, że wiosłować mają obowiązek! Gdyby tylko wiedzieli o jego zamiarach przed wypłynięciem! Prawda jednak wyszła na jaw dopiero na głębokiej wodzie, gdy wypadła jego zmiana, a on odmówił przyjęcia wciskanego mu do ręki wiosła.
Chciano natychmiast wrzucić go do wody, by wpław wrócił tam, skąd wypełznął, ale on skłamał, że nie potrafi pływać. Oznajmił także głośno i z jak największym przekonaniem, że nie zacznie wiosłować, choćby mieli mu połamać nogi, a z drugiej strony z własnej woli nie opuści Floty – za nic i na pewno! – a więc będą go musieli wyrzucić siłą, skoro tak bardzo chcą się go pozbyć.
Takie krnąbrne zachowanie wywołało w Armadzie nie lada poruszenie. Uznano po licznych naradach, że nie można przekonać się o prawdomówności naszego bohatera inaczej, jak tylko wyznaczając kogoś, kto wrzuci go do wody albo połamie mu golenie, jednak jeśli miałoby się okazać, że łajdak rzeczywiście nie umie pływać bądź dalej nie będzie chciał wiosłować, wydano by na niego wyrok co najmniej kalectwa, a najprawdopodobniej śmierci, i tak przecież nie wymuszając w ten sposób posłuszeństwa. I choć nikomu szczególnie nie przeszkadzała myśl, że jakiś tam brudny, bezwartościowy delikwent utopiłby się na środku Morza, gdyby tylko zgodził się dobrowolnie opuścić Armadę. Nie było między załogami szalup nikogo, kto chciałby osobiście i samodzielnie odpowiadać za czyjąś śmierć, kiedy wszyscy pozostali byliby tego świadkami.
Nie widząc więc innego rozwiązania, z ogromnym poczuciem niesprawiedliwości, zgodzono się na to, żeby został – czy raczej przestano nieustannie namawiać go, żeby zniknął.
I być może, widząc ten rzekomy sukces naszego delikwenta, więcej mężczyzn odmówiłoby wiosłowania – gdyby nie to, że już wkrótce, pod byle pretekstem, z gniewem i wyzwiskami, z jego łódki kazano mu się wynosić do innej, a z tej niedługo po tym wygnano go do następnej. I kolejnej. Powtarzało się to bez końca, bo jedna załoga nabierała śmiałości dzięki działaniom poprzednich i odwoływała się do ich zachowań jak do ustanowionej tradycji. Dlatego nasz bohater, zamiast po prostu odmawiać przyjęcia wiosła, nauczył się udawać, że jest kaleki, tylko wcześniej to kalectwo ukrywał, wstydząc się swojej słabości. Nie zdołał w ten sposób uniknąć kolejnych wypędzeń – zdołał jednak spowolnić ich tempo.
A teraz dopływali i to wszystko nareszcie się skończy.
W pierwszych szeregach Floty ludzkie głosy zaczęły wibrować, brzęczeć. Krótkie zawołania i przedłużające się sapnięcia, lepkie od niesionej powietrzem wilgoci, rozlegały się to tu, to tam, jak krzyki ptaków w sąsiadujących ze sobą gniazdach. Euforyczne zawołania spływały po liżących mgłę językach w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno: widać już brzeg! Morze mdłym blaskiem księżyca ledwo odznaczało się od pogrążonego w mroku brzegu miejskiej plaży. To do niej planowali przybić; bo choć Stolica miała swój port, oni musieli dostać się w jej objęcia nielegalnie, a więc niepostrzeżenie.
Nasz bohater zerwał z siebie ściągnięty szronem koc i wstał, by lepiej widzieć czarny, nocny piasek miarowo wyłaniający się z mroku przed jego wilgotnymi oczami. W formacji przypominającej grot strzały Flota wpływała właśnie między nogi mosiężnego posągu, sterczącego w rozkroku nad smugami mgły przytulającej się do półokręgu Morza. Ludzie z wielkim zaciekawieniem starali się objąć spojrzeniami gładkie, mosiężne uda słynnego na cały świat Kolosa, które w nocnym powietrzu niewyraźnie pobłyskiwały kolorem fałszywego złota.
Nasz bohater również, jak pozostali, próbował dopatrzeć się olbrzyma, ale kiedy uniósł głowę, kierując wzrok wysoko, wysoko – z zamiarem przekonania się, ile sprawiedliwości architekci oddali męskiej naturze – coś łupnęło mu głucho w uszach i poczuł silny ból w okolicach potylicy. Ktoś uderzył go wiosłem, a siła tego ciosu sprawiła, że zwalił się z nóg prosto w lodowate objęcia Oceanu. Na szczęście byli na tyle blisko brzegu, że tylko odbił się miękko od mulistego dna i – desperacko wymachując ramionami – rozerwał zamykającą mu się nad głową pułapkę. Z trudem wychynął spod spienionej pierzyny i zaczerpnął tchu w brutalnie pozbawione powietrza płuca. Jego uszy, jeszcze chwilę temu wypełnione jednostajnym pomrukiem Morza, chciwie uczepiły się dobiegających od strony Armady głosów, którym teraz towarzyszyły również ściszone śmiechy i odgłosy zimnej satysfakcji – powściągliwe, jakby w obawie przed zemstą czy w tajemnicy przed sobą nawzajem.
Po kilku chwilach walki z lodowatą wodą, ciągnącymi go w muł przemoczonymi ubraniami oraz odmawiającym posłuszeństwa, rozleniwionym wielotygodniowym brakiem aktywności ciałem nasz bohater wygrzebał się na skraj plaży, gdzie ludzie już pospiesznie i w milczeniu opuszczali łódki, rozglądając się przy tym nerwowo niczym dzikie zwierzęta; czy aby nie pojawił się ktoś ze służb Stolicy? Nikt nie spróbuje zapędzić nas z powrotem do Oceanu?
Na niego nikt nie zwracał uwagi. Całkiem wylazł z wody i rozlał się boleśnie po piasku, z trudem, zawinięty w ból egzystencji, jak dawno wymarłe gatunki morskich zwierząt, które w najodleglejszych czasach zamarzyły o tym, żeby przenieść się na niezamieszkały wcześniej ląd. Trząsł się z przenikliwego zimna, a tył głowy piekł go przeraźliwie. Ćmiło mu się w oczach. Pomyślał z przerażeniem, że umiera. Pod powieki napłynęły mu łzy.
Zemdlał.
Obudził się dopiero około południa, kiedy mgła zniknęła już znad brzegu Morza, a mewy z wrzaskiem przeczesywały plażę. Trząsł się z zimna. Wokół, to tu, to tam, trup zdobił blady piasek plaży. Zadeptali ich w pośpiechu albo co? – pomyślał. Potem zabrali wszystko, co należało do zmarłych.
Okradli i naszego bohatera. Po jego tobołkach i pakunkach nie został ślad – pewnie wzięli go za martwego. A może tylko woleli wierzyć, że nie żyje? Łódki zniknęły, pewnie porąbane na opał, na deski, żeby rozgrzać się, schować, przeżyć jakoś pierwsze dni.
Dopiero wtedy dostrzegł, że nie ma na nogach butów. Rozejrzał się po trupach: żaden nie miał.
Zimno jak w psiarni, trzeba się ruszyć, uciekać, zanim miejscowi odkryją, że Flota wylądowała na plaży. Trzeba się ratować.
Wstał – ledwo, bo przemoczone i przemarznięte stopy próbowały odmówić mu posłuszeństwa – i podszedł do najbliższego ciała. Rosły chłop o prostej twarzy. Ściągnął z trupa porwane swetry, wycisnął z nich wodę i nawiązał sobie szmat aż po gołe kostki. Na drętwych dłoniach umarlaka zauważył odciski, świeże i starsze. Od wiosłowania, pomyślał.2. Kolos
Opuścił plażę. Znalazłszy się w Mieście, unikał bocznych alejek: wiedział, że porządni obywatele przechadzający się w świetle głównych ulic wolą zwykle udawać, że tacy jak on nie istnieją. Dzięki temu pozostanie niewidzialny. I bezpieczny – trudno przewidzieć, jakie zagrożenia czekałyby na niego w szemranych zaułkach Stolicy, zupełnie mu przecież nieznanej.
Spocił się w marszu, a gwarny ruch uliczny przyspieszał krążenie jego krwi, ale dalej ociekał morską wodą, dalej drżał z zimna w ten szczególny sposób, kiedy przemarznie się do głębi swojej istoty, do kości, tak mocno, że nie wystarczy mizerne ognisko, które człowiek, zbyt już zdrętwiałymi kończynami, jest w stanie wykrzesać z siebie podczas ruchu… Musiał koniecznie się gdzieś rozgrzać.
Łapczywie, z utęsknieniem, oglądając towary kuszące go z wielkich wystawowych okien, wszedł do sklepu z odzieżą, odnalezionego przypadkiem na jednej z ulic. W środku było tak parno, że nerwy jego twarzy zajęczały z bólu.
Na plaży musieli dokładnie przeszukać mu kieszenie. Zabrali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, ale w nogawkę miał jeszcze wszyty zegarek po dziadku. Wypruł go teraz zgrabiałymi dłońmi i zbliżył się do obserwującego wszystko w niespokojnym milczeniu sprzedawcy – mężczyzny elegancko ubranego, z nienagannie ulizanymi włosami i godną pozazdroszczenia posturą. Nasz bohater nazwał go w duchu „Melonik”, chociaż w tej chwili Melonik nie miał na głowie żadnego melonika ani też, poza Melonikiem, żadnego, nawet najmniejszego melonika nie dało się w sklepie zauważyć.
– Ubrań szukam – przywitał się nasz nieszczęśnik.
Melonik mimowolnie przyjął wycofaną postawę.
– Mam zegarek na wymianę. Pieniędzy nie mam.
– Z Floty – zauważył Melonik.
Byli u niego, pomyślał nasz bohater. Już węszą.
– Mhm, aż musiałem zdjąć kartkę – mruknął sprzedawca, jakby czytał w myślach naszego bohatera.
– Kartkę?
– Że zatrudnię pomoc.
– Ja tylko ubrań szukam – zapewnił nasz nieszczęśnik i podetknął Melonikowi zegarek dziadka pod nos.
Sprzedawca spojrzał na przedmiot niechętnie.
– To za mało – powiedział, parskając nerwowym śmiechem. Machnął ręką ze zniecierpliwieniem i oddalił się od lady, że niby coś musi poukładać na półce.
– Wszystko, co mam. Czego się dziadek dorobił.
– Człowieku, tu są drogie towary. – Melonik ogarnął spojrzeniem sklep. – Tu jest butik. Jak chcesz, mogę powiedzieć, gdzie jest salon z odzieżą używaną – dodał na zgodę.
– Gdzie ja będę sklepów szukał. Przemoczony jestem – wyjaśnił nasz bohater nerwowo, a zaraz też dodał zimno i teatralnie: – Człowieku.
– Z wami zawsze to samo – westchnął Melonik po krótkim milczeniu.
Widać było po nim, że wolałby nie słuchać skomleń natręta; najlepiej w ogóle, gdyby tak się tylko udało bezproblemowo, pozbyłby się go czym prędzej. Dalej przekładał bezmyślnie ubrania z wieszaka na wieszak, ale teraz jego ruchy nabrały nieukierunkowanego pośpiechu i dziecinnej nerwowości.
Jednak nasz chłopak stał twardo tam, gdzie stanął, i ani myślał ruszyć się z miejsca. Czekał na odpowiedź.
W końcu ją Melonik wymyślił.
– Za ten zegarek to mogę ci zaproponować piwnicę na kilka godzin – powiedział, nie przerywając zajęcia. – Wysuszysz się i wygrzejesz przy piecu, a potem pójdziesz w swoją stronę. – Był z siebie zadowolony, ale widać to jeszcze było mu za mało, bo po krótkim zastanowieniu dodał znacząco: – i żebyśmy się więcej nie widzieli.
Wziął zegarek i zaprowadził naszego bohatera do piwnicy, ale zanim zostawił go samego, rozejrzał się po niej dobrze z zamiarem zabrania ze sobą co cenniejszych narzędzi.
– Nie jestem złodziejem – powiedział szorstko nasz nieszczęśnik, obserwując zachowanie Melonika, ale ten tylko wzruszył ramionami i pospiesznie wrócił na górę, chybocząc się niebezpiecznie od ciężaru narzędzi.
Nasz bohater machnął na to ręką, choć nie bez rozgoryczenia. Czym prędzej rozebrał się do naga i powiesił ubrania przy samym piecu, żeby jak najszybciej wyschły. Sam by do niego wskoczył, gdyby tylko mógł. Siedział na pieńku i wygrzewał się.
Znowu poczuł ukłucie rozgoryczenia. Rozejrzał się wokół w nadziei, że może Melonik czegoś nie zauważył, ale nic użytecznego nie rzuciło mu się w oczy. Choćby stary młotek. Dobry i młotek, do obrony. Chapnąłby go na odchodnym. Pogrzebacz został. Zabrałby i pogrzebacz, ale za duży, niewygodny. Żeby trochę krótszy…
Po kilku minutach wygrzewania się przy piecu napadło go niesamowite zmęczenie. Wciąż też odczuwał pulsujący z tyłu głowy ból. Dotknął rękami nabrzmiałego guza i ucieszył się, że przynajmniej czaszka jest cała. Ale przyjemne to to nie było. Przesiadł się z pieńka na jakiś brudny worek, zamierzając jedynie rozsiąść się wygodniej, ale niemal natychmiast zasnął, twardo jak kamień.
Obudził go dopiero ponaglający głos Melonika. Jeszcze długo po opuszczeniu butiku, nasz bohater pluł sobie w brodę, że jednak nie zabrał tamtego pogrzebacza.
Nie mógł wymyślić, co ze sobą dalej zrobić. Chociaż nie był już przemoczony, wciąż odczuwał chłód, zwłaszcza że z porządnie nagrzanego wnętrza został wypędzony na szare, nienasłonecznione ulice. Dokąd pójść? Nikt nie czekał. Nikogo tu nie znał. Ani ludzi, ani Miasta. Wiedział tyle, ile wszyscy: w Stolicy jest Kolos.
Postanowił dokładnie go obejrzeć.
Wrócił na plażę, z trudem – mylił alejki, musiał kilka razy zawrócić do głównego skrzyżowania. Tyle wysiłku tylko po to, żeby się cofnąć, pomyślał leniwie, niekonkretnie, obojętnie, jakby obok siebie, bez żalu, bezmyślnie, z braku lepszych myśli do zadumy. Kiedy jednak zszedł po trzeszczących, pomalowanych białą farbą stopniach na piaszczystą ścieżkę, pustka w jego głowie rozpierzchła się przed dźwiękami dobiegającymi go od brzegu Oceanu. Jacyś mundurowi pakowali bose trupy na nosze, a potem na ciężarówki; otaczało ich spore zbiegowisko.
W pierwszej chwili nasz bohater poczuł zaskoczenie, w mgnieniu oka wyparte przez zainteresowanie zabarwione nutką wygłodniałej potrzeby doświadczenia czegoś nowego, sensacyjnego. Na niezauważalny w czasie moment poczuł się częścią stojącego w oddali tłumu, ale tylko na tę jedną chwilę.
Od przebudzenia na brzegu plaży aż do teraz wędrował jak we śnie, zatrzaśnięty w walce ze swoim ciałem, w walce o zaspokojenie jego podstawowej potrzeby. Był sam na przepastnej scenie odosobnionego życia, pomiędzy budynkami będącymi jak makiety, ludźmi jak rekwizyty teatralne – żywoty upozorowane, pozostające w jego świadomości raptem na chwilę. Ale kiedy zobaczył, jak mundurowi ładują martwe ciała na paki samochodów, jak te małe z daleka, zesztywniałe, martwe ciała ładowane są do aut… I bujały się miarowo na noszach dźwiganych na drżących z wysiłku ramionach, a głowy gapiów pracowały na wyciąganych z ciekawości szyjach…
Dziwnie mu było. Ktoś obcy jakby wlazł z buciorami w jego myśli i kazał mu opuścić scenę, zrobić miejsce komuś innemu, na jeden akt spektaklu – ostatni. Byłem pośród nich, pomyślał tylko, i ta myśl wydała mu się mięsista jak ciało. Ocierał się kiedyś nie tylko o nich, ale i o ten akt ostatni. Zawsze.
Dziwnie mu było. Pośród żylastych myśli wypełniających mu głowę zaświtało nagle przerażenie: skoro wiedzą już o trupach, wiedzą też, że Armada wylądowała. Mogą szukać!
Nie mógł po prostu zejść na plażę: rozpoznają go, zobaczą w nim coś, co przypomni im tych zapakowanych na ciężarówki. Myśl, która napełniała obrzydzeniem. Ale zostać tam, gdzie był, też nie mógł: tłum gapiów niedługo zacznie się rozchodzić.
W szarzejącej nijaką pogodą oddali dostrzegł latarnię. Z pewnością znajdowała się nie dalej niż na drugim końcu miejskiego portu. Wyglądało na to, że z plaży to niedaleko.
To „niedaleko” okazało się wędrówką do wieczora.
– Lecz, oczywiście, należy pamiętać, że było już późne popołudnie, kiedy tam stałem – mówił sam do siebie, gestykulując wesoło i w ten sposób próbując wypełnić pustkę. – Naprawdę, to się tylko zdaje dalej, niż jest w istocie, bo jest się zmęczonym i głodnym, powiem całkiem szczerze.
Ludzie woleli na niego nie patrzeć, chociaż chcieliby się gapić. Przeszło mu to dziwne uczucie z plaży i nie byłby w stanie go sobie przypomnieć, nawet gdyby mocno się o to postarał.
Zbliżył się do latarni. Z daleka przecinała horyzont niczym skryty w cieniu, wrogo uniesiony w powietrze palec, ale z bliska jej pretensjonalne barwy przywodzące na myśl cukrową laskę, zamiast odstraszać, raczej zapraszały do środka. Nasz niby bez powodu bezmyślnie rozweselony bohater rozpoczął wspinaczkę po zaniedbanej, niewygodnej drabinie na sam szczyt struktury. Zniszczona portowym powietrzem i pokryta pleśnią farba skwierczała, kruszejąc pod jego palcami. Kolana strzykały mu z trudem; zamajtał zbolałymi od włóczęgi nogami. Nieprzyjemne – nie mówiąc już o burczącym brzuchu!
W końcu wdrapał się niezgrabnie i ciężko na coś, co kojarzyło mu się z tarasem i co otaczało wielką lampę sygnalizacyjną latarni. Kiedyś pewnie trzeba było gramolić się tutaj, na górę, i ręcznie rozpalać ognisko, pomyślał. Albo coś takiego. Pewnie były schody. Może. Ale teraz zapalają wszystko z dołu, na górę włażą tylko po to, żeby od czasu do czasu wymienić żarówkę.
– Żaróweczkę – powiedział sobie bez powodu.
Latarnia wysuwała się nieco w Morze, poza nieregularną linię brzegową, więc dobrze było stąd widać Kolosa, i nasz bohater ucieszył się, że końcu może sobie dokładnie i bez przeszkód obejrzeć mosiężnego olbrzyma. A ten stał teraz w napiętym bezruchu, takim jak zawsze, od lat, do znudzenia, choć naszemu chłopakowi wydawało się to nowe, świeże. Zaróżowione wiszące nad portem niebo wyglądało, jakby uciekało w stronę posągu, chociaż w rzeczywistości to gdzieś zza jego pociągłej, szorstkiej w swojej prostocie twarzy wylewał się ten gasnący żar zachodzącego słońca.
Krwisty pazur wieczoru próbował więc objąć szponami zmierzchu Kolosa, ale na razie zdołał osiągnąć jedynie tyle, że dość blady za dnia brąz posągu, czerniejąc, nabrał głębi i teraz wyraźnie odcinał się od złudnej czerwieni niebios, składającej fałszywe obietnice zalotnego blasku, a tak naprawdę wabiącej jedynie świat pod płachtę nadchodzącego mroku. Ciemny odcisk posągu jak pieczęć na widnokręgu; ciemność własna przeciwstawiona ciemności nocy, choć przecież ta druga przychodzi zawsze nieubłaganie.
– Bo noc zaraz – poinformował samego siebie nasz latarnik z przypadku.
Zamarły, ale zawsze w ruchu: nogi posągu, o wyraźnie zarysowanych mięśniach, próbują udźwignąć ciężar zapieczonego w słońcu ciała, wyprowadzić je z Oceanu na ląd. Jednak zastygły w ciężkim wysiłku, w rozkroku… A może olbrzym tylko nad czymś przestępuje, ciężko zatapiając jedną stopę w piasek, by drugą dalej grzęznąć w mule? Ramiona, także umięśnione, rozpostarte ma szeroko, z dala od nagiej piersi, z rozcapierzonymi palcami, jakby Kolos przygotowywał się do objęcia pustki, jakby chciał przytulić ją na powitanie – a może tylko rozgarnia przed sobą ciążące mu bezwietrzne powietrze, może tylko pragnie zaczerpnąć życia w zmęczone wysiłkiem płuca? Jednak spojrzenie wyciosane w brązie wydaje się szeptać, że wysiłek olbrzymowi nie przeszkadza. I choć stopy zdążył już pokryć mech, a ramiona – ptasie odchody, bezwłosa twarz trwa beznamiętna, kłamie umęczonemu ciału.
Widziana z profilu szczupła, ale masywna sylwetka Kolosa zdawała się wisieć agresywnie nad latarnią, choć przecież od plaży do portu nie było znowu aż tak blisko, jak początkowo się zdawało naszemu domorosłemu kartografowi; podobnie podczas wspinaczki zdawać się może, że następna góra jest tuż-tuż.
Nasz bohater nie miał ochoty długo patrzeć, bo był głodny i nie bardzo mógł się na czymkolwiek skupić. Doszedł jednak do wniosku, że nie chce mu się już dzisiaj schodzić na dół w poszukiwaniu jedzenia, a szczyt latarni to w gruncie rzeczy miejsce do spania nie gorsze niż każde inne. Dach jest – gdyby w razie padało, się wybije szybę i się wpełźnie do pomieszczenia z lampą. Ale dopóki nie pada i nie wieje, po cóż się trudzić? Miejsca i na tarasie jest dość. Tylko zimno, klimat niezbyt ciepły, ale dzisiaj jakoś się przeżyje, a jutro załatwi sobie skądś koc. Może spróbowałby się włamać do środka latarni, przez drzwi na dole? Bo pewnie nikt tam nie mieszka w dzisiejszych czasach, ale nie wiedział, czy umie – znowu pożałował, że nie zabrał ze sobą pogrzebacza Melonika. Z pogrzebaczem to zawsze byłoby łatwiej.
A tak to wolał zostać na górze. Przede wszystkim tutaj, wysoko, wysoko, z dala od Stolicy, z dala od Floty, czuł się… bezpiecznie.