- W empik go
250 000 - ebook
250 000 - ebook
Powieść z późnego okresu twórczości Bałuckiego. Punkt ciężkości przesunął się w niej z promowania programu pozytywistycznego w stronę krytyki rzeczywistości. Autor przedstawia świat jako pełen zbrodni, kapitalistycznego wyzysku, socjalistycznych demagogów. W powieści „250 000„ mamy do czynienia z doskonałą analizą rozwoju stosunków typowych dla umacniającego się kapitalizmu w Polsce końca XIX wieku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-636-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. Pod Bombą
Rozdział II. Matka mężowa
Rozdział III. Na pogrzeb i na chrzciny
Rozdział IV. Wielki los
Rozdział V. U wrót szczęścia
Rozdział VI. Dworacy złotego cielca
Rozdział VII. Wyprawa po złote runo
Rozdział VIII. Wielki pan małego miasteczka
Rozdział IX. Romans na poczekaniu
Rozdział X. Coup d’etat pana sędziego
Rozdział XI. Zawiedzione nadzieje
Rozdział XII. Wielkie państwo
Rozdział XIII. Pożycie małżeńskie
Rozdział XIV. Straszna niespodzianka
Rozdział XV. Koniec wieńczy dziełoRozdział I
Pod Bombą
„Pod Bombą” – tak nazywano w pewnym galicyjskim miasteczku knajpeczkę podrzędniejszego gatunku, mieszczącą się w zaułku niedaleko głównego rynku. Bomba nie była wcale wojennym godłem, był to po prostu pękaty, gruby kufel piwa, wymalowany na ścianie nad zieloną okiennicą, z białą pianą, wylewającą się z kufla, jak śniegowa lawina. Pod kuflem na wabika dano napis: „cena sześć centów”, a obok tego wykrzyknik gruby, jak kiełbasa.
Ta mała cena obok wielkiego kufla ciągnęła, jak magnes, amatorów piwa do Lajbusia i w niedzielę i święta po sumie lub w dnie jarmarczne; szynkownia obszerna i brudna izba za nią były tak pełne ludzi, że Lajbuś i jego żona, matka i Dorota służąca i Antek parobek nastarczyć nie mogli ze szynkowaniem.
Kiedy indziej bywało tu za dnia dość cicho i pusto; czasem jaki robotnik, albo nałogowy pijak zajrzał na półkwaterek mocnej; przyszła dziewczyna po wódkę z flaszeczką pod chustką, albo chłopak z terminu z dzbankiem po piwo.
Dopiero wieczorem zbierała się liczniejsza kompania. Schodzili się tutaj dopiero ubożsi rzemieślnicy, jedni pokrzepić się i wytchnąć po całodziennej pracy, drudzy utopić w kuflu, lub w kieliszku zmartwienia i kłopoty. Był to proletariat miejski. Arystokracja, do której zaliczali się także zamożni rzemieślnicy, bawiła się w Kasynie. Tu schodzili się tacy, których los i urodzenie zepchnęło na szary koniec, gdzie bieda graniczy już prawie z nędzą, a wytarty surdut zamienić się może lada dzień w łachmany. To też nic dziwnego, że dla tych ludzi dobrobyt drugich był solą w oku, że ten porządek w świecie, który ich postawił tak nisko, nazywali niesprawiedliwością.
Trzeba ich było słyszeć, jak nieraz na takich zebraniach wieczornych, burzyli się przeciw tym, którzy bez pracy używają zbytkownych przyjemności i wygód, podczas gdy oni nawet na niezbędne potrzeby zapracować nie są w stanie, jak ich irytowała ta nierównowaga bogactw i pracy.
Prym w tym chórze malkontentów trzymał Marek Tarchała – cyrulik z profesji.
Był to człowiek w gruncie niezły, ale wiecznie niezadowolony, wiecznie narzekający na los i na ludzi. Prawdą jest, że los obchodził się z nim rzeczywiście po macoszemu, choćbyśmy wzięli tylko to na uwagę, że właśnie wtedy, kiedy on otworzył swoją oficynę, zakazano cyrulikom zajmować się leczeniem chorych, zakazano im pod surową karą puszczać krew chłopom (rzecz najintratniejsza w praktyce cyrulickiej), a do tego nastała moda noszenia bród – moda istotnie żydowska, jak ją nazywał żółciowy Marek. A oprócz tego i ludzie dogryźli mu nie mało i to najbliżsi krewni, którzy, jako zamożniejsi, znać go nie chcieli. Brat jego stryjeczny był aptekarzem, dalszy krewny sędzią w tym miasteczku – obaj przezwali się od dawna Tarchalskimi i nie przyznawali się wcale do pokrewieństwa z ubogim cyrulikiem; robili nawet starania, żeby go się pozbyć z miasteczka, bo ich kompromitował; ale nie było sposobu zrobić tego na legalnej drodze, bo to, że „Pod Bombą” piorunował nieraz na bogaczów, że wygadywał na zły porządek w świecie, nie wystarczało jeszcze do wypędzenia go z rodzinnego miasta. Przesiedział się wprawdzie za to nieraz w kozie, ale też na tym kończyło się wszystko, bo nie można było wyszukać w jego filipikach nic takiego, co by go kwalifikowało na dłuższy czas do kryminału. Socjalistyczne teorie jego obracały się w granicach dozwolonych, a nie zagrażały w niczym spokojowi publicznemu, bo kończyły się zwykle wypiciem kilku bomb piwa, które uspakajały go zupełnie i godziły znowu na kilka godzin z obecnym stanem rzeczy. Potrzebował po prostu wygadać się, wylać w słowach żółć z siebie i dla tego był stałym gościem co wieczór „Pod Bombą” – prezydował zgromadzeniu niezadowolonych i najczęściej bywał generalnym mówcą. Zima czy lato, słota czy pogoda, on równo prawie z zapalaniem lampki zjawiał się w szynkowni i musiało chyba zajść coś bardzo ważnego, żeby się spóźnił, lub opuścił posiedzenie; wypadki takie na palcach by policzyć było można.
To też zdziwienie nie małe ogarnęło wszystkich, gdy Marek Tarchała dwa dni z rzędu nie pokazał się „Pod Bombą”.
– Tarchały znowu nie ma? – Co się to znaczy? – pytał jeden drugiego.
– Czyby siedział przy chorym? – Ale nie, w miasteczku wiedziano by o tym, bo tu z kichnięciem trudno się było utaić przed ludźmi, cóż dopiero z chorobą taką, do której by aż cyrulika potrzeba.
– Chyba że chory – przypuszczał blacharz, który trudnił się także naprawą zegarków.
Dopiero kościelny, który nadszedł właśnie, gdy tak debatowano nad nieobecnością Tarchały, objaśnił, że tam u niego w domu coś na chrzciny się zanosi, bo widział dziś rano Tarchałę, lecącego po Bulikową.
– No, to będzie oblewanie – zawołał ucieszony szewc Ślazik, zacierając ręce z radości, że będzie mógł upić się za cudze pieniądze, bo za swoje nie co dzień mógł sobie coś podobnego pozwolić.
– Żeby tylko przyszedł – odezwał się kiełbaśnik Salomonowicz, człowiek wiecznie wątpiący we wszystko, wyjąwszy w dobroć własnego wyrobu.
– To mu się pierwszy raz zdarza – zauważył Twardzicki, właściciel małego sklepiku z mydłem, i świecami z przeciwka.
– Będzie mu się to teraz częściej zdarzać, jak się zaczną sypać dzieci jedno za drugim – rzekł blacharz.
– E, chyba nie – zaprotestował szewc – bo jego kobieta na to nie wygląda. Chude to, mizerne. Ja nie wiem, co mu się to w niej podobało, bo to ani z pierza, ani z mięsa.
– Takie było przeznaczenie – odezwał się sentencjonalnie kościelny. – Śmierć i żona od Boga przeznaczona.
– Trzeba żebyście to przypomnieli starej Tarchałowej, bo babka do dziś dnia strawić nie może tego małżeństwa. Dmie w swoją familią, choć familia znać jej nie chce i rada by była syna ożenić inaczej, bo utrzymuje, że on biały, jak szlachcic i edukowany na doktora, to wart choćby szlacheckiej córki. A tu raptem dostała jej się za synową córka wyrobnika. To jej diablo po nosie pójść musiało.
– To też pono żyją, jak pies z kotem, i jeżeli młoda Tarchałowa tak pomizerniała, schudła, to tylko przez tę starą – rzekł Twardzicki.
– Przez biedę – wtrącił kiełbaśnik. – Albo to zje kiedy porządnie, ma jakie wygody? Tarchała sam dużo potrzebuje, stara także sobie krzywdy nie da zrobić. Nie ma dnia, żeby do mnie nie wpadła to po kawałek kiełbasy, to po kiszkę, a synowa za oboje pości.
– Dobrze jej tak – mruknął powroźnik chudy, zawiędły z kędzierzawymi włosami i czarną brodą, który dotąd milczący siedział pod oknem – zachciewało jej się familianta, to teraz ma za swoje.
– Idzie ci o to mój Spytku, że za ciebie nie poszła? Wlazłaby z deszczu pod rynnę – z jednej biedy w drugą.
– Kto to wie? Gdybym miał żonę, jak się patrzy, może by u mnie inaczej było. Pracowałoby się, jakby było dla kogo.
– Powiadają, że to brat skojarzył to stadło – odezwał się blacharz.
– A tak – potwierdził kościelny – bo to była wielka przyjaźń z Tarchała. Przez niego się poznał z dzisiejszą swoją żoną, umiał mu ją zachwalić, że dobra, pracowita – no, i namówił go, że się ożenił, choć matka była temu strasznie przeciwna.
– Kto to wie, czyby teraz Ignac nie żałował, że namawiał do tego małżeństwa, gdyby tak wrócił i zobaczył ich pożycie.
– No, Tarchała przecie nie zły mąż, nie można lego powiedzieć.
– Ale z matką na udry iść nie może, bo to zawsze matka. A ona umie dokuczyć synowej za dziesięcioro.
– Może byśmy partyjkę? – spytał kościelny, którego zaczęła już nudzić ta rozmowa.
– A nie zaczekamy na Tarchałę?
– Chyba już nie przyjdzie. Dziewiąta minęła.
Kilku obsiadło stół, przenosząc ze sobą swoje kufle z piwem; zaklekotały kości domina, które kościelny wysypał i już miał zabierać się do mieszania ich, gdy drzwi, prowadzące na ulicę, otwarły się prędko i wszedł do szynkowni w pomiętym włoskim kapeluszu mężczyzna chudy, wysoki, z kościstą twarzą, niespokojnym wzrokiem, nerwowymi ruchami.
– Tarchała! – zawołało kilka głosów.
– Brawo! dawajcie go tu – odezwał się szewc uradowany, że go nie ominęła nadzieja libacji.
– No, cóż tam Pan Bóg dał, syna czy córkę?
– Syna – odrzekł, podając niektórym rękę na powitanie.
– Brawo! Winszujemy.
– Należałoby oblać – wtrącił szewc.
– To się wie, że oblejemy. Lajbuś, po bombie dla każdego.
To powiedziawszy, usiadł na ławie wśród towarzyszów, którzy mu miejsce zrobili między sobą; wyciągnął długie włoskie cygaro, „italianem” nazywane tu powszechnie, i wziął się do zapalania.
Ubranie jego, równie jak cała powierzchowność było zaniedbane i biedne. Surdut wytarty i jakby nie na niego robiony, rękawy za krótkie choć wygodne do jego zatrudnienia, odsłaniały brudne i pomięte mankiety od koszuli i żylaste, chude ręce. Tylko głowa była udekorowana z przesadną starannością, może nie tyle przez zamiłowanie elegancji, jak kultywował ją raczej w celach reklamy własnych zdolności fryzjersko-golarskich. Ta głowa była niejako szyldem jego i przypominała po trochu owe głowy drewniane, wystawiane w gablotkach fryzjerskich. Najprzód twarz była zawsze starannie wygolona co do włoska i nawet przypudrowana, przez co rzeczywiście wyglądał biały, jak szlachcic, jak to z dumą utrzymywała jego matka. Strzępiaste i rzadkie wąsy za pomocą czernidła i węgierskiej pomady łączył w osobną całość, której końce sterczały po obu stronach twarzy, jak konduktory elektryczne. Ale przede wszystkim kunszt jego wysadzał się na fryzurę. Czarne jego włosy, wypomadowane bez litości i względu na kołnierz, ułożone były w jakieś fantastyczne czuby, pukle, zakręty, rozdzielone z tyłu i podgolone po oficersku. Aby mieć dokładny obraz tego knajpowego socjalisty, dodamy jeszcze, że ruchy jego były nerwowe, niespokojne, przesadne, przypominające aktorów prowincjonalnych, między którymi podobno jakiś czas przebywał.
Nim ukończył manipulacją z zapalaniem, to jest nim wyjął słomkę, założył ją za ucho, rozpalił dobrze cygaro na końcu i wydobył pierwsze dymy, Lajbuś z pomocą służby swojej, zaspanej Doroty i brudnego Antka, przyniósł szesnaście bomb, które wnet szesnaście rąk pochwyciło do góry i wzniesiono zdrowie najprzód Marka Tarchały, jako autora, potem żony jego jako wydawcy, a następnie małego Tarchały, jako najświeższego dzieła. Toast ten ułożył i wzniósł, jak się domyśleć nie trudno, zecer z miejscowej drukarni, która oprócz ogłoszeń sądowych i kartek pogrzebowych, dostarczała na okoliczne jarmarki senników egipskich i książek do nabożeństwa.
– Wiwat! niech żyje! – powtórzyli za zecerem wszyscy.
– Dziękuję, dziękuję – rzekł fundator, trącając się z niektórymi, potem wychylił jednym haustem większą połowę kufla i usiadł. Był jednak czegoś zachmurzony i kwaśny.
– Coś nie bardzo kontent Tarchała z syna – odezwał się kiełbaśnik.
Tarchała rzucił najprzód na mówiącego surowe spojrzenie, jak błyskawicę przed burzą, potem skrzywił twarz do przykrego uśmiechu i rzekł:
– Cieszyć się? I z czegoż to mam tak się cieszyć?
– No, że syn, nie córka.
– Syn, czy córka to wszystko jedno, zawsze to będą dzieci biedaka. Gdybym był bogatym, lub przynajmniej zamożnym... ba, ba... wtedy miałbym się z czego cieszyć. A tak, co to za rozkosz pomyśleć, że syn mój będzie tak samo klepał biedę, jak ja. Tfu! takie życie. Lepiej się nie rodzić, niż tak żyć.
– Zawsze to z dzieci pociecha – zauważył kościelny.
– Tak, dla was, bo przybędzie kościołowi jeden więcej, co zapłaci za chrzest, za metrykę, potem kiedyś za ślub, a w końcu i na wychodnym ze świata będzie się wam musiał jeszcze opłacić.
– He, he, figielki, figielki – odrzekł kościelny, maskując uśmiechem niezadowolenie, jakie te słowa mu sprawiły. Uważał je za obrazę stanu duchownego, do którego się sam zaliczał. – Farmazon, bezbożnik – pomyślał sobie w duszy, bo kościelny był socjalistą o tyle, o ile ten socjalizm nie naruszał źródeł jego dochodu, to jest kościoła. Rad by był bardzo, żeby kościelnym przyznano dochody proboszczów, a nawet kanoników; ale był zakamieniałym konserwatystą na punkcie samych dochodów kościelnych.
Tarchała tymczasem, skoro raz już wszedł na swój ulubiony temat, nie myślał wcale go puszczać tak lekko i oparłszy oba łokcie na stole, trzymając w jednej ręce cygaro, w drugiej kufel, perorował dalej, jak z katedry.
– Tak, panowie – mówił, a tytuł ten łechtał dumę i próżność biedaków – rodzimy się na biedę, żyjemy w niedostatku, nie wiedząc, co jutro ze sobą poczniemy, jaki los czeka nasze dzieci; podczas gdy bogacze używają wszystkich przyjemności, wygód, zbytków. Czy to słusznie? czy to sprawiedliwie?
– To się wie, że nie – odezwał się głos z kąta. Był to glos Antka stróża, który służył u Lajbusia za wikt i okrycie, a za to czyścił mu konia, omiatał dom cały, rąbał drzewo, palił w piecach, szabasówki objaśniał, obsługiwał gości i Bóg wie jakie spełniał czynności, a wszystko to za ten mizerny wikt, na którym się wcale nie utuczył i za okrycie obtargane i brudne. Wiecznie zasmolony, rozczochrany, był takim popychadłem w domu, na które nikt nie zważał, chyba wtedy, gdy się nim chciał posłużyć. Najwięcej myślała o nim Dorota, bo jadali razem i pies łańcuchowy, któremu on jeść zanosił. Zresztą nikogo nie obchodziło skąd był, jak się nazywał, czy miał rodzinę, nikt nie dał dobrego słowa – i było mu z tym dobrze. Szedł od roboty do roboty, gdzie go zawołano, posłuszny jak pies, robił nie pytając za co, żył nie wiedząc dlaczego, nie skarżył się na zły los, bo nie znał lepszego, i byłby tak może szedł do końca życia, jak wół w jarzmie bez myśli i bez oporu, gdyby nie te wieczorne dysputy gości, którym się przysłuchiwał spod pieca, to drzemiąc, to naprawiając swój kożuch, który był dla niego kołdrą w zimie, materacem w lecie, a największą paradą w niedzielę, choć był tak połatany miejsce w miejsce, że dziada by nawet tą chaderą nie uraczył.
Otóż Antek zmuszony z obowiązku czuwać przy gościach i być na ich usługi, mimo woli przysłuchiwał się ich rozmowom. Z początku nie wiele z tego rozumiał i niewiele go to obchodziło, słowa tylko odbijały mu się o uszy, ale nie zastanawiał się nad ich znaczeniem i za leniwy był, aby myślał nad tym. Ale powoli, powoli, gdy coraz bardziej osłuchał się z tym, bo zawsze o jednym i tym samem mówiono, zaczął coraz więcej rozumieć o co rzecz idzie i interesować się rozmową. Dłuższego czasu potrzebował zanim to, co mówili o sobie, był w stanie zastosować do siebie i mógł wskutek tego zastanawiać się nad swoim położeniem. Bo choć ludzie traktowali go, jak bydlę, on jednak miał pretensją uważać się za człowieka. Lajbusia, choć służył u niego, nie uważał jeszcze za kompletnego człowieka – i w rozmowie poufnej z Dorotą nazywał go lekceważąco żydem – a mówiąc do niego nie tytułował go panem, tylko mu mówił wy. Te pojęcia, które dotąd bezwiednie spały w nim, teraz pod wpływem zasłyszanych rozmów poczęły ruszać się i niepokoić mu głowę, zbudziły się w nim pragnienia, których nie miał, pewne wymagania i najpierwszym objawem tego przebudzenia się było, że kilka razy hardo postawił się Lajbusiowi.
To praktyczne zastosowanie teorii, których się nasłuchał, miało najgorsze skutki dla niego, bo Lajbuś chłop silny i pasjonat, wygrzmocił go za to i wypędził. Antek wałęsał się czas jakiś bez zajęcia, o żebraczym chlebie; ale przyzwyczajenie pociągnęło go na powrót do Lajbusia – żal mu było Doroty, żal Zagraja na podwórzu, co więcej, tęskno mu się zrobiło, że nikt na niego nie łaje, nie poniewiera go – no, i wrócił, wpraszając się do służby. Lajbuś nie drożył się wiele dla własnego interesu, bo nie prędko znalazłby drugie takie użyteczne popychadło za tak liche wynagrodzenie.
Wrócił tedy pokorniejszy jeszcze, niż był, ale to, co się tam w umyśle jego poruszać zaczęło, nie wróciło już do dawnego bezmyślnego spokoju. Z konieczności tylko godził się z obecnym swoim położeniem, a w rzeczy samej należał już do kategorii niezadowolonych; nie drzemał już jak dawniej wieczorami pod piecem, tylko pochłaniał chciwie każde słowo zasłyszane, a nocą, leżąc koło psiej budy na podwórzu, patrząc w gwiazdy, dla których miał jakiś bałwochwalczy respekt, rozmyślał o tym, co słyszał, i nędza jego wydawała mu się coraz więcej niesprawiedliwością.
To też kiedy z ust Tarchały usłyszał potwierdzenie tego, do czego doszedł drogą powolnego, długiego rozmyślania, mimo woli wyrwał mu się okrzyk potakujący słowom mówcy; okrzyk, który najprzód wszystkich zdziwił, nie wyjmując Lajbusia, a potem oburzył. Socjaliści z „Pod Bomby” uznali się obrażeni, że takie mizerne stworzenie śmiało na równi stawiać się z nimi i zabierać glos. Kazano mu milczeć i nie wtrącać się do tego, co do niego nie należy; projekt bowiem Tarchały uszczęśliwienia rodu ludzkiego nie schodził tak nisko, aby obejmował taką hołotę, do jakiej liczył się głupi Antek. Jemu szło o uszczęśliwienie i wzbogacenie klas średnich, a przede wszystkim siebie – i w tej myśli mówił dalej:
– Ziemia jest własnością wszystkich i nikt nie powinien rościć sobie większego do niej prawa, niż inny.
– Dajcie pokój, panie Tarchała – przerwał mu wystraszony Lajbuś. Nie tyle mu tu szło o Tarchałę, co o siebie, by za to nie był pociągnięty do odpowiedzialności. – Dajcie pokój, na co takie gadanie? Usłyszy kto i przesiedzicie się znowu w areszcie kilka miesięcy. Na co wam tego? Świata nie przerobicie. Zawsze na nim byli i będą bogaci i ubodzy.
– To też dla tego jest źle na świecie. Bogacze powinni dzielić się z biednymi.
– Dobrze tak gadać; ale gdybyś pan, panie Tarchała, był bogatym?
– To bym wam dopiero pokazał, co można zrobić na świecie dobrego... he, he, gdybym ja był bogatym, to byście dopiero zobaczyli.
I delektując się tą myślą, puszczał gęste kłęby dymu przed siebie i począł przed oczyma słuchaczów roztaczać wspaniały obraz tej szczęśliwości, jaką by on stworzył dla biednych. Opowiadał tak pięknie, że formalnie brała ochota zostać choćby na ten czas biednym, gdy on zostanie bogatym, bo w obietnicach zapędził się daleko.
Wszyscy słuchali go z natężoną uwagą, a najbardziej Antek, który lubo odepchnięty przed chwilą przez nich, jak pies, co wlazł w niepotrzebne miejsce, wrócił znowu i łasił się, i gdyby był miał ogon, jak zagraj, byłby nim teraz ruszał z radości. Jeden tylko Lajbuś był obojętnym w tej scenie, a raczej z rodzajem drwiącego uśmiechu przysłuchiwał się temu, co Tarchała mówił. On w duszy rezygnował z tej szczęśliwości, jaką tamten obiecywał; wolał tę którą sobie sam wyrabiał przez spekulacyjki rozmaite i wyszynk piwa i wódki. Patrzał na gości swoich z pewną wyższością i zadowoleniem, jak patrzy gospodarz na bydło swoje robocze. Bydło było mizerne, wynędzniałe, ale gospodarzowi przynosiło zysk i bogaciło go.
Gładząc swoją krótko strzyżoną brodę, myślał, czy nie wypadałoby dla ujęcia sobie gości zrobić także traktamenciku z okazji urodzin małego Tarchały? Obliczał, ile mu rocznie przynosił ojciec i z obliczenia wypadło, że może to zrobić. Szepnął więc żonie, aby zebrała wypróżnione kufle ze stołu i niezadługo wrócił z piwnicy ze świeżymi zapasami piwa.
– A to co? – Czyj to traktament? – spytał Tarchała.
– To Lajbuś będzie częstować panów – odezwał się słodko – będzie oblać urodziny małego pana Tarchały.
– Brawo! brawo Lajbuś! – wołali ucieszeni biesiadnicy, klepiąc go po ramieniu.
– Dobry Lajbuś!
– Poczciwy Lajbuś!
– Honetny chłop z Lajbusia – odzywały się głosy.
Lajbuś się uśmiechał życzliwie, kłaniał się na podziękowanie, stawiał przed każdym z gości świeży kufel i prosił bardzo, żeby pili.
– A ty? – spytał Tarchała.
– I Lajbuś będzie pił, to się wie. Małka – zawołał, zwracając się do żony – gib sznell a Krügel.
Wziął podniesiony kufel w rękę, podniósł do światła, delektując się kolorem i przejrzystością jego, co stanowiło rodzaj reklamy dla jego szynku – a potem zawołał, kłaniając się Tarchale:
– Za zdrowie i szczęście małego pana Tarchały.
– Niech żyje! Vivat! – i siedemnaście kufli, szumiących białą pianą, duszkiem prawie wychylono.
Szczodrobliwość Lajbusia opłaciła mu się wcale nieźle, bo Tarchała na podziękowanie kazał dać jeszcze jedną kolejkę, potem inni goście rozserdecznieni, rozbawieni, ponawiali kolejki i dopiero gdzieś koło północy rozeszli się do domów.
Po ich odejściu, gospodarz zgasiwszy lampkę, wiszącą na środku, poszedł z Małką do alkierza i tam wśród bujnych betów zasnął niezadługo zadowolony z dnia dzisiejszego. W szynkowni zostali tylko Antek i Dorota, i przy małej kuchennej lampce płukali kufle i ścierali stoły.
Nim się rozeszli spać, Antek opowiedział Dorocie, jak im to będzie dobrze na świecie, gdy Tarchała zostanie bogatym, i postanowili oboje na tę intencją zmówić o trzy pacierze więcej.
Tej nocy Antkowi, chrapiącemu na swoim zwyczajnym legowisku, przyśniło się niebo. Przedstawiło mu się ono w postaci dużej, czystej izby z wymytą do białości podłogą, posypaną zielem tatarakowym, jak to widywał w dzień Zielonych Świątek. On sam miał na sobie czystą koszulę i surdut czarny, jaki dotąd tylko na urzędnikach w miasteczku mógł widywać. Na stołach, nakrytych białymi obrusami, leżały na półmiskach największe specjały: kiełbasa z jajecznicą, wieprzowina ze śliwkami i pierogi z kapustą, potrawy, które dotąd znał tylko z widzenia, lub opowiadania. Aniołowie w białych fartuszkach chodzili koło tych stołów i usługiwali – i dziwna rzecz, aniowie wszyscy prawie mieli twarze podobne do Doroty, tylko wymyte, jak to jej się zdarzało dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie.
Antek we śnie podziwiał te wszystkie cudowności i czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy.
Ten sen i tę szczęśliwość zawdzięczał biedak opowiadaniom Marka Tarchały.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.