- W empik go
250000 - ebook
250000 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 413 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Pod bombą” – tak nazywano w pewnem galicyjskiem miasteczku knajpeczkę podrzędniejszego gatunku, mieszczącą się w zaułku niedaleko głównego rynku. Bomba nie była wcale wojennem godłem, był to poprostu pękaty, gruby kufel piwa, wymalowany na ścianie nad zieloną okiennicą, z białą pianą, wylewającą się z kufla, jak śniegowa lawina. Pod kuflem na wabika dano napis: „cena sześć centów”, a obok tego wykrzyknik gruby, jak kiełbasa.
Ta mała cena obok wielkiego kufla ciągnęła, jak magnes, amatorów piwa do Lajbusia i w niedzielę i święta po sumie lub w dnie jarmarczne; szynkownia obszerna i brudna izba za nią były tak pełne ludzi, że Lajbuś i jego żona, matka i Dorota służąca i Antek parobek nastarczyć nie mogli ze szynkowaniem.
Kiedyindziej bywało tu za dnia dość cicho i pusto; czasem jaki robotnik, albo nałogowy pijak zajrzał na półkwaterek mocnej; przyszła dziewczyna po wódkę z flaszeczką pod chustką, albo chłopak z terminu z dzbankiem po piwo.
Dopiero wieczorem zbierała się liczniejsza kompania. Schodzili się tutaj dopiero ubożsi rzemieślnicy, jedni pokrzepić się i wytchnąć po całodziennej pracy, drudzy utopić w kuflu, lub w kieliszku zmartwienia i kłopoty. Był to proletaryat miejski. Arystokracya, do której zaliczali się także zamożni rzemieślnicy, bawiła się w Kasynie. Tu schodzili się tacy, których los i urodzenie zepchnęło na szary koniec, gdzie bieda graniczy już prawie z nędzą, a wytarty surdut zamienić się może lada dzień w łachmany. To też nic dziwnego, że dla tych ludzi dobrobyt drugich był solą w oku, że ten porządek w świecie, który ich postawił tak nizko, nazywali niesprawiedliwością.
Trzeba ich było słyszeć, jak nieraz na takich zebraniach wieczornych, burzyli się przeciw tym, którzy bez pracy używają zbytkowych przyjemności i wygód, podczas gdy oni nawet na niezbędne potrzeby zapracować nie są w stanie, jak ich irytowała ta nierównowaga bogactw i pracy.
Prym w tym chórze malkontentów trzymał Marek Tarchała – cyrulik z profesyi.
Był to człowiek w gruncie niezły, ale wiecznie niezadowolony, wiecznie narzekający na los i na ludzi. Prawdą jest, że los obchodził się z nim rzeczywiście po macoszemu, choćbyśmy wzięli tylko to na uwagę, że właśnie wtedy, kiedy on otworzył swoją oficynę, zakazano cyrulikom zajmować się leczeniem chorych, zakazano im pod surową karą puszczać krew chłopom (rzecz najintratniejsza w praktyce cyrulickiej), a do tego nastała moda noszenia bród – moda istotnie żydowska, jak ją nazywał żółciowy Marek. A oprócz tego i ludzie dogryźli mu nie mało i to najbliżsi krewni, którzy, jako zamożniejsi, znać go nie chcieli. Brat jego stryjeczny był aptekarzem, dalszy krewny sędzią w tem miasteczku – obaj przezwali się od dawna Tarchalskimi i nieprzyznawali się wcale do pokrewieństwa z ubogim cyrulikiem; – robili nawet starania, żeby go się pozbyć z miasteczka, bo ich kompromitował; ale nie było sposobu zrobić tego na legalnej drodze, bo to, że „Pod bombą” piorunował nieraz na bogaczów, że wygadywał na zły porządek w świecie, nie wystarczało jeszcze do wypędzenia go z rodzinnego miasta. Przesiedział się wprawdzie za to nieraz w kozie, ale też natem kończyło się wszystko, bo nie można było wyszukać w jego filipikach nic takiego, coby go kwalifikowało na dłuższy czas do kryminału. Socyalistyczne teorye jego obracały się w granicach dozwolonych, a nie zagrażały w niczem spokojowi publicznemu, bo kończyły się zwykle wypiciem kilku bobm piwa, które uspakajały go zupełnie i godziły znowu na kilka godzin z obecnym stanem rzeczy. Potrzebował poprostu wygadać się, wylać w słowach żółć z siebie i dla tego był stałym gościem co wieczór „pod bombą” – prezydował zgromadzeniu niezadowolonych i najczęściej bywał generalnym mówcą. Zima czy lato, słota czy pogoda, on równo prawie z zapalaniem lampki zjawiał się w szynkowni i musiało chyba zajść coś bardzo ważnego, żeby się spóźnił, lub opuścił posiedzenie; wypadki takie na palcach-by policzyć było można.
To też zdziwienie nie małe ogarnęło wszystkich, gdy Marek Tarchała dwa dni z rzędu nie pokazał się „pod bombą”.
– Tarchały znowu niema? – Co się to znaczy? – pytał jeden drugiego.
– Czyby siedział przy chorym? – Ale nie, w miasteczku wiedzianoby o tem, bo tu z kichnięciem trudno się było utaić przed ludźmi, cóż dopiero z chorobą taką, do którejby aż cyrulika potrzeba.
– Chyba że chory–przypuszczał blacharz, który trudnił się także naprawą zegarków.
Dopiero kościelny, który nadszedł właśnie, gdy tak debatowano nad nieobecnością Tarchały, objaśnił, że tam u niego w domu coś na chrzciny się zanosi, bo widział dziś rano Tarchałę, lecącego po Bulikowę.
– No, to będzie oblewanie – zawołał ucieszony szewc Ślazik, zacierając ręce z radości, że będzie mógł upić się za cudze pieniądze, bo za swoje nie co dzień mógł sobie coś podobnego pozwolić.
– Żeby tylko przyszedł – odezwał się kiełbaśnik Salomonowicz, człowiek wiecznie wątpiący we wszystko, wyjąwszy w dobroć własnego wyrobu.
– To mu się pierwszy raz zdarza – zauważył Twardzicki, właściciel małego sklepiku z mydłem, i świecami z przeciwka.
– Będzie mu się to teraz częściej zdarzać, jak się zaczną sypać dzieci jedno za drugiem – rzekł blacharz.
– E, chyba nie – zaprotestował szewc – bo jego kobieta na to nie wygląda. Chude to, mizerne. Ja nie wiem, co mu się to w niej podobało, bo to ani z pierza, ani z mięsa.
– Takie było przeznaczenie – odezwał się sentencyonalnie kościelny. – Śmierć i żona od Boga przeznaczona.
– Trzeba żebyście to przypomnieli starej Tarchałowej, bo babka do dziś dnia strawić nie może tego małżeństwa. Dmie w swoją familią, choć familia znać jej nie chce i rada-by była syna ożenić inaczej, bo utrzymuje, że on biały, jak szlachcic i edukowany na doktora, to wart choćby szlacheckiej córki. A tu raptem dostała jej się za synowę córka wyrobnika. To jej dyablo po nosie pójść musiało.
– To też pono żyją, jak pies z kotem, i jeżeli młoda Tarchałowa tak pomizerniała, schudła, to tylko przez tę starą – rzekł Twardzicki.
– Przez biedę – wtrącił kiełbaśnik. – Albo to zje kiedy porządnie, ma jakie wygody? Tarchała sam dużo potrzebuje, stara także sobie krzywdy nie da zrobić. Niema dnia, żeby do mnie nie wpadła to po kawałek kiełbasy, to po kiszkę, a synowa za oboje pości.
– Dobrze jej tak – mruknął powroźnik chudy, zawiędły z kędzierzawemi włosami i czarną brodą, który dotąd milczący siedział pod oknem – zachciewało jej się familianta, to teraz ma za swoje.
– Idzie ci o to mój Spytku, że za ciebie nie poszła? Wlazłaby z deszczu pod rynnę – z jednej biedy w drugą.
– Kto to wie? Gdybym miał żonę, jak się patrzy, możeby u mnie inaczej było. Pracowałoby się, jakby było dla kogo.
– Powiadają, że to brat skojarzył to stadło – odezwał się blacharz.
– A tak – potwierdził kościelny – bo to była wielka przyjaźń z Tarchała. Przez niego się poznał z dzisiejszą swoją żoną, umiał mu ją zachwalić, że dobra, pracowita – no, i namówił go, że się ożenił, choć matka była temu strasznie przeciwna.
– Kto to wie, czyby teraz Ignac nie żałował, że namawiał do tego małżeństwa, gdyby tak wrócił i zobaczył ich pożycie.
– No, Tarchała przecie nie zły mąż, nie można lego powiedzieć.
– Ale z matką na udry iść nie może, bo to zawsze matka. A ona umie dokuczyć synowej za dziesięcioro.
– Możebyśmy partyjkę?–spytał kościelny, którego zaczęła już nudzić ta rozmowa.
– A nie zaczekamy na Tarchałę?
– Chyba już nie przyjdzie. Dziewiąta minęła.
Kilku obsiadło stół, przenosząc ze sobą swoje kufle z piwem; zaklekotały kości domina, które kościelny wysypał i już miał zabierać się do mieszania ich, gdy drzwi, prowadzące na ulicę, otwarły się prędko i wszedł do szynkowni w pomiętym włoskim kapeluszu mężczyzna chudy, wysoki, z kościstą twarzą, niespokojnym wzrokiem, nerwowemi ruchami.
– Tarchała! – zawołało kilka głosów.
– Brawo! dawajcie go tu – odezwał się szewc uradowany, że go nie ominęła nadzieja libacyi.
– No, cóż tam Pan Bóg dał, syna czy córkę?
– Syna – odrzekł, podając niektórym rękę na powitanie.
– Brawo! Winszujemy.
– Należałoby oblać – wtrącił szewc.
– To się wie, że oblejemy. Lajbuś, po bombie dla każdego.
To powiedziawszy, usiadł na ławie wśród towarzyszów, którzy mu miejsce zrobili między sobą; wy – ciągnął długie włoskie cygaro, "talianem" nazywane tu powszechnie, i wziął się do zapalania.
Ubranie jego, równie jak cała powierzchowność było zaniedbane i biedne. Surdut wytarty i jakby nie na niego robiony, rękawy za krótkie choć wygodne do jego zatrudnienia, odsłaniały brudne i pomięte mankiety od koszuli i żylaste, chude ręce. Tylko głowa była udekorowana z przesadną starannością, może nie tyle przez zamiłowanie elegancji, jak kultywował ją raczej w celach reklamy własnych zdolności fryzyersko-golarskich. Ta głowa była niejako szyldem jego i przypominała potrochu owe głowy drewniane, wystawiane w gablotkach fryzyerskich. Najprzód twarz była zawsze starannie wygolona co do włoska i nawet przypudrowana, przez co rzeczywiście wyglądał biały, jak szlachcic, jak to z dumą utrzymywała jego matka. Strzępiaste i rzadkie wąsy za pomocą czernidła i węgierskiej pomady łączył w osobną całość, której końce sterczały po obu stronach twarzy, jak konduktory elektryczne. Ale przedewszystkiem kunszt jego wysadzał się na fryzurę. Czarne jego włosy, wypomadowane bez litości i względu na kołnierz, ułożone były w jakieś fantastyczne czuby, pukle, zakręty, rozdzielone z tyłu i podgolone po oficersku. Aby mieć dokładny obraz tego knajpowego socyalisty, dodamy jeszcze, że ruchy jego były nerwowe, niespokojne, przesadne, przypominające aktorów prowincyonalnych, między którymi podobno jakiś czas przebywał.
Nim ukończył manipulacyą z zapalaniem, to jest nim wyjął słomkę, założył ją za ucho, rozpalił dobrze cygaro na końcu i wydobył pierwsze dymy, Lajbuś z pomocą służby swojej, zaspanej Doroty i brudnego Antka, przyniósł szesnaście bomb, które wnet szesnaście rąk pochwyciło do góry i wzniesiono zdrowie najprzód Marka Tarchały, jako autora, potem żony jego jako wydawcy, a następnie małego Tarchały, jako najświeższego dzieła. Toast ten ułożył i wzniósł, jak się domyśleć nie trudno, zecer z miejscowej drukarni, która oprócz ogłoszeń sądowych i kartek pogrzebowych, dostarczała na okoliczne jarmarki senników egipskich i książek do nabożeństwa.
– Wiwat! niech żyje! – powtórzyli za zecerem wszyscy.
– Dziękuję, dziękuję – rzekł fundator, trącając się z niektórymi, potem wychylił jednym haustem większą połowę kufla i usiadł. Był jednak czegoś zachmurzony i kwaśny.
– Coś nie bardzo kontent Tarchała z syna – odezwał się kiełbaśnik.
Tarchała rzucił najprzód na mówiącego surowe spojrzenie, jak błyskawicę przed burzą, potem skrzywił twarz do przykrego uśmiechu i rzekł:
– Cieszyć się? I z czegoż to mam tak się cieszyć?
– No, że syn, nie córka.
– Syn, czy córka to wszystko jedno, zawsze to będą dzieci biedaka. Gdybym był bogatym, lub przynajmniej zamożnym… ba, ba… wtedy miałbym się z czego cieszyć. A tak, co to za rozkosz pomyśleć, że syn mój będzie tak samo klepał biedę, jak ja. Tfu! takie życie. Lepiej się nie rodzić, niż tak żyć.
– Zawsze to z dzieci pociecha – zauważył kościelny.
– Tak, dla was, bo przybędzie kościołowi jeden więcej, co zapłaci za chrzest, za metrykę, potem kiedyś za ślub, a w końcu i na wychodnem ze świata będzie się wam musiał jeszcze opłacić.
– He, he, figielki, figielki – odrzekł kościelny, maskując uśmiechem niezadowolenie, jakie te słowa mu sprawiły. Uważał je za obrazę stanu duchownego, do którego się sam zaliczał. – Farmazon, bezbożnik – pomyślał sobie w duszy, bo kościelny był socyalistą o tyle, o ile ten socyalizm nienaruszał źródeł jego dochodu, to jest kościoła. Radby był bardzo, żeby kościelnym przyznano dochody proboszczów, a nawet kanoników; ale był zakamieniałym konserwatystą na punkcie samych dochodów kościelnych.
Tarchała tymczasem, skoro raz już wszedł na swój ulubiony temat, nie myślał wcale go puszczać tak lekko i oparłszy oba łokcie na stole, trzymając w jednej ręce cygaro, w drugiej kufel, perorował dalej, jak z katedry.
– Tak, panowie – mówił, a tytuł ten łechtał dumę i próżność biedaków – rodzimy się na biedę, żyjemy w niedostatku, niewiedząc, co jutro ze sobą poczniemy, jaki los czeka nasze dzieci; podczas gdy bogacze używają wszystkich przyjemności, wygód, zbytków. Czy to słusznie? czy to sprawiedliwie?
– To się wie, że nie – odezwał się głos z kąta. Był to glos Antka stróża, który służył u Lajbusia za wikt i okrycie, a za to czyścił mu konia, omiatał dom cały, rąbał drzewo, palił w piecach, szabasówki objaśniał, obsługiwał gości i Bóg wie jakie spełniał czynności, a wszystko to za ten mizerny wikt, na którym się wcale nie utuczył i za okrycie obtargane i brudne. Wiecznie zasmolony, rozczochrany, był takiem popychadłem w domu, na które nikt nie zważał, chyba wtedy, gdy się nim chciał posłużyć. Najwięcej myślała o nim Dorota, bo jadali razem i pies łańcuchowy, któremu on jeść zanosił. Zresztą nikogo nie obchodziło zkąd był, jak się nazywał, czy miał rodzinę, nikt nie dał dobrego słowa – i było mu z tem dobrze. Szedł od roboty do roboty, gdzie go zawołano, posłuszny jak pies, robił nie pytając za co, żył nie wiedząc dla czego, nieskarżył się na zły los, bo nie znał lepszego, i byłby tak może szedł do końca życia, jak wół w jarzmie bez myśli i bez oporu, gdyby nie te wieczorne dysputy gości, którym się przysłuchywał z pod pieca, to drzemiąc, to naprawiając swój kożuch, który był dla niego kołdrą w zimie, materacem w lecie, a największą paradą w niedzielę, choć był tak połatany miejsce w miejsce, że dziada-by nawet tą chaderą nie uraczył.
Otóż Antek zmuszony z obowiązku czuwać przy gościach i być na ich usługi, mimowoli przysłuchywał się ich rozmowom. Z początku nie wiele z tego rozumiał i niewiele go to obchodziło, słowa tylko odbijały mu się o uszy, ale nie zastanawiał się nad ich znaczeniem i za leniwy był, aby myślał nad tem. Ale powoli, powoli, gdy coraz bardziej osłuchał się z tem, bo zawsze o jednem i tem samem mówiono, zaczął coraz więcej rozumieć o co rzecz idzie i interesować się rozmową. Dłuższego czasu potrzebował zanim to, co mówili o sobie, był w stanie zastosować do siebie i mógł wskutek tego zastanawiać się nad swojem położeniem. Bo choć ludzie traktowali go, jak bydlę, on jednak miał pretensyą uważać się za człowieka. Lajbusia, choć służył u niego, nie uważał jeszcze za kompletnego człowieka – i w rozmowie poufnej z Dorotą nazywał go lekceważąco żydem – a mówiąc do niego nie tytułował go panem, tylko mu mówił wy . Te pojęcia, które dotąd bezwiednie spały w nim, teraz pod wpływem zasłyszanych rozmów poczęły ruszać się i niepokoić mu głowę, zbudziły się w nim pragnienia, których nie miał, pewne wymagania i najpierwszym objawem tego przebudzenia się było, że kilka razy hardo postawił się Lajbusiowi.
To praktyczne zastosowanie teoryj, których się nasłuchał, miało najgorsze skutki dla niego, bo Lajbuś chłop silny i pasyonat, wygrzmocił go za to i wypędził. Antek wałęsał się czas jakiś bez zajęcia, o żebraczym chlebie; ale przyzwyczajenie pociągnęło go napowrót do Lajbusia – żal mu było Doroty, żal Zagraja na podwórzu, co więcej, tęskno mu się zrobiło, że nikt na niego nie łaje, nie poniewiera go – no, i wrócił, wpraszając się do służby. Lajbuś nie drożył się wiele dla własnego interesu, bo nie prędko znalazłby drugie takie użyteczne popychadło za tak liche wynagrodzenie.
Wrócił tedy pokorniejszy jeszcze, niż był, ale to, co się tam w umyśle jego poruszać zaczęło, nie wróciło już do dawnego bezmyślnego spokoju. Z konieczności tylko godził się z obecnem swojem położeniem, a w rzeczy samej należał już do kategoryi niezadowolonych; nie drzemał już jak dawniej wieczorami pod piecem, tylko pochłaniał chciwie każde słowo zasłyszane, a nocą, leżąc koło psiej budy na podwórzu, patrząc w gwiazdy, dla których miał jakiś bałwochwalczy respekt, rozmyślał o tem, co słyszał, i nędza jego wydawała mu się coraz więcej niesprawiedliwością.
To też kiedy z ust Tarchały usłyszał potwierdzenie tego, do czego doszedł drogą powolnego, długiego rozmyślania, mimowoli wyrwał mu się okrzyk potakujący słowom mówcy; okrzyk, który najprzód wszystkich zdziwił, nie wyjmując Lajbusia, a potem oburzył. Socyaliści z „pod bomby” uznali się obrażeni, że takie mizerne stworzenie śmiało na równi stawiać się z nimi i zabierać glos. Kazano mu milczeć i nie wtrącać się do tego, co do niego nie należy; projekt bowiem Tarchały uszczęśliwienia rodu ludzkiego nie schodził tak nizko, aby obejmował taką hołotę, do jakiej liczył się głupi Antek. Jemu szło o uszczęśliwienie i wzbogacenie klas średnich, a przedewszystkiem siebie – i w tej myśli mówił dalej:
– Ziemia jest własnością wszystkich i nikt nie powinien rościć sobie większego do niej prawa, niż inny.
– Dajcie pokój, panie Tarchała – przerwał mu wystraszony Lajbuś. Nie tyle mu tu szło o Tarchałę, co o siebie, by za to nie był pociągnięty do odpowiedzialności. – Dajcie pokój, na co takie gadanie? Usłyszy kto i przesiedzicie się znowu w areszcie kilka miesięcy. Na co wam tego? Świata nie przerobicie. Zawsze na nim byli i będą bogaci i ubodzy.
– To też dla tego jest źle na świecie. Bogacze powinni dzielić się z biednymi.
– Dobrze tak gadać; ale gdybyś pan, panie Tarchała, był bogatym?
– Tobym wam dopiero pokazał, co można zrobić na świecie dobrego… he, he, gdybym ja był bogatym, tobyście dopiero zobaczyli.
I delektując się tą myślą, puszczał gęste kłęby dymu przed siebie i począł przed oczyma słuchaczów roztaczać wspaniały obraz tej szczęśliwości, jaką-by on stworzył dla biednych. Opowiadał tak pięknie, że formalnie brała ochota zostać choćby na ten czas biednym, gdy on zostanie bogatym, bo w obietnicach zapędził się daleko.
Wszyscy słuchali go z natężoną uwagą, a najbardziej Antek, który lubo odepchnięty przed chwilą przez nich, jak pies, co wlazł w niepotrzebne miejsce, wrócił znowu i łasił się, i gdyby był miał ogon, jak zagraj, byłby nim teraz ruszał z radości. Jeden tylko Lajbuś był obojętnym w tej scenie, a raczej z rodzajem drwiącego uśmiechu przysłuchywał się temu, co Tarchała mówił. On w duszy rezygnował z tej szczęśliwości, jaką tamten obiecywał; wolał tę którą sobie sam wyrabiał przez spekulacyjki rozmaite i wyszynk piwa i wódki. Patrzał na gości swoich z pewną wyższością i zadowoleniem, jak patrzy gospodarz na bydło swoje robocze. Bydło było mizerne, wynędzniałe, ale gospodarzowi przynosiło zysk i bogaciło go.
Gładząc swoję krótko strzyżoną brodę, myślał, czy nie wypadałoby dla ujęcia sobie gości zrobić także traktamenciku z okazyi urodzin małego Tarchały? Obliczał, ile mu rocznie przynosił ojciec i z obliczenia wypadło, że może to zrobić. Szepnął więc żonie, aby zebrała wypróżnione kufle ze stołu i niezadługo wrócił z piwnicy ze świeżemi zapasami piwa.
– A to co? – Czyj to traktament? – spytał Tarchała.
– To Lajbuś będzie częstować panów – odezwał się słodko – będzie oblać urodziny małego pana Tarchały.
– Brawo! brawo Lajbuś! – wołali ucieszeni biesiadnicy, klepiąc go po ramieniu.
– Dobry Lajbuś!
– Poczciwy Lajbuś!
– Honetny chłop z Lajbusia – odzywały się głosy.
Lajbuś się uśmiechał życzliwie, kłaniał się na podziękowanie, stawiał przed każdym z gości świeży kufel i prosił bardzo, żeby pili.
– A ty? – spytał Tarchała.
– I Lajbuś będzie pił, to się wie. Małka – zawołał, zwracając się do żony – gib sznell a Krügel.
Wziął podniesiony kufel w rękę, podniósł do światła, delektując się kolorem i przejrzystością je – go, co stanowiło rodzaj reklamy dla jego szynku – a potem zawołał, kłaniając się Tarchale:
– Za zdrowie i szczęście małego pana Tarchały.
– Niech żyje! Vivat! – i siedemnaście kufli, szumiących białą pianą, duszkiem prawie wychylono.
Szczodrobliwość Lajbusia opłaciła mu się wcale nieźle, bo Tarchała na podziękowanie kazał dać jeszcze jednę kolejkę, potem inni goście rozserdecznieni, rozbawieni, ponawiali kolejki i dopiero gdzieś koło północy rozeszli się do domów.
Po ich odejściu, gospodarz zgasiwszy lampkę, wiszącą na środku, poszedł z Małką do alkierza i tam wśród bujnych betów zasnął niezadługo zadowolony z dnia dzisiejszego. W szynkowni zostali tylko Antek i Dorota, i przy małej kuchennej lampce płukali kufle i ścierali stoły.
Nim się rozeszli spać, Antek opowiedział Dorocie, jak im to będzie dobrze na świecie, gdy Tarchała zostanie bogatym, i postanowili oboje na tę intencyą zmówić o trzy pacierze więcej.
Tej nocy Antkowi, chrapiącemu na swojem zwyczajnem legowisku, przyśniło się niebo. Przedstawiło mu się ono w postaci dużej, czystej izby z wymytą do białości podłogą, posypaną zielem tatarakowem, jak to widywał w dzień Zielonych Świątek. On sam miał na sobie czystą koszulę i surdut czarny, jaki dotąd tylko na urzędnikach w miasteczku mógł widywać. Na stołach, nakrytych białemi obrusami, leża – łyna półmiskach największe specyały: kiełbasa z jajecznicą, wieprzowina ze śliwkami i pierogi z kapustą, potrawy, które dotąd znał tylko z widzenia, lub opowiadania. Aniołowie w białych fartuszkach chodzili koło tych stołów i usługiwali – i dziwna rzecz, aniowie wszyscy prawie mieli twarze podobne do Doroty, tylko wymyte, jak to jej się zdarzało dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie.
Antek we śnie podziwiał te wszystkie cudowności i czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy.
Ten sen i tę szczęśliwość zawdzięczał biedak opowiadaniom Marka Tarchały.II. MATKA MĘŻOWA.
Tarchała mieszkał w uliczce, prowadzącej do kościoła. Miał tam sklepik, nad którym wisiały trzy mosiężne talerzyki, jako szyld – i małą izdebkę od podwórza. Było to nie złe miejsce dla niego, bo jaki taki mieszczanin, idąc do kościoła, wstąpił pierwej do niego ogolić się lub ostrzydz, aby się Panu Bogu i ludziom lepiej zaprezentować na summie. – Lud wiejski w odpust, lub jarmark także dał coś utargować to za bańki, to za pijawki, a byli tacy, co i krew mimo zakazu puszczali, rozumie się w sekrecie i w izdebce od podwórza. Zarobek więc był nie taki, żeby się zbogacić, ale przynajmniej wyżyć by można było, gdyby nie to, że „pod bombą” zostawała większa część tych zarobionych pieniędzy i że Tarchała, oprócz żony, miał jeszcze matkę na utrzymaniu.
Była to baba głośna w mieście ze swego języka i hardości. Zadzierała nosa do góry, bo nie mogła zapomnieć, że jej matka była panną służącą w hrabskim domu, a mąż jej woźnym przy sądzie powiatowym i miał zamożnych krewnych. Lubiła się tem popisywać, gdzie mogła, i dlatego nie z byłe kim się wdawała, a kto jej na honor nastąpił, to umiała go z błotem zmieszać, bo nosiła język nie od parady, i miała niewyczerpany zapas przezwisk, jakich by jej najordynarniejsza przekupka pozazdrościć mogła. Przy tem wszystkiem uważała się za istotę bardzo delikatną i dobrze wychowaną, lubiła mówić wiele o swojem dobrem sercu i przedstawiać siebie, jako ofiarę prześladowaną od ludzi i od losu. Na poczekaniu umiała się rozczulić, rozpłakać, i niewiele jej było potrzeba aby łzy zamieniła na grubiauskie przekleństwa.
Przyzwyczajona za życia męża, który miał na swojem urzędzie dobre obrywki, do wygód i dobrego życia, nie mogła darować synowi, że się ożenił z biedną i przez to nie dogadzał jej tak, jak sobie życzyła. Małą emeryturę, jaką miała po mężu, coś parę reńskich miesięcznie, obracała wyłącznie na własne przyjemności; nie troszcząc się wcale o to, że czasem u syna w domu nie było na obiad. Tej nocy, w której syn jej sprawiał towarzyszom libacyą „pod bombą”, ona także z okazyi nowonarodzonego traktowała się wraz z Bulikową, akuszerką, herbatką z arakiem, a raczej prawdę mówiąc, arakiem rozczynionym herbatką. Siedziały obie w sklepiku przy oknie. Na perkalikowej firance odbijały się ich cienie, widać było jak poruszały ustami, gestykulowały rękoma i nachylały co chwila głowy ku sobie, jakby szeptały coś tajemniczego ze sobą; podczas gdy chora w drugiej izbie, gdzie lampka była przyćmiona, leżała sama, bledsza od pościeli, na której spoczywała, i wynędzniała bardzo.
Bulikową z obowiązku od czasu do czasu zaglądała do niej, a przekonawszy się, że ma powieki zamknięte, wracała znowu prędko do herbatki i gawędki.
– Cóż, śpi? – pytała stara powracającej na palcach.
– A śpi. Moja pani tyle czasy!
– A niech tam śpi. Siadaj pani, bo herbatka wystygnie.
– Wie pani, pod sekretem przyznam się pani, że mi się to niepodoba. To pokazuje wielki brak sił, ogromne wyniszczenie.
– A to ona była kiedy inna? Zdrowie, jak u kurczęcia. Ja niewiem, co się tam u niej memu Markowi spodobać mogło – chude to, piegowate – Boże! – i ruszyła pogardliwie ramionami.
– Ona nie będzie mogła karmić, bo wpadnie w suchoty, jak amen w pacierzu.
– Nie wielka by szkoda była. Moja pani, nikomu źle nie życzę – znasz mnie pani przecież z tego, ale żeby tę gęś Pan Bóg zabrał z tego świata, tobym się wcale nie martwiła, bo to przez nią mój syn cierpi taką biedę. Chłopak, pani, malowanie; zgrabny, że choć na linie tańczyć i wziąść sobie taką chardyngę, taką wywłokę; on, co mógł był się z jaką szlachcianką ożenić!… Com ja mu się pani naperswadowała, naprosiła. „Mareczku drogi, mówiłam, Markusiu złoty, nie rób tego, zgubisz siebie, zgubisz mnie, ale jego wyraźnie coś opętało. Zaczął mi wychwalać: jaka to dobra, jaka uczciwa, jaka pracowita, jak przywiązana do niego! I cóż mi z tego przywiązania, z tej pracowitości? Żeby ona sobie ręce po łokcie obrobiła, to nie poradzi nic na naszę biedę. I chłopiec mi zmarniał przy niej, i ja się zniszczyłam; albo to ja byłam przyzwyczajona do takiego życia?– Pani najlepiej wie, jak to u nas było za życia nieboszczyka–gęsina co Niedzielę, codzień rosół, mięso, a herbata to ze stołu nie schodziła. A dziś? I oni chcą, żebym ja to cicho zniosła. Ja nie mogę tego strawić obojętnie, bo ja nie matka, co żyje bez czucia i wszystko jej jedno, jak tam jej dziecko żyje. Ja jestem kobieta z sercem, to mnie wszystko boli. Łzy zaczęły już dobywać się jej z oczów.
– Bodaj ją Bóg skarał, za mego syna, co mu zawiązała świat, co go wpędziła w takie błoto!
– Ależ pani Jakóbowa, dajcież pokój, takie rzeczy gadać – reflektowała ją Bulikowa.
– Pani nie jesteś matką – mówiła Tarchałowa, wycierając rękawem łzy, które znowu ciurkiem poczęły spływać po twarzy – to pani nie wiesz, co to za ból dla matki, jak widzi jedyne dziecko w takiem położeniu. On sobie, moja pani, nie może pozwolić w Niedzielę głupich flaków przez tę klempę, tę suchotnicę – zmizerował się przy pracy – i chce pani, żebym ja to spokojnie zniosła. Nic nie mówię, bo mi idzie o niego, ale co czuję, to Bogu jednemu wiadomo.
Tu dla wzmocnienia się w swej boleści łyknęła spory haust herbaty; za słabą się jej wydawała w porównaniu z jej boleścią, więc ją wzmocniła znowu arakiem.
– A może i pani kilka kropel? – spytała Bulikowej.
Ta, rozczulona opowiadaniem Tarchałowej, nie miała siły odmówić i ostatnie krople araku z półkwartowej flaszki zniknęły w jej szklance.
– Bodaj ten Ignac jasności Boskiej nie oglądał,.
bodaj jego w dziesięcioro pokręciło; bo to przez niego wszystko.
– Cóż to za Ignac? – spytała Bulikowa omdlałym głosem; bo się jej już oczy przymykały ze znużenia, a więcej z herbaty.
– Ignac!… to pani nie znała Ignaca? Tego pokrakę, garbuska, z krzywą główką?
– A… a… co go to klerykiem nazywali, że zawsze chodził w długim surducie, jak w sutannie?
– Ten sam. Ta to rodzoniuteńki brat mojej pani synowej–rzekła baba z przekąsem i drwiąco. – Ojciec sługiwał u żydów, a on sam wykierował się na szewca. Straszne familianty, prawda?
– I że syn pani chciał się zadawać z taką hołotą? Jakże do tego przyszło?
– A no, nieszczęście i tyle. Mój Marek wrócił właśnie ze szpitala i nie miał się gdzie podzieć, a że się z Ignacym znali dziećmi jeszcze, więc go wziął do siebie, bo ja wtedy także nie miałam własnego kącika i musiałam iść w służbę po śmierci mojego.
Mówiła o tem niechętnie, bo ją upokarzało przyznawać się w obec Bulikowej, że syn jej potrzebował kiedykolwiek łaski tych ludzi. I tak nie powiedziała wszystkiego, bo nietylko syn, ale i ona znalazła u nich przytułek, gdy ją dla jej kłótliwości wypędzono ze służby.
– Krótko mówiąc, moja pani Bulikowa – ciągnęła dalej – i on, i siostra, tak mi opętali mojego
Markusia, że już matka u niego nic nie znaczyła, i w nich tylko widział wszystko najlepsze. Co Ignac zrobił, co Ignac doradził – to święte. O! pani, co ja wtedy przeszłam, to niech ręka Bożka broni, niech Bóg zachowa każdą matkę od tego. – Oni to namówili go, że mój Markuś zamiast iść w świat, osiadł w tej dziurze i zmarniał. A ja wiem, że gdzieindziej byłby los zrobił, bo chłopak miał zdatność do wszystkiego. Chciałam go edukować na adwokata, albo doktora; ale jak ojciec umarł, musiałam go wziąć ze szkół, bo nie było za co posełać go dalej – i oddałam do kupca; – nie był tam długo, bo u kupca, jak to pani wie, od rana do nocy na nogach, a on był od samej małości delikatnie chowany; więc poszedł do cyrulika. To mu się nie bardzo podobało i przystał do aktorów. Byłby tam szczęście zrobił, bo podobno jakaś wielka dama zakochała się w nim, kto wie na co byłby wyszedł, gdyby nie choroba, co go trzymała w szpitalu przeszło pół roku. Zniszczył się tedy z kretesem. Ale cóż to znaczy dla młodego, co ma edukacyą? Byłby się znów wygrzebał, bo chłopak ambitny – nie trzeba pani mówić, że zemnie ma tę ambicyą – i poszedłby coraz wyżej, ale ten słodziutki Ignac, jak mu zaczął przekładać: a co będziesz się włóczył po świecie, a to siedź na miejscu i weź się już raz do czego, majątek szczęścia nie daje, tylko uczciwa praca i spokojne sumienie; jak mu zaczął kłaść w uszy, a do tego ta trąba zaczęła do nie – słodkie miny stroić, zawracać temi siwemi ślepiami tak mi chłopca do reszty zbałamucili – i został, i na domiar wszystkiego jeszcze się ożenił z tą lafiryndą.
Na wspomnienie synowej Bulikowa przypomniała sobie, że wypadało zajrzeć do chorej, i ruszyła się z miejsca.
– Trzebaby iść zajrzeć na nią.
– Co pani będzie chodziła; nic się jej nie stanie, bo choć wiecznie kwęka, ale jej pałką nie dobije. Ona będzie żyć wieki na moje utrapienie, zobaczy pani.
– A gdzież brat się podział?
– A poszedł sobie, jak tylko się pozbył siostry, którą opiekować się musiał. On tylko na to czekał. Niezadługo po weselu spakował swoje kleinigkeity i poszedł na wędrówkę.
Zapewne przez zapomnienie nie dodała Tarchałowa, że sprawił wesele swoim kosztem, że nowożeńcom zostawił całe gospodarstwo i mieszkanie zapłacone z góry za pół roku, i że w każdym liście, co pisał z zagranicy, przysełał po kilka reńskich zaoszczędzonych przez siebie. Nie miałaby nawet czasu powiedzieć tego wszystkiego, bo w tej chwili ktoś zapukał w okno.
Bulikowę aż rzuciło na stołku, tak się tem niespodziewanem stuknięciem przestraszyła.
– Czy to ty? – spytała Tarchałowa.
– Ja… otwórzcie.
– To Marek wraca – rzekła Tarchałowa dla uspokojenia wystraszonej Bulikowej, i poszła drzwi otworzyć.
– Wszedł Tarchała – nie pijany, ale podchmielony nieco, bo jeszcze dużo było potrzeba, aby stracił przytomność; miał pod tym względem mocną i wytrzymałą głowę. I w tem też wdał się w swoje matkę.
– Cóż Teklusia? – spytał, rzucając na łóżko swój włoski kapelusz.
– Śpi, jak zabita – rzekła matka. Bulikową ruszyły znowu te słowa z miejsca. Dla upewnienia się, czy chora rzeczywiście śpi, czy przypadkiem tymczasem nie przebudziła się, czy nie potrzebuje czego, poszła na palcach do drugiej izby. Było tam cicho zupełnie, tylko szybkie, chrapliwe trochę oddychanie dzieciny nowonarodzonej słychać było pod chustką w nogach łóżka. Bulikową zajrzała do dziecka, przykryła je znowu i usiadła opodal, a że w izbie było ciepło, a ona trochę niewyspana i rozmarzona herbatką, więc niezadługo zaczęła jej głowa wybijać Morfeuszowi pokłony na wszystkie strony i w końcu na dobre zasnęła.
Matka z synem siedzieli jeszcze długo w nocy przy stoliku. Była narada nad tem, kogo jutro prosić w kumy. Matka radziła aptekarza na chrzestnego ojca, a sędzinę na matkę. Tarchała oburzył się na to i odpowiedział matce opryskliwie, że nie pójdzie do nich.
– Wie matka przecie, że oni nas znać nie chcą.
Mało to nachodziłem się do nich i ja, i matka.
– Ale to co innego, a to co innego. Wtedyśmy potrzebowali ich pomocy, a nie każdy chętnie daje. A teraz idzie poprostu o grzeczność. Toć obcym się tego nie odmawia, nie dopiero swoim.
– E, głupie gadanie!… niby to oni nas uważają za swoich. Pójdę, i znowu mi drzwi pokażą, jak dawniej. Nie chcę, nie chcę.
– Korona ci przecie z głowy nie spadnie. Co ci szkodzi iść, spróbować? Kto wie, czy oni teraz nie będą patrzeć na nas innemi oczyma? Aptekarz nie ma dzieci, u sędziego same córki – będzie ich może cieszyć, że się doczekali małego Tarchały.
– Co Tarchała, to nie Tarchalski.
– Tarchała, Tarchalski, to jedno znaczy; – nic łatwiejszego, jak zmienić nazwisko. Przecież i oni nie oddawna piszą się Tarchalskimi. Będzie im szło może o to, żeby nazwisko nie zginęło z nimi. Aptekarz może nawet weźmie go za swego.
– No, a jak nie zechcą?
– To się wtedy poszuka kogo innego, ale rodzina pierwsza.
Jak zaczęła mu przekładać, dowodzić, a na argumentach jej nie zbywało, bo była wygadana, – tak przekonała go w końcu i Tarchała postanowił jutro wybrać się do swoich krewniaków.
Już piątą odbił zegar na kościele, kiedy ukończyli rozmowę. W klasztorze Bernardynów dzwonek odezwał się na jutrznią. Czas wielki było położyć się spać.
Tarchała sypiał razem z żoną; teraz jednak z powodu słabości jej, matka urządziła mu tymczasowo posłanie w sklepiku na stołkach. Nie było mu tam bardzo wygodnie i krzywił się na to zaimprowizowane łóżko. Matka na pocieszenie go nie omieszkała powiedzieć:
– Sameś sobie winien. Gdybyś się był chciał żenić z córką młynarza; jak ci radziłam…
– Et, daj mi matka już raz pokój z tą młynarką – odezwał się z gniewem – wiecznie przy lada okazyi wyjeżdża matka z tą młynarką. Ślicznie-bym się był ubrał, wziąć niemowę za żonę i do tego taką ropuchę.
– Ale ojciec dawał za nią trzy tysiące w gotówce i grunt. Byłbyś dziś panem, mógłbyś się rozpierać w eleganckich pokojach.
– Przestanie już matka raz tego głupiego gadania?
– No, już nic nie mówię. Ja wiem, że matce tu pary z ust puścić nie wolno. Doczekałam się – tu głos nabrzmiał łzami–doczekałam, niema co mówić; za to, żem cię wychowała prostego, jak sosnę zdrowego, nie kulawego, nie ślepego – to taka teraz odpłata! – Zaczęła szlochać na dobre.
Tarchała, przyzwyczajony do podobnych scen, nie wiele sobie robił z tego żalu matki; odwrócił się twarzą do ściany i niezadługo zasnął. Matka zakończywszy płacz cichem przekleństwem na synowę, którą uważała za przyczynę wszystkiego złego, wzięła się do rozbierania swego łóżka wysłanego wysoko poduszkami, pierzyną, piernatem i klepiąc rękoma poduszki odmawiała równocześnie pacierze wieczorne. Dokończyła je klęczący, poziewając mocno – i niezadługo zagrzebana w bety usnęła snem sprawiedliwego.
W mieszkaniu Tarchały zrobiła się cisza, wśród której słychać było głośne chrapanie śpiących i jednostajny ruch zegara na ścianie.
Na ulicy odzywały się coraz częściej kroki przechodzących. Przekupki dobijały się naprzeciwko do piekarza, kilkoro ludzi szło już na ranną mszę do kościoła – i na dworze przerzedniały ciemności, a u Tarchałów żywa dusza jeszcze się nie poruszyła. Herbatka i piwo tak błogo wszystkim się przysłużyły.
Już biały dzień zagladał do izdebki przez geranie i fuksyjki, któremi okno było ubrane, kanarek w klatce oddawna trzepotał się i świergotał, dopominając się o codzienną porcyą, posługaczka, która nosiła wę – glei wodę, parę razy pukała i zaglądała do okna, a nikt nie myślał wstać, tak mocnym był ich sen.
Dopiero głośny płacz dziecka obudził najprzód Bulikową. Zaspana zerwała się i pobiegła uspokajać maleństwo. Tarchała także się tem przebudził. Ziewnął głośno parę razy, wstał z niewygodnego posłania, przeciągnął się, że aż kości zachrupotały w stawach i wszedł do izdebki, gdzie leżała żona.
– Trzeba będzie rumianeczku dla dziecka zagotować, bo głodne – rzekła Bulikowa do wchodzącego.
– A żona śpi jeszcze?
– A śpi. Trzeba ją będzie obudzić. Dosyć już tego spania. Pani Tarchałowa, pani Tarchałowa – mówiła, trzęsąc ją lekko za ramię; ale że dziecko zaczęło znowu płakać, jakby kto kota za uszy ciągnął, więc Bulikowa wzięła je co prędzej na ręce i uspakajała, chodząc z niem po izbie.
– Psi, psi – psi, psi – a cicho bębnie. Każ ta pan, panie Tarchała, zagrzać trochę rumianku. – A to się drze, dobry ma głos. Psi, psi…
Tarchała pokręcił się po izbie, nie umiejąc sobie poradzić. Na szczęście weszła posługaczka i we dwoje krzątali się koło rumianku. Bulikowa tymczasem z dzieckiem na ręku zbliżyła się znowu do chorej i poczęła ją budzić.
– Pani Tarchałowa, pani Tarchałowa, słyszy pani!… A cóż też to za spanie takie… Pani! – na – chyliła się ku śpiącej i zdrętwiała cała, bo pod ręką uczuła ciało zimne i sztywne. Z przerażenia upuściła dziecko z rąk – szczęście, że nie spadło na ziemię, tylko na pościel.
– Rany boskie! pani Tarchałowa! – mówiła nieprzytomnie, chwytając drżącemi rękoma leżącą, to za ubranie, to za ramię. – Pani Tarchałowa, co pani jest?
Straszne milczenie odpowiadało za umarłą.
Promienie wschodzącego słońca, które w tej chwili strzeliły z za dachu przeciwległego domu i złotym blaskiem oblały liliowo-siną twarz młodej Tarchałowej, ukazały nieomylne ślady śmierci; zapadłe doły koło oczów i ust, których zgniła barwa świadczyła wyraźnie, że chora już dawno umarła. Może prawdopodobnie wczoraj jeszcze, gdy Bulikowa z jej teściową tak raczyły się herbatką.
Odeszło biedactwo z tego świata cicho, bez skargi, tak samo, jak cichem i łagodnem było całe jej życie. Usunęła się z drogi teściowej, wyrzekającej na nią i mężowi, któremu mogła stać się ciężarem.
Bulikowa uspokoić się nie mogła z przestrachu, dygotała cała, jak w febrze, a rękoma łapała się bezwiednie to za tłuste policzki, to za włosy i lamentowała. Nie o umarłą jej wcale chodziło; ale o siebie. Wiedziała dobrze, że to z jej winy, przez jej niedbałość się stało i bała się odpowiedzialności przed sądem – a choćby tylko przed ludźmi. Próbowała wołaniem przywołać ją do życia, i modliła się naprzemiany.
– Matko najświętsza, królowo niebieska – Jezu Nazareński zmiłuj się nademną!
Chciała wołać Tarchały do ratunku, ale nie miała odwagi. Nareszcie on sam wszedł do sklepiku z ryneczką w ręku.
– No, jest rumianek. Co pani tam tak zagląda do Teklusi? Co pani się stało? – spytał, widząc jej przerażenie.
– Panie Tarchała, panie Tarchała – bełkotała nieprzytomna akuszerka. – Straszne nieszczęście.
– Co się stało?
– Pańska żona…
Nie potrzebowała mówić więcej, bo Tarchała zbliżywszy się do łóżka żony, zobaczył całą prawdę.
– Rany boskie, coście wy jej zrobili! – zawołał, rzuciwszy rynkę na ziemię chwycił żonę w objęcia. – Tekluś, Tekluniu!… żono moja.
Już nie wołał, ale ryczał płaczliwym głosem.
– Nie daje znaku życia – zawołał przerażony. Oczy na wierzch mu wyszły i patrzały strasznie, rozpacznie.
– Leć pan po doktora, po doktora prędzej, może co poradzi.
Na to weszła Tarchałowa. Hałas wyciągnął ją z łóżka.
– Co się tu stało?… Markusiu.
Syn odtrącił ją gwałtownie od siebie.
– Toście wy ją zabili – krzyknął i wybiegł bez czapki, bez surduta, jak waryat jaki na ulicę, po doktora.