Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

250000 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

250000 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 413 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. POD BOM­BĄ.

„Pod bom­bą” – tak na­zy­wa­no w pew­nem ga­li­cyj­skiem mia­stecz­ku knaj­pecz­kę pod­rzęd­niej­sze­go ga­tun­ku, miesz­czą­cą się w za­uł­ku nie­da­le­ko głów­ne­go ryn­ku. Bom­ba nie była wca­le wo­jen­nem go­dłem, był to po­pro­stu pę­ka­ty, gru­by ku­fel piwa, wy­ma­lo­wa­ny na ścia­nie nad zie­lo­ną okien­ni­cą, z bia­łą pia­ną, wy­le­wa­ją­cą się z ku­fla, jak śnie­go­wa la­wi­na. Pod ku­flem na wa­bi­ka dano na­pis: „cena sześć cen­tów”, a obok tego wy­krzyk­nik gru­by, jak kieł­ba­sa.

Ta mała cena obok wiel­kie­go ku­fla cią­gnę­ła, jak ma­gnes, ama­to­rów piwa do Laj­bu­sia i w nie­dzie­lę i świę­ta po su­mie lub w dnie jar­marcz­ne; szyn­kow­nia ob­szer­na i brud­na izba za nią były tak peł­ne lu­dzi, że Laj­buś i jego żona, mat­ka i Do­ro­ta słu­żą­ca i An­tek pa­ro­bek na­star­czyć nie mo­gli ze szyn­ko­wa­niem.

Kie­dy­in­dziej by­wa­ło tu za dnia dość ci­cho i pu­sto; cza­sem jaki ro­bot­nik, albo na­ło­go­wy pi­jak zaj­rzał na pół­kwa­te­rek moc­nej; przy­szła dziew­czy­na po wód­kę z fla­szecz­ką pod chust­ką, albo chło­pak z ter­mi­nu z dzban­kiem po piwo.

Do­pie­ro wie­czo­rem zbie­ra­ła się licz­niej­sza kom­pa­nia. Scho­dzi­li się tu­taj do­pie­ro uboż­si rze­mieśl­ni­cy, jed­ni po­krze­pić się i wy­tchnąć po ca­ło­dzien­nej pra­cy, dru­dzy uto­pić w ku­flu, lub w kie­lisz­ku zmar­twie­nia i kło­po­ty. Był to pro­le­ta­ry­at miej­ski. Ary­sto­kra­cya, do któ­rej za­li­cza­li się tak­że za­moż­ni rze­mieśl­ni­cy, ba­wi­ła się w Ka­sy­nie. Tu scho­dzi­li się tacy, któ­rych los i uro­dze­nie ze­pchnę­ło na sza­ry ko­niec, gdzie bie­da gra­ni­czy już pra­wie z nę­dzą, a wy­tar­ty sur­dut za­mie­nić się może lada dzień w łach­ma­ny. To też nic dziw­ne­go, że dla tych lu­dzi do­bro­byt dru­gich był solą w oku, że ten po­rzą­dek w świe­cie, któ­ry ich po­sta­wił tak niz­ko, na­zy­wa­li nie­spra­wie­dli­wo­ścią.

Trze­ba ich było sły­szeć, jak nie­raz na ta­kich ze­bra­niach wie­czor­nych, bu­rzy­li się prze­ciw tym, któ­rzy bez pra­cy uży­wa­ją zbyt­ko­wych przy­jem­no­ści i wy­gód, pod­czas gdy oni na­wet na nie­zbęd­ne po­trze­by za­pra­co­wać nie są w sta­nie, jak ich iry­to­wa­ła ta nie­rów­no­wa­ga bo­gactw i pra­cy.

Prym w tym chó­rze mal­kon­ten­tów trzy­mał Ma­rek Tar­cha­ła – cy­ru­lik z pro­fe­syi.

Był to czło­wiek w grun­cie nie­zły, ale wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ny, wiecz­nie na­rze­ka­ją­cy na los i na lu­dzi. Praw­dą jest, że los ob­cho­dził się z nim rze­czy­wi­ście po ma­co­sze­mu, choć­by­śmy wzię­li tyl­ko to na uwa­gę, że wła­śnie wte­dy, kie­dy on otwo­rzył swo­ją ofi­cy­nę, za­ka­za­no cy­ru­li­kom zaj­mo­wać się le­cze­niem cho­rych, za­ka­za­no im pod su­ro­wą karą pusz­czać krew chło­pom (rzecz naj­in­trat­niej­sza w prak­ty­ce cy­ru­lic­kiej), a do tego na­sta­ła moda no­sze­nia bród – moda istot­nie ży­dow­ska, jak ją na­zy­wał żół­cio­wy Ma­rek. A oprócz tego i lu­dzie do­gryź­li mu nie mało i to naj­bliż­si krew­ni, któ­rzy, jako za­moż­niej­si, znać go nie chcie­li. Brat jego stry­jecz­ny był ap­te­ka­rzem, dal­szy krew­ny sę­dzią w tem mia­stecz­ku – obaj prze­zwa­li się od daw­na Tar­chal­ski­mi i nie­przy­zna­wa­li się wca­le do po­kre­wień­stwa z ubo­gim cy­ru­li­kiem; – ro­bi­li na­wet sta­ra­nia, żeby go się po­zbyć z mia­stecz­ka, bo ich kom­pro­mi­to­wał; ale nie było spo­so­bu zro­bić tego na le­gal­nej dro­dze, bo to, że „Pod bom­bą” pio­ru­no­wał nie­raz na bo­ga­czów, że wy­ga­dy­wał na zły po­rzą­dek w świe­cie, nie wy­star­cza­ło jesz­cze do wy­pę­dze­nia go z ro­dzin­ne­go mia­sta. Prze­sie­dział się wpraw­dzie za to nie­raz w ko­zie, ale też na­tem koń­czy­ło się wszyst­ko, bo nie moż­na było wy­szu­kać w jego fi­li­pi­kach nic ta­kie­go, coby go kwa­li­fi­ko­wa­ło na dłuż­szy czas do kry­mi­na­łu. So­cy­ali­stycz­ne teo­rye jego ob­ra­ca­ły się w gra­ni­cach do­zwo­lo­nych, a nie za­gra­ża­ły w ni­czem spo­ko­jo­wi pu­blicz­ne­mu, bo koń­czy­ły się zwy­kle wy­pi­ciem kil­ku bobm piwa, któ­re uspa­ka­ja­ły go zu­peł­nie i go­dzi­ły zno­wu na kil­ka go­dzin z obec­nym sta­nem rze­czy. Po­trze­bo­wał po­pro­stu wy­ga­dać się, wy­lać w sło­wach żółć z sie­bie i dla tego był sta­łym go­ściem co wie­czór „pod bom­bą” – pre­zy­do­wał zgro­ma­dze­niu nie­za­do­wo­lo­nych i naj­czę­ściej by­wał ge­ne­ral­nym mów­cą. Zima czy lato, sło­ta czy po­go­da, on rów­no pra­wie z za­pa­la­niem lamp­ki zja­wiał się w szyn­kow­ni i mu­sia­ło chy­ba zajść coś bar­dzo waż­ne­go, żeby się spóź­nił, lub opu­ścił po­sie­dze­nie; wy­pad­ki ta­kie na pal­cach-by po­li­czyć było moż­na.

To też zdzi­wie­nie nie małe ogar­nę­ło wszyst­kich, gdy Ma­rek Tar­cha­ła dwa dni z rzę­du nie po­ka­zał się „pod bom­bą”.

– Tar­cha­ły zno­wu nie­ma? – Co się to zna­czy? – py­tał je­den dru­gie­go.

– Czy­by sie­dział przy cho­rym? – Ale nie, w mia­stecz­ku wie­dzia­no­by o tem, bo tu z kich­nię­ciem trud­no się było uta­ić przed ludź­mi, cóż do­pie­ro z cho­ro­bą taką, do któ­rej­by aż cy­ru­li­ka po­trze­ba.

– Chy­ba że cho­ry–przy­pusz­czał bla­charz, któ­ry trud­nił się tak­że na­pra­wą ze­gar­ków.

Do­pie­ro ko­ściel­ny, któ­ry nad­szedł wła­śnie, gdy tak de­ba­to­wa­no nad nie­obec­no­ścią Tar­cha­ły, ob­ja­śnił, że tam u nie­go w domu coś na chrzci­ny się za­no­si, bo wi­dział dziś rano Tar­cha­łę, le­cą­ce­go po Bu­li­ko­wę.

– No, to bę­dzie ob­le­wa­nie – za­wo­łał ucie­szo­ny szewc Śla­zik, za­cie­ra­jąc ręce z ra­do­ści, że bę­dzie mógł upić się za cu­dze pie­nią­dze, bo za swo­je nie co dzień mógł so­bie coś po­dob­ne­go po­zwo­lić.

– Żeby tyl­ko przy­szedł – ode­zwał się kieł­ba­śnik Sa­lo­mo­no­wicz, czło­wiek wiecz­nie wąt­pią­cy we wszyst­ko, wy­jąw­szy w do­broć wła­sne­go wy­ro­bu.

– To mu się pierw­szy raz zda­rza – za­uwa­żył Twar­dzic­ki, wła­ści­ciel ma­łe­go skle­pi­ku z my­dłem, i świe­ca­mi z prze­ciw­ka.

– Bę­dzie mu się to te­raz czę­ściej zda­rzać, jak się za­czną sy­pać dzie­ci jed­no za dru­giem – rzekł bla­charz.

– E, chy­ba nie – za­pro­te­sto­wał szewc – bo jego ko­bie­ta na to nie wy­glą­da. Chu­de to, mi­zer­ne. Ja nie wiem, co mu się to w niej po­do­ba­ło, bo to ani z pie­rza, ani z mię­sa.

– Ta­kie było prze­zna­cze­nie – ode­zwał się sen­ten­cy­onal­nie ko­ściel­ny. – Śmierć i żona od Boga prze­zna­czo­na.

– Trze­ba że­by­ście to przy­po­mnie­li sta­rej Tar­cha­ło­wej, bo bab­ka do dziś dnia stra­wić nie może tego mał­żeń­stwa. Dmie w swo­ją fa­mi­lią, choć fa­mi­lia znać jej nie chce i rada-by była syna oże­nić in­a­czej, bo utrzy­mu­je, że on bia­ły, jak szlach­cic i edu­ko­wa­ny na dok­to­ra, to wart choć­by szla­chec­kiej cór­ki. A tu rap­tem do­sta­ła jej się za sy­no­wę cór­ka wy­rob­ni­ka. To jej dy­ablo po no­sie pójść mu­sia­ło.

– To też pono żyją, jak pies z ko­tem, i je­że­li mło­da Tar­cha­ło­wa tak po­mi­zer­nia­ła, schu­dła, to tyl­ko przez tę sta­rą – rzekł Twar­dzic­ki.

– Przez bie­dę – wtrą­cił kieł­ba­śnik. – Albo to zje kie­dy po­rząd­nie, ma ja­kie wy­go­dy? Tar­cha­ła sam dużo po­trze­bu­je, sta­ra tak­że so­bie krzyw­dy nie da zro­bić. Nie­ma dnia, żeby do mnie nie wpa­dła to po ka­wa­łek kieł­ba­sy, to po kisz­kę, a sy­no­wa za obo­je po­ści.

– Do­brze jej tak – mruk­nął po­wroź­nik chu­dy, za­wię­dły z kę­dzie­rza­we­mi wło­sa­mi i czar­ną bro­dą, któ­ry do­tąd mil­czą­cy sie­dział pod oknem – za­chcie­wa­ło jej się fa­mi­lian­ta, to te­raz ma za swo­je.

– Idzie ci o to mój Spyt­ku, że za cie­bie nie po­szła? Wla­zła­by z desz­czu pod ryn­nę – z jed­nej bie­dy w dru­gą.

– Kto to wie? Gdy­bym miał żonę, jak się pa­trzy, mo­że­by u mnie in­a­czej było. Pra­co­wa­ło­by się, jak­by było dla kogo.

– Po­wia­da­ją, że to brat sko­ja­rzył to sta­dło – ode­zwał się bla­charz.

– A tak – po­twier­dził ko­ściel­ny – bo to była wiel­ka przy­jaźń z Tar­cha­ła. Przez nie­go się po­znał z dzi­siej­szą swo­ją żoną, umiał mu ją za­chwa­lić, że do­bra, pra­co­wi­ta – no, i na­mó­wił go, że się oże­nił, choć mat­ka była temu strasz­nie prze­ciw­na.

– Kto to wie, czy­by te­raz Ignac nie ża­ło­wał, że na­ma­wiał do tego mał­żeń­stwa, gdy­by tak wró­cił i zo­ba­czył ich po­ży­cie.

– No, Tar­cha­ła prze­cie nie zły mąż, nie moż­na lego po­wie­dzieć.

– Ale z mat­ką na udry iść nie może, bo to za­wsze mat­ka. A ona umie do­ku­czyć sy­no­wej za dzie­się­cio­ro.

– Mo­że­by­śmy par­tyj­kę?–spy­tał ko­ściel­ny, któ­re­go za­czę­ła już nu­dzić ta roz­mo­wa.

– A nie za­cze­ka­my na Tar­cha­łę?

– Chy­ba już nie przyj­dzie. Dzie­wią­ta mi­nę­ła.

Kil­ku ob­sia­dło stół, prze­no­sząc ze sobą swo­je ku­fle z pi­wem; za­kle­ko­ta­ły ko­ści do­mi­na, któ­re ko­ściel­ny wy­sy­pał i już miał za­bie­rać się do mie­sza­nia ich, gdy drzwi, pro­wa­dzą­ce na uli­cę, otwar­ły się pręd­ko i wszedł do szyn­kow­ni w po­mię­tym wło­skim ka­pe­lu­szu męż­czy­zna chu­dy, wy­so­ki, z ko­ści­stą twa­rzą, nie­spo­koj­nym wzro­kiem, ner­wo­we­mi ru­cha­mi.

– Tar­cha­ła! – za­wo­ła­ło kil­ka gło­sów.

– Bra­wo! da­waj­cie go tu – ode­zwał się szewc ura­do­wa­ny, że go nie omi­nę­ła na­dzie­ja li­ba­cyi.

– No, cóż tam Pan Bóg dał, syna czy cór­kę?

– Syna – od­rzekł, po­da­jąc nie­któ­rym rękę na po­wi­ta­nie.

– Bra­wo! Win­szu­je­my.

– Na­le­ża­ło­by ob­lać – wtrą­cił szewc.

– To się wie, że ob­le­je­my. Laj­buś, po bom­bie dla każ­de­go.

To po­wie­dziaw­szy, usiadł na ła­wie wśród to­wa­rzy­szów, któ­rzy mu miej­sce zro­bi­li mię­dzy sobą; wy – cią­gnął dłu­gie wło­skie cy­ga­ro, "ta­lia­nem" na­zy­wa­ne tu po­wszech­nie, i wziął się do za­pa­la­nia.

Ubra­nie jego, rów­nie jak cała po­wierz­chow­ność było za­nie­dba­ne i bied­ne. Sur­dut wy­tar­ty i jak­by nie na nie­go ro­bio­ny, rę­ka­wy za krót­kie choć wy­god­ne do jego za­trud­nie­nia, od­sła­nia­ły brud­ne i po­mię­te man­kie­ty od ko­szu­li i ży­la­ste, chu­de ręce. Tyl­ko gło­wa była ude­ko­ro­wa­na z prze­sad­ną sta­ran­no­ścią, może nie tyle przez za­mi­ło­wa­nie ele­gan­cji, jak kul­ty­wo­wał ją ra­czej w ce­lach re­kla­my wła­snych zdol­no­ści fry­zy­er­sko-go­lar­skich. Ta gło­wa była nie­ja­ko szyl­dem jego i przy­po­mi­na­ła po­tro­chu owe gło­wy drew­nia­ne, wy­sta­wia­ne w ga­blot­kach fry­zy­er­skich. Naj­przód twarz była za­wsze sta­ran­nie wy­go­lo­na co do wło­ska i na­wet przy­pu­dro­wa­na, przez co rze­czy­wi­ście wy­glą­dał bia­ły, jak szlach­cic, jak to z dumą utrzy­my­wa­ła jego mat­ka. Strzę­pia­ste i rzad­kie wąsy za po­mo­cą czer­ni­dła i wę­gier­skiej po­ma­dy łą­czył w osob­ną ca­łość, któ­rej koń­ce ster­cza­ły po obu stro­nach twa­rzy, jak kon­duk­to­ry elek­trycz­ne. Ale przedew­szyst­kiem kunszt jego wy­sa­dzał się na fry­zu­rę. Czar­ne jego wło­sy, wy­po­ma­do­wa­ne bez li­to­ści i wzglę­du na koł­nierz, uło­żo­ne były w ja­kieś fan­ta­stycz­ne czu­by, pu­kle, za­krę­ty, roz­dzie­lo­ne z tyłu i pod­go­lo­ne po ofi­cer­sku. Aby mieć do­kład­ny ob­raz tego knaj­po­we­go so­cy­ali­sty, do­da­my jesz­cze, że ru­chy jego były ner­wo­we, nie­spo­koj­ne, prze­sad­ne, przy­po­mi­na­ją­ce ak­to­rów pro­win­cy­onal­nych, mię­dzy któ­ry­mi po­dob­no ja­kiś czas prze­by­wał.

Nim ukoń­czył ma­ni­pu­la­cyą z za­pa­la­niem, to jest nim wy­jął słom­kę, za­ło­żył ją za ucho, roz­pa­lił do­brze cy­ga­ro na koń­cu i wy­do­był pierw­sze dymy, Laj­buś z po­mo­cą służ­by swo­jej, za­spa­nej Do­ro­ty i brud­ne­go Ant­ka, przy­niósł szes­na­ście bomb, któ­re wnet szes­na­ście rąk po­chwy­ci­ło do góry i wznie­sio­no zdro­wie naj­przód Mar­ka Tar­cha­ły, jako au­to­ra, po­tem żony jego jako wy­daw­cy, a na­stęp­nie ma­łe­go Tar­cha­ły, jako naj­śwież­sze­go dzie­ła. To­ast ten uło­żył i wzniósł, jak się do­my­śleć nie trud­no, ze­cer z miej­sco­wej dru­kar­ni, któ­ra oprócz ogło­szeń są­do­wych i kar­tek po­grze­bo­wych, do­star­cza­ła na oko­licz­ne jar­mar­ki sen­ni­ków egip­skich i ksią­żek do na­bo­żeń­stwa.

– Wi­wat! niech żyje! – po­wtó­rzy­li za ze­ce­rem wszy­scy.

– Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję – rzekł fun­da­tor, trą­ca­jąc się z nie­któ­ry­mi, po­tem wy­chy­lił jed­nym hau­stem więk­szą po­ło­wę ku­fla i usiadł. Był jed­nak cze­goś za­chmu­rzo­ny i kwa­śny.

– Coś nie bar­dzo kon­tent Tar­cha­ła z syna – ode­zwał się kieł­ba­śnik.

Tar­cha­ła rzu­cił naj­przód na mó­wią­ce­go su­ro­we spoj­rze­nie, jak bły­ska­wi­cę przed bu­rzą, po­tem skrzy­wił twarz do przy­kre­go uśmie­chu i rzekł:

– Cie­szyć się? I z cze­goż to mam tak się cie­szyć?

– No, że syn, nie cór­ka.

– Syn, czy cór­ka to wszyst­ko jed­no, za­wsze to będą dzie­ci bie­da­ka. Gdy­bym był bo­ga­tym, lub przy­najm­niej za­moż­nym… ba, ba… wte­dy miał­bym się z cze­go cie­szyć. A tak, co to za roz­kosz po­my­śleć, że syn mój bę­dzie tak samo kle­pał bie­dę, jak ja. Tfu! ta­kie ży­cie. Le­piej się nie ro­dzić, niż tak żyć.

– Za­wsze to z dzie­ci po­cie­cha – za­uwa­żył ko­ściel­ny.

– Tak, dla was, bo przy­bę­dzie ko­ścio­ło­wi je­den wię­cej, co za­pła­ci za chrzest, za me­try­kę, po­tem kie­dyś za ślub, a w koń­cu i na wy­chod­nem ze świa­ta bę­dzie się wam mu­siał jesz­cze opła­cić.

– He, he, fi­giel­ki, fi­giel­ki – od­rzekł ko­ściel­ny, ma­sku­jąc uśmie­chem nie­za­do­wo­le­nie, ja­kie te sło­wa mu spra­wi­ły. Uwa­żał je za ob­ra­zę sta­nu du­chow­ne­go, do któ­re­go się sam za­li­czał. – Far­ma­zon, bez­boż­nik – po­my­ślał so­bie w du­szy, bo ko­ściel­ny był so­cy­ali­stą o tyle, o ile ten so­cy­alizm nie­na­ru­szał źró­deł jego do­cho­du, to jest ko­ścio­ła. Rad­by był bar­dzo, żeby ko­ściel­nym przy­zna­no do­cho­dy pro­bosz­czów, a na­wet ka­no­ni­ków; ale był za­ka­mie­nia­łym kon­ser­wa­ty­stą na punk­cie sa­mych do­cho­dów ko­ściel­nych.

Tar­cha­ła tym­cza­sem, sko­ro raz już wszedł na swój ulu­bio­ny te­mat, nie my­ślał wca­le go pusz­czać tak lek­ko i oparł­szy oba łok­cie na sto­le, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce cy­ga­ro, w dru­giej ku­fel, pe­ro­ro­wał da­lej, jak z ka­te­dry.

– Tak, pa­no­wie – mó­wił, a ty­tuł ten łech­tał dumę i próż­ność bie­da­ków – ro­dzi­my się na bie­dę, ży­je­my w nie­do­stat­ku, nie­wie­dząc, co ju­tro ze sobą po­cznie­my, jaki los cze­ka na­sze dzie­ci; pod­czas gdy bo­ga­cze uży­wa­ją wszyst­kich przy­jem­no­ści, wy­gód, zbyt­ków. Czy to słusz­nie? czy to spra­wie­dli­wie?

– To się wie, że nie – ode­zwał się głos z kąta. Był to glos Ant­ka stró­ża, któ­ry słu­żył u Laj­bu­sia za wikt i okry­cie, a za to czy­ścił mu ko­nia, omia­tał dom cały, rą­bał drze­wo, pa­lił w pie­cach, sza­ba­sów­ki ob­ja­śniał, ob­słu­gi­wał go­ści i Bóg wie ja­kie speł­niał czyn­no­ści, a wszyst­ko to za ten mi­zer­ny wikt, na któ­rym się wca­le nie utu­czył i za okry­cie ob­tar­ga­ne i brud­ne. Wiecz­nie za­smo­lo­ny, roz­czo­chra­ny, był ta­kiem po­py­cha­dłem w domu, na któ­re nikt nie zwa­żał, chy­ba wte­dy, gdy się nim chciał po­słu­żyć. Naj­wię­cej my­śla­ła o nim Do­ro­ta, bo ja­da­li ra­zem i pies łań­cu­cho­wy, któ­re­mu on jeść za­no­sił. Zresz­tą ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło zkąd był, jak się na­zy­wał, czy miał ro­dzi­nę, nikt nie dał do­bre­go sło­wa – i było mu z tem do­brze. Szedł od ro­bo­ty do ro­bo­ty, gdzie go za­wo­ła­no, po­słusz­ny jak pies, ro­bił nie py­ta­jąc za co, żył nie wie­dząc dla cze­go, nie­skar­żył się na zły los, bo nie znał lep­sze­go, i był­by tak może szedł do koń­ca ży­cia, jak wół w jarz­mie bez my­śli i bez opo­ru, gdy­by nie te wie­czor­ne dys­pu­ty go­ści, któ­rym się przy­słu­chy­wał z pod pie­ca, to drze­miąc, to na­pra­wia­jąc swój ko­żuch, któ­ry był dla nie­go koł­drą w zi­mie, ma­te­ra­cem w le­cie, a naj­więk­szą pa­ra­dą w nie­dzie­lę, choć był tak po­ła­ta­ny miej­sce w miej­sce, że dzia­da-by na­wet tą cha­de­rą nie ura­czył.

Otóż An­tek zmu­szo­ny z obo­wiąz­ku czu­wać przy go­ściach i być na ich usłu­gi, mi­mo­wo­li przy­słu­chy­wał się ich roz­mo­wom. Z po­cząt­ku nie wie­le z tego ro­zu­miał i nie­wie­le go to ob­cho­dzi­ło, sło­wa tyl­ko od­bi­ja­ły mu się o uszy, ale nie za­sta­na­wiał się nad ich zna­cze­niem i za le­ni­wy był, aby my­ślał nad tem. Ale po­wo­li, po­wo­li, gdy co­raz bar­dziej osłu­chał się z tem, bo za­wsze o jed­nem i tem sa­mem mó­wio­no, za­czął co­raz wię­cej ro­zu­mieć o co rzecz idzie i in­te­re­so­wać się roz­mo­wą. Dłuż­sze­go cza­su po­trze­bo­wał za­nim to, co mó­wi­li o so­bie, był w sta­nie za­sto­so­wać do sie­bie i mógł wsku­tek tego za­sta­na­wiać się nad swo­jem po­ło­że­niem. Bo choć lu­dzie trak­to­wa­li go, jak by­dlę, on jed­nak miał pre­ten­syą uwa­żać się za czło­wie­ka. Laj­bu­sia, choć słu­żył u nie­go, nie uwa­żał jesz­cze za kom­plet­ne­go czło­wie­ka – i w roz­mo­wie po­uf­nej z Do­ro­tą na­zy­wał go lek­ce­wa­żą­co ży­dem – a mó­wiąc do nie­go nie ty­tu­ło­wał go pa­nem, tyl­ko mu mó­wił wy . Te po­ję­cia, któ­re do­tąd bez­wied­nie spa­ły w nim, te­raz pod wpły­wem za­sły­sza­nych roz­mów po­czę­ły ru­szać się i nie­po­ko­ić mu gło­wę, zbu­dzi­ły się w nim pra­gnie­nia, któ­rych nie miał, pew­ne wy­ma­ga­nia i naj­pierw­szym ob­ja­wem tego prze­bu­dze­nia się było, że kil­ka razy har­do po­sta­wił się Laj­bu­sio­wi.

To prak­tycz­ne za­sto­so­wa­nie teo­ryj, któ­rych się na­słu­chał, mia­ło naj­gor­sze skut­ki dla nie­go, bo Laj­buś chłop sil­ny i pa­sy­onat, wy­grzmo­cił go za to i wy­pę­dził. An­tek wa­łę­sał się czas ja­kiś bez za­ję­cia, o że­bra­czym chle­bie; ale przy­zwy­cza­je­nie po­cią­gnę­ło go na­po­wrót do Laj­bu­sia – żal mu było Do­ro­ty, żal Za­gra­ja na po­dwó­rzu, co wię­cej, tę­sk­no mu się zro­bi­ło, że nikt na nie­go nie łaje, nie po­nie­wie­ra go – no, i wró­cił, wpra­sza­jąc się do służ­by. Laj­buś nie dro­żył się wie­le dla wła­sne­go in­te­re­su, bo nie pręd­ko zna­la­zł­by dru­gie ta­kie uży­tecz­ne po­py­cha­dło za tak li­che wy­na­gro­dze­nie.

Wró­cił tedy po­kor­niej­szy jesz­cze, niż był, ale to, co się tam w umy­śle jego po­ru­szać za­czę­ło, nie wró­ci­ło już do daw­ne­go bez­myśl­ne­go spo­ko­ju. Z ko­niecz­no­ści tyl­ko go­dził się z obec­nem swo­jem po­ło­że­niem, a w rze­czy sa­mej na­le­żał już do ka­te­go­ryi nie­za­do­wo­lo­nych; nie drze­mał już jak daw­niej wie­czo­ra­mi pod pie­cem, tyl­ko po­chła­niał chci­wie każ­de sło­wo za­sły­sza­ne, a nocą, le­żąc koło psiej budy na po­dwó­rzu, pa­trząc w gwiaz­dy, dla któ­rych miał ja­kiś bał­wo­chwal­czy re­spekt, roz­my­ślał o tem, co sły­szał, i nę­dza jego wy­da­wa­ła mu się co­raz wię­cej nie­spra­wie­dli­wo­ścią.

To też kie­dy z ust Tar­cha­ły usły­szał po­twier­dze­nie tego, do cze­go do­szedł dro­gą po­wol­ne­go, dłu­gie­go roz­my­śla­nia, mi­mo­wo­li wy­rwał mu się okrzyk po­ta­ku­ją­cy sło­wom mów­cy; okrzyk, któ­ry naj­przód wszyst­kich zdzi­wił, nie wyj­mu­jąc Laj­bu­sia, a po­tem obu­rzył. So­cy­ali­ści z „pod bom­by” uzna­li się ob­ra­że­ni, że ta­kie mi­zer­ne stwo­rze­nie śmia­ło na rów­ni sta­wiać się z nimi i za­bie­rać glos. Ka­za­no mu mil­czeć i nie wtrą­cać się do tego, co do nie­go nie na­le­ży; pro­jekt bo­wiem Tar­cha­ły uszczę­śli­wie­nia rodu ludz­kie­go nie scho­dził tak niz­ko, aby obej­mo­wał taką ho­ło­tę, do ja­kiej li­czył się głu­pi An­tek. Jemu szło o uszczę­śli­wie­nie i wzbo­ga­ce­nie klas śred­nich, a przedew­szyst­kiem sie­bie – i w tej my­śli mó­wił da­lej:

– Zie­mia jest wła­sno­ścią wszyst­kich i nikt nie po­wi­nien ro­ścić so­bie więk­sze­go do niej pra­wa, niż inny.

– Daj­cie po­kój, pa­nie Tar­cha­ła – prze­rwał mu wy­stra­szo­ny Laj­buś. Nie tyle mu tu szło o Tar­cha­łę, co o sie­bie, by za to nie był po­cią­gnię­ty do od­po­wie­dzial­no­ści. – Daj­cie po­kój, na co ta­kie ga­da­nie? Usły­szy kto i prze­sie­dzi­cie się zno­wu w aresz­cie kil­ka mie­się­cy. Na co wam tego? Świa­ta nie prze­ro­bi­cie. Za­wsze na nim byli i będą bo­ga­ci i ubo­dzy.

– To też dla tego jest źle na świe­cie. Bo­ga­cze po­win­ni dzie­lić się z bied­ny­mi.

– Do­brze tak ga­dać; ale gdy­byś pan, pa­nie Tar­cha­ła, był bo­ga­tym?

– To­bym wam do­pie­ro po­ka­zał, co moż­na zro­bić na świe­cie do­bre­go… he, he, gdy­bym ja był bo­ga­tym, to­by­ście do­pie­ro zo­ba­czy­li.

I de­lek­tu­jąc się tą my­ślą, pusz­czał gę­ste kłę­by dymu przed sie­bie i po­czął przed oczy­ma słu­cha­czów roz­ta­czać wspa­nia­ły ob­raz tej szczę­śli­wo­ści, jaką-by on stwo­rzył dla bied­nych. Opo­wia­dał tak pięk­nie, że for­mal­nie bra­ła ocho­ta zo­stać choć­by na ten czas bied­nym, gdy on zo­sta­nie bo­ga­tym, bo w obiet­ni­cach za­pę­dził się da­le­ko.

Wszy­scy słu­cha­li go z na­tę­żo­ną uwa­gą, a naj­bar­dziej An­tek, któ­ry lubo ode­pchnię­ty przed chwi­lą przez nich, jak pies, co wlazł w nie­po­trzeb­ne miej­sce, wró­cił zno­wu i ła­sił się, i gdy­by był miał ogon, jak za­graj, był­by nim te­raz ru­szał z ra­do­ści. Je­den tyl­ko Laj­buś był obo­jęt­nym w tej sce­nie, a ra­czej z ro­dza­jem drwią­ce­go uśmie­chu przy­słu­chy­wał się temu, co Tar­cha­ła mó­wił. On w du­szy re­zy­gno­wał z tej szczę­śli­wo­ści, jaką tam­ten obie­cy­wał; wo­lał tę któ­rą so­bie sam wy­ra­biał przez spe­ku­la­cyj­ki roz­ma­ite i wy­szynk piwa i wód­ki. Pa­trzał na go­ści swo­ich z pew­ną wyż­szo­ścią i za­do­wo­le­niem, jak pa­trzy go­spo­darz na by­dło swo­je ro­bo­cze. By­dło było mi­zer­ne, wy­nędz­nia­łe, ale go­spo­da­rzo­wi przy­no­si­ło zysk i bo­ga­ci­ło go.

Gła­dząc swo­ję krót­ko strzy­żo­ną bro­dę, my­ślał, czy nie wy­pa­da­ło­by dla uję­cia so­bie go­ści zro­bić tak­że trak­ta­men­ci­ku z oka­zyi uro­dzin ma­łe­go Tar­cha­ły? Ob­li­czał, ile mu rocz­nie przy­no­sił oj­ciec i z ob­li­cze­nia wy­pa­dło, że może to zro­bić. Szep­nął więc żo­nie, aby ze­bra­ła wy­próż­nio­ne ku­fle ze sto­łu i nie­za­dłu­go wró­cił z piw­ni­cy ze świe­że­mi za­pa­sa­mi piwa.

– A to co? – Czyj to trak­ta­ment? – spy­tał Tar­cha­ła.

– To Laj­buś bę­dzie czę­sto­wać pa­nów – ode­zwał się słod­ko – bę­dzie ob­lać uro­dzi­ny ma­łe­go pana Tar­cha­ły.

– Bra­wo! bra­wo Laj­buś! – wo­ła­li ucie­sze­ni bie­siad­ni­cy, kle­piąc go po ra­mie­niu.

– Do­bry Laj­buś!

– Po­czci­wy Laj­buś!

– Ho­net­ny chłop z Laj­bu­sia – od­zy­wa­ły się gło­sy.

Laj­buś się uśmie­chał życz­li­wie, kła­niał się na po­dzię­ko­wa­nie, sta­wiał przed każ­dym z go­ści świe­ży ku­fel i pro­sił bar­dzo, żeby pili.

– A ty? – spy­tał Tar­cha­ła.

– I Laj­buś bę­dzie pił, to się wie. Mał­ka – za­wo­łał, zwra­ca­jąc się do żony – gib sznell a Krügel.

Wziął pod­nie­sio­ny ku­fel w rękę, pod­niósł do świa­tła, de­lek­tu­jąc się ko­lo­rem i przej­rzy­sto­ścią je – go, co sta­no­wi­ło ro­dzaj re­kla­my dla jego szyn­ku – a po­tem za­wo­łał, kła­nia­jąc się Tar­cha­le:

– Za zdro­wie i szczę­ście ma­łe­go pana Tar­cha­ły.

– Niech żyje! Vi­vat! – i sie­dem­na­ście ku­fli, szu­mią­cych bia­łą pia­ną, dusz­kiem pra­wie wy­chy­lo­no.

Szczo­dro­bli­wość Laj­bu­sia opła­ci­ła mu się wca­le nie­źle, bo Tar­cha­ła na po­dzię­ko­wa­nie ka­zał dać jesz­cze jed­nę ko­lej­kę, po­tem inni go­ście roz­ser­decz­nie­ni, roz­ba­wie­ni, po­na­wia­li ko­lej­ki i do­pie­ro gdzieś koło pół­no­cy ro­ze­szli się do do­mów.

Po ich odej­ściu, go­spo­darz zga­siw­szy lamp­kę, wi­szą­cą na środ­ku, po­szedł z Mał­ką do al­kie­rza i tam wśród buj­nych be­tów za­snął nie­za­dłu­go za­do­wo­lo­ny z dnia dzi­siej­sze­go. W szyn­kow­ni zo­sta­li tyl­ko An­tek i Do­ro­ta, i przy ma­łej ku­chen­nej lamp­ce płu­ka­li ku­fle i ście­ra­li sto­ły.

Nim się ro­ze­szli spać, An­tek opo­wie­dział Do­ro­cie, jak im to bę­dzie do­brze na świe­cie, gdy Tar­cha­ła zo­sta­nie bo­ga­tym, i po­sta­no­wi­li obo­je na tę in­ten­cyą zmó­wić o trzy pa­cie­rze wię­cej.

Tej nocy Ant­ko­wi, chra­pią­ce­mu na swo­jem zwy­czaj­nem le­go­wi­sku, przy­śni­ło się nie­bo. Przed­sta­wi­ło mu się ono w po­sta­ci du­żej, czy­stej izby z wy­my­tą do bia­ło­ści pod­ło­gą, po­sy­pa­ną zie­lem ta­ta­ra­ko­wem, jak to wi­dy­wał w dzień Zie­lo­nych Świą­tek. On sam miał na so­bie czy­stą ko­szu­lę i sur­dut czar­ny, jaki do­tąd tyl­ko na urzęd­ni­kach w mia­stecz­ku mógł wi­dy­wać. Na sto­łach, na­kry­tych bia­łe­mi ob­ru­sa­mi, leża – łyna pół­mi­skach naj­więk­sze spe­cy­ały: kieł­ba­sa z ja­jecz­ni­cą, wie­przo­wi­na ze śliw­ka­mi i pie­ro­gi z ka­pu­stą, po­tra­wy, któ­re do­tąd znał tyl­ko z wi­dze­nia, lub opo­wia­da­nia. Anio­ło­wie w bia­łych far­tusz­kach cho­dzi­li koło tych sto­łów i usłu­gi­wa­li – i dziw­na rzecz, anio­wie wszy­scy pra­wie mie­li twa­rze po­dob­ne do Do­ro­ty, tyl­ko wy­my­te, jak to jej się zda­rza­ło dwa razy do roku, na Wiel­ka­noc i Boże Na­ro­dze­nie.

An­tek we śnie po­dzi­wiał te wszyst­kie cu­dow­no­ści i czuł się tak szczę­śli­wym, jak nig­dy.

Ten sen i tę szczę­śli­wość za­wdzię­czał bie­dak opo­wia­da­niom Mar­ka Tar­cha­ły.II. MAT­KA MĘ­ŻO­WA.

Tar­cha­ła miesz­kał w ulicz­ce, pro­wa­dzą­cej do ko­ścio­ła. Miał tam skle­pik, nad któ­rym wi­sia­ły trzy mo­sięż­ne ta­le­rzy­ki, jako szyld – i małą iz­deb­kę od po­dwó­rza. Było to nie złe miej­sce dla nie­go, bo jaki taki miesz­cza­nin, idąc do ko­ścio­ła, wstą­pił pier­wej do nie­go ogo­lić się lub ostrzydz, aby się Panu Bogu i lu­dziom le­piej za­pre­zen­to­wać na sum­mie. – Lud wiej­ski w od­pust, lub jar­mark tak­że dał coś utar­go­wać to za bań­ki, to za pi­jaw­ki, a byli tacy, co i krew mimo za­ka­zu pusz­cza­li, ro­zu­mie się w se­kre­cie i w iz­deb­ce od po­dwó­rza. Za­ro­bek więc był nie taki, żeby się zbo­ga­cić, ale przy­najm­niej wy­żyć by moż­na było, gdy­by nie to, że „pod bom­bą” zo­sta­wa­ła więk­sza część tych za­ro­bio­nych pie­nię­dzy i że Tar­cha­ła, oprócz żony, miał jesz­cze mat­kę na utrzy­ma­niu.

Była to baba gło­śna w mie­ście ze swe­go ję­zy­ka i har­do­ści. Za­dzie­ra­ła nosa do góry, bo nie mo­gła za­po­mnieć, że jej mat­ka była pan­ną słu­żą­cą w hrab­skim domu, a mąż jej woź­nym przy są­dzie po­wia­to­wym i miał za­moż­nych krew­nych. Lu­bi­ła się tem po­pi­sy­wać, gdzie mo­gła, i dla­te­go nie z byłe kim się wda­wa­ła, a kto jej na ho­nor na­stą­pił, to umia­ła go z bło­tem zmie­szać, bo no­si­ła ję­zyk nie od pa­ra­dy, i mia­ła nie­wy­czer­pa­ny za­pas prze­zwisk, ja­kich by jej naj­ordy­nar­niej­sza prze­kup­ka po­zaz­dro­ścić mo­gła. Przy tem wszyst­kiem uwa­ża­ła się za isto­tę bar­dzo de­li­kat­ną i do­brze wy­cho­wa­ną, lu­bi­ła mó­wić wie­le o swo­jem do­brem ser­cu i przed­sta­wiać sie­bie, jako ofia­rę prze­śla­do­wa­ną od lu­dzi i od losu. Na po­cze­ka­niu umia­ła się roz­czu­lić, roz­pła­kać, i nie­wie­le jej było po­trze­ba aby łzy za­mie­ni­ła na gru­biau­skie prze­kleń­stwa.

Przy­zwy­cza­jo­na za ży­cia męża, któ­ry miał na swo­jem urzę­dzie do­bre ob­ryw­ki, do wy­gód i do­bre­go ży­cia, nie mo­gła da­ro­wać sy­no­wi, że się oże­nił z bied­ną i przez to nie do­ga­dzał jej tak, jak so­bie ży­czy­ła. Małą eme­ry­tu­rę, jaką mia­ła po mężu, coś parę reń­skich mie­sięcz­nie, ob­ra­ca­ła wy­łącz­nie na wła­sne przy­jem­no­ści; nie trosz­cząc się wca­le o to, że cza­sem u syna w domu nie było na obiad. Tej nocy, w któ­rej syn jej spra­wiał to­wa­rzy­szom li­ba­cyą „pod bom­bą”, ona tak­że z oka­zyi no­wo­na­ro­dzo­ne­go trak­to­wa­ła się wraz z Bu­li­ko­wą, aku­szer­ką, her­bat­ką z ara­kiem, a ra­czej praw­dę mó­wiąc, ara­kiem roz­czy­nio­nym her­bat­ką. Sie­dzia­ły obie w skle­pi­ku przy oknie. Na per­ka­li­ko­wej fi­ran­ce od­bi­ja­ły się ich cie­nie, wi­dać było jak po­ru­sza­ły usta­mi, ge­sty­ku­lo­wa­ły rę­ko­ma i na­chy­la­ły co chwi­la gło­wy ku so­bie, jak­by szep­ta­ły coś ta­jem­ni­cze­go ze sobą; pod­czas gdy cho­ra w dru­giej izbie, gdzie lamp­ka była przy­ćmio­na, le­ża­ła sama, bled­sza od po­ście­li, na któ­rej spo­czy­wa­ła, i wy­nędz­nia­ła bar­dzo.

Bu­li­ko­wą z obo­wiąz­ku od cza­su do cza­su za­glą­da­ła do niej, a prze­ko­naw­szy się, że ma po­wie­ki za­mknię­te, wra­ca­ła zno­wu pręd­ko do her­bat­ki i ga­węd­ki.

– Cóż, śpi? – py­ta­ła sta­ra po­wra­ca­ją­cej na pal­cach.

– A śpi. Moja pani tyle cza­sy!

– A niech tam śpi. Sia­daj pani, bo her­bat­ka wy­sty­gnie.

– Wie pani, pod se­kre­tem przy­znam się pani, że mi się to nie­po­do­ba. To po­ka­zu­je wiel­ki brak sił, ogrom­ne wy­nisz­cze­nie.

– A to ona była kie­dy inna? Zdro­wie, jak u kur­czę­cia. Ja nie­wiem, co się tam u niej memu Mar­ko­wi spodo­bać mo­gło – chu­de to, pie­go­wa­te – Boże! – i ru­szy­ła po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi.

– Ona nie bę­dzie mo­gła kar­mić, bo wpad­nie w su­cho­ty, jak amen w pa­cie­rzu.

– Nie wiel­ka by szko­da była. Moja pani, ni­ko­mu źle nie ży­czę – znasz mnie pani prze­cież z tego, ale żeby tę gęś Pan Bóg za­brał z tego świa­ta, to­bym się wca­le nie mar­twi­ła, bo to przez nią mój syn cier­pi taką bie­dę. Chło­pak, pani, ma­lo­wa­nie; zgrab­ny, że choć na li­nie tań­czyć i wziąść so­bie taką char­dyn­gę, taką wy­wło­kę; on, co mógł był się z jaką szlach­cian­ką oże­nić!… Com ja mu się pani na­per­swa­do­wa­ła, na­pro­si­ła. „Ma­recz­ku dro­gi, mó­wi­łam, Mar­ku­siu zło­ty, nie rób tego, zgu­bisz sie­bie, zgu­bisz mnie, ale jego wy­raź­nie coś opę­ta­ło. Za­czął mi wy­chwa­lać: jaka to do­bra, jaka uczci­wa, jaka pra­co­wi­ta, jak przy­wią­za­na do nie­go! I cóż mi z tego przy­wią­za­nia, z tej pra­co­wi­to­ści? Żeby ona so­bie ręce po łok­cie ob­ro­bi­ła, to nie po­ra­dzi nic na na­szę bie­dę. I chło­piec mi zmar­niał przy niej, i ja się znisz­czy­łam; albo to ja by­łam przy­zwy­cza­jo­na do ta­kie­go ży­cia?– Pani naj­le­piej wie, jak to u nas było za ży­cia nie­bosz­czy­ka–gę­si­na co Nie­dzie­lę, co­dzień ro­sół, mię­so, a her­ba­ta to ze sto­łu nie scho­dzi­ła. A dziś? I oni chcą, że­bym ja to ci­cho znio­sła. Ja nie mogę tego stra­wić obo­jęt­nie, bo ja nie mat­ka, co żyje bez czu­cia i wszyst­ko jej jed­no, jak tam jej dziec­ko żyje. Ja je­stem ko­bie­ta z ser­cem, to mnie wszyst­ko boli. Łzy za­czę­ły już do­by­wać się jej z oczów.

– Bo­daj ją Bóg ska­rał, za mego syna, co mu za­wią­za­ła świat, co go wpę­dzi­ła w ta­kie bło­to!

– Ależ pani Ja­kó­bo­wa, daj­cież po­kój, ta­kie rze­czy ga­dać – re­flek­to­wa­ła ją Bu­li­ko­wa.

– Pani nie je­steś mat­ką – mó­wi­ła Tar­cha­ło­wa, wy­cie­ra­jąc rę­ka­wem łzy, któ­re zno­wu ciur­kiem po­czę­ły spły­wać po twa­rzy – to pani nie wiesz, co to za ból dla mat­ki, jak wi­dzi je­dy­ne dziec­ko w ta­kiem po­ło­że­niu. On so­bie, moja pani, nie może po­zwo­lić w Nie­dzie­lę głu­pich fla­ków przez tę klem­pę, tę su­chot­ni­cę – zmi­ze­ro­wał się przy pra­cy – i chce pani, że­bym ja to spo­koj­nie znio­sła. Nic nie mó­wię, bo mi idzie o nie­go, ale co czu­ję, to Bogu jed­ne­mu wia­do­mo.

Tu dla wzmoc­nie­nia się w swej bo­le­ści łyk­nę­ła spo­ry haust her­ba­ty; za sła­bą się jej wy­da­wa­ła w po­rów­na­niu z jej bo­le­ścią, więc ją wzmoc­ni­ła zno­wu ara­kiem.

– A może i pani kil­ka kro­pel? – spy­ta­ła Bu­li­ko­wej.

Ta, roz­czu­lo­na opo­wia­da­niem Tar­cha­ło­wej, nie mia­ła siły od­mó­wić i ostat­nie kro­ple ara­ku z pół­kwar­to­wej flasz­ki znik­nę­ły w jej szklan­ce.

– Bo­daj ten Ignac ja­sno­ści Bo­skiej nie oglą­dał,.

bo­daj jego w dzie­się­cio­ro po­krę­ci­ło; bo to przez nie­go wszyst­ko.

– Cóż to za Ignac? – spy­ta­ła Bu­li­ko­wa omdla­łym gło­sem; bo się jej już oczy przy­my­ka­ły ze znu­że­nia, a wię­cej z her­ba­ty.

– Ignac!… to pani nie zna­ła Igna­ca? Tego po­kra­kę, gar­bu­ska, z krzy­wą głów­ką?

– A… a… co go to kle­ry­kiem na­zy­wa­li, że za­wsze cho­dził w dłu­gim sur­du­cie, jak w su­tan­nie?

– Ten sam. Ta to ro­dzo­niu­teń­ki brat mo­jej pani sy­no­wej–rze­kła baba z prze­ką­sem i drwią­co. – Oj­ciec słu­gi­wał u ży­dów, a on sam wy­kie­ro­wał się na szew­ca. Strasz­ne fa­mi­lian­ty, praw­da?

– I że syn pani chciał się za­da­wać z taką ho­ło­tą? Jak­że do tego przy­szło?

– A no, nie­szczę­ście i tyle. Mój Ma­rek wró­cił wła­śnie ze szpi­ta­la i nie miał się gdzie po­dzieć, a że się z Igna­cym zna­li dzieć­mi jesz­cze, więc go wziął do sie­bie, bo ja wte­dy tak­że nie mia­łam wła­sne­go ką­ci­ka i mu­sia­łam iść w służ­bę po śmier­ci mo­je­go.

Mó­wi­ła o tem nie­chęt­nie, bo ją upo­ka­rza­ło przy­zna­wać się w obec Bu­li­ko­wej, że syn jej po­trze­bo­wał kie­dy­kol­wiek ła­ski tych lu­dzi. I tak nie po­wie­dzia­ła wszyst­kie­go, bo nie­tyl­ko syn, ale i ona zna­la­zła u nich przy­tu­łek, gdy ją dla jej kłó­tli­wo­ści wy­pę­dzo­no ze służ­by.

– Krót­ko mó­wiąc, moja pani Bu­li­ko­wa – cią­gnę­ła da­lej – i on, i sio­stra, tak mi opę­ta­li mo­je­go

Mar­ku­sia, że już mat­ka u nie­go nic nie zna­czy­ła, i w nich tyl­ko wi­dział wszyst­ko naj­lep­sze. Co Ignac zro­bił, co Ignac do­ra­dził – to świę­te. O! pani, co ja wte­dy prze­szłam, to niech ręka Boż­ka bro­ni, niech Bóg za­cho­wa każ­dą mat­kę od tego. – Oni to na­mó­wi­li go, że mój Mar­kuś za­miast iść w świat, osiadł w tej dziu­rze i zmar­niał. A ja wiem, że gdzie­in­dziej był­by los zro­bił, bo chło­pak miał zdat­ność do wszyst­kie­go. Chcia­łam go edu­ko­wać na ad­wo­ka­ta, albo dok­to­ra; ale jak oj­ciec umarł, mu­sia­łam go wziąć ze szkół, bo nie było za co po­se­łać go da­lej – i od­da­łam do kup­ca; – nie był tam dłu­go, bo u kup­ca, jak to pani wie, od rana do nocy na no­gach, a on był od sa­mej ma­ło­ści de­li­kat­nie cho­wa­ny; więc po­szedł do cy­ru­li­ka. To mu się nie bar­dzo po­do­ba­ło i przy­stał do ak­to­rów. Był­by tam szczę­ście zro­bił, bo po­dob­no ja­kaś wiel­ka dama za­ko­cha­ła się w nim, kto wie na co był­by wy­szedł, gdy­by nie cho­ro­ba, co go trzy­ma­ła w szpi­ta­lu prze­szło pół roku. Znisz­czył się tedy z kre­te­sem. Ale cóż to zna­czy dla mło­de­go, co ma edu­ka­cyą? Był­by się znów wy­grze­bał, bo chło­pak am­bit­ny – nie trze­ba pani mó­wić, że ze­mnie ma tę am­bi­cyą – i po­szedł­by co­raz wy­żej, ale ten sło­dziut­ki Ignac, jak mu za­czął prze­kła­dać: a co bę­dziesz się włó­czył po świe­cie, a to siedź na miej­scu i weź się już raz do cze­go, ma­ją­tek szczę­ścia nie daje, tyl­ko uczci­wa pra­ca i spo­koj­ne su­mie­nie; jak mu za­czął kłaść w uszy, a do tego ta trą­ba za­czę­ła do nie – słod­kie miny stro­ić, za­wra­cać temi si­we­mi śle­pia­mi tak mi chłop­ca do resz­ty zba­ła­mu­ci­li – i zo­stał, i na do­miar wszyst­kie­go jesz­cze się oże­nił z tą la­fi­ryn­dą.

Na wspo­mnie­nie sy­no­wej Bu­li­ko­wa przy­po­mnia­ła so­bie, że wy­pa­da­ło zaj­rzeć do cho­rej, i ru­szy­ła się z miej­sca.

– Trze­ba­by iść zaj­rzeć na nią.

– Co pani bę­dzie cho­dzi­ła; nic się jej nie sta­nie, bo choć wiecz­nie kwę­ka, ale jej pał­ką nie do­bi­je. Ona bę­dzie żyć wie­ki na moje utra­pie­nie, zo­ba­czy pani.

– A gdzież brat się po­dział?

– A po­szedł so­bie, jak tyl­ko się po­zbył sio­stry, któ­rą opie­ko­wać się mu­siał. On tyl­ko na to cze­kał. Nie­za­dłu­go po we­se­lu spa­ko­wał swo­je kle­inig­ke­ity i po­szedł na wę­drów­kę.

Za­pew­ne przez za­po­mnie­nie nie do­da­ła Tar­cha­ło­wa, że spra­wił we­se­le swo­im kosz­tem, że no­wo­żeń­com zo­sta­wił całe go­spo­dar­stwo i miesz­ka­nie za­pła­co­ne z góry za pół roku, i że w każ­dym li­ście, co pi­sał z za­gra­ni­cy, przy­se­łał po kil­ka reń­skich za­osz­czę­dzo­nych przez sie­bie. Nie mia­ła­by na­wet cza­su po­wie­dzieć tego wszyst­kie­go, bo w tej chwi­li ktoś za­pu­kał w okno.

Bu­li­ko­wę aż rzu­ci­ło na stoł­ku, tak się tem nie­spo­dzie­wa­nem stuk­nię­ciem prze­stra­szy­ła.

– Czy to ty? – spy­ta­ła Tar­cha­ło­wa.

– Ja… otwórz­cie.

– To Ma­rek wra­ca – rze­kła Tar­cha­ło­wa dla uspo­ko­je­nia wy­stra­szo­nej Bu­li­ko­wej, i po­szła drzwi otwo­rzyć.

– Wszedł Tar­cha­ła – nie pi­ja­ny, ale pod­chmie­lo­ny nie­co, bo jesz­cze dużo było po­trze­ba, aby stra­cił przy­tom­ność; miał pod tym wzglę­dem moc­ną i wy­trzy­ma­łą gło­wę. I w tem też wdał się w swo­je mat­kę.

– Cóż Te­klu­sia? – spy­tał, rzu­ca­jąc na łóż­ko swój wło­ski ka­pe­lusz.

– Śpi, jak za­bi­ta – rze­kła mat­ka. Bu­li­ko­wą ru­szy­ły zno­wu te sło­wa z miej­sca. Dla upew­nie­nia się, czy cho­ra rze­czy­wi­ście śpi, czy przy­pad­kiem tym­cza­sem nie prze­bu­dzi­ła się, czy nie po­trze­bu­je cze­go, po­szła na pal­cach do dru­giej izby. Było tam ci­cho zu­peł­nie, tyl­ko szyb­kie, chra­pli­we tro­chę od­dy­cha­nie dzie­ci­ny no­wo­na­ro­dzo­nej sły­chać było pod chust­ką w no­gach łóż­ka. Bu­li­ko­wą zaj­rza­ła do dziec­ka, przy­kry­ła je zno­wu i usia­dła opo­dal, a że w izbie było cie­pło, a ona tro­chę nie­wy­spa­na i roz­ma­rzo­na her­bat­ką, więc nie­za­dłu­go za­czę­ła jej gło­wa wy­bi­jać Mor­fe­uszo­wi po­kło­ny na wszyst­kie stro­ny i w koń­cu na do­bre za­snę­ła.

Mat­ka z sy­nem sie­dzie­li jesz­cze dłu­go w nocy przy sto­li­ku. Była na­ra­da nad tem, kogo ju­tro pro­sić w kumy. Mat­ka ra­dzi­ła ap­te­ka­rza na chrzest­ne­go ojca, a sę­dzi­nę na mat­kę. Tar­cha­ła obu­rzył się na to i od­po­wie­dział mat­ce opry­skli­wie, że nie pój­dzie do nich.

– Wie mat­ka prze­cie, że oni nas znać nie chcą.

Mało to na­cho­dzi­łem się do nich i ja, i mat­ka.

– Ale to co in­ne­go, a to co in­ne­go. Wte­dy­śmy po­trze­bo­wa­li ich po­mo­cy, a nie każ­dy chęt­nie daje. A te­raz idzie po­pro­stu o grzecz­ność. Toć ob­cym się tego nie od­ma­wia, nie do­pie­ro swo­im.

– E, głu­pie ga­da­nie!… niby to oni nas uwa­ża­ją za swo­ich. Pój­dę, i zno­wu mi drzwi po­ka­żą, jak daw­niej. Nie chcę, nie chcę.

– Ko­ro­na ci prze­cie z gło­wy nie spad­nie. Co ci szko­dzi iść, spró­bo­wać? Kto wie, czy oni te­raz nie będą pa­trzeć na nas in­ne­mi oczy­ma? Ap­te­karz nie ma dzie­ci, u sę­dzie­go same cór­ki – bę­dzie ich może cie­szyć, że się do­cze­ka­li ma­łe­go Tar­cha­ły.

– Co Tar­cha­ła, to nie Tar­chal­ski.

– Tar­cha­ła, Tar­chal­ski, to jed­no zna­czy; – nic ła­twiej­sze­go, jak zmie­nić na­zwi­sko. Prze­cież i oni nie od­daw­na pi­szą się Tar­chal­ski­mi. Bę­dzie im szło może o to, żeby na­zwi­sko nie zgi­nę­ło z nimi. Ap­te­karz może na­wet weź­mie go za swe­go.

– No, a jak nie ze­chcą?

– To się wte­dy po­szu­ka kogo in­ne­go, ale ro­dzi­na pierw­sza.

Jak za­czę­ła mu prze­kła­dać, do­wo­dzić, a na ar­gu­men­tach jej nie zby­wa­ło, bo była wy­ga­da­na, – tak prze­ko­na­ła go w koń­cu i Tar­cha­ła po­sta­no­wił ju­tro wy­brać się do swo­ich krew­nia­ków.

Już pią­tą od­bił ze­gar na ko­ście­le, kie­dy ukoń­czy­li roz­mo­wę. W klasz­to­rze Ber­nar­dy­nów dzwo­nek ode­zwał się na jutrz­nią. Czas wiel­ki było po­ło­żyć się spać.

Tar­cha­ła sy­piał ra­zem z żoną; te­raz jed­nak z po­wo­du sła­bo­ści jej, mat­ka urzą­dzi­ła mu tym­cza­so­wo po­sła­nie w skle­pi­ku na stoł­kach. Nie było mu tam bar­dzo wy­god­nie i krzy­wił się na to za­im­pro­wi­zo­wa­ne łóż­ko. Mat­ka na po­cie­sze­nie go nie omiesz­ka­ła po­wie­dzieć:

– Sa­meś so­bie wi­nien. Gdy­byś się był chciał że­nić z cór­ką mły­na­rza; jak ci ra­dzi­łam…

– Et, daj mi mat­ka już raz po­kój z tą mły­nar­ką – ode­zwał się z gnie­wem – wiecz­nie przy lada oka­zyi wy­jeż­dża mat­ka z tą mły­nar­ką. Ślicz­nie-bym się był ubrał, wziąć nie­mo­wę za żonę i do tego taką ro­pu­chę.

– Ale oj­ciec da­wał za nią trzy ty­sią­ce w go­tów­ce i grunt. Był­byś dziś pa­nem, mógł­byś się roz­pie­rać w ele­ganc­kich po­ko­jach.

– Prze­sta­nie już mat­ka raz tego głu­pie­go ga­da­nia?

– No, już nic nie mó­wię. Ja wiem, że mat­ce tu pary z ust pu­ścić nie wol­no. Do­cze­ka­łam się – tu głos na­brzmiał łza­mi–do­cze­ka­łam, nie­ma co mó­wić; za to, żem cię wy­cho­wa­ła pro­ste­go, jak so­snę zdro­we­go, nie ku­la­we­go, nie śle­pe­go – to taka te­raz od­pła­ta! – Za­czę­ła szlo­chać na do­bre.

Tar­cha­ła, przy­zwy­cza­jo­ny do po­dob­nych scen, nie wie­le so­bie ro­bił z tego żalu mat­ki; od­wró­cił się twa­rzą do ścia­ny i nie­za­dłu­go za­snął. Mat­ka za­koń­czyw­szy płacz ci­chem prze­kleń­stwem na sy­no­wę, któ­rą uwa­ża­ła za przy­czy­nę wszyst­kie­go złe­go, wzię­ła się do roz­bie­ra­nia swe­go łóż­ka wy­sła­ne­go wy­so­ko po­dusz­ka­mi, pie­rzy­ną, pier­na­tem i kle­piąc rę­ko­ma po­dusz­ki od­ma­wia­ła rów­no­cze­śnie pa­cie­rze wie­czor­ne. Do­koń­czy­ła je klę­czą­cy, po­zie­wa­jąc moc­no – i nie­za­dłu­go za­grze­ba­na w bety usnę­ła snem spra­wie­dli­we­go.

W miesz­ka­niu Tar­cha­ły zro­bi­ła się ci­sza, wśród któ­rej sły­chać było gło­śne chra­pa­nie śpią­cych i jed­no­staj­ny ruch ze­ga­ra na ścia­nie.

Na uli­cy od­zy­wa­ły się co­raz czę­ściej kro­ki prze­cho­dzą­cych. Prze­kup­ki do­bi­ja­ły się na­prze­ciw­ko do pie­ka­rza, kil­ko­ro lu­dzi szło już na ran­ną mszę do ko­ścio­ła – i na dwo­rze prze­rzed­nia­ły ciem­no­ści, a u Tar­cha­łów żywa du­sza jesz­cze się nie po­ru­szy­ła. Her­bat­ka i piwo tak bło­go wszyst­kim się przy­słu­ży­ły.

Już bia­ły dzień za­gla­dał do iz­deb­ki przez ge­ra­nie i fuk­syj­ki, któ­re­mi okno było ubra­ne, ka­na­rek w klat­ce od­daw­na trze­po­tał się i świer­go­tał, do­po­mi­na­jąc się o co­dzien­ną por­cyą, po­słu­gacz­ka, któ­ra no­si­ła wę – glei wodę, parę razy pu­ka­ła i za­glą­da­ła do okna, a nikt nie my­ślał wstać, tak moc­nym był ich sen.

Do­pie­ro gło­śny płacz dziec­ka obu­dził naj­przód Bu­li­ko­wą. Za­spa­na ze­rwa­ła się i po­bie­gła uspo­ka­jać ma­leń­stwo. Tar­cha­ła tak­że się tem prze­bu­dził. Ziew­nął gło­śno parę razy, wstał z nie­wy­god­ne­go po­sła­nia, prze­cią­gnął się, że aż ko­ści za­chru­po­ta­ły w sta­wach i wszedł do iz­deb­ki, gdzie le­ża­ła żona.

– Trze­ba bę­dzie ru­mia­necz­ku dla dziec­ka za­go­to­wać, bo głod­ne – rze­kła Bu­li­ko­wa do wcho­dzą­ce­go.

– A żona śpi jesz­cze?

– A śpi. Trze­ba ją bę­dzie obu­dzić. Do­syć już tego spa­nia. Pani Tar­cha­ło­wa, pani Tar­cha­ło­wa – mó­wi­ła, trzę­sąc ją lek­ko za ra­mię; ale że dziec­ko za­czę­ło zno­wu pła­kać, jak­by kto kota za uszy cią­gnął, więc Bu­li­ko­wa wzię­ła je co prę­dzej na ręce i uspa­ka­ja­ła, cho­dząc z niem po izbie.

– Psi, psi – psi, psi – a ci­cho bęb­nie. Każ ta pan, pa­nie Tar­cha­ła, za­grzać tro­chę ru­mian­ku. – A to się drze, do­bry ma głos. Psi, psi…

Tar­cha­ła po­krę­cił się po izbie, nie umie­jąc so­bie po­ra­dzić. Na szczę­ście we­szła po­słu­gacz­ka i we dwo­je krzą­ta­li się koło ru­mian­ku. Bu­li­ko­wa tym­cza­sem z dziec­kiem na ręku zbli­ży­ła się zno­wu do cho­rej i po­czę­ła ją bu­dzić.

– Pani Tar­cha­ło­wa, pani Tar­cha­ło­wa, sły­szy pani!… A cóż też to za spa­nie ta­kie… Pani! – na – chy­li­ła się ku śpią­cej i zdrę­twia­ła cała, bo pod ręką uczu­ła cia­ło zim­ne i sztyw­ne. Z prze­ra­że­nia upu­ści­ła dziec­ko z rąk – szczę­ście, że nie spa­dło na zie­mię, tyl­ko na po­ściel.

– Rany bo­skie! pani Tar­cha­ło­wa! – mó­wi­ła nie­przy­tom­nie, chwy­ta­jąc drżą­ce­mi rę­ko­ma le­żą­cą, to za ubra­nie, to za ra­mię. – Pani Tar­cha­ło­wa, co pani jest?

Strasz­ne mil­cze­nie od­po­wia­da­ło za umar­łą.

Pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re w tej chwi­li strze­li­ły z za da­chu prze­ciw­le­głe­go domu i zło­tym bla­skiem ob­la­ły li­lio­wo-siną twarz mło­dej Tar­cha­ło­wej, uka­za­ły nie­omyl­ne śla­dy śmier­ci; za­pa­dłe doły koło oczów i ust, któ­rych zgni­ła bar­wa świad­czy­ła wy­raź­nie, że cho­ra już daw­no umar­ła. Może praw­do­po­dob­nie wczo­raj jesz­cze, gdy Bu­li­ko­wa z jej te­ścio­wą tak ra­czy­ły się her­bat­ką.

Ode­szło bie­dac­two z tego świa­ta ci­cho, bez skar­gi, tak samo, jak ci­chem i ła­god­nem było całe jej ży­cie. Usu­nę­ła się z dro­gi te­ścio­wej, wy­rze­ka­ją­cej na nią i mę­żo­wi, któ­re­mu mo­gła stać się cię­ża­rem.

Bu­li­ko­wa uspo­ko­ić się nie mo­gła z prze­stra­chu, dy­go­ta­ła cała, jak w fe­brze, a rę­ko­ma ła­pa­ła się bez­wied­nie to za tłu­ste po­licz­ki, to za wło­sy i la­men­to­wa­ła. Nie o umar­łą jej wca­le cho­dzi­ło; ale o sie­bie. Wie­dzia­ła do­brze, że to z jej winy, przez jej nie­dba­łość się sta­ło i bała się od­po­wie­dzial­no­ści przed są­dem – a choć­by tyl­ko przed ludź­mi. Pró­bo­wa­ła wo­ła­niem przy­wo­łać ją do ży­cia, i mo­dli­ła się na­prze­mia­ny.

– Mat­ko naj­święt­sza, kró­lo­wo nie­bie­ska – Jezu Na­za­reń­ski zmi­łuj się na­de­mną!

Chcia­ła wo­łać Tar­cha­ły do ra­tun­ku, ale nie mia­ła od­wa­gi. Na­resz­cie on sam wszedł do skle­pi­ku z ry­necz­ką w ręku.

– No, jest ru­mia­nek. Co pani tam tak za­glą­da do Te­klu­si? Co pani się sta­ło? – spy­tał, wi­dząc jej prze­ra­że­nie.

– Pa­nie Tar­cha­ła, pa­nie Tar­cha­ła – beł­ko­ta­ła nie­przy­tom­na aku­szer­ka. – Strasz­ne nie­szczę­ście.

– Co się sta­ło?

– Pań­ska żona…

Nie po­trze­bo­wa­ła mó­wić wię­cej, bo Tar­cha­ła zbli­żyw­szy się do łóż­ka żony, zo­ba­czył całą praw­dę.

– Rany bo­skie, co­ście wy jej zro­bi­li! – za­wo­łał, rzu­ciw­szy ryn­kę na zie­mię chwy­cił żonę w ob­ję­cia. – Te­kluś, Te­klu­niu!… żono moja.

Już nie wo­łał, ale ry­czał płacz­li­wym gło­sem.

– Nie daje zna­ku ży­cia – za­wo­łał prze­ra­żo­ny. Oczy na wierzch mu wy­szły i pa­trza­ły strasz­nie, roz­pacz­nie.

– Leć pan po dok­to­ra, po dok­to­ra prę­dzej, może co po­ra­dzi.

Na to we­szła Tar­cha­ło­wa. Ha­łas wy­cią­gnął ją z łóż­ka.

– Co się tu sta­ło?… Mar­ku­siu.

Syn od­trą­cił ją gwał­tow­nie od sie­bie.

– To­ście wy ją za­bi­li – krzyk­nął i wy­biegł bez czap­ki, bez sur­du­ta, jak wa­ry­at jaki na uli­cę, po dok­to­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: