- W empik go
3600 gramów szczęścia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2020
Ebook
25,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
3600 gramów szczęścia - ebook
Narodziny długo wyczekiwanego dziecka to dla Eweliny przełomowy moment w życiu. Radosne, choć nie zawsze łatwe macierzyństwo pozwala spojrzeć z zupełnie nowej perspektywy na dotychczasowe plany, cele i marzenia. Mały Miłosz staje się dla niej centrum Wszechświata, a codzienne życie, choć pełne nieznanych dotąd obowiązków i trudności, obfituje w momenty, które na zawsze zapadają w pamięć.
„3600 gramów szczęścia” to skrzący się humorem i skrajnymi emocjami pamiętnik dojrzałej matki i nieperfekcyjnej żony, przeplatany refleksjami na temat współczesnego świata. To piękna opowieść o spełnianiu marzeń, nadziei i wytrwałości, która prowadzi do bezgranicznego szczęścia.
Miłoszek urodził się w marcu 2010 roku. Wydawało mi się, jakby to był dzień również moich narodzin. Jakbym to nie ja była sprawcą jego życia, tylko on mojego.
Trzymałam go na rękach, przytulałam jego drobne, ciepłe ciałko, czule całowałam miniaturowe paluszki i głaskałam jego jasne włoski. Uczyłam się go na pamięć. Ale i tak trudno było mi uwierzyć, że to nie kolejny sen o nim.
Tęsknota do niego, zadomowiona we mnie od tak dawna, nieporównywalna do czegokolwiek, nie do opisania, niewysłowiona, bolesna w swojej bezradności, jeszcze pobrzmiewała we mnie, zapewne z przyzwyczajenia. Niełatwo było ją wyciszyć, pozbyć się jej, zapomnieć, wymienić nagle na euforię i wyjaśnić, że jest od teraz niepotrzebna. Mówienie, błaganie oraz zaklinanie łona trwało przecież od tak długiego czasu… Nie od dziewięciu miesięcy, nie. Od trzech lat, sześciu miesięcy i ośmiu dni. Dokładnie tyle wcześniej straciłam pierwszą ciążę. Straciłam pierwsze dziecko, synka. I to wtedy pojawiła się tęsknota, zajmując miejsce po nim. Rozpłynęła się po moim umyśle i ciele, naznaczyła skórę jak tatuaż. Stała się synonimem zamyślenia, cierpienia, ale nade wszystko – czekania.
Ewelina Gierasimiuk-Merta – urodziła się w 1979 roku, studiowała na kilku uczelniach wyższych. Zawodowo zajmuje się krzewieniem wiedzy z zakresu filologii angielskiej, geografii i ochrony środowiska oraz wychowania do życia w rodzinie. Razem z dziesięcioletnim synem Miłoszem i mężem ultramaratończykiem mieszka w domu na wzgórzu w Nowym Targu. Jest amatorką biegania, podróży i nałogową pożeraczką słodyczy.
„3600 gramów szczęścia” to skrzący się humorem i skrajnymi emocjami pamiętnik dojrzałej matki i nieperfekcyjnej żony, przeplatany refleksjami na temat współczesnego świata. To piękna opowieść o spełnianiu marzeń, nadziei i wytrwałości, która prowadzi do bezgranicznego szczęścia.
Miłoszek urodził się w marcu 2010 roku. Wydawało mi się, jakby to był dzień również moich narodzin. Jakbym to nie ja była sprawcą jego życia, tylko on mojego.
Trzymałam go na rękach, przytulałam jego drobne, ciepłe ciałko, czule całowałam miniaturowe paluszki i głaskałam jego jasne włoski. Uczyłam się go na pamięć. Ale i tak trudno było mi uwierzyć, że to nie kolejny sen o nim.
Tęsknota do niego, zadomowiona we mnie od tak dawna, nieporównywalna do czegokolwiek, nie do opisania, niewysłowiona, bolesna w swojej bezradności, jeszcze pobrzmiewała we mnie, zapewne z przyzwyczajenia. Niełatwo było ją wyciszyć, pozbyć się jej, zapomnieć, wymienić nagle na euforię i wyjaśnić, że jest od teraz niepotrzebna. Mówienie, błaganie oraz zaklinanie łona trwało przecież od tak długiego czasu… Nie od dziewięciu miesięcy, nie. Od trzech lat, sześciu miesięcy i ośmiu dni. Dokładnie tyle wcześniej straciłam pierwszą ciążę. Straciłam pierwsze dziecko, synka. I to wtedy pojawiła się tęsknota, zajmując miejsce po nim. Rozpłynęła się po moim umyśle i ciele, naznaczyła skórę jak tatuaż. Stała się synonimem zamyślenia, cierpienia, ale nade wszystko – czekania.
Ewelina Gierasimiuk-Merta – urodziła się w 1979 roku, studiowała na kilku uczelniach wyższych. Zawodowo zajmuje się krzewieniem wiedzy z zakresu filologii angielskiej, geografii i ochrony środowiska oraz wychowania do życia w rodzinie. Razem z dziesięcioletnim synem Miłoszem i mężem ultramaratończykiem mieszka w domu na wzgórzu w Nowym Targu. Jest amatorką biegania, podróży i nałogową pożeraczką słodyczy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-009-0 |
Rozmiar pliku: | 721 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
– Kolejny raz zastanawiasz się, po co to robisz?
– Tak. Myślę, jaki to ma sens? Komu to potrzebne?
– Nie wystarczy, że tobie?
– Ale potem będę chciała komuś to pokazać. Będę chciała, żeby ktoś to przeczytał. Zależy mi, żeby to nie był gniot, kompletna grafomania.
– Więc nie sil się na słowa. Po prostu pisz! Wiem, o czym najbardziej chcesz napisać…
– Ale… to się nie uda tak od razu. Nie mogę zacząć przecież od…
– Czekaj! P. chyba o coś pyta.
– Dziubek, pytałeś mnie o coś?
P.: Tak. Pytałem, czy znów sama do siebie gadasz?
– Oj tam.
P.: Wiesz, że jesteś psycholem?
– No, bo mam problem!
P.: No, masz! I to duży! Gadasz sama do siebie.
– Bo ty ze mną za mało rozmawiasz.
P.: Cały czas rozmawiamy, odkąd przyszedłem z pracy. Na chwilę znikam w łazience, a ty zaczynasz mówić do siebie. Powinnaś się leczyć, Psycholku.
– Naprawdę tak uważasz? No, to dobra.
– Czyli napiszesz tę książkę?
– Tak. P. mnie przekonał. Od pewnego czasu powtarza, że powinnam się leczyć. To będzie najlepsza terapia.
– I może nie tylko dla ciebie…?
– Ale zacznę tak po prostu. Potem, mimochodem, ot tak sobie, napiszę o…
– Chodź tu do mnie i przytul się. – P. przyciąga mnie do siebie, a ja niby się trochę opieram, chociaż nie ma dnia, chwili i sytuacji, w której nie chciałabym być w jego ramionach. – Cały czas o tym myślisz, prawda? I to o tym ze sobą rozmawiasz?
– …1.
Były zdarzenia, momenty, sytuacje, które wypełniły szkic mojego życia kolorami i treścią. Byli też, i wciąż są, na szczęście, tacy ludzie, bez których pozostawałam niedopowiedziana i niedokończona, jak opowiadanie, któremu nie nadano tytułu albo obraz z niedomalowaną ostatnią kreską. I nie mam na myśli ich wpływu na kształtowanie mojej osobowości, tylko raczej ich wkład w moje poczucie szczęścia. Chciałabym, aby to nie zostało unieważnione przez upływający czas. Zapisane nie zginie. Zapisane nabierze jeszcze większej wartości.
2.
Miłoszek urodził się w marcu 2010 roku. Wydawało mi się, jakby to był dzień również moich narodzin. Jakbym to nie ja była sprawcą jego życia, tylko on mojego.
Trzymałam go na rękach, przytulałam jego drobne, ciepłe ciałko, czule całowałam miniaturowe paluszki i głaskałam jego jasne włoski. Uczyłam się go na pamięć. Ale i tak trudno było mi uwierzyć, że to nie kolejny sen o nim.
Tęsknota do niego, zadomowiona we mnie od tak dawna, nieporównywalna do czegokolwiek, nie do opisania, niewysłowiona, bolesna w swojej bezradności, jeszcze pobrzmiewała we mnie, zapewne z przyzwyczajenia. Niełatwo było ją wyciszyć, pozbyć się jej, zapomnieć, wymienić nagle na euforię i wyjaśnić, że jest od teraz niepotrzebna. Mówienie, błaganie oraz zaklinanie łona trwało przecież od tak długiego czasu… Nie od dziewięciu miesięcy, nie. Od trzech lat, sześciu miesięcy i ośmiu dni. Dokładnie tyle wcześniej straciłam pierwszą ciążę. Straciłam pierwsze dziecko, synka. I to wtedy pojawiła się tęsknota, zajmując miejsce po nim. Rozpłynęła się po moim umyśle i ciele, naznaczyła skórę jak tatuaż. Stała się synonimem zamyślenia, cierpienia, ale nade wszystko – czekania.
Z desperacją i żalem tłumaczyłam sobie, że on jeszcze wróci do mnie, że nie był gotowy, że jego czas nadejdzie. Czekało na niego rozmyślnie wybrane imię. Czekała miłość tak ogromna, że upychanie jej w sobie, aby czasem nic, co mu się należało, nie dostało się komuś innemu, że aż dusiłam się od jej intensywności. Bywało tak, że zaczynałam się niecierpliwić jego zwlekaniem. Niecierpliwość ustępowała miejsca lękowi, a ten z kolei objawiał się stanami depresyjnymi. Ale to mijało. A potem znów było czekanie. Nie takie sobie zwyczajne, jak czekanie na Godota, lecz podszyte nadzieją, ale i pewnością, że TO się musi stać! Na przekór niedyspozycji biologicznej, wbrew niedoborom progesteronu.
Czekania nie można było niczym wypełnić, chyba że wielogodzinne obserwowanie niezmieniającego się krajobrazu za oknem można uznać za czas wypełniony. Nie udawało się zająć myśli tak, żeby zapomnieć, że się czeka. Nie sposób było nie rozpamiętywać, nie wyobrażać sobie, nie snuć przypuszczeń. „Dziś miałby już roczek…”, odliczałam. „Tamtego dnia też było tak chłodno i wiał porywisty wiatr…”, przypominałam sobie. „Może gdybym zrobiła USG dzień wcześniej?…”, „Może gdybym nie prowadziła auta?…”, „Może gdybym się nie zdenerwowała na tamtą wredną babę na parkingu?…”
Znajomość statystyk czy świadomość rozmiaru zjawiska nie mogła umniejszyć ani mojej tęsknoty, ani mojej rozpaczy. Nie było słów pocieszenia. A gdy ktoś próbował je dla mnie znaleźć, z przyjaciela stawał się przeciwnikiem. Odbieranie dzieciom ważności istnienia poprzez przeliczanie tygodni ich życia płodowego traktowałam jak bluźnierstwo.
Lekarskie wyjaśnienia możliwych przyczyn też nie były pokrzepiające. „Czasami organizm pozbywa się płodu genetycznie uszkodzonego, więc w zasadzie ma pani szczęście!” Szczęście?!!! Człowieku! Maszyno przyodziana w biały kitel, wyprana z emocji, podły cipozaglądaczu! O jakim szczęściu mówisz? Znieczulony przez setki podobnych przypadków, nie masz prawa wyznaczać moich granic szczęścia! Oczywiście i tak jest pan łaskawszy, wbijając we mnie te słowa – noże, rozcinające mnie na miliony nie do poskładania części, od tej raszpli, podłej suki, która jako pierwsza informowała mnie, że serce już nie bije i muszę zostać w szpitalu, bo trzeba pozbyć się resztek, grożąc jednocześnie, że jak nie zostanę, to się wykrwawię. Wolałam się więc wykrwawić…
To, co dla lekarzy było „resztkami” do wyłyżeczkowania, dla mnie oznaczało moje Maleństwo, ale żadnemu z nich nie przeszło to przez myśl.
Dlaczego do tej pory pamiętam twarze tych szpitalnych robotów pozbawionych empatii? Po co mi taka pamięć? Po co mi wizerunek tej okropnej kobiety z włosami w kolorze szarego mydła, ze zgorzkniałym wyrazem podstarzałej twarzy, z cuchnącym oddechem i pożółkłymi palcami nałogowej palaczki? Palcami, które przy badaniu palpacyjnym penetrowały moje wnętrze boleśnie i bezlitośnie… Po co mi obraz uśmiechniętego doktorka o lisich oczkach i rzadkich włosach, beztrosko informującego wpatrzone w niego studentki na porannym obchodzie, że ta pani wczoraj poroniła? Wolałabym ich nie pamiętać… niosą ze sobą najgorsze wspomnienia.
Usypiająca mnie przed zabiegiem pani anestezjolog była wyjątkowo sympatyczna pośród tego zastępu beznadziejnych medyków, na których miałam nieszczęście trafić. Poradziła, żebym pomyślała o czymś przyjemnym, sugerując piękną plażę, tak jakby nie zdawała sobie sprawy, że zaraz zostanę poddana abrazji. Gdyby o tym wiedziała, chyba darowałaby sobie swoją wyświechtaną formułkę. Bo niby jak mogłam myśleć o czymkolwiek przyjemnym? Ale nie miałam jej niczego za złe. Była jedyną, której zależało na moim dobrym samopoczuciu.
Okazało się, że sen, wymuszony na mnie dożylnie zaaplikowanymi barbituranami, był kojący. Pozwolił na moment stracić świadomość i narzucił narkotyczne wizje, które rozprysły się w momencie przebudzenia. Pierwsze słowa, a także i kolejne, wypowiadane tamtej nocy w szpitalnej sali, odbijały się od bladozielonych ścian: „Moje Dziecko… moje Dziecko…”
Mąż, w ramach pocieszenia chyba, kupił mi ulubiony tort czekoladowy, który czekał w lodówce na mój powrót do… życia. Nie mogłam mieć pretensji – to było MOJE DZIECKO… bo nikt poza mną nie zdążył go jeszcze pokochać. Niedoszły tatuś zapewne nosił w sobie poczucie straty, w końcu zdążył już niejedną puszkę wychylić za mającego się pojawić wkrótce potomka, jednak mój żal objawiał mi się bardziej dotkliwie, i czasami, nie radząc sobie z jego nadmiarem, wypominałam mężowi brak tego, co mnie przepełniało.
Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zauważyłam, że wszystko toczy się jak przedtem. Nie rozumiałam, jak mogło być po staremu, skoro cały świat się zawalił? Wkrótce jednak pojęłam, że to tylko mój wewnętrzny świat roztrzaskał się na kawałeczki, cała reszta dookoła ani drgnęła. Dla globu to żadna strata – odeszło przecież tylko nienarodzone dziecko, a właściwie płód, taki, jakich w postępowej Europie wyskrobuje się dziennie tysiące, i to w większości na życzenie kobiet, które albo na macierzyństwo nie są jeszcze gotowe, albo mają go już dość. Każdy najchętniej powiedziałby mi, że nie ma się co nad sobą użalać, że są w życiu większe tragedie. I być może są, nie neguję tego. Patrzenie latami na cierpienie swojego nieuleczalnie chorego dziecka przykutego do łóżka bez mocy komunikowania się z najbliższymi, czy nagły wypadek okaleczający dotąd zdrowe, beztroskie dziecko, to wielki dramat. Ale czy tu chodzi o licytację, kto ma gorzej, kto jest w bardziej beznadziejnej sytuacji? Czy czyjś ból ma zmniejszyć mój własny?
Nie, nie pociesza mnie ani to, że inne kobiety też przez to przechodziły, przechodzą i będą przechodzić, ani to, że innym dzieje się równie źle albo gorzej. Nie przynosi mi to ulgi czy satysfakcji. W ogóle nie chcę tego z niczym porównywać!
Skoro życie ani na chwilę się nie zatrzymało, musiałam wrócić do pracy, bo niezmiennie po wakacjach rozpoczął się nowy rok szkolny. Chociaż nie mogłam sobie teraz wyobrazić siebie w roli uśmiechniętej pani od angielskiego, jaką mnie wszyscy dotąd znali, udało mi się dopasować starą maskę i nosić ją w godzinach pracy, nawet jeśli uwierała i powodowała, że oczy napełniały mi się łzami. Poniedziałki niepostrzeżenie zamieniały się we wtorki, a te chyłkiem przechodziły we środy. Nagle okazywało się, że zaczyna się weekend, a wtedy już w ogóle dni zlewały się w jedno. Nie pamiętam, czy jesień tamtego roku była jakoś szczególnie urokliwa i barwna, a zima wyjątkowo dotkliwa i mroźna. Pewnie tak, jak to w górach, ale umknęło to mojej percepcji.
Jedyne, co nieodwracalnie wryło się w moją pamięć z tamtego okresu, to utrata drugiej ciąży. Straciłam drugie dziecko.
Zaczęło się tak samo jak za pierwszym razem, pół roku wcześniej, od bólu podbrzusza, który zgiął mnie wpół i uniemożliwił wstanie z łóżka. Zaraz potem plamienie przepowiadające utratę. Z kolejną godziną coraz obfitsze czerwone ślady ostatecznie uświadamiające, że to, co dopiero miałam potwierdzić tego dnia u lekarza, już nie może być potwierdzone. Samoistnie zaprzeczyło swojemu istnieniu. Coraz to silniejsze skurcze wywoływały grymasy cierpienia na mojej twarzy, a może tylko tak mi się wydawało? Może to było cierpienie ukryte gdzieś w środku, nie manifestowane na zewnątrz? Trudno to było ocenić, bo nie dałam rady dojść do łazienki i spojrzeć w lustro. Zamiast tego zadzwoniłam po męża do pracy. Myślał, że chcę się dowiedzieć o wynik badania HCG, które miał odebrać tego dnia rano z laboratorium.
– TAK, TAK! JESTEŚ W CIĄŻY! – krzyknął do telefonu, nie dając mi dojść do słowa. -MIAŁAŚ RACJĘ! WŁAŚNIE MIAŁEM DO CIEBIE Z TYM DZWONIĆ! SŁYSZYSZ? JESTEŚ W CIĄŻY!!!
– Już nie jestem… Kup mi, proszę, piżamę i przyjedź, żeby mnie zawieźć do szpitala, dobrze? – powiedziałam na tyle głośno, na ile pozwalało mi ściśnięte gardło.
– Jak to? – pytał zdezorientowany, jakby przechodził przez to po raz pierwszy. – Zaraz przyjadę…
Zanim dotarł do domu, miałam czas na głośny lament, skowyt zranionego zwierzęcia, które czuje, że odebrano mu jakąś okazję, jakąś piękną możliwość i tylko swoim rykiem może się temu próbować jeszcze przeciwstawić. Zamiast tego, niemo patrzyłam przez okno. Przyglądałam się cirrusom rozmazanym zamaszyście bardzo wysoko na niebie. Przebijało przez nie słońce, nadając im jedwabistego połysku. Pomyślałam, że to mógłby być odpowiedni dzień na spacer do Doliny Małej Łąki. Tylko nie dla mnie… Ja tego dnia musiałam pozwolić na użycie wziernika, sondy domacicznej, rozszerzadła Hegara i tępej łyżki, która opróżniła mnie ze złudzeń.
Po takim zabiegu szybko wychodzi się ze szpitala, zazwyczaj następnego dnia, jeśli nie wystąpią nieprzewidziane komplikacje. Ja nie chciałam czekać do następnego dnia, wypisałam się na własne życzenie, gdy tylko wybudziłam się z narkozy. Usłyszałam, że to lekkomyślne, że się narażam, że powinni przynajmniej dobę poobserwować…
– Lekkomyślne to jest umieszczanie takich pacjentek jak ja na tym samym oddziale, na którym leżą szczęśliwe mamy z ich noworodkami w sali tuż obok czy naprzeciwko. – Odparłam spokojnie, zwracając się do lekarza, który godzinę wcześniej zarządzał moim łonem. – Ja nie jestem w stanie ich obserwować przez całą dobę.
– Jak pani chce. W takim razie proszę tylko podpisać w tym miejscu. – Podsunął mi dokument, w którym oświadczałam, że zapoznano mnie z możliwymi następstwami zaprzestania hospitalizacji. Podpisałam i podziękowałam za empatię, jaką mnie obdarzono. Myślę, że ironia w moim głosie nie umknęła uwadze doktora, ale raczył nie wdawać się ze mną w dalszą polemikę. Zabrał papiery i czym prędzej schował się za drzwiami swojej dyżurki, zanim jakaś inna, natrętna pacjentka nie zarzuci go pytaniami, wątpliwościami czy obawami. Przecież nie od tego tu jest! Nie po to kończył wieloletnie studia medyczne!
I dopiero teraz, po powrocie do domu, mogłam pozwolić sobie na łzy. Zgodziłam się więc, żeby płynęły z moich oczu, nie ograniczając ich żadną miarą czasową. Dostałam szpitalne zwolnienie lekarskie na dwa tygodnie, zaraz potem miały zacząć się zimowe ferie, więc było sporo czasu na opłakanie zmarnowanej szansy. Czułam się jak potargana nieforemnie kartka papieru, której posklejanie wymagałoby godzin żmudnej pracy.
Po miesiącu snucia się po pokojach, wtedy jeszcze nie własnych, lecz wynajmowanych w małym, drewnianym, wiejskim domku, łzy obeschły i trzeba było wypracować plan rozbudzenia w sobie raz jeszcze nadziei, która okaleczona i poturbowana, gdzieś się nadal we mnie leciutko tliła.
3.
Jedynym na to sposobem było przekonanie siebie, że odtąd mam do odzyskania już dwoje dzieci. Dręczyła mnie myśl, że gdzieś się błąkają bez mamy, że tęsknią tak jak ja. Przesyłałam im swoje ciepło i uśmiech, oddawałam im całą swoją pogodę ducha. Dla tych obok mnie, namacalnych, nieodebranych, ludzi sprzymierzeńców tak zwanych, nie dawałam nic – bo już nie było co. Ale oni się przecież sami o siebie mogli zatroszczyć, a moje dzieci? Dzieci istniejące, a nieobecne? Dzieci ukochane, a oddalone? Dzieci wrośnięte we mnie, a nie dające się przytulić? Tylko im byłam potrzebna. Tylko dla nich mogłam jeszcze oddychać. Myślałam więc o nich nieustannie, jakby mogło mnie to do nich przybliżyć.
Mimo tej metody ujarzmienia wielkiej pustki, jaką w sobie odczuwałam, nie funkcjonowałam tak jak dawniej. Wychodzenie z domu, przejście ruchliwą od tłumu ulicą, robienie zakupów czy przejazdy autobusami były wtedy nie do zniesienia. Wszędzie mamy z brzuchami, wózkami, przedszkolakami! „Jaki niż demograficzny?!”, myślałam sobie.
– Wszyscy mają dzieci! Oprócz mnie… – atakowałam też czasem znienacka głośnymi wyrzutami kogoś, kto akurat zadzwonił do mnie ze zwykłym „Co tam słychać?”. Ale zaraz się opamiętywałam i nie było rozwinięcia dla tego tematu.
Bo rozmawianie o tym było jeszcze gorsze od patrzenia na toczące się życie innych ludzi. Więc wkrótce zamilkłam. Zamknęłam wszystko w swojej głowie.
Trwałam, zawieszona w dwuznaczności. Nienawidziłam i kochałam jednocześnie. Świat – wstrętny i piękny zarazem. Góry – nudne i zachwycające. Mąż – obcy i najbliższy. Muzyka – drażniąca i będąca ukojeniem. Książki czytane zapalczywie i leniwie. Jedzenie pochłaniane kompulsywnie i z odrazą. Praca pełna pasji i znużenia. Każdy kawałek życia ambiwalentny, intencjonalnie dwuwartościowy.
Jedno tylko pozostawało bezsprzeczne: czekanie. Czekanie na moje dzieci.
Gdybym miała swojego Boga, pewnie bym się do niego modliła o skrócenie czekania. Prosiłabym, żeby już przestał mnie wystawiać na próbę, żeby był łaskawy i oddał to, co Moje. Gdybym wierzyła w cokolwiek poza Moimi Dziećmi, może bym się czepiała tej wiary i z niej czerpała siłę, może nawet chciałabym wtedy wyjść z domu, kogoś spotkać, z kimś porozmawiać. Ale mnie Bóg już dawno przestał interesować. Zerwałam z nim wszelki kontakt i nie chciałam odnawiać tej marnej znajomości, żeby dodać sobie pozornej mocy. On nie mógł mi pomóc.
Wypatrywałam ich na ekranach ultrasonografów w najlepszych gabinetach. Szukałam znaku od nich na testach paskowych, płytkowych, strumieniowych i cyfrowych. Kiedy sygnały były nieczytelne, pozostawała biochemia krwi. Jeśli i tam nie znajdowałam o nich żadnej informacji, dopingowałam swoje jajniki pokaźnymi ilościami syntetycznych hormonów, żeby udała się kolejna owulacja. Gdzieś pomiędzy jednym testem a kolejnym, między wizytami u lekarzy a odciąganiem krwi do badań, prosiłam męża o ejakulat. Napełniał mnie posłusznie, pewnie ze strachu o moją totalną dezintegrację psychiczną.
Nadal czekanie.
Mąż wiedział, co się ze mną dzieje. Zauważał takie szczegóły jak to, że przestały mnie zachwycać drobniutkie żółte jaskry napotkane nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, tak samo jak i wiosenne goryczki o lazurowo-szafirowej barwie płatków. Mówił, że chowam się przed światem tak, jak te roślinki chowają się przed deszczem czy zimnem. I rzeczywiście, tak samo jak one, czułam się bezradna wobec okrutnej natury. Chyba nawet próbował mi pomóc na swój męski, niewrażliwy sposób, ale… nie udawało mu się.
Pejzaże Dalmacji, Kapadocji czy Kefalonii, urok Budapesztu, Pragi czy Dubrovnika. Tak, to cieszyło oczy, ale nie leczyło duszy. Każda podróż, każde miejsce było bez Nich. Każdy czas był czasem bez Nich.
Niepowtarzalny widok delfinów u wybrzeży Morza Egejskiego zamiast z entuzjazmem, przyjęty ze smutkiem, bo chciałabym, żeby One to ze mną zobaczyły. Spacery po podziemnych miastach wydrążonych w tufowych skałach Turcji zamiast zachwycać, przygnębiały, bo One miały tu dreptać ze mną na swoich małych nóżkach… Dolina Miłości i Dolina Wyobraźni, nazwane tak zapewne, by rozbudzać fantazje erotyczne wszechobecnych turystów, pełne monstrualnych fallusów, powodowały we mnie rozgoryczenie. Bo fallus nie znaczył dla mnie już nic ponad przyrząd do transportu życiodajnych komórek, rozpierzchających się po mojej uterus w dzikim obłędzie, bez pomysłu, jak dotrzeć do jajowodów. Zresztą, nawet gdy te najbardziej rozzuchwalone czasem docierały gdzie trzeba, do żadnej reakcji akrosomalnej dojść nie mogło – z powodu braku towarzyszki do tej embriologicznej zabawy.
4.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
– Kolejny raz zastanawiasz się, po co to robisz?
– Tak. Myślę, jaki to ma sens? Komu to potrzebne?
– Nie wystarczy, że tobie?
– Ale potem będę chciała komuś to pokazać. Będę chciała, żeby ktoś to przeczytał. Zależy mi, żeby to nie był gniot, kompletna grafomania.
– Więc nie sil się na słowa. Po prostu pisz! Wiem, o czym najbardziej chcesz napisać…
– Ale… to się nie uda tak od razu. Nie mogę zacząć przecież od…
– Czekaj! P. chyba o coś pyta.
– Dziubek, pytałeś mnie o coś?
P.: Tak. Pytałem, czy znów sama do siebie gadasz?
– Oj tam.
P.: Wiesz, że jesteś psycholem?
– No, bo mam problem!
P.: No, masz! I to duży! Gadasz sama do siebie.
– Bo ty ze mną za mało rozmawiasz.
P.: Cały czas rozmawiamy, odkąd przyszedłem z pracy. Na chwilę znikam w łazience, a ty zaczynasz mówić do siebie. Powinnaś się leczyć, Psycholku.
– Naprawdę tak uważasz? No, to dobra.
– Czyli napiszesz tę książkę?
– Tak. P. mnie przekonał. Od pewnego czasu powtarza, że powinnam się leczyć. To będzie najlepsza terapia.
– I może nie tylko dla ciebie…?
– Ale zacznę tak po prostu. Potem, mimochodem, ot tak sobie, napiszę o…
– Chodź tu do mnie i przytul się. – P. przyciąga mnie do siebie, a ja niby się trochę opieram, chociaż nie ma dnia, chwili i sytuacji, w której nie chciałabym być w jego ramionach. – Cały czas o tym myślisz, prawda? I to o tym ze sobą rozmawiasz?
– …1.
Były zdarzenia, momenty, sytuacje, które wypełniły szkic mojego życia kolorami i treścią. Byli też, i wciąż są, na szczęście, tacy ludzie, bez których pozostawałam niedopowiedziana i niedokończona, jak opowiadanie, któremu nie nadano tytułu albo obraz z niedomalowaną ostatnią kreską. I nie mam na myśli ich wpływu na kształtowanie mojej osobowości, tylko raczej ich wkład w moje poczucie szczęścia. Chciałabym, aby to nie zostało unieważnione przez upływający czas. Zapisane nie zginie. Zapisane nabierze jeszcze większej wartości.
2.
Miłoszek urodził się w marcu 2010 roku. Wydawało mi się, jakby to był dzień również moich narodzin. Jakbym to nie ja była sprawcą jego życia, tylko on mojego.
Trzymałam go na rękach, przytulałam jego drobne, ciepłe ciałko, czule całowałam miniaturowe paluszki i głaskałam jego jasne włoski. Uczyłam się go na pamięć. Ale i tak trudno było mi uwierzyć, że to nie kolejny sen o nim.
Tęsknota do niego, zadomowiona we mnie od tak dawna, nieporównywalna do czegokolwiek, nie do opisania, niewysłowiona, bolesna w swojej bezradności, jeszcze pobrzmiewała we mnie, zapewne z przyzwyczajenia. Niełatwo było ją wyciszyć, pozbyć się jej, zapomnieć, wymienić nagle na euforię i wyjaśnić, że jest od teraz niepotrzebna. Mówienie, błaganie oraz zaklinanie łona trwało przecież od tak długiego czasu… Nie od dziewięciu miesięcy, nie. Od trzech lat, sześciu miesięcy i ośmiu dni. Dokładnie tyle wcześniej straciłam pierwszą ciążę. Straciłam pierwsze dziecko, synka. I to wtedy pojawiła się tęsknota, zajmując miejsce po nim. Rozpłynęła się po moim umyśle i ciele, naznaczyła skórę jak tatuaż. Stała się synonimem zamyślenia, cierpienia, ale nade wszystko – czekania.
Z desperacją i żalem tłumaczyłam sobie, że on jeszcze wróci do mnie, że nie był gotowy, że jego czas nadejdzie. Czekało na niego rozmyślnie wybrane imię. Czekała miłość tak ogromna, że upychanie jej w sobie, aby czasem nic, co mu się należało, nie dostało się komuś innemu, że aż dusiłam się od jej intensywności. Bywało tak, że zaczynałam się niecierpliwić jego zwlekaniem. Niecierpliwość ustępowała miejsca lękowi, a ten z kolei objawiał się stanami depresyjnymi. Ale to mijało. A potem znów było czekanie. Nie takie sobie zwyczajne, jak czekanie na Godota, lecz podszyte nadzieją, ale i pewnością, że TO się musi stać! Na przekór niedyspozycji biologicznej, wbrew niedoborom progesteronu.
Czekania nie można było niczym wypełnić, chyba że wielogodzinne obserwowanie niezmieniającego się krajobrazu za oknem można uznać za czas wypełniony. Nie udawało się zająć myśli tak, żeby zapomnieć, że się czeka. Nie sposób było nie rozpamiętywać, nie wyobrażać sobie, nie snuć przypuszczeń. „Dziś miałby już roczek…”, odliczałam. „Tamtego dnia też było tak chłodno i wiał porywisty wiatr…”, przypominałam sobie. „Może gdybym zrobiła USG dzień wcześniej?…”, „Może gdybym nie prowadziła auta?…”, „Może gdybym się nie zdenerwowała na tamtą wredną babę na parkingu?…”
Znajomość statystyk czy świadomość rozmiaru zjawiska nie mogła umniejszyć ani mojej tęsknoty, ani mojej rozpaczy. Nie było słów pocieszenia. A gdy ktoś próbował je dla mnie znaleźć, z przyjaciela stawał się przeciwnikiem. Odbieranie dzieciom ważności istnienia poprzez przeliczanie tygodni ich życia płodowego traktowałam jak bluźnierstwo.
Lekarskie wyjaśnienia możliwych przyczyn też nie były pokrzepiające. „Czasami organizm pozbywa się płodu genetycznie uszkodzonego, więc w zasadzie ma pani szczęście!” Szczęście?!!! Człowieku! Maszyno przyodziana w biały kitel, wyprana z emocji, podły cipozaglądaczu! O jakim szczęściu mówisz? Znieczulony przez setki podobnych przypadków, nie masz prawa wyznaczać moich granic szczęścia! Oczywiście i tak jest pan łaskawszy, wbijając we mnie te słowa – noże, rozcinające mnie na miliony nie do poskładania części, od tej raszpli, podłej suki, która jako pierwsza informowała mnie, że serce już nie bije i muszę zostać w szpitalu, bo trzeba pozbyć się resztek, grożąc jednocześnie, że jak nie zostanę, to się wykrwawię. Wolałam się więc wykrwawić…
To, co dla lekarzy było „resztkami” do wyłyżeczkowania, dla mnie oznaczało moje Maleństwo, ale żadnemu z nich nie przeszło to przez myśl.
Dlaczego do tej pory pamiętam twarze tych szpitalnych robotów pozbawionych empatii? Po co mi taka pamięć? Po co mi wizerunek tej okropnej kobiety z włosami w kolorze szarego mydła, ze zgorzkniałym wyrazem podstarzałej twarzy, z cuchnącym oddechem i pożółkłymi palcami nałogowej palaczki? Palcami, które przy badaniu palpacyjnym penetrowały moje wnętrze boleśnie i bezlitośnie… Po co mi obraz uśmiechniętego doktorka o lisich oczkach i rzadkich włosach, beztrosko informującego wpatrzone w niego studentki na porannym obchodzie, że ta pani wczoraj poroniła? Wolałabym ich nie pamiętać… niosą ze sobą najgorsze wspomnienia.
Usypiająca mnie przed zabiegiem pani anestezjolog była wyjątkowo sympatyczna pośród tego zastępu beznadziejnych medyków, na których miałam nieszczęście trafić. Poradziła, żebym pomyślała o czymś przyjemnym, sugerując piękną plażę, tak jakby nie zdawała sobie sprawy, że zaraz zostanę poddana abrazji. Gdyby o tym wiedziała, chyba darowałaby sobie swoją wyświechtaną formułkę. Bo niby jak mogłam myśleć o czymkolwiek przyjemnym? Ale nie miałam jej niczego za złe. Była jedyną, której zależało na moim dobrym samopoczuciu.
Okazało się, że sen, wymuszony na mnie dożylnie zaaplikowanymi barbituranami, był kojący. Pozwolił na moment stracić świadomość i narzucił narkotyczne wizje, które rozprysły się w momencie przebudzenia. Pierwsze słowa, a także i kolejne, wypowiadane tamtej nocy w szpitalnej sali, odbijały się od bladozielonych ścian: „Moje Dziecko… moje Dziecko…”
Mąż, w ramach pocieszenia chyba, kupił mi ulubiony tort czekoladowy, który czekał w lodówce na mój powrót do… życia. Nie mogłam mieć pretensji – to było MOJE DZIECKO… bo nikt poza mną nie zdążył go jeszcze pokochać. Niedoszły tatuś zapewne nosił w sobie poczucie straty, w końcu zdążył już niejedną puszkę wychylić za mającego się pojawić wkrótce potomka, jednak mój żal objawiał mi się bardziej dotkliwie, i czasami, nie radząc sobie z jego nadmiarem, wypominałam mężowi brak tego, co mnie przepełniało.
Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zauważyłam, że wszystko toczy się jak przedtem. Nie rozumiałam, jak mogło być po staremu, skoro cały świat się zawalił? Wkrótce jednak pojęłam, że to tylko mój wewnętrzny świat roztrzaskał się na kawałeczki, cała reszta dookoła ani drgnęła. Dla globu to żadna strata – odeszło przecież tylko nienarodzone dziecko, a właściwie płód, taki, jakich w postępowej Europie wyskrobuje się dziennie tysiące, i to w większości na życzenie kobiet, które albo na macierzyństwo nie są jeszcze gotowe, albo mają go już dość. Każdy najchętniej powiedziałby mi, że nie ma się co nad sobą użalać, że są w życiu większe tragedie. I być może są, nie neguję tego. Patrzenie latami na cierpienie swojego nieuleczalnie chorego dziecka przykutego do łóżka bez mocy komunikowania się z najbliższymi, czy nagły wypadek okaleczający dotąd zdrowe, beztroskie dziecko, to wielki dramat. Ale czy tu chodzi o licytację, kto ma gorzej, kto jest w bardziej beznadziejnej sytuacji? Czy czyjś ból ma zmniejszyć mój własny?
Nie, nie pociesza mnie ani to, że inne kobiety też przez to przechodziły, przechodzą i będą przechodzić, ani to, że innym dzieje się równie źle albo gorzej. Nie przynosi mi to ulgi czy satysfakcji. W ogóle nie chcę tego z niczym porównywać!
Skoro życie ani na chwilę się nie zatrzymało, musiałam wrócić do pracy, bo niezmiennie po wakacjach rozpoczął się nowy rok szkolny. Chociaż nie mogłam sobie teraz wyobrazić siebie w roli uśmiechniętej pani od angielskiego, jaką mnie wszyscy dotąd znali, udało mi się dopasować starą maskę i nosić ją w godzinach pracy, nawet jeśli uwierała i powodowała, że oczy napełniały mi się łzami. Poniedziałki niepostrzeżenie zamieniały się we wtorki, a te chyłkiem przechodziły we środy. Nagle okazywało się, że zaczyna się weekend, a wtedy już w ogóle dni zlewały się w jedno. Nie pamiętam, czy jesień tamtego roku była jakoś szczególnie urokliwa i barwna, a zima wyjątkowo dotkliwa i mroźna. Pewnie tak, jak to w górach, ale umknęło to mojej percepcji.
Jedyne, co nieodwracalnie wryło się w moją pamięć z tamtego okresu, to utrata drugiej ciąży. Straciłam drugie dziecko.
Zaczęło się tak samo jak za pierwszym razem, pół roku wcześniej, od bólu podbrzusza, który zgiął mnie wpół i uniemożliwił wstanie z łóżka. Zaraz potem plamienie przepowiadające utratę. Z kolejną godziną coraz obfitsze czerwone ślady ostatecznie uświadamiające, że to, co dopiero miałam potwierdzić tego dnia u lekarza, już nie może być potwierdzone. Samoistnie zaprzeczyło swojemu istnieniu. Coraz to silniejsze skurcze wywoływały grymasy cierpienia na mojej twarzy, a może tylko tak mi się wydawało? Może to było cierpienie ukryte gdzieś w środku, nie manifestowane na zewnątrz? Trudno to było ocenić, bo nie dałam rady dojść do łazienki i spojrzeć w lustro. Zamiast tego zadzwoniłam po męża do pracy. Myślał, że chcę się dowiedzieć o wynik badania HCG, które miał odebrać tego dnia rano z laboratorium.
– TAK, TAK! JESTEŚ W CIĄŻY! – krzyknął do telefonu, nie dając mi dojść do słowa. -MIAŁAŚ RACJĘ! WŁAŚNIE MIAŁEM DO CIEBIE Z TYM DZWONIĆ! SŁYSZYSZ? JESTEŚ W CIĄŻY!!!
– Już nie jestem… Kup mi, proszę, piżamę i przyjedź, żeby mnie zawieźć do szpitala, dobrze? – powiedziałam na tyle głośno, na ile pozwalało mi ściśnięte gardło.
– Jak to? – pytał zdezorientowany, jakby przechodził przez to po raz pierwszy. – Zaraz przyjadę…
Zanim dotarł do domu, miałam czas na głośny lament, skowyt zranionego zwierzęcia, które czuje, że odebrano mu jakąś okazję, jakąś piękną możliwość i tylko swoim rykiem może się temu próbować jeszcze przeciwstawić. Zamiast tego, niemo patrzyłam przez okno. Przyglądałam się cirrusom rozmazanym zamaszyście bardzo wysoko na niebie. Przebijało przez nie słońce, nadając im jedwabistego połysku. Pomyślałam, że to mógłby być odpowiedni dzień na spacer do Doliny Małej Łąki. Tylko nie dla mnie… Ja tego dnia musiałam pozwolić na użycie wziernika, sondy domacicznej, rozszerzadła Hegara i tępej łyżki, która opróżniła mnie ze złudzeń.
Po takim zabiegu szybko wychodzi się ze szpitala, zazwyczaj następnego dnia, jeśli nie wystąpią nieprzewidziane komplikacje. Ja nie chciałam czekać do następnego dnia, wypisałam się na własne życzenie, gdy tylko wybudziłam się z narkozy. Usłyszałam, że to lekkomyślne, że się narażam, że powinni przynajmniej dobę poobserwować…
– Lekkomyślne to jest umieszczanie takich pacjentek jak ja na tym samym oddziale, na którym leżą szczęśliwe mamy z ich noworodkami w sali tuż obok czy naprzeciwko. – Odparłam spokojnie, zwracając się do lekarza, który godzinę wcześniej zarządzał moim łonem. – Ja nie jestem w stanie ich obserwować przez całą dobę.
– Jak pani chce. W takim razie proszę tylko podpisać w tym miejscu. – Podsunął mi dokument, w którym oświadczałam, że zapoznano mnie z możliwymi następstwami zaprzestania hospitalizacji. Podpisałam i podziękowałam za empatię, jaką mnie obdarzono. Myślę, że ironia w moim głosie nie umknęła uwadze doktora, ale raczył nie wdawać się ze mną w dalszą polemikę. Zabrał papiery i czym prędzej schował się za drzwiami swojej dyżurki, zanim jakaś inna, natrętna pacjentka nie zarzuci go pytaniami, wątpliwościami czy obawami. Przecież nie od tego tu jest! Nie po to kończył wieloletnie studia medyczne!
I dopiero teraz, po powrocie do domu, mogłam pozwolić sobie na łzy. Zgodziłam się więc, żeby płynęły z moich oczu, nie ograniczając ich żadną miarą czasową. Dostałam szpitalne zwolnienie lekarskie na dwa tygodnie, zaraz potem miały zacząć się zimowe ferie, więc było sporo czasu na opłakanie zmarnowanej szansy. Czułam się jak potargana nieforemnie kartka papieru, której posklejanie wymagałoby godzin żmudnej pracy.
Po miesiącu snucia się po pokojach, wtedy jeszcze nie własnych, lecz wynajmowanych w małym, drewnianym, wiejskim domku, łzy obeschły i trzeba było wypracować plan rozbudzenia w sobie raz jeszcze nadziei, która okaleczona i poturbowana, gdzieś się nadal we mnie leciutko tliła.
3.
Jedynym na to sposobem było przekonanie siebie, że odtąd mam do odzyskania już dwoje dzieci. Dręczyła mnie myśl, że gdzieś się błąkają bez mamy, że tęsknią tak jak ja. Przesyłałam im swoje ciepło i uśmiech, oddawałam im całą swoją pogodę ducha. Dla tych obok mnie, namacalnych, nieodebranych, ludzi sprzymierzeńców tak zwanych, nie dawałam nic – bo już nie było co. Ale oni się przecież sami o siebie mogli zatroszczyć, a moje dzieci? Dzieci istniejące, a nieobecne? Dzieci ukochane, a oddalone? Dzieci wrośnięte we mnie, a nie dające się przytulić? Tylko im byłam potrzebna. Tylko dla nich mogłam jeszcze oddychać. Myślałam więc o nich nieustannie, jakby mogło mnie to do nich przybliżyć.
Mimo tej metody ujarzmienia wielkiej pustki, jaką w sobie odczuwałam, nie funkcjonowałam tak jak dawniej. Wychodzenie z domu, przejście ruchliwą od tłumu ulicą, robienie zakupów czy przejazdy autobusami były wtedy nie do zniesienia. Wszędzie mamy z brzuchami, wózkami, przedszkolakami! „Jaki niż demograficzny?!”, myślałam sobie.
– Wszyscy mają dzieci! Oprócz mnie… – atakowałam też czasem znienacka głośnymi wyrzutami kogoś, kto akurat zadzwonił do mnie ze zwykłym „Co tam słychać?”. Ale zaraz się opamiętywałam i nie było rozwinięcia dla tego tematu.
Bo rozmawianie o tym było jeszcze gorsze od patrzenia na toczące się życie innych ludzi. Więc wkrótce zamilkłam. Zamknęłam wszystko w swojej głowie.
Trwałam, zawieszona w dwuznaczności. Nienawidziłam i kochałam jednocześnie. Świat – wstrętny i piękny zarazem. Góry – nudne i zachwycające. Mąż – obcy i najbliższy. Muzyka – drażniąca i będąca ukojeniem. Książki czytane zapalczywie i leniwie. Jedzenie pochłaniane kompulsywnie i z odrazą. Praca pełna pasji i znużenia. Każdy kawałek życia ambiwalentny, intencjonalnie dwuwartościowy.
Jedno tylko pozostawało bezsprzeczne: czekanie. Czekanie na moje dzieci.
Gdybym miała swojego Boga, pewnie bym się do niego modliła o skrócenie czekania. Prosiłabym, żeby już przestał mnie wystawiać na próbę, żeby był łaskawy i oddał to, co Moje. Gdybym wierzyła w cokolwiek poza Moimi Dziećmi, może bym się czepiała tej wiary i z niej czerpała siłę, może nawet chciałabym wtedy wyjść z domu, kogoś spotkać, z kimś porozmawiać. Ale mnie Bóg już dawno przestał interesować. Zerwałam z nim wszelki kontakt i nie chciałam odnawiać tej marnej znajomości, żeby dodać sobie pozornej mocy. On nie mógł mi pomóc.
Wypatrywałam ich na ekranach ultrasonografów w najlepszych gabinetach. Szukałam znaku od nich na testach paskowych, płytkowych, strumieniowych i cyfrowych. Kiedy sygnały były nieczytelne, pozostawała biochemia krwi. Jeśli i tam nie znajdowałam o nich żadnej informacji, dopingowałam swoje jajniki pokaźnymi ilościami syntetycznych hormonów, żeby udała się kolejna owulacja. Gdzieś pomiędzy jednym testem a kolejnym, między wizytami u lekarzy a odciąganiem krwi do badań, prosiłam męża o ejakulat. Napełniał mnie posłusznie, pewnie ze strachu o moją totalną dezintegrację psychiczną.
Nadal czekanie.
Mąż wiedział, co się ze mną dzieje. Zauważał takie szczegóły jak to, że przestały mnie zachwycać drobniutkie żółte jaskry napotkane nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, tak samo jak i wiosenne goryczki o lazurowo-szafirowej barwie płatków. Mówił, że chowam się przed światem tak, jak te roślinki chowają się przed deszczem czy zimnem. I rzeczywiście, tak samo jak one, czułam się bezradna wobec okrutnej natury. Chyba nawet próbował mi pomóc na swój męski, niewrażliwy sposób, ale… nie udawało mu się.
Pejzaże Dalmacji, Kapadocji czy Kefalonii, urok Budapesztu, Pragi czy Dubrovnika. Tak, to cieszyło oczy, ale nie leczyło duszy. Każda podróż, każde miejsce było bez Nich. Każdy czas był czasem bez Nich.
Niepowtarzalny widok delfinów u wybrzeży Morza Egejskiego zamiast z entuzjazmem, przyjęty ze smutkiem, bo chciałabym, żeby One to ze mną zobaczyły. Spacery po podziemnych miastach wydrążonych w tufowych skałach Turcji zamiast zachwycać, przygnębiały, bo One miały tu dreptać ze mną na swoich małych nóżkach… Dolina Miłości i Dolina Wyobraźni, nazwane tak zapewne, by rozbudzać fantazje erotyczne wszechobecnych turystów, pełne monstrualnych fallusów, powodowały we mnie rozgoryczenie. Bo fallus nie znaczył dla mnie już nic ponad przyrząd do transportu życiodajnych komórek, rozpierzchających się po mojej uterus w dzikim obłędzie, bez pomysłu, jak dotrzeć do jajowodów. Zresztą, nawet gdy te najbardziej rozzuchwalone czasem docierały gdzie trzeba, do żadnej reakcji akrosomalnej dojść nie mogło – z powodu braku towarzyszki do tej embriologicznej zabawy.
4.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
więcej..