- W empik go
365 obiadów: historya o kilku osobach i jednej książce - ebook
365 obiadów: historya o kilku osobach i jednej książce - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 193 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 22 Ноября 1895 года.
Szanownej autorce
prawdziwych
"365 OBIADÓW"
poświęca
Autor
Skrzypecki własnych funduszów nie posiadał. Pary szkap, bryczki najtyczanki z fordeklem, mantelzaka z zawartością męzkiej garderoby, stanowiących jedyną własność pana Konstantego, żadną miarą kapitałem procentującym nazwać nie można. Co się tyczy Florka, to sukurs z jego strony, ograniczał się na trafnych radach, udzielanych pryncypałowi.
Jednakże pan Konstanty żył, więc musiał mieć z czego. Kwestya w tem, jak to coś określić.
Nazwałbym Skrzypeckiego reporterem wiejskim, bo i łgał na potęgę! nowinki w lot chwytał i po dworach roznosił, nawet wierszyki okolicznościowe układał, a mówki toastowe sypał jak z rękawa… Cóż? kiedy żaden z reporterów, mimo dochodów z reklam, koni nie trzyma, bez stangreta się obchodzi, w najlepszym razie zadawalając się jednokonną dryndą.
Rezydentem takoż pan Konstanty nie był, gdyż nigdzie dłużej nad dwa tygodnie nie popasał, niczyjej gościnności nie nadużywając.
Zasady tej trzymał się stale od chwili pojawienia się w.skiem, gdzie przybył z zamiarem kupna majątku.
Wioski odpowiedniej wprawdzie nie upatrzył, ale w zamian natknął się na kolegę szkolnego.
Przyjaźń z ławy szkolnej odżyła! Zabawił pod koleżeńskim dachem czas jakiś, zapoznał się z okolicą, porobił znajomości, zawiązał stosunki, a tak mu tamtejsze strony do gustu przypadły, że ruszyć się stamtąd nie miał ochoty.
Urządził sobie tedy życie po swojemu.
Nie rezydując nigdzie stale, bywał wszędzie, z początku jeżdżąc na cudzym wózku, następnie własnym ekwipażem, wygranym na polowaniu trafnością strzałów do butelek. Zasada niegoszczenia nigdzie długo, wykluczająca epitet rezydenta, miała w praktyce i tę dobrą stronę, że Skrzypecki istotnie nikomu na karku nie siedział. Zwano go wprawdzie czasami żartobliwie "Serwitutem", ale o zamianę tej służebności nikt się nie kusił; nie ciążyła nikomu.
"Serwitut" umiał przedewszystkiem zjawić się w porę, wybierając odpowiedni czas na wizytę, aby swoją osobę najbardziej pożądaną uczynić. Deszcz, pluta, zamieć, zawierucha… że psa z domu nie wypędź! były uprzywilejowaną porą wycieczek Skrzypeckiego.
Rozumował i słusznie, że gdziekolwiekby za – jechał, przyjmą go z otwartemi rękoma, raz z poczucia prostej gościnności, powtóre z zadowolenia, iż na taki psi czas ktoś się do pogawędki trafił.
Wyrachowanie nie zawodziło nigdy… Szlachcic ukołysany miarowym pluskiem deszczu, zrywał się z poobiedniej drzemki, rozbudzony turkotem bryczki, rad z góry gościowi. Wysyłał służącego na zwiady:
– Zobaczno, kto przyjechał?
– A któżby? Pewnikiem się pan Kostek przywlókł – wyrokował znający zwyczaje Skrzypeckiego dworski wyjadacz.
– "Serwitut"! – wołał, biegnąc ku oknu, uradowany szlachcic.
Przeczucie nie myliło. Otwierały się drzwi i za chwilę pojawiał się odczuwany gość, w burce z kapiszonem, przemokły do nitki.
Prócz podróżowania w słotę, miał Skrzypecki jeszcze drugi, a również niezawodny sposób podniecania gościnności. Nie kazał koniom nigdy odchodzić z pod ganku, co miało oznaczać, że wpadł tylko na chwilkę.
– Bój się Boga! panie Konstanty, każże wyprządz. Gdzie ci tak pilno?… Porzuć ceregiele… Nie widzieliśmy cię kopę lat! – oponował zauważywszy gospodarz.
Skrzypecki po krótkiej certacyi ustępował: Florek odbierał rozkaz odjechania do stajen, mantelzak wędrował do gościnnych pokojów, a ujęty przyjęciem pan Konstant}' bawił tydzień, dwa… względnie do okoliczności.
Darmozjadem ani wyłżygroszem w ścisłem znaczeniu Skrzypecki nie był. Ani on, ani Florek, ani para koni, nigdzie zadarmo chleba nie jedli.
Usługa za usługę, to także jedna z maksym życiowych pana Konstantego. Znając wartość przysługi, "zjeżdżał zwykle Skrzypecki w chwili, gdy mógł się na co przydać. Więc w wigilię imienin, balików obywatelskich, w przeddzień proszonych obiadów lub polowań i obejmował, bez prośby gospodarstwa, berło nad kuchnią i całem urządzeniem przyjęcia.
Sposobności żadnej nie pominął, bo cały kalendarz obywatelskich festynów miał w głowie.
A znal się na rzeczy, przyznać należy.
Jaja "na miękko" gotował arte, bigos przyprawiał, jak sam Wojski, miody prasił, nalewki doprawiał, indyka z wprawą chirurga w powietrzu rozebrał, legominę obmyślił… palce lizać!… a menu ułożył… kiep cały cech kucharski!
Rzecz prosta, że na winach znał się jak kiper.
Jeździec niezły, myśliwy zawołany (psy słynnie układał), danser do upadłego, brząkał przytem na fortepianie do słuchu i do tańca.
Po za znajomością kuchni i zaletami towarzyskiemi, posiadał jeszcze pan Konstanty oratorską swadę, dobry gust, przyzwoitą garderobę. W tych przeto warunkach "serwitut pastwiskowy" w jego i Florka osobie, łącznie nawet z parą końmi, nikomu uciążliwym nie był, i słusznie twierdzić można, że Skrzypecki z "przyległościami" nigdzie chleba zadarmo nie jadł.
Reżyserował przyjęciami, urządzał polowania, w potrzebie grał do tańca, dozorował połowu ryb, smażył powidła lub buliony, a nawet, jak utrzymywali złośliwi, w domach, na których mu więcej zależało, dla przypodobania się pani, w sekrecie pozbawiał ród koguci erotycznych zachcianek.
Funkcyi tej wypierał się Skrzypecki solennie, a że przypuszczalnie spełniał ją przy zamkniętych drzwiach, dowodów namacalnych brakło.
Tak jednak głoszono.
Wszystkie powyżej przytoczone czynności pełnił Skrzypecki najzupełniej honorowo, nie biorąc grosza. Nie pożyczał również nigdy.
Cała korzyść z wycieczek i oddanych usług ograniczała się do papu dla niego, dla Florka i obroku dla koni. Był to więc w ścisłem znaczeniu "serwitut pastwiskowy" bez "zbieraniny" w postaci gotówki.
Jednakże bez grosza nie był, ubierał się przyzwoicie, a nawet, gdy mu się trafiło w wista przegrać, czego nie lubił, płacił gotówką. Musiał przeto mieć jakieś źródło dochodu?
Miał nawet niejedno.
Po pierwsze facyendował końmi, a mając dar odmładzania bucyfałowej progenitury, stare wypaski wymieniał na młodsze obchudzone, a zawsze z pewną dopłatą. Bez tego do facyendy nie przystępował. Powtóre znakomicie układał wyżły, i często z bólem serca "cnotliwego" pieska, gdy się amator trafił, z potrzeby sprzedał.
Po trzecie, gdy się już fundusze z tych źródeł wyczerpywały, uciekał się pan Konstanty do specyalności zapasowych. Miał je w podwójnym gatunku: letnim i zimowym.