39 stopni - ebook
39 stopni - ebook
Pierwsza w historii literatury wielka powieść szpiegowska trzyma w napięciu kolejne pokolenie czytelników! Richard Hannay jest brytyjskim szpiegiem, który wspiera amerykańskiego agenta w jego tajnej misji - ma udaremnić polityczne zabójstwo. Kiedy ciało Amerykanina zostaje znalezione w mieszkaniu Hannay, staje się on głównym podejrzanym o zabójstwo. Mężczyzna zostaje wciągnięty w skomplikowaną rozgrywkę między niemieckimi szpiegami a brytyjskim wojskiem. Czy uda mu się ujść z tego cało?
Wśród wielu adaptacji książki należy wyróżnić film "The 39 Steps" z 1935 r. w reżyserii Alfreda Hitchcocka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-1740-2 |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. B.1. NIEBOSZCZYK
Tego majowego popołudnia wróciłem z City około piętnastej, mocno rozczarowany życiem. Byłem w Starym Kraju od trzech miesięcy i miałem go już serdecznie dość. Ledwie rok temu wyśmiałbym każdego, kto próbowałby mi powiedzieć, że tak właśnie się tutaj poczuję, dziś musiałbym przyznać im rację. Pogoda sprawiała, że stałem się opryskliwy, a zwyczajne rozmowy Anglików przyprawiały mnie o mdłości. Doskwierał mi brak ćwiczeń, zaś londyńska oferta rozrywek okazała się równie fascynująca co szklanka z wygazowaną wodą sodową zbyt długo stojąca na słońcu.
— Richardzie Hannayu — powtarzałem sobie w myślach — wpakowałeś się w niezły dół, przyjacielu, i czas najwyższy się z niego wydostać.
Z goryczą rozmyślałem o planach snutych przez ostatnie lata, kiedy mieszkałem w Bulawayo. Udało mi się zgromadzić pewien majątek — nic wielkiego, mnie jednak w zupełności wystarczał i z radością wypatrywałem czekających mnie atrakcji. Ojciec mój, gdy dożyłem sześciu lat, wywiózł mnie ze Szkocji i od tej pory nie widziałem rodzinnej ziemi; Anglia w moich oczach stała się krainą z _Księgi tysiąca i jednej nocy_ i liczyłem, że zdołam spędzić tam resztę życia.
Rozczarowanie towarzyszyło mi od samego początku. Minął jakiś tydzień, gdy poczułem się zmęczony podziwianiem widoków, a po niecałym miesiącu obrzydły mi do cna restauracje, teatry oraz wyścigi. Być może działo się tak dlatego, że nie towarzyszył mi żaden kompan. Wielu ludzi zapraszało mnie do siebie w gościnę, ale po zadaniu kilku pytań o życie w Afryce Południowej, tracili mną zainteresowanie i wracali do własnych spraw. Panie z kręgów arystokracji nalegały, bym uczestniczył w herbatkach, którymi podejmowano wydawców z Vancouver lub dyrektora szkoły z Nowej Zelandii. Trudno o bardziej przygnębiające spotkania. I tak oto, lat mając trzydzieści siedem, całkowicie zdrów na ciele oraz umyśle, zabezpieczony finansowo w stopniu wystarczającym, by czerpać radość z życia, całymi dniami ziewałem z nudów. Czując się najbardziej znudzonym człowiekiem w całym Królestwie, gotów byłem udać się z powrotem na sawannę.
Tego popołudnia, aby zająć czymś umysł, nękałem maklerów dociekaniami w kwestii inwestycji, a wracając do domu, zajrzałem do mojego klubu — czy też raczej pubu — który akceptował członków z kolonii. Osuszyłem pełną szklanicę i przejrzałem popołudniówki. Głównym tematem okazały się w nich wieści z Bliskiego Wschodu, natknąłem się również na artykuł o greckim premierze, Karolidesie. Człek ów od dłuższego czasu wzbudzał moją sympatię. Wedle wszelkich informacji, to właśnie on pełnił rolę głównego rozgrywającego w tej awanturze, a co ważniejsze — grał czysto, czego nie dało się powiedzieć o jego przeciwnikach. Zdaje się, że w Berlinie i Wiedniu nienawidzono go ze wszystkich sił, my jednak staliśmy twardo po jego stronie, a jedna z gazet twierdziła nawet, że to Karolides jest jedyną szansą Europy na uniknięcie Armagedonu. Pamiętam, że zastanawiałem się, czyby nie znaleźć jakiejś pracy w tych okolicach. Zwłaszcza Albania jawiła mi się jako kraj, który mógłby uwolnić mnie od uporczywego ziewania.
Wróciłem do domu około szóstej wieczorem, przebrałem się i poszedłem zjeść obiad w Cafe Royal, zaglądając później do music-hallu. Głupie przedstawienie, pełne fikających kobiet i małpich grymasów nie zatrzymało na długo mojej uwagi. Wieczór okazał się pogodny i ciepły, wróciłem więc pieszo do mieszkania wynajmowanego przy Portland Place. Po trotuarze sunął tłum zaaferowanych i rozgadanych przechodniów, a ja zazdrościłem ludziom, że potrafią sobie znaleźć zajęcie. Wszyscy ci sprzedawcy, panienki za ladą, dandysi i policjanci mieli jakieś zainteresowania, które trzymały ich przy życiu. Rzuciłem pół korony żebrakowi tylko dlatego, że widziałem jak ziewał; zdał mi się towarzyszem w cierpieniu. Doszedłszy do Oxford Circus, skierowałem wzrok ku wiosennemu niebu i złożyłem przysięgę: jeśli Stary Kraj nie znajdzie mi czegoś ciekawego w ciągu najbliższej doby, wsiadam na następny statek płynący w stronę Cape Town.
Moje mieszkanie mieściło się na piętrze nowego budynku na tyłach Langham Place. Wspólnej klatki schodowej strzegli portier z windziarzem, w budynku nie urządzono żadnej restauracji ani niczego w tym stylu, do każdego z mieszkań wiodło osobne wejście. Nie znosiłem mieszkać ze służbą pod jednym dachem, dlatego też zatrudniłem chłopaka, który każdego dnia między ósmą rano i siódmą wieczorem doglądał moich potrzeb, po czym wracał do siebie, a ja wychodziłem coś zjeść na miasto.
Wsuwałem właśnie klucz do zamka, kiedy tuż przy mnie zatrzymał się jakiś mężczyzna. Nie słyszałam, jak nadchodził, więc jego obecność mnie zaskoczyła. Szczupły człowiek z krótką szpakowatą bródką spoglądał na mnie przenikliwie niebieskimi oczami. Rozpoznałem w nim lokatora górnego piętra; minęliśmy się kilka razy na schodach.
— Mogę z panem porozmawiać? — zapytał. — Zechciałby mnie pan wpuścić na minutę?
Po głosie dało się poznać, że nerwy ma napięte jak postronki, a jego dłoń wpijała się w moje ramię. Otwarłem drzwi i zaprosiłem go do środka. Ledwie przekroczył próg, gdy rzucił się pędem do pokoju na tyłach, gdzie zwykłem oddawać się paleniu i pisaniu listów. Chwilę później znów stał przy mnie.
— Zamknął pan drzwi? — Sprawdził gorączkowo i dodatkowo założył łańcuch. — Proszę mi wybaczyć — spokorniał nagle. — Być może na zbyt wiele sobie pozwalam, ale wydał mi się pan człowiekiem zdolnym zrozumieć moją sytuację. Od kiedy tydzień temu sprawy przybrały niepomyślny obrót, wciąż o panu myślę. Wyświadczy mi pan przysługę?
— Wysłucham pana — odparłem. — Tyle mogę obiecać.
Dziwaczne zachowanie nerwowego człowieczka zaczynało mnie niepokoić.
Tuż obok niego, na stoliku, stała taca z trunkami. Nalał sobie whisky, dopełnił sodą, osuszył szklaneczkę w trzech łykach i z trzaskiem odstawił szkło na miejsce.
— Przepraszam — odezwał się. — Jestem dziś odrobinę poruszony. Musi pan zrozumieć, że ma przed sobą nieboszczyka.
Usiadłem w fotelu i zapaliłem fajkę.
— I jak się pan z tym czuje? — zapytałem, coraz bardziej przekonany, że mam do czynienia z szaleńcem.
Na jego wymizerowanej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
— Proszę mi wierzyć, że nie oszalałem. Jeszcze… Jak już mówiłem, obserwowałem pana od pewnego czasu i wydał mi się pan opanowanym jegomościem. Odnoszę również wrażenie, że jest pan człowiekiem uczciwym i nie lęka się ryzyka. Zamierzam panu zaufać. Proszę mi wierzyć, że jeszcze nikt nigdy nie znajdował się w tak wielkiej potrzebie. Muszę wiedzieć, czy mogę na pana liczyć.
— Proszę przejść do rzeczy — ponagliłem. — Wtedy panu odpowiem.
Przez chwilę dało się dostrzec, że zbiera się w sobie, jakby szykował się do wysiłku ponad siły, wreszcie rozpoczął snuć dziwaczną, zagmatwaną opowieść. Z początku niewiele z niej pojmowałem, przerywałem mu więc pytaniami. To, czego się dowiedziałem, wyglądało mniej więcej tak: Mój rozmówca był Amerykaninem, pochodził z Kentucky, a po ukończeniu studiów, jako człowiek dość majętny, wyruszył w podróż, by zobaczyć trochę świata. Od czasu do czasu parał się pisaniem, jedna z chicagowskich gazet zatrudniła go jako korespondenta wojennego, a jakiś rok czy dwa przyszło mu spędzić w południowo-wschodniej Europie. Z tego, co zrozumiałem, miał talent do języków i doskonale orientował się wśród elit tamtego regionu. Sposób, w jaki wymieniał nazwiska znane mi tylko z gazet, świadczył o pewnej z nimi zażyłości.
Opowiadał, że ku polityce z początku pchnęła go ciekawość, szybko jednak wpadł po uszy. Patrząc nań, widziałem bystrego, energicznego człowieka, który zawsze dąży do odkrycia istoty rzeczy. Udało mu się odkryć więcej, niż zamierzał.
Powtarzam to, co usłyszałem od niego i co zrozumiałem. Za plecami rządów i armii działa olbrzymia sekretna organizacja, nad którą władzę sprawują niezwykle niebezpieczni ludzie. Przez przypadek trafił na jej ślad, fascynacja zaś sprawiła, że podążył tym tropem, aż wreszcie został przyłapany. Pojąłem, że ludzie związani z tą organizacją są wyedukowanymi anarchistami, których celem jest wywoływanie rewolucji, niemniej za ich plecami stoją żądni bogactw finansiści. Obrotni ludzie potrafią osiągać kolosalne zyski na upadających rynkach, dlatego też rozdarcie Europy na strzępy było na rękę obu grupom.
Wyjaśnił mi wiele zawiłości dotyczących wojny bałkańskiej, których dotychczas nie potrafiłem rozgryźć. Dowiedziałem się, w jaki sposób jeden z krajów nagle zyskał przewagę, dlaczego zawiązywano i zrywano kolejne sojusze, czemu niektórzy ludzie musieli zniknąć oraz skąd brały się środki na prowadzenie działań wojennych. Cała ta konspiracja miała sprawić, by Rosja i Niemcy wzięły się za łby.
Kiedy spytałem, w jakim celu, odparł, że anarchiści upatrywali w tym wielką szansę dla siebie. Z kotła, w jaki wpadłaby Europa, wynurzyłby się całkiem nowy świat. Kapitaliści kąpaliby się w szeklach, zbijając fortuny na wykupywaniu ruin. Pieniądz, dodał, nie ma przecież sumienia ani ojczyzny. Za wszystkim zresztą i tak stali Żydzi, nienawidzący Rosji ze wszystkich sił.
— Dziwi się pan?! — krzyknął. — Prześladowano ich przez trzy stulecia, a to jest zemsta za pogromy. Żydzi czają się wszędzie, ale wypatrywać ich należy w najgłębszym cieniu. Dość spojrzeć na jakąkolwiek germańską spółkę biznesową. Z początku kierują pana do księcia von und zu Cośtam, eleganckiego młodzieńca posługującego się nienaganną angielszczyzną wyższych sfer. Ale on nie ma żadnego znaczenia. Jeśli wnosi pan odpowiednio wyższy kapitał, trafia pan poziom wyżej, do Westfalczyka ze szczęką jak szuflada, krzaczastymi brwiami i taktem wieprzka. To typowy niemiecki finansista, który skrupulatnie rozdrapie pańskie angielskie umowy. Gdy jednak przychodzi pan do nich z czymś naprawdę wielkim, co wymaga uwagi najważniejszego z szefów, można stawiać dziesięć do jednego, że czeka pana rozmowa z malutkim, bladym Żydem, który ze swojego zydelka będzie przewiercał pana wężowym wzrokiem. Tak właśnie, mój panie, wygląda człowiek, który w tej chwili rządzi światem i trzyma nóż na gardle carskiego imperium, ponieważ w jakimś siole nad Wołgą sponiewierano jego ciotkę i wychłostano ojca.
Nie mogłem się powstrzymać i zauważyłem, że ci żydowscy anarchiści wyglądają na nieco zacofanych.
— I tak i nie — odparł mężczyzna. — Do pewnego stopnia udało im się zwyciężyć, ale natknęli się na rzecz silniejszą od pieniędzy, na coś, czego nie da się kupić: odwieczną, instynktowną u ludzi wolę walki. Jeśli komuś pisana jest śmierć, wymyśla sobie jakiś kraj i flagę, za które gotów jest walczyć, a gdy uda mu się przetrwać, zaczyna je prawdziwie kochać. Ogłupiali żołnierze znaleźli coś, na czym zaczęło im zależeć, wprowadzając tym samym zamieszanie w precyzyjne plany snute przez Berlin i Wiedeń. Oczywiście moi przyjaciele nie wyłożyli jeszcze wszystkich kart na stół. Wciąż trzymają asa w rękawie i sięgną po niego, jeśli nie uda mi się przeżyć kolejnego miesiąca.
— Wydawało mi się, że jest pan nieboszczykiem — przypomniałem.
— _Mors ianua vitae_ — odrzekł z uśmiechem. (Powierzchowna znajomość łaciny pozwoliła mi rozpoznać cytat). — Zaraz do tego dojdę, najpierw muszę wyjaśnić kilka rzeczy. Zaglądając do gazet, zetknął się pan zapewne z nazwiskiem Konstantinosa Karolidesa?
Wyprostowałem się w fotelu. Czytałem o nim nie dalej niż dzisiejszego popołudnia.
— To właśnie człowiek, który popsuł im szyki. Jedyna rozumna osoba w tym całym przedstawieniu, a na dodatek na wskroś uczciwa. Przez ostatni rok polowano na niego bez ustanku. Udało mi się to odkryć — to żadna zasługa, każdy głupiec mógłby się tego domyślić — ważniejsze jednak jest to, że wiem, w jaki sposób chcą go dopaść. To właśnie z powodu tej śmiercionośnej wiedzy musiałem umrzeć.
Nalał sobie kolejnego drinka, a ja poszedłem w jego ślady, zaciekawiony opowieścią tego biedaka.
— W ojczyźnie strzegą go gwardziści z Epiru, zdolni do obdarcia ze skóry własnej babki. Ale piętnastego czerwca zobaczymy go w tym mieście. Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych lubuje się w wyprawianiu międzynarodowych fajfokloków, a teraz ma mieć miejsce największy z nich. Karolides ma pełnić rolę najważniejszego gościa i jeśli moi przyjaciele zrealizują swój plan, nigdy już nie powróci do czekających na niego w uwielbieniu rodaków.
— To przecież proste — zauważyłem. — Wystarczy go ostrzec, by nie ruszał się z domu.
— I przyjął narzucone przez nich reguły gry? — oburzył się. — Jeśli zrezygnuje z podróży, oni zwyciężą. To jedyny człowiek, który może rozwikłać tę plątaninę. Gdyby ostrzec grecki rząd, na pewno się tu nie zjawi, nie ma bowiem pojęcia, o jak wielką stawkę będzie toczyła się gra podczas czerwcowego spotkania.
— A co władzami brytyjskimi? — zapytałem. — Nie zezwolą chyba, by mordowano ich gości? Trzeba ich powiadomić, a na pewno przedsięwezmą szczególne środki ostrożności.
— To też nic nie da. Mogą wypuścić na miasto całą hordę tajniaków i podwoić liczbę mundurowych, a Konstantinos i tak zginie. Moi przyjaciele nie bawią się w ciuciubabkę. Czekają tylko, aż oczy całej Europy zwrócą się w tę stronę. Karolides zginie z ręki Austriaka i znajdzie się mnóstwo dowodów wskazujących na mocodawców w Wiedniu i Berlinie. Nic z tego oczywiście nie będzie prawdą, ale świat i tak uwierzy. Nie wyssałem sobie tego z palca, przyjacielu. Znam każdy szczegół tej piekielnej intrygi i muszę wyznać, że od czasu Borgiów nie było tak perfekcyjnie zaplanowanego spisku. Uda się to powstrzymać wyłącznie wtedy, gdy piętnastego czerwca znajdzie się w Londynie konkretny i żywy człowiek, zorientowany w tych wszystkich zawiłościach. Czyli ja — pański uniżony sługa, Franklin P. Scudder.
Zaczynałem lubić tego konusa. Miał zaciśnięte szczęki, a w jego niebieskich oczach płonął ogień walki. Jeśli próbował mnie nabrać, musiał być doskonałym aktorem.
— W jaki sposób się pan o tym wszystkim dowiedział? — dociekałem.
— Na pierwszą wskazówkę natknąłem się w gospodzie nad tyrolskim Achensee. Zaciekawiony ruszyłem tym tropem, odkrywając kolejny ślad w sklepie futrzarskim, mieszczącym się w chrześcijańskiej dzielnicy Budy, później trafiłem do wiedeńskiego Klubu Cudzoziemskiego oraz niewielkiej księgarenki przy Racknitzstrasse w Lipsku. Dziesięć dni temu w Paryżu odnalazłem ostateczne potwierdzenie, nie czas teraz jednak zapuszczać się w szczegóły tej historii. Kiedy uzyskałem całkowitą pewność, uznałem, że muszę zniknąć. Dotarłem tutaj dzięki potężnej sieci złożonych powiązań. Opuściłem Paryż udając młodego dandysa o francusko-amerykańskich korzeniach, z Hamburga zaś odpłynąłem, wcieliwszy się w żydowskiego handlarza diamentów. W Norwegii podałem się za angielskiego badacza twórczości Ibsena, gromadzącego materiały do wykładów, a wyjeżdżając z Bergen byłem już filmowcem, specjalistą od filmów o narciarstwie. Z Leith przywiozłem ze sobą próbki masy papierowej, które zamierzałem zaoferować londyńskim wydawcom gazet. Aż do wczoraj miałem pewność, że szczęście mnie nie opuszcza i udało mi się zatrzeć za sobą ślady. I wtedy…
Wspomnienie wyraźnie go poruszyło, bo ponownie upił whisky.
— Zobaczyłem człowieka stojącego na ulicy przed domem. Zwykle całymi dniami nie opuszczałem pokoju i dopiero po zmierzchu wymykałem się na jakąś godzinę czy dwie. Przez chwilę obserwowałem go z okna i odniosłem wrażenie, że już go gdzieś widziałem… Później wszedł do środka i rozmawiał z portierem. Wracając z wczorajszej wieczornej przechadzki, znalazłem w swojej skrzynce pocztówkę. Podpisał ją człowiek, którego za nic w świecie nie chciałbym teraz spotkać.
Wydaje mi się, że wyraz szczerego przerażenia, jaki pojawił się na jego twarzy, pozwolił mi się wyzbyć resztek nieufności. Ponagliłem go, by kontynuował opowieść.
— Uświadomiłem sobie, że jestem spalony i pozostało mi jedno rozwiązanie. Umrzeć. Gdyby w to uwierzyli, uśpiłbym ich czujność.
— W jaki sposób się to panu udało?
— Powiedziałem służącemu, że fatalnie się czuję i postarałem się wyglądać jak chodząca śmierć. Proszę pamiętać, że jestem specjalistą od przebrań, nie wymagało to więc ode mnie zbytniego wysiłku. Później zdobyłem ciało. W Londynie nie sprawia to najmniejszych trudności, jeśli tylko się wie, gdzie pytać. Włożyłem je na powrót do trumny, odwiozłem pod dom na dachu dyliżansu, po czym z pomocą woźnicy wtargałem do swojego pokoju. Musiałem naszykować dowody, rozumie pan. Wróciłem do łóżka i poleciłem służącemu przygotować środki nasenne, po czym kazałem mu się wynosić. Nalegał, by sprowadzić lekarza, ale obrzuciłem go przekleństwami i powiedziałem, że nie zniosę pijawek. Po jego wyjściu zabrałem się za przygotowanie ciała. Nieboszczyk był mojego wzrostu i domyśliłem się, że zmarł z przepicia, więc porozstawiałem w mieszkaniu różne napitki. Ale kształt jego szczęki nijak nie pasował do rysów mojej twarzy, odstrzeliłem mu ją więc z rewolweru. Jutro zapewne znajdą się tacy, którzy przysięgną, że słyszeli strzał, mimo że na moim piętrze nie mam żadnych sąsiadów, uznałem więc, że mogę zaryzykować. Założyłem trupowi moją piżamę i ułożyłem go na łóżku, zostawiając w pobliżu rewolwer i spory bałagan. Przebrałem się w przygotowane wcześniej ubrania, nie odważyłem się jednak ogolić ze strachu, że pozostawię jakieś ślady. Zresztą wymknięcie się na ulicę nie miało większego sensu. Cały dzień myślałem o panu i nie pozostało mi nic innego, jak się z panem skontaktować. Wyglądałem przez okno, czekając pańskiego powrotu i zszedłem natychmiast, gdy się pan pojawił… Myślę, że teraz wie pan już o tej sprawie tyle samo co ja.
Siedział, mrugając niczym sowa, jednocześnie podenerwowany i pełen determinacji. Na tym etapie byłem skłonny wierzyć w szczerość jego słów. Historia brzmiała jak czyste szaleństwo, niemniej w swoim czasie nasłuchałem się już zwariowanych opowieści, które okazywały się prawdziwe, zwykłem również oceniać przede wszystkim opowiadającego, a nie to, co opowiada. Gdyby zależało mu tylko na tym, by wedrzeć się do mojego mieszkania i poderżnąć mi gardło, z pewnością znalazłby mniej skomplikowaną wymówkę.
— Proszę o klucz do pańskiego mieszkania. Rzucę okiem na ciało — powiedziałem. — Wybaczy mi pan tę ostrożność, ale jeśli mam taką możliwość, staram się sprawdzać informacje.
Mężczyzna ze smutkiem pokręcił głową.
— Spodziewałem się tej prośby, ale niestety nie mam klucza. Musiałem go zostawić przypiętego do innych, leżą na toaletce. Nie chciałem wzbudzać podejrzeń. Ścigający mnie jegomoście są nadzwyczaj bystroocy. Tej nocy musi mi pan zaufać, a jutro przedstawię panu wystarczające dowody na istnienie ciała.
Przez jakąś chwilę czy dwie zastanawiałem się nad odpowiedzią.
— W porządku — odparłem wreszcie. — Zaufam panu dzisiejszej nocy. Zamknę pana w tym pokoju i wezmę klucz. Jedno jednak muszę wyznać, panie Scudder. Wierzę, że mówi pan prawdę, ale jeśli okaże się, że nie, to ostrzegam, że całkiem dobrze radzę sobie z bronią.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.