451 stopni Fahrenheita - ebook
451 stopni Fahrenheita - ebook
Przerażająco prorocza powieść o przyszłości w świecie postliterackim…
Guy Montag jest strażakiem. Jego praca polega na niszczeniu najbardziej zakazanego ze wszystkich dóbr, źródła wszelkich niesnasek i nieszczęść: książek.
Nie przychodzi mu do głowy, że mógłby kwestionować swoje nijakie życie – dopóki nie zostanie mu objawiona przeszłość, w której ludzie nie żyli w strachu, i teraźniejszość, w której można postrzegać świat przez pryzmat idei.
Zaczyna ukrywać w domu książki, które wkrótce zagrożą jego życiu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66065-73-4 |
Rozmiar pliku: | 868 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczególną przyjemność sprawiało mu patrzenie, jak żar pochłania przedmioty, jak czerni je i przeobraża. Kiedy ściskał w rękach mosiężną dyszę, kiedy gigantyczny pyton pluł jadowitą naftą na świat, krew tętniła mu w skroniach, a jego dłonie stawały się dłońmi jakiegoś niewiarygodnego dyrygenta, który wygrywając wszystkie ogniste symfonie, obala zwęglone szczątki i zgliszcza historii. W nałożonym na stateczną głowę hełmie z symbolicznym oznaczeniem 451, z oczyma pałającymi pomarańczowym ogniem na myśl o tym, co wydarzy się za chwilę, uruchamiał zapalnik... i dom stawał w żarłocznych płomieniach, od których wieczorne niebo przybierało odcienie czerwieni, żółci i czerni. Przechadzał się wśród roju świetlików. Jak w tym starym dowcipie, odczuwał nieprzepartą pokusę, żeby zatknąć słodką piankę na patyk i włożyć ją w sam środek tego piekła. Książki trzepotały, skrzydlate jak gołębie, i umierały na werandzie i trawniku przed domem, ginęły w wirach iskier, rozwiewanych czarnym wiatrem pożogi.
Z twarzy Montaga nie schodził zawzięty uśmiech, typowy dla ludzi, których ogień przypalił i zmusił do wycofania się.
Wiedział, że kiedy wróci do remizy i zobaczy w lustrze uczernionego osmolonym korkiem komedianta, być może mrugnie porozumiewawczo sam do siebie. Później, kładąc się spać, nadal będzie czuł ten ognisty uśmiech wykrzywiający mu w ciemności twarz. Bo ten uśmiech nigdy nie znikał. Nigdy. Odkąd pamiętał, nie schodził mu z twarzy.
* * *
Zdjął czarny jak owadzi pancerz kask, wypolerował go i odłożył na miejsce. Starannie odwiesił ognioodporną kurtkę. Wziął długi prysznic, po czym – pogwizdując, z dłońmi w kieszeniach – przeszedł przez całe piętro remizy i skoczył do dziury. Dopiero w ostatniej chwili, gdy tragedia zdawała się nieunikniona, wyciągnął ręce z kieszeni i złapał się złotego słupa. Wyhamował z piskiem, jego buty zawisły o cal nad betonową posadzką parteru.
Była północ, kiedy wyszedł z remizy i ciemną o tej porze ulicą przeszedł na stację metra. Napędzany ciśnieniem powietrza pociąg bezszelestnie przemknął próżniowym tunelem i w potężnym ciepłym podmuchu wypluł Montaga na wyłożone kremowymi płytkami ruchome schody, mające wynieść go na poziom przedmieścia.
Wciąż pogwizdywał pod nosem, gdy owionęło go nieruchome nocne powietrze. Ruszył w stronę skrzyżowania, myśląc niewiele i o niczym konkretnym. Zanim jednak doszedł do rogu, zwolnił kroku, jakby nagle, nie wiedzieć skąd, powiał wiatr. Jakby ktoś zawołał go po imieniu.
Przez ostatnie kilka wieczorów, kiedy w świetle gwiazd wracał tą drogą do domu, ten zakręt wprawiał go w dziwny niepokój; odnosił wrażenie, że jeszcze przed chwilą, tuż przed tym, jak skręcił na skrzyżowaniu, na chodniku ktoś stał. Powietrze zdawało się naładowane szczególnym rodzajem spokoju, jakby ktoś tam na niego czekał, po czym tuż przed jego nadejściem wycofywał się w cień i pozwalał mu przejść. Może zwęszył ulotny zapach perfum; może skóra na jego twarzy i wierzchu dłoni reagowała na zmianę temperatury po tym, jak powietrze ogrzało się przelotnie o dziesięć stopni od stojącego tu przez dłuższy czas człowieka. Nie rozumiał tego. Za każdym razem, gdy skręcał za róg, widział tylko biały, nieużywany, wybrzuszający się chodnik; może, tylko może, którejś nocy coś mignęło mu po drugiej stronie trawnika, zanim zdążył się odezwać lub choćby zogniskować wzrok.
Jednakże dzisiaj, podchodząc do zakrętu, zwolnił tak bardzo, że prawie się zatrzymał. Natężył zmysły, puścił je przodem, sięgnął nimi za węgieł budynku i wychwycił najcichszy z możliwych szept. Czyjś oddech? A może sama obecność kogoś, kto tam czekał, wystarczyła, żeby powietrze zadrżało?
Skręcił za róg.
Jesienne liście przepływały po chodniku skąpanym w blasku księżyca w taki sposób, że idąca nim dziewczyna zdawała się płynąć, unoszona wiatrem. Lekko pochylona, patrzyła, jak jej buty roztrącają wirujące liście. Twarz miała szczupłą, białą jak mleko. Malująca się na niej łagodna zachłanność łączyła się z niewyczerpaną ciekawością otaczającego ją świata; można by pomyśleć, że dziewczyna trwa w stanie wiecznego zadziwienia. Nic nie mogło ujść jej czujnym ciemnym oczom. Jej biała sukienka szeptała.
Miał wrażenie, że prawie słyszy ruch jej dłoni, a po chwili do jego uszu dobiegł jeszcze inny, ledwie uchwytny odgłos, dźwięk podnoszonej głowy, gdy dziewczyna odkryła, że zaledwie ułamek sekundy dzieli ją od zderzenia z człowiekiem, który czeka na nią pośrodku chodnika.
Z drzew nad ich głowami sypał się głośny, suchy deszcz. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie, jakby miała zamiar się cofnąć, zaskoczona, lecz zamiast tego tylko obrzuciła Montaga spojrzeniem oczu tak ciemnych, błyszczących i żywych, że poczuł, jakby powiedział jej coś najzupełniej niesamowitego – chociaż miał zarazem świadomość, że jego usta ułożyły się tylko w „dobry wieczór”.
– Mieszka tu pani od niedawna, prawda? – zagadnął, gdy jej wzrok przykuła najpierw salamandra na jego ramieniu, a potem feniks na piersi.
– A pan musi być... – przeniosła wzrok z insygniów jego profesji na twarz – ... tym strażakiem.
– Dziwne słowa.
– Poznałabym... z zamkniętymi oczami – powiedziała powoli.
– Po zapachu nafty? – Roześmiał się. – Żona stale się skarży. Nie da się go zmyć tak do końca.
– Rzeczywiście – przytaknęła z nabożnym szacunkiem. – Nie da się.
Miał wrażenie, że dziewczyna obchodzi go dookoła, obraca na wszystkie strony, wywraca do góry nogami, bezgłośnie potrząsa nim i opróżnia mu kieszenie – a wszystko to w całkowitym bezruchu.
– Nafta – podjął po chwili, gdy milczenie się przedłużało – jest dla mnie jak perfumy.
– Naprawdę tak właśnie ją pan odbiera?
– Ależ naturalnie. Dlaczego nie?
Dała sobie chwilę na przetrawienie jego słów.
– Nie wiem – powiedziała i odwróciła się w kierunku, z którego przyszła. – Odprowadziłby mnie pan do domu? Nazywam się Clarisse McClellan.
– Jestem Guy Montag. Chodźmy, Clarisse. Co robisz tak późno sama w tej okolicy? Ile masz lat?
Szli posrebrzonym chodnikiem, owiewani ciepło-chłodnym podmuchem wieczoru. W powietrzu unosiły się ledwie uchwytne wonie świeżych moreli i truskawek. Montag rozejrzał się z niedowierzaniem: to niemożliwe, nie o tej porze roku.
Zobaczył tylko idącą u jego boku dziewczynę, której twarz w świetle księżyca była biała jak śnieg. Wiedział, że obraca jego pytania w głowie i szuka najlepszych odpowiedzi.
– No dobrze – odezwała się w końcu. – Mam siedemnaście lat i lekkiego hyzia. Mój wujek twierdzi, że te dwie rzeczy zawsze idą w parze. Kiedy ktoś cię zapyta, ile masz lat, poradził mi, zawsze odpowiadaj, że siedemnaście i hyzia. Czy taki wieczór to nie miła pora na spacer? Lubię oglądać różne rzeczy, wciągać ich zapach... Czasem spaceruję przez całą noc, a potem obserwuję wschód słońca.
Znów przez chwilę szli w milczeniu.
– Wie pan, zupełnie się pana nie boję – przyznała w zamyśleniu.
– Dlaczego miałabyś się mnie bać? – zdumiał się.
– Wielu ludzi się boi. Was, strażaków. Ale pan jest całkiem zwyczajnym człowiekiem...
Zobaczył swoje odbicie w jej oczach, zawieszone w dwóch lśniących kropelkach wody, malutkie, ciemne, ze wszystkimi szczegółami, z bruzdami wokół ust... Wszystko było na swoim miejscu, jakby jej oczy były dwoma cudownymi okruchami fioletowego bursztynu, zdolnego pochwycić go i przechować w nienaruszonym stanie. Jej twarz, zwrócona teraz ku niemu, przypominała kruchy mleczny kryształ, rozjarzony od wewnątrz stałym, łagodnym blaskiem. Nie było to histeryczne światło elektryczności, lecz... Co właściwie? Osobliwie kojąca, rozmiękczona i łagodnie pochlebna poświata świecy. Któregoś dnia, gdy był jeszcze dzieckiem, w domu zabrakło prądu. Matka odszukała i zapaliła ostatnią świeczkę i przez godzinę na nowo odkrywali tę szczególną światłość, w której przestrzeń traciła swoją rozległość i otaczała ich przytulnie, i byli w niej sami, tylko we dwoje, matka i syn, przeobrażeni i złączeni w nadziei, że elektryczność nie wróci zbyt szybko...
– Mogę o coś zapytać? – odezwała się znienacka Clarisse. – Od jak dawna jest pan strażakiem?
– Od dekady. Odkąd skończyłem dwadzieścia lat.
– Czyta pan czasem książki, które pan pali?
Roześmiał się.
– To wbrew prawu.
– No tak. Naturalnie.
– To porządna praca. W poniedziałek spal Millay, w środę Whitmana, w piątek Faulknera. Spal ich na popiół, a potem spal popiół. To nasz oficjalny slogan.
Znowu przeszli kawałek bez słowa.
– Czy to prawda, że dawno temu strażacy gasili pożary, zamiast je wzniecać? – zapytała Clarisse.
– Nie. Domy zawsze były niepalne, możesz mi wierzyć.
– To dziwne. Podobno w przeszłości zdarzało się, że dom przez przypadek stawał w ogniu, i wtedy potrzebni byli strażacy, by powstrzymać rozprzestrzenianie się pożaru.
Montag parsknął śmiechem.
Obejrzała się na niego.
– Dlaczego się pan śmieje?
– Nie wiem. – Znów zaczął się śmiać, ale szybko się pohamował. – A co?
– Wybucha pan śmiechem, mimo że wcale nie jestem zabawna. I odpowiada pan tak od razu, bez namysłu. W ogóle się pan nie zastanawia nad tym, o co pytam.
Zatrzymał się.
– Przedziwna z ciebie osóbka – przyznał, patrząc na nią. – Nie ma w tobie ani krzty szacunku?
– Nie chciałam pana obrazić. Po prostu... chyba za bardzo lubię przyglądać się ludziom.
– Czy to coś w ogóle dla ciebie znaczy? – Postukał palcem w cyfry 451 wyhaftowane na czarnym jak węgiel rękawie.
– Tak – przytaknęła szeptem. Przyśpieszyła kroku. – Przyglądał się pan kiedyś odrzutowozom pędzącym po bulwarach?
– Zmieniasz temat!
– Czasem sobie myślę, że kierowcy nie wiedzą, czym jest trawa albo kwiaty, bo nigdy nie widzą ich w bezruchu. Gdyby pokazać kierowcy rozmazaną zieloną plamę, to powie, że tak właśnie wygląda trawa. Różową plamę? Toż to ogród różany! Białe plamy to domy, brązowe to krowy... Wujek przejechał kiedyś powoli po autostradzie: jechał czterdzieści mil na godzinę i trafił za to na dwa dni do więzienia. Czy to nie jest zabawne? I zarazem smutne?
– Za dużo myślisz – odpowiedział nerwowo Montag.
– Rzadko oglądam ścianowizję, bywam na wyścigach czy w wesołym miasteczku. Pewnie dlatego mam mnóstwo czasu na niemądre rozmyślania. Widział pan te długie na dwieście stóp billboardy za miastem? A wie pan, że kiedyś billboardy mierzyły zaledwie dwadzieścia stóp? Ale pojazdy zaczęły pędzić tak szybko, że twórcy reklam musieli je powiększyć, żeby dłużej działały.
– Nie miałem o tym pojęcia! – Montag zatrząsł się od śmiechu.
– Założę się, że wiem więcej rzeczy, z których nie zdaje pan sobie sprawy. Rankiem na trawie jest rosa.
Nie mógł sobie przypomnieć, czy wiedział o tym wcześniej, czy nie. To było irytujące.
– A jak się dobrze przyjrzeć, można zobaczyć człowieka na księżycu. – Skinęła głową.
Dawno nie patrzył w niebo.
Resztę drogi przebyli w milczeniu – dla niej pełnym zadumy, dla niego krępującym i dusznym. Co rusz rzucał jej oskarżające spojrzenia.
– Co się stało? – zapytał. Rzadko widywał aż tyle świateł zapalonych w domu.
– Nic takiego: mama, tato i wujek siedzą i rozmawiają. To coś podobnego jak chodzenie pieszo, tylko jeszcze rzadsze. Mój wujek został przy innej okazji aresztowany za chodzenie pieszo, mówiłam panu o tym? Jesteśmy naprawdę osobliwą rodziną.
– Ale o czym tak rozmawiacie?
Tym razem to ona się roześmiała.
– Dobranoc. – Weszła na dróżkę prowadzącą do drzwi, ale nagle jakby sobie o czymś przypomniała, bo odwróciła się i spojrzała na Montaga z zafascynowaniem. – Czy jest pan szczęśliwy?
– Czy jestem jaki?! – odkrzyknął.
Ale jej już nie było. Śmignęła w blasku księżyca i drzwi cicho zamknęły się za nią.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.