- promocja
48 godzin, które zakończyły zimną wojnę - ebook
48 godzin, które zakończyły zimną wojnę - ebook
Geopolityka stała się jednym z najgorętszych tematów. Czy świat na krawędzi konfliktu odrobi lekcje z przeszłości? Jak udało zakończyć się zimną wojnę?
Reagan i Gorbaczow należą do jednych z najbardziej intrygujących i najważniejszych postaci dwudziestego wieku. Ich spotkanie w Reykjavíku 11 i 12 października 1986 roku było inne od wszystkiego, co wydarzyło się dotąd. Przez około dziesięć i pół godziny politycy rozmawiali ze sobą bezpośrednio – bez współpracowników, szczegółowych planów negocjacji czy pomocnych notatek. Dzięki odtajnionym amerykańskim i radzieckim dokumentom z tej rozmowy możemy jak przez dziurkę od klucza zajrzeć do małego pokoju, w którym prowadzili rozmowę, zobaczyć ich, usłyszeć wzajemne riposty i zrozumieć, w co wierzyli i jak myśleli.
Spotkanie – zaraz po jego zakończeniu – uznano powszechnie za porażkę, a obaj przywódcy wyjechali rozgniewani na siebie, nie wypracowawszy wspólnego oświadczenia. Mimo wszystko, to właśnie ono stało się krokiem milowym w procesie zakończenia zimnej wojny. Dzień po powrocie Gorbaczow w wystąpieniu telewizyjnym powiedział, że po Reykjavíku „już nic nigdy nie będzie takie samo”.
Autor, bezpośredni świadek wydarzeń, pełniący wtedy funkcję dyrektora Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia oraz doradcy prezydenta Reagana, z niezwykłą pasją – niemal godzina po godzinie – opisuje te gorące dwa dni, które zdecydowały o historii świata.
„Ta książka jest bardzo ważna w epoce, w której sztuka Reagana dotycząca zasadniczych negocjacji wymaga odrodzenia”.
Walter Isaacson
„Weekendowe spotkanie w Reykjaviku pomiędzy Reaganem i Gorbaczowem w 1986 roku było znaczącym punktem zwrotnym w zimnej wojnie. Adelman, aktywny uczestnik rozmów i utalentowany pisarz, wnikliwie opisał ten epizod”.
Henry A. Kissinger
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-21-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WYJAZDY
Czwartek, 9 października 1986 roku
Waszyngton
Ronald Reagan szeroko się uśmiechał, stojąc przed Białym Domem w ten piękny jesienny poranek. Objął swoją żonę Nancy, po czym odwrócił się, by wymienić pozdrowienia z kongresmenami i członkami swego gabinetu, którzy przyszli go pożegnać i życzyć mu powodzenia. Możliwość udziału w ceremonii w ogrodzie South Lawn była jedną z zalet pracy w Białym Domu. Zebrał się tam mały entuzjastyczny tłumek pracowników, stażystów, zwolenników i przyjaciół.
W ten nadzwyczaj ciepły październikowy poranek prezydent znajdował się na fali wznoszącej. Jego reelekcja w roku 1984 była niemal jednogłośna: wygrał w czterdziestu dziewięciu z pięćdziesięciu stanów, w większości z nich z olbrzymim zapasem. Gospodarka, tak rozchwiana w roku 1981, kiedy obejmował urząd, przeszła przez bolesne korekty i teraz była silniejsza, tak jak to prezydent zapowiadał. Słowo „reaganomika” straciło obelżywy wydźwięk. W tym momencie, po dwóch latach drugiej kadencji, był niemal u szczytu niezwykłej popularności i potęgi. Skoro szło mu tak dobrze z naprawą spraw wewnętrznych, był teraz gotów zająć się całym światem.
Tamtego ranka wyruszał akurat na Islandię, by dyskutować o broni nuklearnej z Michaiłem Gorbaczowem. Reagan uwielbiał negocjacje, uważał, że jest w tym dobry, i bardzo chciał móc negocjować z radzieckim przywódcą. Prezydent, zanim wsiadł na pokład Marine One, wygłosił kilka uwag o planowanej podróży. Odczuwało się jednak pewien dysonans, bo chociaż mówił w sposób jak zawsze energiczny, to sam przekaz miał za zadanie obniżyć oczekiwania publiczności.
Zbliżający się szczyt zaplanowano jako spokojną i kameralną sesję, same interesy, bez protokołu dyplomatycznego. Reagan nazwał go „właściwie prywatnym spotkaniem” i dodał: „Nie zabieramy zbyt wielu ludzi ani też nie zamierzamy zawrzeć kilku szybkich porozumień i potem opowiadać o wyjątkowym klimacie Reykjavíku”. Sprawy miały się jednak potoczyć inaczej...
Chociaż do Reykjavíku wybierali się przywódcy supermocarstw, to w zasadzie nie był to nawet szczyt. W końcu szczyty organizuje się po to, by robić z nich teatralne przedsięwzięcia, zwieńczone stukaniem kieliszków z szampanem, choć zazwyczaj niewiele pozostaje po nich do realnego świętowania. Prawdziwy szczyt polityczny wypełnia warunek, który kiedyś przedstawił Franklin Roosevelt w rozmowie z Charles’em de Gaulle’em, mimo że ten drugi nie potrzebował w tych kwestiach żadnych rad: „W polityce trzeba zapewnić publiczności trochę teatru”.
Reykjavík nie miał być jednak teatrem. Miał być raczej, jak mówił wówczas prezydent, swego rodzaju bazą, prowadzącą do „szczytu na dużą skalę”, którego już „nie mógł się doczekać”, a który miał się odbyć rok później w Waszyngtonie.
Zupełnym przypadkiem, zauważył prezydent, amerykańska delegacja wyruszała na Islandię w Dniu Leifa Erikssona – to święto ku czci potężnego wikinga, który niemal tysiąc lat wcześniej odkrył Amerykę. Połączenie Erikssona z Islandią było sprytnym zabiegiem dyplomatycznym Reagana, mającym na celu załagodzenie irytacji Islandczyków w kwestii pochodzenia słynnego odkrywcy. Kilka dni wcześniej minister spraw zagranicznych Islandii Matthías Mathiesen stracił panowanie nad sobą i wypalił: „W Stanach Zjednoczonych nazywają go Nordykiem, cokolwiek ma to znaczyć. Ale on urodził się i wychował na Islandii!”.
Lecący nisko samolot zagłuszył słowa prezydenta. Kiedy to samo przydarzyło się Lyndonowi Johnsonowi w czasie jakiejś ceremonii w South Lane lata temu, LBJ szepnął do ucha asystenta, by ten wezwał szefa Federalnej Agencji Lotnictwa i kazał mu zatrzymać wszystkie (tu pominięty przymiotnik) starty i lądowania na National Airport – TERAZ! – i trzymać samoloty daleko – BARDZO DALEKO! – dopóki uroczystość się nie skończy. Takie metody miał Johnson. Reagan poradził sobie w inny sposób. Zrobił dramatyczną pauzę, spojrzał w górę z uśmiechem, delikatnie machnął dłonią i powiedział: „Zmiataj stąd!”, po czym razem z innymi wybuchnął śmiechem.
Przemowa prezydenta zakończyła się optymistycznym akcentem. Przywołał słowa „wielkiego Amerykanina, który poznał skrajności nadziei i rozpaczy” i który wypowiedział nieśmiertelne słowa: „Historia uczy nas mieć nadzieję”. Następnie Reagan odwołał się do „zgodnego wsparcia całego narodu” i powiedział: „Dzisiaj tworzymy historię, dziś zmieniamy bieg historii, prowadząc ją w stronę pokoju, wolności i nadziei”. Człowiekiem, który w historii znajdował nadzieję, był nie kto inny jak Robert E. Lee. Trudno uznać go za „wielkiego Amerykanina”, cieszącego się „zgodnym wsparciem całego narodu”.
Gdy zaczął zbliżać się kolejny samolot, Reagan pospiesznie wygłaszał ostatnie uwagi. Następnie objął Nancy w pasie i razem ruszyli przez trawnik do prezydenckiego helikoptera z białym grzbietem kadłuba. Elegancko opracowanym gestem jedną ręką uścisnął żonę, drugą zaś pomachał zgromadzonym, ukłonił się, posłał pożegnalny pocałunek, obrócił się i oddał honory żołnierzowi salutującemu mu na schodach helikoptera. Zanim wsiadł do śmigłowca w wojskowych barwach, pomachał jeszcze swojej małżonce. Ta mu odmachała, a prezydent zniknął w kabinie. Helikopter zaczął się powoli unosić, prezydenta widać było w jednym z okien. Raz jeszcze pomachał żonie i posłał jej ostatni pocałunek. Mieli się rozstać na całe dwa dni.
Szczyt w Reykjavíku zorganizowano dość nagle, a pierwsza dama zdecydowała się na niego nie lecieć. Miała w planach kilka spotkań w ramach swojej antynarkotykowej kampanii „Po prostu powiedz nie”. Ani ona, ani nikt z obsługi nie wiedział, że pierwsza dama Związku Radzieckiego będzie towarzyszyć mężowi. Pani Reagan nie była później szczególnie zadowolona, widząc, jak cała światowa prasa śledzi Raisę Gorbaczow w Reykjavíku, donosząc nieustannie, dokąd się udała i co miała na sobie.
Nie żeby obie panie za sobą tęskniły. Nie przypadły sobie do gustu rok wcześniej w Genewie. Pani Gorbaczow była do szpiku rozpolitykowana, nawet zideologizowana – mówiło się, że jest znacznie bardziej oddaną komunistką niż jej mąż. Pani Reagan niezbyt interesowała się polityką, a już na pewno nie żadną ideologią. Najważniejszy na świecie był dla niej przede wszystkim „Ronnie”.
Po siedemnastu minutach lotu do Bazy Lotniczej Andrews helikopter Marine One wylądował kilka kroków od samolotu Air Force One. Kiedy tylko prezydent wsiadł na pokład, silniki odpaliły. Trzy minuty później samolot był już w powietrzu.
Po przywitaniu z kapitanem Reagan udał się do prywatnego pomieszczenia i przygotował się na długi lot. W jego gabinecie na końcu długiego korytarza znajdowała się przestrzeń do wypoczynku i pracy, sypialnia z prezydenckim herbem wyszytym na pościeli, a także łazienka z toaletą i prysznicem.
Jak to miał w zwyczaju przy każdej zagranicznej podróży, prezydent nastawił zegarek na czas lokalny miejsca przyjazdu. Parę ruchów pokrętłem i dziesiąta trzydzieści zmieniła się w czternastą trzydzieści. Samolot osiągnął planowaną wysokość, a wówczas steward oznajmił, że zaraz będzie podany lunch. Reagan ucieszył się, słysząc, że w menu jest pieczeń rzymska. Było to jego ulubione danie mięsne, ale podawano je tylko wtedy, gdy pani Reagan nie było na pokładzie.
Wczesny posiłek był kolejnym z jego zwyczajów podróżnych. Tak jak jego zegarek miał się przestawić na czas islandzki, tak miał się też przestawić jego żołądek. O tej porze było już w zasadzie dość późno na lunch. Prezydent popił pieczeń wodą i kawą bezkofeinową. Rzadko pił alkohol na pokładzie, chyba że był to kieliszek wina, jeśli Nancy też je piła.
Po posiłku prezydent wziął do ręki czarny, trzypierścieniowy segregator. Ponad prezydenckim godłem złotymi literami wypisano: „Spotkanie prezydenta Reagana z pierwszym sekretarzem Gorbaczowem, Reykjavík”.
Pierwsza z ośmiu przekładek w segregatorze zawierała „Informacje ogólne”. Znaleźć tam można było mapę z trasą lotu z Waszyngtonu do Reykjavíku wyrysowaną czerwoną zakrzywioną linią łączącą dwa miasta. Pod spodem wypisano odległość: 2880 mil w każdą stronę, a także czas lotu: 5 godzin 20 minut przy sprzyjających wiatrach oraz 6 godzin 5 minut w drugą stronę, przy niepomyślnych wiatrach. Następna przekładka prezentowała „Uwagi o prezentach i zwyczajach”. Jeszcze dalej można było znaleźć informacje o kraju, wymianie pieniędzy, nazwiskach pracowników amerykańskiej ambasady – całej dziewiątki. Ostatnia przekładka dotyczyła „Związku Radzieckiego” oraz „Bezpieczeństwa i kontroli zbrojeń” i zawierała oficjalne stanowisko administracji prezydenta.
Cały ten zestaw dokumentów był w większości papką. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż Reagan zazwyczaj – jeśli w ogóle – jedynie kartkował przygotowane dla niego materiały. Słynna jest historia z maja 1983 roku, kiedy to był gospodarzem kluczowej sesji szczytu ekonomicznego goszczącego ośmiu najważniejszych przywódców państw Zachodu. Malownicza sceneria skansenu historycznego Colonial Williamsburg odpowiadała osobowości Reagana, tak samo jak i jego ówczesny występ. W dniu otwarcia szczytu szef personelu Białego Domu James Baker zapytał prezydenta, czy ten ma jakieś pytania dotyczące materiałów, które otrzymał poprzedniego wieczoru. Prezydent odparł, że nie ma żadnych pytań. Prawdę mówiąc, nie otworzył nawet tych materiałów, gdyż w telewizji emitowano znów film Dźwięki muzyki, a on po prostu nie mógł się oprzeć, aby go raz jeszcze nie obejrzeć.
Historia ta wywołała wiele żarcików w Waszyngtonie. Wzmocniła też wizerunek Reagana jako – jak to ujął jeden z najbardziej cenionych intelektualistów stolicy, Clark Clifford – „sympatycznego nieuka”. Facet nie czytał nawet materiałów przygotowanych dla niego przed ważnym spotkaniem, którego był gospodarzem!
Pośród szyderstw wielu osobom umknął jednak fakt, że Reagan ostatecznie poprowadził szczyt inaczej i lepiej niż wielu wcześniejszych gospodarzy. Uparł się, aby liderzy ośmiu demokracji przemysłowych naprawdę porozmawiali, a nie tylko mielili przygotowane przez swoich pracowników punkty. Reagan zręcznie poprowadził ich w stronę tematów przekraczających założenia szczytu E-8 – takich, które uważał za ważniejsze od oficjalnych, jak na przykład jedność NATO, kiedy w tym samym roku Stany Zjednoczone umieszczały w Europie rakiety pośredniego zasięgu. Nawet najbardziej zjadliwy z kolegów po fachu Reagana, skłonny do szyderstw premier Kanady Pierre Trudeau, publicznie nazwał szczyt ekonomiczny Reagana „bezprecedensowym sukcesem”.
Folder na biurku w gabinecie prezydenta zawierał ważniejsze materiały niż czarny skoroszyt. Kilka tajnych notatek dotyczyło kolejnych czterdziestu ośmiu godzin.
Notatka sekretarza stanu George’a Shultza, datowana na 2 października, została opatrzona stemplem TAJNE/DANE WRAŻLIWE. Gdyby jeszcze pozostały jakiekolwiek wątpliwości, to ktoś dopisał ręcznie: „superwrażliwe”. W notatce sekretarz zachęcał prezydenta, by na szczycie przyjął „postawę pozytywną, pewną siebie i władczą”, jakby Reagan był w stanie przyjąć jakąkolwiek inną. Później zaś doradzał: „Nie powinniśmy oddzielać formy od treści ani pozorów od esencji. W Reykjavíku będą się one przeplatać”. Shultz pozostawił Reaganowi do rozstrzygnięcia, co to właściwie może znaczyć. O ile prezydent powinien „podkreślać potencjał znacznego postępu”, to powinien też uważać, by nie „powstało wrażenie, iż sam Reykjavík jest już szczytem”. Shultz zakończył pochlebną uwagą: „Polityka, jaką zainicjował pan sześć lat temu, sprawiła, że dziś mamy mocną pozycję”. Te mocne fundamenty stworzyły okazję do osiągnięcia „realnej redukcji arsenału nuklearnego – co samo w sobie jest historycznym osiągnięciem, a także potężnym krokiem w stronę pańskiej wizji bezpieczniejszego świata przyszłości”.
Niewykluczone, że czytając te superwrażliwe i ściśle tajne urzędowe dokumenty, Reagan myślał, że lepiej spędziłby czas, ponownie oglądając Dźwięki muzyki.
Kiedy Air Force One leciał wciąż na wschód w stronę Islandii, prezydent pogryzał owoce i żelki, które ubrany na niebiesko steward pokładowy stale donosił na jego biurko. Aby umilić sobie podróż, Reagan zajrzał do pokoju konferencyjnego tuż obok swojego gabinetu, by pogawędzić ze współpracownikami i opowiedzieć kilka anegdot. Mówił, że niedawno przeczytał Czerwony sztorm Toma Clancy’ego, gdzie znajdowały się również barwne opisy Islandii. Wspomniał też pewnego astronautę, który powiedział, że na Księżycu krajobraz jest bardziej przyjazny niż na przedmieściach Reykjavíku, gdzie trenowali przed lotem.
Wiele opowieści Reagana sięgało lat spędzonych w Hollywood, ale najbardziej lubił historie o dorastaniu w Dixon w stanie Illinois. Mówił o czasach, gdy był ratownikiem na plaży w Lowell Park, gdzie na pniu wycinał kreskę za każde uratowane życie. Jak twierdził, pod koniec jego pracy na pniu znajdowała się imponująca liczba siedemdziesięciu siedmiu nacięć.
Przez całą resztę życia Reagan próbował dołożyć kolejne uratowane istnienia do tamtej siedemdziesiątki siódemki. Wyobrażał sobie, że wciąż jest ratownikiem, tyle że na większą skalę niż w czasach Lowell Park.
Prezydent wrócił do gabinetu i przeczytał drugie memorandum w czerwonym segregatorze, również opisane jako TAJNE/WRAŻLIWE. Notatka stanowiąca kolejny przykład tajniackiego żargonu, napisana przez eksperta Białego Domu od spraw radzieckich, przynajmniej jedno mówiła jasno: „W przyszłym tygodniu udajemy się do Reykjavíku, nie mając pojęcia, w jaki sposób Gorbaczow planuje wykorzystać to spotkanie”. Ostatnio wykazywał się „niezdecydowaniem”, może więc być „autentycznie niepewny, a nawet sceptyczny, więc będzie pan musiał go najpierw wykurzyć z nory”.
Zamiast zatem koncentrować się na polityce, Reagan przygotowywał się na Reykjavík głównie od strony psychologicznej. Według Jacka Matlocka, wybitnego eksperta Białego Domu od spraw radzieckich, a także prowadzącego notatki dla strony amerykańskiej pierwszego ranka w Reykjavíku, prezydent skoncentrował się na „psychologii przywódców radzieckich, próbując zrozumieć ich tok myślenia i znaleźć sposoby działania oraz argumenty, które skłonią ich do zmiany postępowania”.
W Białym Domu i w waszyngtońskiej dzielnicy Foggy Bottom zorganizowano wcześniej wiele spotkań na szczycie, by przygotować się na to, co może ich czekać na Islandii. Shultz był gospodarzem kilku z nich w swoim wykładanym drewnem, prywatnym gabinecie na siódmym piętrze Departamentu Stanu. Nikt jednak nie zaplanował i nie uzgodnił ze stroną radziecką takich podstawowych elementów profesjonalnych spotkań, jak plan rozmów, czas sesji i uczestnicy obu delegacji. Mając przed sobą wybory uzupełniające za ledwie trzy tygodnie, prezydent angażował się silnie w kampanię republikanów w całym kraju. Aby ponownie skupić się na sprawach międzynarodowych, zorganizował rozmowę na temat Reykjavíku w Pokoju Roosevelta, po drugiej stronie korytarza od Gabinetu Owalnego. Kluczowe pytanie na wszystkich spotkaniach przed Reykjavíkiem było takie samo: „Czego powinniśmy się spodziewać po Gorbaczowie?”. A odpowiedź wszystkich ekspertów była identyczna: „Niezbyt wiele”.
Wszystkie zebrane informacje sugerowały, że Gorbaczow proponuje Reykjavík, by poprawić swoją pozycję we własnym kraju. Konfrontując się z narastającym tam oporem, miał pokazać, że w skali globalnej pozostaje liderem. Miał zręcznie osiągnąć swój cel, zapraszając prezydenta Stanów Zjednoczonych na omiataną wiatrami wyspę na dalekim odludziu. Tak samo sytuację oceniali obaj ambasadorzy – amerykański ambasador w Moskwie Arthur Hartman oraz radziecki w Waszyngtonie Jurij Dubinin – w czasie dwóch odrębnych rozmów w gabinecie Shultza.
Pewni naszej oceny sytuacji, nie mieliśmy problemu w sprawie spotkania pełnego uścisków dłoni i uśmiechów, jeśli to naprawdę miało pomóc Gorbaczowowi. Ostatecznie nikt nie był lepszy w ściskaniu dłoni i uśmiechaniu się od Ronalda Reagana.
Air Force One wiozący Reagana na Islandię – SAM 27000 – stał się częścią floty prezydenckiej w roku 1972. Chociaż był dość mały w porównaniu z 747, który później go zastąpił, miał taki rozmiar i taką historię, jakie podobały się Reaganowi. To dobrze, bo prezydent miał przebyć na nim więcej mil (630 000) niż którykolwiek z jego poprzedników. Całkiem trafnie samolot znalazł swoje miejsce w Bibliotece Prezydenckiej Ronalda Reagana. Stojąca w pawilonie maszyna wygląda, jakby cały czas była gotowa do lotu.
Za pokojami prezydenckimi znajdowała się sala konferencyjna oraz kilka miejsc dla najważniejszych prezydenckich doradców i sekretarzy. Inne miejsca przeznaczono dla pracowników obsługi niższej rangi, kilka dla prasy, a na samym końcu również dla agentów wywiadu.
Donald Regan zasiadł na miejscu zarezerwowanym dla szefa personelu Białego Domu – na pierwszym miejscu w pierwszym rzędzie. Regan, syn irlandzkiego policjanta z Bostonu, dostał się na Harvard, ale rzucił tamtejsze prawo, aby wstąpić do piechoty morskiej, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Brał udział w pięciu bitwach na południowym Pacyfiku, w tym w tak ciężkich jak Guadalcanal i Okinawa. Każdy, kto nazwał go „byłym marines”, był natychmiast besztany i poprawiany słowami: „Jestem jednym z marines”. Faktycznie nim pozostał.
Regan, człowiek bystry i zdeterminowany, zatrudnił się w Merrill Lynch jako stażysta, a skończył jako dyrektor generalny. Miał silny temperament i barwne słownictwo. Korzystano z niego, bo miał posłuch i umiał doprowadzać sprawy do końca.
Regan świetnie się spisał jako sekretarz skarbu Reagana. Przeprowadził przez Kongres najważniejszą reformę podatków od dwudziestu pięciu lat i przeforsował reagonomikę. Dzielił z prezydentem pragnienie ograniczenia podatków i wydatków rządowych, choć trzeba przyznać, że oba te cele były raczej szumnie ogłaszane niż rzeczywiście osiągnięte.
Pod koniec pierwszej kadencji Reagana Regan stał się coraz bardziej zniecierpliwiony w Departamencie Skarbu. Ogarnął sytuację, znakomicie się spisał i teraz szukał nowych wyzwań. Na szczęście szef personelu Białego Domu James Baker czuł się podobnie. Dzieciństwo Bakera w rodzinie patrycjuszowskiej, spędzone pośród wypraw łowieckich i prywatnych wagonów kolejowych, całkiem różniło się od ubogiego dzieciństwa Regana na ulicach Bostonu. Mimo to przypadli sobie do gustu. Obaj wierzyli w twarde sposoby zarządzania. Obaj osiągnęli znakomite rezultaty. Pewnego razu gawędzili i zdali sobie sprawę z obustronnego znudzenia, a wówczas zrodził się w nich nowatorski pomysł, by zamienić się stanowiskami. Baker mógł przenieść się do Departamentu Skarbu, a Regan do Białego Domu. Wpadli więc prosto do Gabinetu Owalnego, by zaproponować to niecodzienne rozwiązanie. Prezydent natychmiast się zgodził, jakby obojętne mu było, kto jakie stanowisko zajmuje.
W ten sposób wraz z rozpoczęciem drugiej kadencji Reagana szefem personelu Białego Domu został Regan. Uważał się raczej za kogoś na kształt premiera niż doradcę – pilnował działania administracji i kontrolował przepływ informacji do i z Gabinetu Owalnego. Harry Truman miał nad biurkiem tabliczkę z napisem: „Tu kończy się wasza odpowiedzialność”. Regan poszedł dalej i kazał zrobić sobie tabliczkę z napisem: „Tu wasza odpowiedzialność nawet na chwilę nie przystaje”. Skuteczność była dla niego wszystkim. Kiedy pojawiały się jakiekolwiek sprawy, natychmiast zapadały decyzje.
Nowa praca stanowiła dla Regana wyzwanie, jednak tak naprawdę niezbyt mu odpowiadała. Choć zawsze był asertywny, teraz stał się autorytarny, a nawet nadgorliwy. Jego kwiecisty język nie odpowiadał członkom Kongresu i urzędnikom rządowym. Zebrał wokół siebie kadrę gorliwych doradców – szybko nazwanych „myszami” – bardziej lojalnych wobec niego niż wobec prezydenta. Przyznał sobie całodobową ochronę służb specjalnych, czego nie zrobił nawet Harry Robbins Haldeman za czasów imperialnej prezydentury Nixona. Na bankiety zaś wkraczał z pompą, tuż przed prezydentem, ale już po tym, jak orkiestra zagrała Niech żyje Wódz.
W mieście, gdzie status społeczny stanowi obsesję, a plotki są domowym przetwórstwem, działania i pretensje Regana zostały drobiazgowo odnotowane. Masa krytyczna nie została jednak przekroczona, dopóki niezadowolenie nie dotarło do pierwszej damy.
Tuż przed pierwszym szczytem Reagana z Gorbaczowem, który odbył się w Genewie w listopadzie 1985 roku, Regan rzucił uwagę, że kobiety nie przejmują się kontrolą zbrojeń, gdyż nie rozumieją sprawy udźwigu pocisków balistycznych. Nie zostało to dobrze przyjęte. W stolicy Szwajcarii oficjalny fotograf Białego Domu zrobił zdjęcie, na którym prezydent Reagan i pierwszy sekretarz Gorbaczow siedzą obok siebie na czerwonej sofie i wykręcają szyje, by spojrzeć na Regana, który stoi za nimi i sprawia wrażenie, jakby nimi dowodził. Kiedy zdjęcie pojawiło się w „New York Timesie” i na pierwszych stronach gazet całego świata, Regan znalazł się u pierwszej damy na liście osób, na które trzeba uważać.
Mimo tych wad Don Regan dobrze przysłużył się Ronaldowi Reaganowi w Reykjavíku. Po pierwsze, doskonale znał swego szefa. Prezydent Stanów Zjednoczonych miał już siedemdziesiąt pięć lat, a kilka lat temu dostał kulę kilka centymetrów od serca. Wiedząc, że źle reaguje na zmiany czasu, Regan zorganizował dwa dni odpoczynku na Islandii. Po drugie zaś, wiedząc, że prezydent nie lubi oficjalnych dokumentów, ograniczał wszystkie materiały do minimum.
Na przedzie Air Force One siedział też kolega Regana i jego kompan z piechoty morskiej, sekretarz stanu George Shultz. Wraz ze swym radzieckim odpowiednikiem Eduardem Szewardnadzem był jednym z dwóch najważniejszych dyplomatów na świecie. Obaj wcześniej nie osiągnęli zbyt wiele w dyplomacji i uczyli się rzemiosła razem, szczególnie w czasie ponad trzydziestu wzajemnych spotkań. Shultz miał doświadczenie raczej w ekonomii i biznesie, ale w przeciwieństwie do Regana – raczej od strony akademickiej. Na plecach każdego krzesła w sali gabinetu w Białym Domu znajduje się mała mosiężna tabliczka z nazwiskiem i tytułem siedzącego. Na krześle Shultza, tuż po prawej stronie prezydenta, umieszczono cztery tabliczki – „Sekretarz Pracy 1969–70”, „Dyrektor Budżetowy 1970–72”, „Sekretarz Skarbu 1972–74” oraz najnowsza: „Sekretarz Stanu 1982–”. Miała być później uzupełniona datą 1989, bo Shultz został najdłużej urzędującym – sześć i pół roku – sekretarzem stanu od czasu Deana Ruska.
Trzy pierwsze posady, wszystkie w administracji Nixona, pozwoliły mu zyskać uznanie za sprawą jego uważności, prawości i spokoju. Nawet Henry Kissinger – nieskłonny do ulegania wpływom innych ludzi na stanowiskach rządowych, zwłaszcza gdy uważał je za swoje stanowiska – ostatecznie zapałał sympatią do Shultza. „Nie poznałem nikogo w sferze publicznej, kogo bym bardziej szanował i bardziej lubił” – napisał w swych pamiętnikach. „Bardzo analityczny, spokojny, altruistyczny, Shultz brak temperamentu nadrabiał uczciwością i trafnymi sądami. (...) Nigdy nie pragnął osobistych korzyści. (...) Gdybym mógł wybrać jednego Amerykanina, któremu w chwili kryzysu powierzyłbym losy kraju, byłby nim George Shultz”.
Do Reagana bardziej przemawiał temperament Shultza niż jego inteligencja czy doświadczenie. Po dwóch latach niekończącej się burzy i naporu, kiedy sekretarzem stanu był Al Haig, w czerwcu 1982 roku Reagan odwołał Haiga, a na jego miejsce powołał przypominającego Buddę Shultza. „Widziałem, że prezydent wyraźnie się odpręża w towarzystwie Shultza” – wspominał wieloletni doradca Reagana Mike Deaver. „Ma wspaniały styl bycia, który bardzo odpowiada Reaganowi i sprawia, że ten czuje się przy nim bardzo swobodnie”. Panowie poznali się w Kalifornii w latach siedemdziesiątych, kiedy Reagan był gubernatorem, a Shultz dyrektorem międzynarodowej firmy inżynierskiej Bechtel z San Francisco. W roku 1980 jako prezydent elekt Reagan powołał Shultza na szefa swojego ekonomicznego zespołu przejściowego.
Jako sekretarz stanu Shultz był uważny i profesjonalny, miał też dwie inne zalety. Pierwszą była zdolność do odgadywania, czego chce jego szef, i usilnej pracy na rzecz osiągnięcia tych celów. Przez ponad sześć lat Shultz kierował się przede wszystkim tą jedną myślą: Czego chce ode mnie Reagan? To wielka zaleta w administracji, rzadka pośród urzędników waszyngtońskich, którzy zazwyczaj myślą, jak sprawić, by prezydent robił to, czego chcą oni. Po drugie, Shultz wcielał w życie zasadę, którą często wygłaszał, iż „polityka jest sztuką włączania”. Począwszy od kluczowego, wznawiającego rozmowy o zbrojeniach spotkania w Genewie w styczniu 1985 roku z radzieckim ministrem spraw zagranicznych Andriejem Gromyką, Shultz zapraszał przedstawicieli różnych agencji, od CIA przez Agencję Kontroli Zbrojeń po Pentagon, by wraz z nim brali udział w negocjacjach. Korzystał z ich zróżnicowanej wiedzy i rady, a także umiał skłonić często rywalizujące agencje do zgodnej współpracy w sposób produktywny.
Właśnie dlatego do Reykjavíku wybrała się również grupa ekspertów od kontroli zbrojeń. Ponieważ prezydent chciał ze sobą zabrać niewielu współpracowników, Regan wykreślał z listy kolejne nazwiska. Mimo to Shultz zdołał wcisnąć kilku ekspertów, chociaż uważano, że ich rada prawdopodobnie nie będzie potrzebna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------