50 bitew, które zmieniły świat - ebook
50 bitew, które zmieniły świat - ebook
Od Maratonu przez Hastings, Konstantynopol, Waterloo, Bitwę Warszawską po Stalingrad
Każda wielka bitwa wpływa na bieg historii. Ale jak ustalić, która najbardziej zaważyła na losach świata? Według jakich kryteriów to oceniać?
William Weir przedstawia 50 bitew według doniosłości historycznej, znaczenia dla walki o demokrację i dla przebiegu konfliktu Wschodu z Zachodem na przestrzeni dziejów.
Listę otwiera pierwsze stracie dwóch cywilizacji, dzięki któremu przetrwała pierwsza demokracja w dziejach świata – zwycięstwo Greków pod Maratonem. Dalej mamy bitwy dobrze znane (Hastings czy Waterloo) i takie, o których wiedzą tylko historycy (pod Diu czy w dolinie Jarmuka).
O polskich bitwach – pod Grunwaldem, pod Wiedniem i o Bitwie Warszawskiej – napisał polski historyk, dr Andrzej Klubiński.
I tak powstał pasjonujący przegląd toczonych na lądzie i morzu w ciągu 2500 lat starć zbrojnych, które zmieniły świat.
WILLIAM WEIR – wybitny znawca historii wojskowości, amerykański dziennikarz i pisarz, korespondent wojenny i fotoreporter armii Stanów Zjednoczonych w czasie wojny w Korei, autor popularnych książek (m.in. 50 broni, które zmieniły sposób prowadzenia wojen).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7735-6 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każda lista 50 najważniejszych bitew w dziejach ludzkości jest z konieczności subiektywna. A próba ustalenia hierarchii ich znaczenia historycznego jest swego rodzaju nadużyciem. Jednakże już 150 lat temu sir Edward Creasy, prawnik, z zamiłowania historyk, stworzył pierwszy spis decydujących bitew w dziejach świata i od tej pory wciąż podejmowane są próby stworzenia takich list. Do ich najbardziej znanych autorów należą: generał J.F.C. Fuller, kapitan B.H. Liddell Hart, który z powodu zatrucia gazem i ran odniesionych podczas I wojny światowej musiał opuścić szeregi armii i został dziennikarzem, oraz pisarz Fletcher Pratt. Dzieło każdego z nich nosi oryginalne piętno. Fuller kładzie wielki nacisk na bitwy lądowe, mniej interesuje się działaniami na morzu i prawie zupełnie pomija operacje powietrzne. Liddell Hart akcentuje swoją teorię strategiczną – wyższość działań pośrednich. Zarówno on, jak i – do pewnego stopnia – Fuller głoszą pochwałę małych, dobrze wyszkolonych armii, przeciwstawiając je armiom masowym, które biorą udział w każdej wielkiej wojnie od czasów rewolucji francuskiej. W książce Pratta The Battles that Changed History (Bitwy, które zmieniły historię) czuje się wyraźnie powiew morskiego powietrza, choć większość opisanych w niej historycznych bitew toczyła się na lądzie. Pratt wyraźnie także ujawnia swój europocentryzm:
Jedną z najbardziej zadziwiających cech kultury zachodnioeuropejskiej była zdolność do osiągania rozstrzygnięć środkami militarnymi. Być może jest to czynnik, który w największym stopniu przyczynił się do tego, że kultura ta zdominowała świat. Nie twierdzę, że na Dalekim Wschodzie i w Afryce nie było wielkich bitew ani nie odnoszono wielkich zwycięstw, ale ich wyniki nie miały trwałego wpływu na dzieje świata.
Niełatwo byłoby chyba przekonać Rosjan, że zwycięstwa Czyngis-chana i narzucenie Rosji mongolskiego jarzma nie miały znaczącego wpływu na bieg dziejów. Biorąc pod uwagę, że Mongołowie przynieśli do Europy chińskie wynalazki – tani papier, druk, astrolabium i proch dymny – trudno byłoby przekonać do tego także nie-Rosjan.
W tej książce starałem się nie ulegać takim przesądom. Musimy jednak uświadomić sobie jasno, kim jesteśmy i w jakim miejscu żyjemy. To, co ważne dla autora tych słów – Amerykanina żyjącego na przełomie XX i XXI wieku – i dla jego czytelników, nie byłoby zapewne ważne dla Chińczyka z XIII wieku.
Dość łatwo udało mi się uniknąć faworyzowania jednej teorii militarnej. Jestem synem oficera Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i ojcem oficera Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, ale sam należę do zdeklarowanych cywilów. Udział w wojnie koreańskiej, gdzie byłem korespondentem wojennym oraz podoficerem ds. informacji, pozwolił mi zyskać nieco szerszy pogląd na wojnę, ale nauczyłem się wówczas przede wszystkim tego, jak nie dać się zabić. Mimo wszystko wychowanie w rodzinie wojskowej nie pozostało bez śladu. Większość moich artykułów dotyczy dziejów militarnych i uzbrojenia. Z czterech poprzednich książek jedna, _Fatal Victories_ (Zgubne zwycięstwa), poświęcona jest w całości historii konfliktów zbrojnych. Inna, _Written With Lead_ (Pisane ołowiem), dotyczy legendarnych epizodów z amerykańskiej historii militarnej, między innymi bitwy pod Saratogą i ostatniej bitwy Custera. Jeszcze inna, _A Well Regulated Militia_ (Dobrze działająca milicja), szczegółowo omawia dzieje amerykańskiej milicji.
• Każda bitwa ma pewien wpływ na bieg historii. Jak ustalić, która ma największy?
• Według jakich kryteriów należy wybierać bitwy, które zmieniły świat?
• W jaki sposób dana bitwa zmieniła bieg historii i jaki wpływ wywarła na nas ta zmiana?
Aby odpowiedzieć na te pytania, musimy najpierw ustalić, jakie wartości są dla nas najważniejsze. Większość z nas za najwyższą wartość uzna wolność i demokrację. Dlatego zwycięstwo Greków pod Maratonem, dzięki któremu przetrwała pierwsza demokracja w dziejach świata, zajmuje pierwsze miejsce na mojej liście. Wielkie znaczenie ma również zachowanie ładu społecznego. Stłumienie powstania Nika pozwoliło stworzyć kodeks praw, który upowszechnił się z czasem w większości krajów zachodnich. Bitwa pod Bunker Hill, i w nieco mniejszym stopniu bitwa pod Saratogą, przyniosły Stanom Zjednoczonym niepodległość. Podobną rolę odegrało zwycięstwo Jacksona pod Nowym Orleanem. Zwycięstwa odniesione przez aliantów podczas II wojny światowej, zwłaszcza bitwa o Wielką Brytanię, były ostatnimi zmaganiami o zachowanie demokracji.
Wielkie bitwy można też rozpatrywać z punktu widzenia głównych nurtów historii. Starożytni Grecy uważali, że historia to w dużej mierze dzieje konfliktów między Wschodem a Zachodem. Koncepcja ta jest na pewno interesująca. Ogólnie biorąc, istnieją bowiem na świecie dwie cywilizacje – zachodnia i wschodnia. Pierwsza obejmuje wiele różnorodnych niekiedy kultur: od prawosławnej Rosji po świecki dorobek Stanów Zjednoczonych. Druga – dalekowschodnie kultury Chin i Japonii – obie z gruntu obce Zachodowi mimo przyswojenia sobie pewnych jego cech – oraz wiele innych, między innymi islamskich. Cywilizacja zachodnia nie zdołała wchłonąć wschodniej ani odwrotnie, lecz wcale nie dlatego, że o to nie zabiegały. Również ten konflikt datuje się od czasów bitwy pod Maratonem. Trwa nadal w epoce Aleksandra Wielkiego, Krassusa i w niekończących się walkach między chrześcijaństwem a islamem.
Zachód nie wchłonął wprawdzie Wschodu, ale z pewnością zdołał go zdominować. Przyczyniło się do tego wiele bitew. W 1509 roku pod Diu na Oceanie Indyjskim Portugalczycy rozbili flotę muzułmańską. W rezultacie nastąpiło załamanie kwitnącego handlu między krajami arabskimi a Chinami i Indiami. W cywilizacji islamu zaznaczył się wyraźny regres gospodarczy. Dziesięć lat później Hernán Cortés wylądował w Meksyku. W ciągu dwóch lat – po raz pierwszy od czasów Aleksandra Wielkiego – podbił nieeuropejskie imperium, dzięki czemu powstał nowy szlak handlowy na Daleki Wschód, wiodący przez Pacyfik. Podbój Kazania przez Rosjan w 1552 roku zainicjował ekspansję lądową Europy w kierunku Dalekiego Wschodu. Pokolenie później klęska hiszpańskiej Wielkiej Armady zdopingowała Anglików do wyprawy na drugą stronę Atlantyku i podboju Ameryki Północnej.
Najnowszą tendencją w światowej historii jest, jak się zdaje, zmierzch politycznej supremacji Zachodu. W 1940 roku istniało w Afryce tylko jedno niepodległe państwo, reszta kontynentu pozostawała we władaniu Europejczyków. Dziś w Afryce nie ma kolonii. Większość Azji i wysp dalekowschodnich, z wyjątkiem Chin, Japonii i japońskiej kolonii, Korei, była również rządzona przez państwa zachodnie. Dziś Zachód nie ma w Azji żadnych posiadłości. Tendencję tę zapoczątkowała w pewnym sensie rewolucja amerykańska, Stany Zjednoczone stały się bowiem pierwszym niepodległym krajem Nowego Świata. W ich ślady poszła wkrótce reszta kontynentu amerykańskiego. W 1905 roku Japonia admirała Tôgô pokazała, że Azjaci wyposażeni w zdobycze nowoczesnej techniki potrafią zwyciężyć Europejczyków dysponujących taką samą techniką. W 1914 roku czarni żołnierze generała von Lettow-Vorbecka udowodnili, że w równej walce dorównują walecznością żołnierzom europejskim. Z kolei to europejski kraj, Irlandia, pierwszy pokazał, w jaki sposób słabszy naród może uniezależnić się od silniejszego. Historia jest pełna takich osobliwości.1. MARATON, 490 ROK P.N.E.
Widok ze wzgórz
PRZECIWNICY: Grecy (Miltiades) kontra Persowie (Datis)
STAWKA: Przetrwanie demokracji
Kallimach obserwował Persów ze wzgórz wznoszących się nad równiną maratońską. Tak jak się spodziewał, dysponowali liczną konnicą, której większość stanowili łucznicy. Obok stali też piesi łucznicy i piechota uzbrojona we włócznie. Trudno powiedzieć, ilu żołnierzy liczyła armia perska. Na pewno nie mniej niż wojsko Kallimacha, złożone z 10 000 Ateńczyków i 1000 Platejczyków, a prawdopodobnie znacznie więcej. Możliwości Wielkiego Króla były niewyczerpane. Piechota perska miała gorsze zbroje niż Grecy i krótsze włócznie. Ale największą siłą Persów była konnica, zarówno włócznicy, jak i łucznicy. Równiny, takie jak maratońska, pozwalały na skuteczne użycie konnicy. W Grecji równin było niewiele i prawdopodobnie właśnie dlatego Persowie postanowili wylądować w tym miejscu, o dwa dni drogi od Aten. Grecy modlili się tylko, aby Spartanie przybyli jak najszybciej. Dzięki posiłkom ze Sparty wojska greckie, składające się tylko z piechoty, mogłyby zepchnąć barbarzyńców do morza (dla Greków wszyscy obcy byli barbarzyńcami, bo zamiast ludzkiej mowy wydawali niezrozumiałe dźwięki, brzmiące jak „bar, bar, bar”).
Biegacz Filippides pobiegł do Sparty, aby prosić o pomoc. Spartanie zgodzili się jej udzielić, ale zwlekali z wysłaniem wojsk – trwało święto religijne. Tymczasem Ateńczycy i ich platejscy sprzymierzeńcy obsadzili przełęcze górskie. Dziesięciu wodzów, dowodzących pułkami ateńskimi, nie mogło dojść do porozumienia: pozostać na zajętych pozycjach czy zaatakować Persów. Kallimach był wprawdzie polemarchą, najwyższym urzędnikiem ateńskim i tytularnym dowódcą, ale w radzie wojennej miał tylko jeden głos. Podczas wojny wodzowie zmieniali się na stanowisku głównodowodzącego – każdy dowodził całym wojskiem przez jeden dzień. Miltiades, jeden z wodzów, pałał nieprzejednaną wrogością do Persów. Usilnie namawiał Kallimacha do głosowania za atakiem. Ten jednak wciąż nie mógł się zdecydować.
Żaden wódz ateński nie stał wobec tak doniosłej decyzji jak wówczas Kallimach. Mogła ona przesądzić o losie idei, która była zupełną nowością w ówczesnym cywilizowanym świecie – demokracji, czyli rządów ludu.
W najdawniejszych czasach Grecją rządzili bowiem królowie, których uważano za pomazańców bożych. Potem w większości miast-państw obalono królów i wprowadzono rządy wybitnych mężów, zwanych tyranami, którzy posiadali pełnię władzy, ale nie twierdzili, że spełniają wolę bogów. Kilkanaście lat przed bitwą pod Maratonem Ateny zmusiły ostatniego tyrana Hippiasza do opuszczenia miasta i uchwaliły prawo przeciwko tyranom.
Sytuacja była dość dziwna. Król Dariusz I kazał zięciowi Mardoniuszowi pozbawić stanowisk tyranów rządzących jońskimi poddanymi króla Persji. Tyrani przewodzili bowiem nieudanemu powstaniu Jonów przeciwko Persom. Dariusz zastąpił tyranię pseudodemokracją. Jonowie mogli stanowić własne prawa, ale on musiał je zatwierdzić. Jednym z obalonych tyranów był Miltiades, ów wódz, który nalegał na zaatakowanie Persów. Miał on po temu osobiste powody. Urodzony w Atenach, był obywatelem ateńskim, został jednak tyranem Chersonezu Trackiego (obecnie Gallipoli). Po ucieczce do Aten był sądzony na mocy prawa przeciwko tyranom. Pomogło mu to, że w czasie sprawowania władzy podbił wyspę Lemnos, którą podarował rodzinnemu miastu. Dzięki temu nie tylko uwolniono go od winy, ale wybrano na jednego z wodzów. Nadal jednak istniało w Atenach stronnictwo niechętne dawnemu tyranowi.
Ateny i Eretria pomogły jońskim powstańcom, co spowodowało interwencję Persów – tak przynajmniej twierdzili sami Persowie. Zamierzali oni ukarać Ateny i Eretrię za wtrącanie się w wewnętrzne sprawy perskie. Kallimach wiedział jednak, że Dariusz chce podbić całą Grecję, a wiele miast-państw greckich już zdążył sobie podporządkować. Opierały mu się jeszcze, między innymi, Ateny i Sparta.
Nagle Kallimach dostrzegł ruch w armii perskiej. Barbarzyńcy zaczęli zwracać konie w stronę wybrzeża, gdzie cumowało 600 perskich okrętów. Kallimach podjął decyzję. Postanowił zaatakować, nie oglądając się na Spartan.
Wielki Król
Grecy zwali Dariusza, władcę Persji, Wielkim Królem. W swojej stolicy, Suzie, czekał on na wieści z Grecji. Z Grekami należało się koniecznie rozprawić. Ktokolwiek pozostawałby poza granicami imperium, zawsze podjudzałby obywateli imperium do buntu. Podbój Grecji nie był jednak łatwy, już wcześniej przekonał się o tym Mardoniusz. Po stłumieniu powstania Jonów wkroczył na ziemie Grecji właściwej. Tesalia poddała się, ale na wpół koczownicze plemię Traków uległo dopiero po zaciętej walce. Potem morze pokrzyżowało Persom szyki. Straszliwy sztorm zniszczył flotę perską, która zaopatrywała armię, i Mardoniusz musiał się wycofać.
Grecja była krajem górzystym i nieurodzajnym. Greckie _poleis_ musiały kupować żywność. Nie sposób było więc wyżywić obcej armii, żołnierzy trzeba było zaopatrywać drogą morską. Morze było jednak zdradliwe, a Grecy bardzo niebezpieczni. Zaledwie 45 lat wcześniej okręty wojenne Fokidy, jednego z miast-państw greckich, zatopiły dwukrotnie silniejszą flotę kartagińską. Żeglarze greccy skolonizowali nie tylko jońskie wybrzeża Azji Mniejszej, ale także okolice cieśniny Dardanele, Krym, Cyrenajkę w Afryce, Massillię (dziś Marsylia) oraz śródziemnomorskie i atlantyckie wybrzeża Hiszpanii. Gdyby _poleis_ greckie się zjednoczyły, mogłyby rozgromić każdą flotę, jaką wystawiłby Dariusz.
Walka z Grekami na lądzie nie była wcale łatwiejsza. Wynaleźli oni system taktyczny, który idealnie sprawdzał się w walkach prowadzonych w wąskich dolinach górskich, typowych dla krajobrazu Grecji. Wojsko greckie składało się wyłącznie z piechoty, a jego trzon stanowili ciężkozbrojni piechurzy, zwani hoplitami, zakuci w zbroję od stóp do głów. Grecki hoplita nosił więc hełm z brązu, który zakrywał mu całą głowę z wyjątkiem oczu i ust, pancerz oraz nagolenniki chroniące tę część nóg, której nie osłaniała wielka tarcza z brązu. Strzały nie mogły przebić takiej zbroi, chyba że z bardzo bliskiej odległości. Uzbrojenie hoplity stanowiła długa włócznia, a jako broń pomocniczą miał krótki miecz. Ciężka piechota grecka atakowała tak zwaną falangą, szykiem bojowym składającym się z wielu długich, prostych i zwartych szeregów żołnierzy. Maszerowali oni noga w nogę w rytm muzyki wygrywanej na fletach. Greckich hoplitów ceniono jako najemników w całym cywilizowanym świecie. Żaden kraj nie miał lepszej piechoty.
Grecję można więc było podbić tylko dzięki przewadze liczebnej, a armia agresorów musiała być zaopatrywana z morza. Jednakże ze względu na potęgę Grecji na morzu oraz burzliwe wody Morza Egejskiego transport morski był przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym. Podbój Grecji wymagał więc przemyślanego planu działań.
Ale Dariusz nie bez powodu osiągnął szczyty władzy. Gdy został wybrany królem, odrodził podupadające imperium Cyrusa Wielkiego, rozszerzył jego granice aż po Indie na wschodzie, Dunaj na zachodzie, jałowe stepy Turkiestanu na północy i pustynie Sudanu na południu. Nie zamierzał podbijać Greków zbrojnie, chciał ich tylko skłonić do uległości.
Występując w roli patrona demokracji, przekonał wielu Greków, że zwierzchnictwo perskie nie jest niczym złym. Wysłannicy królewscy otrzymali od mieszkańców wielu _poleis_ ziemię i wodę na znak uznania władzy Dariusza. Spartanie wrzucili jednak posła perskiego do studni, aby sam nabrał sobie wody, a Ateńczycy wepchnęli innego posła króla do dołu, aby nabrał sobie ziemi.
Wojna psychologiczna przeciwko Sparcie nie miała szans powodzenia. To miasto-państwo rządzone było jak armia, nie zezwalano na jakąkolwiek odmienność poglądów. W Atenach działały jednak stronnictwa opozycyjne. Dariusz wysłał więc posłów do tych Ateńczyków, którzy nienawidzili Miltiadesa. Odwołali się oni do przykładu kwitnącej demokracji w Jonii i obiecali opozycjonistom, że jeśli otworzą bramy miasta przed wojskami perskimi, obejmą władzę. Ci odpowiedzieli, że nie są w stanie tego uczynić, bo partia rządząca ma władzę nad armią. Posłowie Dariusza obiecali wywabić armię z miasta i zdrajcy zgodzili się pomóc Persom.
Plan Dariusza zakładał szybkie uderzenie w prostej linii przez Morze Egejskie. Wojska ekspedycyjne miały być stosunkowo nieliczne i zmieścić się na 600 okrętach. Dariusz zamierzał szybko zająć maleńką Eretrię, a potem wywabić armię ateńską z miasta. Wówczas zdrajcy mieli wpuścić Persów do Aten i miasto zostałoby zajęte przed nadejściem odsieczy ze Sparty lub skądinąd.
Podczas wyprawy do Grecji Mardoniusz został ranny. Nie mógł się też pochwalić wielkimi sukcesami. Dariusz powierzył więc dowództwo bratankowi Artafernesowi i wodzowi medyjskiemu imieniem Datis. Główną rolę odegrał Datis, waleczny i doświadczony żołnierz.
Początek kampanii
Datis był dobrym dowódcą. Inaczej zresztą nie osiągnąłby tak wysokiej godności, nie będąc Persem z pochodzenia. Brakowało mu jednak subtelności. Zaatakował Eretrię, miasto na wyspie Eubei. Eretrejczycy bronili się przez sześć dni, potem jednak zdrajcy otworzyli bramy przed Persami. Nie wiadomo, czy stało się to za namową agentów perskich, ale wiele na to wskazuje. Wiadomo natomiast, że po wkroczeniu do miasta Datis postępował zgodnie z perskim zwyczajem. Splądrował Eretrię, spalił świątynie, a ludność uprowadził w niewolę. Potem ruszył pod Maraton.
Tu czekał na przybycie armii ateńskiej i znak, że bramy miasta są otwarte – tak jak ustalono. Długo czekał, zdając sobie sprawę, że jeśli wkrótce nie otrzyma oczekiwanej wiadomości, przybędą Spartanie i sprawy mogą przybrać zły obrót. Gdyby miał nieco więcej wyobraźni, zrozumiałby, że splądrowanie Eretrii po otwarciu jej bram przez zdrajców nie było najlepszą zachętą dla ateńskiej piątej kolumny.
W końcu zarówno Persowie, jak i Grecy zobaczyli, że ktoś daje armii perskiej sygnały, odbijając światło słoneczne w wypolerowanej tarczy z brązu. Datis wydał rozkaz zaokrętowania armii.
Dunkierka Datisa
Pierwsza ruszyła konnica, najsilniejsza formacja armii perskiej. Tymczasem Kallimach zdecydował się wreszcie zagłosować za atakiem. Szczęśliwie tego dnia wojskami ateńskimi dowodził Miltiades. Sformował on szyk, którego środek liczył zaledwie cztery szeregi. Chodziło o to, aby linie greckie dorównywały długością perskim. Skrzydła miały głębokość ośmiu szeregów dla odparcia flankowych ataków konnicy, która nie zdążyła się zaokrętować. Zagrały flety i hoplici ruszyli do ataku tradycyjnie powolnym marszem. Wszystkie szeregi posuwały się równym krokiem, a tarcze żołnierzy opierały się o siebie, tworząc zwarty szereg.
Kiedy Greków dzieliło od nieprzyjaciela około 200 metrów, perscy łucznicy zaczęli strzelać do zbliżających się szeregów. Ich strzały odbijały się od tarcz i pancerzy Greków, którzy przyspieszyli i runęli na Persów. Środek linii perskich zajmowali Persowie i Sakowie (koczownicy pochodzenia irańskiego spokrewnieni ze Scytami). Walczyli zaciekle z osłabionym środkiem linii greckich, ponosząc dotkliwe straty. Włócznie Greków były dłuższe, a ich pancerze cięższe. Persowie wręcz wspinali się na ich tarcze, aby dosięgnąć żołnierzy toporkami i sztyletami. Środek greckich szyków ugiął się.
Tymczasem skrzydła wojsk greckich, liczące po osiem szeregów, nacierały nadal. Kiedy linie Greków ugięły się w środku, ich skrzydła zakrzywiły się w kierunku centrum i Persowie zostali otoczeni z trzech stron. Ciasno ściśnięci, nie mogli użyć łuków. Rzucili się więc do ucieczki na okręty, a Grecy ruszyli za nimi w pogoń. Zdobyli tylko siedem perskich okrętów – większość Persów zdołała umknąć. Płynęli do Aten, a morska podróż trwała krócej niż wędrówka lądem, przez góry.
Wielki wyścig
Miltiades, Kallimach i inni wodzowie greccy zauważyli sygnał dany Persom. Zrozumieli, że mimo losu, jaki spotkał Eretrię, znaleźli się zdrajcy gotowi wydać Ateny w ręce Persów. Wezwali więc Filippidesa, który był wcześniej w Sparcie prosić o pomoc, polecając mu biec do Aten i zanieść wiadomość o zwycięstwie. Liczyła się każda minuta. Posłaniec nigdy nie pędził tak szybko. Wbiegł do Aten z okrzykiem: _Nike, nike!_ (Zwycięstwo!) i padł martwy. Zdrajcy dowiedzieli się, że armia ateńska pobiła Persów i zmierza do miasta. Porzucili więc wszelką myśl o wpuszczeniu do Aten wojsk Dariusza.
Armia ateńska po forsownym marszu przez góry dotarła następnego dnia do Aten. Persowie zastali zamknięte bramy miasta i przeciwnika gotowego do następnej bitwy. Zrezygnowali i wrócili do Persji.
Syn Dariusza, Kserkses podjął jeszcze jedną próbę ujarzmienia Greków. Tym razem wysłał ogromną armię z zamiarem podbicia całej Grecji. Persowie posuwali się z północy na południe kraju, łamiąc po drodze wszelki opór i puszczając Ateny z dymem. Wtedy nastąpiła klęska, której obawiał się Dariusz. Flota grecka, idąc za wskazówkami Temistoklesa z Aten, wciągnęła okręty perskie w pułapkę wąskiej zatoki w pobliżu wyspy Salaminy i rozgromiła je. Kserkses musiał wycofać większość armii. Pozostawił na lądzie Mardoniusza z niewielką armią, która, jak liczył, wyżywi się sama. W następnym roku połączone falangi miast-państw greckich zniszczyły tę armię. Demokracja przetrwała.2. POWSTANIE NIKA, 532 ROK
Cywilizacja na skraju przepaści
PRZECIWNICY: Wojska cesarskie (Justynian I Wielki) kontra mieszkańcy Konstantynopola (przywódcy stronnictwa zielonych i błękitnych)
STAWKA: Rządy prawa
Kat był chyba nowicjuszem w swoim fachu. Jego nieudolność o mało nie spowodowała upadku zachodniej cywilizacji. W roku 532 niewiele było trzeba, aby zniszczyć tę cywilizację. W odległej Brytanii, gdzie od ponad wieku nie stała stopa rzymskiego żołnierza, Anglosasi otrząsnęli się z klęski, jaką 16 lat wcześniej zadał im pod Mt. Badon człowiek zwany Arturem Żołnierzem. Ich wodzowie, Cynric i Ceawlin, przygotowywali nową inwazję. Artur tymczasem miał inny plan – szykował się do walki z własnym synem Medrautem (albo Modredem). Barbarzyńscy Frankowie władali Galią i zachodnią Germanią. Wizygoci, pokonani przez Franków, zdobyli Hiszpanię. Po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej Wandalowie opanowali prowincje afrykańskie, spichlerz imperium i całego rejonu środziemnomorskiego. Italię, łącznie z Rzymem, zagarnęli Ostrogoci.
Potężne niegdyś Cesarstwo Rzymskie obejmowało teraz tylko Półwysep Bałkański, Azję Mniejszą, Syrię i Egipt. Zagrażali mu nie tylko barbarzyńcy na zachodzie, ale też cywilizowane i potężne królestwo Persji na wschodzie. Hunowie, mieszkający na północy, mimo rozpadu imperium Attyli dysponowali wciąż najlepszą konnicą w Europie. Sprzymierzeni z germańskim plemieniem Herulów, wciąż byli groźni. W tym samym rejonie narastało też nowe niebezpieczeństwo. Na granicę na Dunaju napierali Słowianie, plemiona tak dzikie, że Hunowie robili przy nich wrażenie cywilizowanych.
Jednak dla mieszkańców stolicy cesarstwa, Konstantynopola, te zewnętrzne zagrożenia bladły w obliczu trudności wewnętrznych. Podczas dotychczasowych pięcioletnich rządów cesarz Justynian zręcznie radził sobie z problemami zewnętrznymi. Zadziwiająco zręcznie. Kiedy Persowie zaatkowali, Justynian mianował dowódcą wojsk cesarskich młodego, nieznanego wówczas oficera imieniem Belizariusz. Wciągnął on armię perską w zasadzkę pod miastem Dara i zadał jej druzgocącą klęskę.
Jednakże inny cesarski dygnitarz, Jan z Kapadocji, prowadził fatalną politykę wewnętrzną. Jako _praefect praetorium_, czyli najwyższy urzędnik cesarstwa, zrównoważył budżet państwa, nakładając ogromne podatki i ograniczając konieczne wydatki. Polityka ta doprowadzała chłopów do nędzy. Zaczęli oni tłumnie napływać do Konstantynopola, powiększając szeregi biedoty i zwiększając poziom przestępczości w mieście.
Jeszcze poważniejszym problemem były konflikty na tle religijnym. Przedstawiciele dwóch największych sekt chrześcijańskich w Konstantynopolu, katolicy i monofizyci, nie okazywali sobie chrześcijańskiego miłosierdzia. Wciąż dochodziło między nimi do kłótni, które często przybierały gwałtowny charakter. Trzej mężczyźni, którzy mieli zostać powieszeni, popełnili morderstwo właśnie podczas jednej z takich awantur.
Stronnictwa
Skazani należeli do band ulicznych popieranych przez dwa stronnictwa: błękitnych i zielonych. Swoje nazwy stronnictwa wzięły od barw rydwanów, którymi ich członkowie powozili w czasie wyścigów na hipodromie. Cesarz uznał stronnictwa i nadał im formę oddziałów cywilnej milicji, zobowiązanej do obrony murów miejskich. W ślad za oficjalnym uznaniem nastąpiła identyfikacja polityczna, a kiedy chrześcijaństwo stało się oficjalną religią imperium – identyfikacja z jednym z jego odłamów: katolicyzmem lub monofizytyzmem. Błękitni byli katolikami, zieloni – monofizytami, a każde stronnictwo popierało cesarzy reprezentujących odpowiedni odłam religijny. Stronnictwa opłacały popleczników organizujących się w bandy uliczne. Poplecznicy błękitnych starali się wyglądać jak Hunowie. Golili przód głowy, a z tyłu zapuszczali włosy. Nosili huńskie spodnie i buty oraz kaftany z workowatymi rękawami, w których chowali sztylety.
Dziesiątego stycznia 532 roku wokół szafotu, na którym skazańcy mieli zostać straceni, zgromadził się wielki tłum. Skazańców wprowadzono na szafot i założono im stryczki na szyje. Kiedy pod ich stopami otworzyła się zapadnia, runęli w dół. Ale sznury nie wytrzymały ciężaru i dwóch z nich spadło na ziemię. Przez chwilę nie wiedziano, co robić. Potem kat i dwóch jego pomocników zawlekli skazańców – jeden należał do stronnictwa zielonych, drugi do błękitnych – z powrotem na szafot i jeszcze raz próbowali ich powiesić. Sznury znów pękły.
Kaci potracili głowy, przez tłum przeszedł szmer. Czy nie należało tego potraktować jako znaku niebios? Zakonnicy z pobliskiego monasteru pochwycili więźniów, zanieśli ich na łódź i zawieźli do kościoła po drugiej stronie Złotego Rogu. Prefekt miasta, który skazał mężczyzn na śmierć, posłał straże do kościoła, aby ujęły zbiegów natychmiast po opuszczeniu przez nich świątyni.
Nika!
Ani błękitnym, ani zielonym nie odpowiadało takie rozwiązanie. Trzy dni później obchodzono idy styczniowe, podczas których tradycyjnie odbywały się wyścigi rydwanów. Jak nakazywała tradycja, cesarz pojawił się w hipodromie. Zarówno błękitni, jak i zieloni nalegali, aby ułaskawił skazańców. Cesarz nie udzielił im odpowiedzi. Kiedy zaczął się 22. wyścig, ze wszystkich stron hipodromu rozległo się wołanie: „Niech żyją ludzcy zieloni i błękitni”. Musiało ono budzić zdziwienie postronnych, gdyż oba stronnictwa nigdy dotąd nie zgadzały się w żadnej sprawie.
Tej nocy tłum błękitnych i zielonych zaczął domagać się od prefekta odwołania wysłanych do kościoła straży. Prefekt odmówił, a wówczas tłum wdarł się do jego siedziby, zabił kilku urzędników, otworzył więzienie i uwolnił wszystkich więźniów. Potem uczestnicy rozruchów podpalili kilka domów. Pożar przeniósł się na inne budynki, między innymi wielki kościół Hagia Sophia.
Zamieszki trwały nadal. Uczestniczyli w nich poplecznicy obu stronnictw, wywłaszczeni chłopi i uzbrojona czeladź wielkich bogaczy. Rozruchami kierowali wysoko postawieni działacze zielonych i błękitnych. Hasłem rozpoznawczym buntowników było tradycyjne zawołanie kibiców z hipodromu – _„Nika!”_ (Zwyciężaj!). Dlatego historycy nazwali ten ruch powstaniem Nika.
Dwa pułki stacjonujące w stolicy odmówiły wykonania rozkazu stłumienia rozruchów. Belizariusz, który wrócił właśnie w glorii zwycięzcy z wojny z Persami, poprowadził przeciwko buntownikom prywatną armię. Również inny wódz, Mundus, który przybył na czele będących w służbie cesarz wojowników z plemienia Herulów, wystąpił przeciwko ludowi. Jednakże w labiryncie ulic Konstantynopola żołnierzy otoczył tłum, atakujący ze wszystkich stron. Wojsko nic nie wskórało.
W tydzień po nieudanych egzekucjach, 18 stycznia, Justynian, cesarzowa Teodora, Belizariusz, Mundus i ich żołnierze oraz kilku dostojników schronili się w pałacu. Tymczasem na hipodromie błękitni i zieloni zebrali się na ceremonii koronacji nowego cesarza. Jan z Kapadocji nalegał na Justyniana, aby salwował się ucieczką.
Choć chyba nikt z obecnych nie zdawał sobie z tego sprawy, był to przełomowy moment w historii świata. Gdyby Justynian uciekł, jego projekt kodyfikacji prawa rzymskiego zapewne by nie powstał. Prawo cywilne i karne większości krajów Europy, Afryki i Ameryki opiera się na kodeksie Justyniana. Prawo Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i reszty świata, choć nie wywodzi się bezpośrednio z prawa rzymskiego, powstało pod jego silnym wpływem. Rozwój cywilizacji przez następne dwa tysiąclecia zależał od postawy protagonistów różniących się od siebie tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Najważniejszym był oczywiście cesarz Justynian.
Urodził się on jako Petrus Sabbatius w małym majątku ziemskim w Ilirii, na północy Grecji. Jego wuj Justyn wstąpił przed laty do wojska. Był praktycznie niepiśmienny, ale taktykę wojskową opanował tak biegle, że został dowódcą jednego z oddziałów gwardii pałacowej. Justyn sprowadził siostrzeńca do siebie i zapewnił mu wykształcenie. Młody Petrus Sabbatius został jego sekretarzem, a w praktyce tajnym agentem.
Tron w Cesarstwie Rzymskim nie był dziedziczny. Teoretycznie cesarza wybierał senat, armia i ludność. W rzeczywistości o wyborze decydowała przede wszystkim armia, przy czym duży wpływ na wybór miały stronnictwa polityczne. Po śmierci starego cesarza dzięki wpływom wśród dostojników wojskowych i kościelnych Petrus zapewnił Justynowi wybór. Nowy cesarz nadał Petrusowi tytuł patrycjuszowski i mianował go naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Kiedy Justyn zapadł na zdrowiu, Petrus został współimperatorem, a po śmierci wuja – cesarzem. Wysoki, chudy i pozbawiony poczucia humoru, dzielił tron z żoną Teodorą, kobietą o niezbyt chlubnej przeszłości.
Cesarzowa, ładna, ciemnowłosa niewiasta była znacznie młodsza od Justyniana, który dobiegał już pięćdziesiątki. Wcześniej była aktorką, co w tamtych czasach stanowiło praktycznie synonim prostytutki. Poza tym wyznawała monofizytyzm, tymczasem Justynian – katolicyzm. Ale gdy Justynian ją poznał, a było to na wiele lat przed objęciem tronu, zakochał się do szaleństwa. Zapragnął ją poślubić, ale małżeństwu sprzeciwiła się cesarzowa Eufemia, zresztą niegdyś niewolnica. Patrycjusz i była prostytutka pobrali się dopiero po śmierci Eufemii.
Pomimo wszystkich różnic i swojej przeszłości Teodora do końca życia pozostała całkowicie oddana Justynianowi. Teraz jej głos uratował sytuację:
Jeśli pragniesz, cesarzu, ocalić życie, nie będzie to trudne – rzekła. – Mamy dość skarbów. Tam jest morze i statki. Zważ jednak, czy jeśli uciekniesz w bezpieczne miejsce, nie przedłożysz wkrótce śmierci nad bezpieczeństwo. Zgadzam się z dawnym powiedzeniem: „Purpura cesarska jest najwspanialszym całunem”.
Justynian był tego samego zdania, nie zamierzał jednak umierać. Stworzył plan, którego powodzenie zależało od współpracy dwóch zwaśnionych ze sobą ludzi: Belizariusza i prywatnego sekretarza cesarza, Narsesa.
Belizariusz, który miał około trzydziestu lat, również ożenił się z aktorką, przyjaciółką Teodory. Ślub odbył się zresztą niedługo przed zamieszkami. Związek z Antoniną ułatwił zapewne wielką karierę młodego żołnierza. Podczas wojny z Persją Belizariusz spełnił pokładane w nim nadzieje. Jednakże w Konstantynopolu jego wysiłki okazały się daremne. Powodzenie planu Justyniana w dużym stopniu zależało od postawy człowieka, który miał do odegrania najtrudniejszą rolę – Narsesa. A Narses był najdziwniejszą osobą z całej czwórki.
Justynian zamierzał mianować go wielkim szambelanem, drugim najpotężniejszym dygnitarzem cywilnym w cesarstwie. Ale Narses był kiedyś niewolnikiem, eunuchem wykastrowanym w dzieciństwie w rodzinnej Persarmenii (części Armenii zajętej przez Persję) do służby w perskich haremach. Trafił jednak na rynek niewolników w Konstantynopolu i zwrócił na siebie uwagę Justyniana. Inteligencja, lojalność i pracowitość niewolnika wywarły wielkie wrażenie na cesarzu. Justynian nie potrzebował sługi do haremu, bo go nie miał, ale zawsze było wokół niego miejsce dla ludzi o bystrym umyśle. Narses, starszy od Justyniana o cztery lata, został wyzwolony i zrobił szybką karierę w służbie państwowej. Był nie tylko bystry, ale też szczodry i towarzyski. Dzięki tym cechom stał się jednym z najpopularniejszych urzędników dworskich. Był też nieulękły, czego miał dać dowód podczas powstania Nika.
Justynian polecił Belizariuszowi i Mundusowi obsadzić żołnierzami oba wyjścia z hipodromu. Jeszcze raz mieli zmierzyć się z tłumem, ale tym razem Narses miał przygotować pole walki. Cesarz wręczył Narsesowi worek złota. Chudy i niski eunuch wszedł do hipodromu sam i bez broni; odważnie kroczył wśród wyjącej tłuszczy, która zabiła już setki ludzi. Obszedł sektor zajmowany przez błękitnych, machając ręką do znajomych i podchodząc do znaczniejszych przedstawicieli tego stronnictwa. Przypomniał im, że Justynian jest katolikiem i za rządów Justyna popierał błękitnych. Zauważył, że Hypacjusz, którego ogłaszają właśnie cesarzem, należy do zielonych. Pytał, jak mogą popierać członka tego stronnictwa. Hojnie rozdawał złoto. Przywódcy błękitnych najpierw naradzali się po cichu ze sobą, potem w szerszym gronie swoich zwolenników. Nagle, w trakcie koronacji nowego cesarza, wszyscy członkowie błękitnych ruszyli do wyjścia i opuścili hipodrom. Zdumiało to zielonych, a zanim zdołali ochłonąć, zaatakowali ich żołnierze Belizariusza i Mundusa. Nie mieli żadnych szans, aby stawić zorganizowany opór. Trzydzieści tysięcy członków ich stronnictwa zginęło. Justynian uśmierzył bunt.
Cesarz mógł teraz odbudować spalone dzielnice miasta i wznieść nową świątynię Hagia Sophia, po dziś dzień uważaną za jeden z cudów świata. Mógł też przystąpić do zbrojnego odzyskania Afryki i Italii – herkulesowego zadania, które wykonali Belizariusz i nieoceniony Narses. Justynian mógł wreszcie dokonać swego największego dzieła: kodyfikacji prawa. Dzięki temu w krajach Zachodu rządziło odtąd prawo, a nie zmienne kaprysy kolejnych tyranów.3. BUNKER HILL, 1775 ROK
Fort na wzgórzu
PRZECIWNICY: Amerykanie (William Prescott) kontra Brytyjczycy (William Howe)
STAWKA: Niepodległość Stanów Zjednoczonych
Kiedy nad Zatoką Bostońską wzeszło słońce, oficer HMS „Lively” zauważył coś dziwnego na wzgórzu za Charlestown. Skierował tam lunetę. Ci okropni buntownicy budowali fort, a właściwie skończyli już budowę. Oficer natychmiast zawiadomił kapitana, który kazał otworzyć ogień do buntowników. Ale kilka minut później „Lively” otrzymał od admirała Samuela Gravesa rozkaz wstrzymania ognia.
Generał porucznik Thomas Gage, przebywający w swojej kwaterze w Bostonie, również dowiedział się o budowie fortu. Tego absolutnie nie można było tolerować. Gage spędził większość życia w Ameryce Północnej, walcząc w imieniu króla. Ożenił się z mieszkanką New Jersey i po przejściu w stan spoczynku zamierzał osiąść w majątku, który kupił w stanie Nowy Jork. Tymczasem zbieranina wieśniaków, której przewodzili młodzi, aroganccy radykałowie, usiłowała pogrążyć kraj w anarchii. Gage wysłał już prośbę o posiłki, które pomogłyby mu zaprowadzić porządek. Przysłano dodatkowy oddział składający się z 3000 żołnierzy, w Bostonie stacjonowało więc teraz 5000 żołnierzy brytyjskich. Londyn uważał, że to wystarczy, aby uśmierzyć niepokoje w mieście liczącym 20 000 mieszkańców. Gage był innego zdania. Przysłano mu też mniej pożądaną pomoc – trzech nowych generałów majorów: Henry’ego Clintona, Johna Burgoyne’a, zwanego Gentleman Johnny, i Williama Howe’a. Byli to trzej najambitniejsi dowódcy w armii brytyjskiej. Gage wiedział, że każdy z nich pożąda jego stanowiska.
Dzięki skutecznej siatce wywiadowczej, a Gage miał szpiegów nawet w najwyższych kręgach władzy buntowników, dowódca brytyjski wiedział, że powstańcy gromadzili amunicję i broń, a nawet armaty. Posłał więc do Concord oddział złożony z kompanii flankowych – grenadierów i lekkiej piechoty, armijnej elity – aby skonfiskował te arsenały. Ale buntownicy też mieli swoich szpiegów. Arsenały zniknęły, a wojska brytyjskie zastały w Concord tylko watahę uzbrojonych farmerów, którzy ścigali ich do samego Charlestown. Buntownicy strzelali do żołnierzy z okien domów i zza węgła. Wyglądało, jakby były ich tysiące. Wynik potyczki utwierdził ich w przekonaniu, że w walce nie ustępują wcale brytyjskim żołnierzom zawodowym. Przystąpili do oblężenia Bostonu. Teraz budowali fort na Breed’s Hill, tak jakby byli prawdziwymi żołnierzami. Ale pierzchną jak zające, kiedy żołnierze ich zaatakują – pomyślał Gage.
Tymczasem postanowił zareagować na fakt zbudowania fortu w ciągu jednej nocy. Wezwał na naradę świeżo przybyłych generałów. Burgoyne był pisarzem, dramaturgiem, Gage polecił mu więc napisać do Gravesa list z prośbą o wznowienie ostrzału fortu. Prośba musiała być sformułowana zręcznie. Graves, wysoki rangą oficer marynarki wojennej, „ważniejszej” części brytyjskich sił zbrojnych, nigdy nie podporządkowałby się rozkazowi oficera armii lądowej, nawet jeśli zadanie zrównania fortu z ziemią miało przypaść armii. Poza tym Graves wciąż boczył się na Gage’a, bo wiele lat temu pokłócił się z jego ojcem. Po wysłaniu listu do Gravesa Gage zapytał generałów o ich propozycje zdobycia fortu.
Uzbrojona hałastra
Gdyby Gage mógł odwiedzić obóz buntowników, zapewne zaniepokoiłby się ich liczebnością. Byli tu zarówno milicjanci ze wszystkich stron Nowej Anglii, jak i uzbrojeni mieszkańcy kolonii centralnych, a nawet południowych. Panujący zamęt dodałby natomiast Gage’owi otuchy. Artemas Ward, dowódca milicji z Massachusetts, sprawował nominalne dowództwo z ramienia Komitetu Bezpieczeństwa Massachusetts. Jednakże w obozie szarogęsili się jeszcze inni oficerowie milicji. Szczególnie aktywny był generał Israel Putnam z Connecticut, który dowodził wojskami podczas wojen z Francuzami i Indianami.
Amerykanie ufortyfikowali pozycje na rogatkach Bostonu i Charlestown. Miasta te leżały na bliźniaczych półwyspach, niemal wyspach, rozciągających się na wodach zatoki (w tych czasach Back Bay w Bostonie była prawdziwą zatoką). Każdy z półwyspów był połączony z lądem wąskim, płaskim przesmykiem. Charlestown nie miało stałej załogi wojskowej. Putnam zaproponował ufortyfikowanie Bunker Hill, najwyższego wzniesienia na półwyspie Charlestown. Brytyjczycy nie mogliby wówczas użyć Charlestown do zgrupowania wojsk, tak jak to zrobili przed wyprawą na Concord. Posunięcie to pozwalało też Amerykanom na kontrolowanie znacznej części Zatoki Bostońskiej.
Inni dowódcy milicji zaprotestowali, twierdząc, że wzgórze mogłoby zostać łatwo odcięte, biorąc pod uwagę panowanie brytyjskiej floty wojennej nad zatoką. Ale nikt nie powstrzymał Putnama, który pod osłoną nocy przeprowadził żołnierzy na półwysep. Nikt też jednak nie poczynił przygotowań do zluzowania żołnierzy, którzy mieli budować umocnienia. Nie pomyślano nawet o zaopatrzeniu ich w wodę, żywność i amunicję. Wraz z Putnamem na półwyspie znaleźli się: pułkownik William Prescott z Massachusetts, pułkownik Richard Gridley, saper, i 1200 uzbrojonych farmerów, którzy mieli wznieść fortyfikacje.
Kiedy wdrapano się na szczyt Bunker Hill, postanowiono, że lepiej będzie umocnić Breed’s Hill – niższe wzniesienie, ale bardziej strome i leżące bliżej pozycji Brytyjczyków. Gridley wytyczył boki fortu, a Putnam kazał ludziom kopać. Fort miał być budowlą w kształcie kwadratu o boku 40 metrów z wałami ziemnymi wznoszącymi się na wysokość 3,5 metra nad suchą fosą.
Prescott, który miał dowodzić na Breed’s Hill, kazał swoim ludziom zacząć od umacniania flank fortu. Powstał więc szaniec, kierujący się w stronę rzeki Mystic i wchodzący w las, który otaczały bagna. Po drugiej stronie półwyspu wody Zatoki Bostońskiej znajdowały się zbyt daleko, aby można było zbudować wał schodzący do samej plaży. Prescott wysłał oddział do miejscowości Charlestown. Żołnierze mieli ukryć się w domach i opóźniać natarcie Brytyjczyków. Za lasem po lewej stronie wciąż istniał jednak nieumocniony fragment lądu. Prescott posłał kapitana Thomasa Knowltona z grupą milicjantów z Connecticut w celu zabezpieczenia tego terenu. Okopali się oni za ogrodzeniem kolejowym, które miało kamienną podmurówkę. Poniżej zbocza od strony rzeki Mystic pułkownik John Stark z dwoma pułkami milicji z New Hampshire zbudowali kamienny mur, który biegł przez całą szerokość plaży.
Pracę nad umocnieniami na krótko przerwał ostrzał z dział „Lively”, ale po ustaniu ognia roboty wznowiono. Potem ogień otworzyły wszystkie okręty brytyjskie i działa lądowe stojące po drugiej stronie zatoki. Armaty okrętowe nie były przystosowane do strzelania z bliska do fortów usytuowanych na wierzchołku wzgórza. Większość pocisków wybuchała zbyt nisko. Prace fortyfikacyjne trwały więc nadal. Żołnierz nazwiskiem Asa Pollard zszedł ze wzgórza, aby nabrać wody. Kiedy wracał, jego głowa nagle znikła, a z szyi trysnął gejzer krwi – został trafiony kulą armatnią. Amerykanie ukryli się. Prescott jednak wskoczył na szaniec i chodził po nim tam i z powrotem, nakazując żołnierzom kopać dalej.
Po pewnym czasie zobaczył, że w jego kierunku zmierza jakiś wyelegantowany młody człowiek. Kiedy nieznajomy podszedł bliżej, Prescott poznał dr. Josepha Warrena, przewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa i Kongresu Prowincjonalnego. Warren został właśnie mianowany generałem majorem. Prescott zaproponował, że przekaże mu dowództwo. „Nie przyszedłem tu, żeby dowodzić, ale służyć pod pana rozkazami jako ochotnik z muszkietem” – odparł Warren.
Atak
Tymczasem w kwaterze wojsk brytyjskich Henry Clinton, który urodził się w Nowej Fundlandii, wychował w Nowym Jorku i walczył na europejskich polach bitew, rzucił pomysł wylądowania na Charleston Neck. Przesmyk ten miał zaledwie 30 metrów szerokości, łatwo więc było odciąć siły buntowników, znajdujące się na półwyspie. Gage odburknął, że nie ma sensu bawić się w takie subtelności. Buntownicy uciekną, gdy tylko zaatakują ich prawdziwi żołnierze. Taka ucieczka bardziej podkopie ich morale.
William Howe przeciwstawił się obu pomysłom. Howe był bratem lorda Augustusa Howe’a, wynalazcy i mistrza taktyki lekkiej piechoty. James Wolfe, zdobywca Quebecu, uważał Williama za najodważniejszego i najznakomitszego młodego oficera w armii. Dowodził on natarciem wojsk Wolfe’a podczas bitwy na Równinie Abrahama.
Howe zauważył, że wojska lądujące na bagnistym przesmyku, na którym nie miały żadnej osłony, znajdą się w kleszczach między buntownikami zajmującymi pozycje na wzgórzach od północy i od południa. Przypływy morza pozwalały na lądowanie i ewakuację żołnierzy tylko o określonej porze dnia i tylko w miejscu oddalonym niemal o kilometr od przesmyku. Howe zaproponował więc lądowanie na cyplu Moultona, na wschód od Charlestown, naprzeciwko Breed’s Hill. Ale nie miał to być zwykły atak frontalny. Howe planował, że jeden oddział, pod dowództwem brygadiera Roberta Pigota, wkroczy do Charlestown i pomaszeruje na fort. Nie zaatakuje jednak, ale będzie wiązać siły buntowników, podczas gdy reszta armii zada im druzgocące uderzenie. Howe na czele grenadierów – XVIII-wiecznych oddziałów szturmowych – i kompanii batalionowych zaatakuje wzniesione naprędce umocnienia od strony rzeki Mystic. Jednakże rozstrzygający cios zada lekka piechota, ulubiona formacja Howe’a. Jej żołnierze, wyćwiczeni w bojach i działaniach taktycznych, pobiegną wzdłuż plaży, ukryci pod urwistym zboczem wzgórza, i okrążą flankę przeciwnika. Potem zaatakują buntowników ukrytych za umocnieniami, w tym samym czasie, kiedy grenadierzy i kompanie batalionowe także rozpoczną natarcie.
Po wylądowaniu oddział Pigota dostał się pod ostrzał snajperów Prescotta. Pigot poprosił więc o wsparcie artyleryjskie. Okręty brytyjskie spełniły jego prośbę, strzelając gorącymi pociskami (rozgrzanymi do czerwoności kulami armatnimi) i bombami zapalającymi (pociskami wypełnionymi palącą się mieszaniną smoły i pakuł). Wkrótce wieś ogarnęła pożoga. Pigot okrążył szalejące płomienie i ruszył do góry w kierunku fortu. Tymczasem na prawym skrzydle brytyjskim siły Howe’a w trzech turach zgromadziły się na plaży. „Idę na czele i niech żaden nie waży się mnie wyprzedzić choćby o krok” – ostrzegł żołnierzy. Nie żartował.
Amerykanów, ukrytych za umocnieniami, zdziwiła powolność brytyjskiego natarcia i milczenie dział polowych. Spowodowane to było tym, że Brytyjczycy przedzierali się przez gęstą trawę, kryjącą kamienne murki i rowy, a do 6-funtowych dział polowych dostarczono 12-funtowe pociski.
Tymczasem żołnierze lekkiej piechoty brytyjskiej, niewidoczni zarówno dla Amerykanów, jak i dla głównego korpusu wojsk brytyjskich, posuwali się szybko. Biegli czwórkami przez plażę w kierunku kamiennego muru, który wyglądał na opuszczony. Kolumnę prowadziła lekka kompania walijskich fizylierów. Kiedy Walijczycy byli w odległości 30 metrów od muru, rozległ się ogłuszający huk i w powietrze wzbiła się chmura dymu. Lekka kompania walijskich fizylierów przestała istnieć. Żołnierze lekkiej piechoty, biegnący za Walijczykami, zwolnili na ułamek sekundy, a potem zniżyli bagnety i ruszyli do szarży. Chcieli zdążyć, zanim buntownicy przeładują broń. Przeskoczyli przez ciała towarzyszy broni i wznieśli okrzyk bojowy, a wtedy ugodziła ich druga salwa. Żaden żołnierz nie mógł przeładować tak szybko. Lekka kompania 10. Pułku Piechoty stanęła w miejscu. Nastąpiła trzecia salwa. Cała kolumna lekkiej piechoty rzuciła się do panicznej ucieczki. Za murem John Stark obrzucił groźnym spojrzeniem trzy szeregi swoich milicjantów, poskramiając ich zapędy, aby ścigać nieprzyjaciela lub choćby wiwatować. „Przeładować i czekać” – rzekł krótko. Gdyby czwarta kompania kontynuowała atak, byłoby już po bitwie.
Żołnierze podążający za Howe’em nic o tym wszystkim nie wiedzieli. Grenadierzy, stanowiący pierwszy szereg, podeszli na odległość 80 metrów do pogrążonych w ciszy umocnień, oddali salwę w ich kierunku, po czym ruszyli do ataku. Przebiegli może 30 metrów, kiedy nad wałem ziemnym pojawiły się głowy i lufy muszkietów. Rozległ się ogłuszający trzask, nad umocnieniami podniósł się obłok białego dymu. Howe rozejrzał się wokół. Zamiast równego szeregu zobaczył za sobą małe grupki i pojedynczych żołnierzy. Ci, którzy przeżyli, odpowiedzieli ogniem, ale chybili. Buntownicy wystrzelili znowu. Grenadierzy przerwali atak i zbiegli ze wzgórza. Kompanie batalionowe, idące do ataku, minęły ich, strzelając. Bez żadnego efektu. Buntownicy zaczęli strzelać tak szybko, jak tylko umieli. „Linie buntowników tryskały nieprzerwanym strumieniem ognia – napisał później brytyjski oficer. – Ciągły ostrzał trwał blisko 30 minut”. Howe krzyczał na żołnierzy i wymachiwał szablą, ale jego podwładni uciekli na tyły.
Wojska Pigota po zbliżeniu się do fortu przeżyły to samo. „Generał Burgoyne i ja zobaczyliśmy na lewym skrzydle armii coś, od czego ścierpła nam skóra – napisał Clinton, obserwujący działania z Copp’s Hill w Bostonie. – Krótko mówiąc, atak załamał się”. Clinton zebrał odwody i przewiózł je przez zatokę. Znalazłszy się na drugim brzegu, sformował drugi oddział z rannych zdolnych jeszcze do walki.
Howe nie zamierzał dopuścić, by Clinton ukradł mu zwycięstwo. Wraz z Pigotem przegrupowali siły, łącząc w jedną jednostkę lekką piechotę, grenadierów oraz kompanie batalionowe, i ruszyli do góry kwadrans po odwrocie. Tym razem nie bawiono się w subtelności. Żołnierze przypuścili zwykły atak frontalny na okopanego przeciwnika. W rezultacie zostali zdziesiątkowani i ich natarcie zostało ponownie odparte.
Tymczasem na wzgórzu większość obrońców nie spała ani nie jadła od poprzedniej nocy. Zaczynało im brakować amunicji.
Do trzeciego natarcia Howe ustawił żołnierzy w głębokie kolumny, tak aby nie wystawiać całego szeregu pod ogień nieprzyjaciela. Gdy tylko Brytyjczycy pojawili się w zasięgu strzału, Amerykanie otworzyli ogień. Strzelali, dopóki nie wyczerpała im się amunicja. Niektórzy strzelali kamykami i gwoździami zamiast kul. Brytyjczycy wdarli się do fortu, ale milicyjna zbieranina wcale nie uciekła w popłochu. Odwrót buntowników, napisał Burgoyne, nie miał charakteru „ucieczki, był nawet osłaniany odważnie i umiejętnie”.
Z 1800 Amerykanów broniących fortu 449 zginęło lub zostało rannych. Jednym z nich był dr Joseph Warren, który zginął w ostatnich minutach walki. Straty brytyjskie wyniosły 1060 zabitych lub rannych na ogólną liczbę 2600 żołnierzy. „Drogo okupione zwycięstwo – zauważył Henry Clinton. – Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a byłby z nami koniec”.
Zwycięstwo to nie przyniosło Brytyjczykom żadnych rezultatów, zdobyli wzgórze zupełnie pozbawione znaczenia. Amerykanie natomiast zyskali pewność siebie. Pod Concord przegonili Brytyjczyków dzięki przewadze liczebnej, ale strzelali bardzo niecelnie, przerażeni faktem, że dopuścili się zdrady stanu i wystąpili przeciwko najlepszej armii świata. Pod Bunker Hill stawili czoło przeważającym siłom Brytyjczyków i odpierali ich ataki, dopóki nie skończyła im się amunicja. Gdy Amerykanie postanowili stawić opór, Brytyjczycy znaleźli się w beznadziejnej sytuacji.
Kolonie zajmowały terytorium o powierzchni milionów kilometrów kwadratowych. Ich ludność równała się 1/4 liczby mieszkańców Anglii i Irlandii, poza tym były w dużej mierze samowystarczalne gospodarczo. Nie istniał także najważniejszy ośrodek, choć Filadelfia była drugim największym angielskojęzycznym miastem na świecie. Kolonię amerykańską dzieliły od metropolii setki kilometrów oceanu. Krótko mówiąc, żadne XVIII-wieczne państwo nie było w stanie jej podbić i ujarzmić.