Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

500 zdań polskich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

500 zdań polskich - ebook

A świstak siedzi i zawija je w te sreberka... Bo to zła kobieta była.
Ciemność widzę, ciemność! Jestem za, a nawet przeciw.
Kończ waść! Wstydu oszczędź! Momenty były?
Nic dwa razy się nie zdarza. Pan jest zerem.
Pasta Kiwi but ożywi. Polak potrafi.
Przychodzi baba do lekarza. Sie ma!
Śpiewać każdy może... Wisła pany.
Za czym kolejka ta stoi?
Najbardziej błyskotliwy specjalista od polszczyzny o pięciuset najważniejszych polskich zdaniach. Jerzy Bralczyk nie tylko zebrał najsłynniejsze polskie zdania, ale także stworzył niezwykłą opowieść o polskiej mentalności, która odbija się w tym, jak mówimy na co dzień i od święta.
Są tu literackie cytaty, zdania wielkich Polaków, codzienne powiedzenia, toasty, przekleństwa, zawołania kibiców i hasła reklamowe, które zrobiły zawrotną karierę w języku potocznym. Każde z nich opatrzone brawurowym, ale też wnikliwym komentarzem opowiadającym o genezie i zmiennych losach najsłynniejszych polskich zdań.

„Książka dla szukających pogłębionej wiedzy i spragnionych lektury wartościowej a nienużącej” – profesor Jan Miodek

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1736-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z

Zdania
Jerzy Bralczyk

W tej książce jest pięćset zdań^(), co widać już w tytule. Zdań jest tu rzecz jasna o wiele więcej, ale większość z nich mówi o tych wybranych pięciuset. Te zaś, o których się mówi, to zdania częściej od innych przez Polaków przywoływane, cytowane w różnych okolicznościach, łatwo przez wielu rozpoznawane. Są tu mniej lub bardziej znane zdania wzięte z naszej historii, literatury, kultury popularnej. Są tu powszechnie stosowane powiedzenia i przysłowia, nawet okrzyki, a także bardziej popularne hasła polityczne i reklamowe.

To wybór w pewnej mierze subiektywny, ale wierzę, że dla znacznej części Polaków zrozumiały. Nie wszystkie z dawnych, bliskich mojemu pokoleniu zdań przeszły próbę czasu na tyle, by młodzież, nawet wykształcona, mogła je uznać za trwale w kulturze obecne, wiele z nowszych pewnie nie przejdzie tej próby czasu – ale znalazłem sporo argumentów, by je tutaj zawrzeć.

Są uporządkowane alfabetycznie i skomentowane. Próbuję dociekać przyczyn ich popularności, znajdować inne możliwe ich sensy, zastanawiać się nad ich pięknem i nad ich niedoskonałościami. Nie zawsze te komentarze są ściśle naukowe, bo też mój stosunek do tych zdań jest często bardzo osobisty.

Większość z tych komentarzy zamieszczona była w poprzednich publikacjach. Tutaj są i te, które znalazły się w „Leksykonie zdań polskich”, i te z „Leksykonu nowych zdań polskich”, z książki „Polak potrafi. Przysłowia, hasła i inne polskie zdania osobne”, wreszcie te zebrane w „444 zdaniach polskich”. Ale jest też wiele nowych.

Ten zbiór jest najpełniejszy. Ale ileż jest jeszcze zdań, które uznaliby Państwo za zasługujące na umieszczenie w takim leksykonie!

------------------------------------------------------------------------

Po przeliczeniu okazało się, że zdań jest 501. Każdy z czytelników, któremu jakieś zdanie się nie spodoba i lubi liczby okrągłe, może to jedno wykreślić.W

Wstęp
Jan Miodek

Przygotowałem już w swoim życiu wiele wstępów do najrozmaitszych książek.

Proszę mi jednak wierzyć, że propozycja napisania słów wprowadzających do oddawanego właśnie czytelnikom dzieła profesora Jerzego Bralczyka została przeze mnie przyjęta z wyjątkową radością, ale i odpowiedzialnością. Z radością, bo trudno się oprzeć takiemu uczuciu wobec człowieka cieszącego się moją ogromną sympatią, ugruntowaną długoletnią wspólnotą losu językoznawców medialnych; z odpowiedzialnością, bo darzę go przy tym wielkim szacunkiem naukowym i intelektualnym podziwem, więc rzetelnie chciałbym się wywiązać z postawionego zadania wydawniczego.

Rozwijając zaś ostatnie zdanie, wyznam szczerze, że mówiąc o swoim podziwie dla profesora Bralczyka, mam przede wszystkim na myśli jego wyjątkowe umiejętności natychmiastowego, błyskotliwego komentowania bieżących faktów językowych, i to komentowania ich w bardzo szerokim wymiarze – społecznym, psychologicznym, ogólnokulturowym. To dlatego stał się ten akademicki nauczyciel jednym z największych autorytetów współczesnej Polski, którego prosi się o opinię nie tylko w sprawach ściśle lingwistycznych, ale we wszelkich, zawsze najważniejszych dla naszego kraju. A że dzieli się on swymi uwagami nie w sposób mentorski, przesadnie dydaktyczny, lecz zawsze doprawiony szczyptą humoru, często nawet autoironii, przyjmowany jest w polskich domach z wielką sympatią i z zaufaniem, a to ostatnie jest przecież w przekazie medialnym najważniejsze.

Niniejsze dokonanie profesora Bralczyka jest kwintesencją jego temperamentu badawczego i intelektualnego, jego żywiołu językoznawczo-retorycznego. Oto wziął on pod analityczną lupę i błyskotliwie skomentował najsłynniejsze polskie zdania istniejące w powszechnej świadomości Polaków. Łatwo przez nich rozpoznawalne jako cytaty, z reguły – wprost lub pośrednio – coś o nich mówiące, pochodzące z literatury, z pieśni i piosenek, z historii, czasem zanotowane rzeczywiście jako wypowiedziane przez polityków, uczonych, publicystów, zwykłych obywateli, a czasem wymyślone przez tych, którzy kształtowali naszą historyczną świadomość.

Czytelnik znajdzie też w książce zinterpretowane przez autora przysłowia, hasła oraz w różnym stopniu zrytualizowane powiedzenia i powiedzonka. Większość z nich weszła na stałe do komunikacyjnego obiegu. Niektóre są już najmłodszym generacjom nieznane. Jeszcze inne – jak się pojawiły i zrobiły natychmiastową zawrotną karierę stylistyczną, tak szybko zostały zapomniane. Wszystkie jednak niewątpliwie warto było przywołać, bo wszystkie mają wartość dokumentalną, są świadectwem danej chwili w dziejach Polski.

Pisząc zaś o błyskotliwych komentarzach profesora Bralczyka, dopowiem uściślająco, że są one wzorowymi rozprawkami filologicznymi, potwierdzającymi jego nie tylko współczesne, ale i historycznojęzykowe kompetencje, imponującymi – co już także wcześniej sygnalizowałem – przeogromną erudycją w zakresie kultury, etnografii, socjologii, psychologii, historii. Co najważniejsze zaś – są wspaniałym pobudzeniem do myślenia, do refleksji nad obiegowymi konstrukcjami komunikacyjnymi: dlaczego są one przez nas powtarzane?, jakim okolicznościom i chwytom retorycznym swoją popularność zawdzięczają?, jak nas, Polaków, charakteryzują?

Tak bogate scjentycznie, napisane są przy tym wprawnym, niezwykle lekkim piórem utalentowanego literata, który – tak sądzę – gdyby poszedł w stronę dokonań artystycznych, również osiągnąłby sukces. Z pełną dlatego odpowiedzialnością polecam je zarówno czytelnikom szukającym w nich pogłębionej wiedzy z przywołanych wyżej dyscyplin, jak i spragnionym lektury wartościowej a nienużącej, tej do poduszki czy na urlop wypoczynkowy.

By dać próbkę możliwości profesora Bralczyka w tym zakresie, przywołam fragmenty kilku z nich – i tych dotyczących skrzydlatych słów funkcjonujących w codziennym obiegu językowym od stuleci, i tych najmłodszych.

Oto na przykład „Koń jaki jest, każdy widzi” – słynne zdanie z „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego (1700–1763) – i puentujący komentarz warszawskiego językoznawcy: „Wszyscy wiemy, jaki jest koń. Ale dobrze można powiedzieć, metatekstowo (czyli tekstem o tekście), zamiast tego, jaki jest, właśnie to, że wszyscy wiedzą, jaki jest. I że nie trzeba przez to pisać, jaki jest. I nawet nie trzeba pisać, że nie trzeba tego pisać”.

Wychwytujemy z niego jeszcze jedną cechę pisarstwa Jerzego Bralczyka, a mianowicie humor językowy, kapitalną umiejętność bawienia się słowem, gry słowem.

A teraz „Życie jest nowelą” – popularny fragment piosenki Jacka Cygana wykonywanej przez Ryszarda Rynkowskiego, rozpoczynającej każdy odcinek telewizyjnego serialu „Klan”: „Piosenki rozpoczynające seriale są często absurdalne. Z tej, tak często słuchanej, dowiadujemy się między innymi, że życie jest nowelą, która wciąga jak rzeka i której nigdy nie mam dosyć. Jeżeli coś mnie wciąga jak rzeka, to ja mam tego dosyć bardzo szybko”.

I na koniec – „Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość” z „Kwiatów polskich” Juliana Tuwima (1894–1954). Pisze profesor Bralczyk: „Słowa czasem wymagają obrony, zwłaszcza gdy są nadużywane. Tak bywa z nazwami wartości, takimi jak »wolność«, »prawda« czy »piękno«. Używa się ich instrumentalnie, nagina ich znaczenia, manipuluje się ludźmi za ich pośrednictwem.

Czasem wystarczy do słowa dodać przymiotnik »prawdziwy«, żeby je zmienić w coś dziwacznego. Co to jest »prawdziwa demokracja«? Albo »prawdziwa miłość«? (...)

Bardzo bym chciał, żeby prawo było prawem, a sprawiedliwość sprawiedliwością. Ale znowu nie chciałbym, żeby ktokolwiek, ja też, mógł tak sobie powiedzieć, że te słowa mają znaczyć to, co znaczą. Węszę w tym pewną uzurpację, choć czasem może to tylko naiwność”.

Myślę, że to nie naiwność, lecz mądrość i ostrożność w formułowaniu sądów o świecie, cechujące umysły najtęższe – od Sokratesa (jego słynne „wiem, że nic nie wiem”) po Szymborską (sprowadzający się do słów Sokratesa główny wątek jej przemówienia po otrzymaniu Literackiej Nagrody Nobla).

Zapraszam gorąco do myślenia razem z Jerzym Bralczykiem. Zapewniam, że to proces wyjątkowo atrakcyjny i wzbogacający intelektualnie!1

A bodaj cię!
Przekleństwo

Bodajeś sczezł! Bodaj cię święta ziemia nie nosiła! Bodaj cię pokręciło! A bodaj ci nóżka spuchła!

To ostatnie to Łatka w „Dożywociu” Fredry, reszta nasza, wspólna. I wiele innych. Tak życzymy tym, którym źle życzymy. Czyli: złorzeczymy. Mówimy wtedy złe rzeczy, niekoniecznie od razu z prawdziwym, szczerym życzeniem, żeby się tak właśnie spełniły. Ale jak powiemy, to nam ulży. Będziemy mniej źli, także na tych, do których tak mówimy.

Na początku takich formuł, których magiczność dziś ogranicza się do psychologicznego mechanizmu odreagowania, a kiedyś mogła być przedmiotem wiary, pojawiać się może życzeniowe „żeby”, które w podstawowej funkcji, jako spójnik, zaczyna zdanie podrzędne, zwykle celowe. Robię coś, żeby to coś innego było albo żeby czegoś nie było. W takim celu. Mówię też często po to, żeby coś. Czasem nawet to mówię. Bywa, że to cel sam w sobie, wtedy robię coś tak, żeby robić; mówię tak tylko, żeby mówić. A kiedy przed „żeby” nic nie stawiam, może dać ono początek takiemu przeklinającemu zaklęciu czy zaklinającemu przekleństwu. I tu nie może być zastąpione przez żadne książkowe „aby” czy „by”. Co innego w dobrych życzeniach, jak „aby nam się”.

Ale możemy też zaczynać od bardziej staropolskiego „bodaj”. I ono ma również inne funkcje, bodaj czy nie kilka: taką właśnie przypuszczającą, jak parę wyrazów temu, taką, co ogranicza, podobnie do „przynajmniej”... Ale ta życząca jest pierwotna, podstawowa. „Bodaj” wzięło się oczywiście z przywoływania Boga, to Bóg miał coś dać. Dzisiejszy rozkaźnik, prawda, że wielofunkcyjny, bo i do próśb, i do rad, i do pozwoleń oprócz rozkazów się odnoszący, kiedyś bywał życzeniowy i mógł się do drugoosobowo Boga stosować, zaklinanego, żeby coś nam dał. „Bóg daj!” – prosiliśmy, życząc sobie, żeby Bóg dał.

A innym, tym, co nas, powiedzmy, zdenerwowali, bodaj dał co złego. Bodaj im noga spuchła, co dolegliwością jest sporą, więc Łatka łagodzi to życzenie zdrabnianiem tej nogi do nóżki. Bodaj ich nie nosiła ziemia, nazwana tu dla wytłumaczenia tego życzenia świętą, przez co jasne jest, że stąpając po niej swymi niegodnymi nogami, profanują ją. Bodaj sczeźli, czyli znikli, przy czym bodaj czy niejedyne to względnie żywe zastosowanie tego archaicznego czasownika, a też i osobliwego połączenia życzącej partykuły z osobową czasownikową końcówką „-eś”. Bodaj ich pokręciło, co rozumieć można jako związane z różnymi zsyłanymi przecież przypadłościami, zarówno fizycznymi, w rodzaju tańca świętego Wita, czy, banalniej, reumatyzmu, jak i psychicznymi, dającymi różne pokręcenia umysłowe.

Ale to przecież nie na serio, a czasem nawet wręcz żartobliwie. I mówimy tak nawet wtedy, kiedy się wcale nie gniewamy, tak sobie, dla żartu.

No, powiedzmy, półżartu.

2

A kysz, zgiń przepadnij!
Zaklęcie

Każda z części tego zaklęcia może występować osobno, ale zwykle, gdy ma to być zaklęcie skuteczne, wezwaniu do zginięcia towarzyszy apel o przepadnięcie i odwrotnie. I pojawia się tajemnicze „kysz”. Możemy adresować te okrzyki a to do siły nieczystej, z którą najmniej chcemy mieć do czynienia, a to do ducha jakiegoś, a to, czasem, do myśli własnych czy do innych natrętnych postaci, spraw i rzeczy. Ale bywa bez adresu. Już tam wiedzą, do kogo to.

Najciekawsze jest, rzecz jasna, „kysz”, dość obce zwyczajom fonetycznym polszczyzny, w której bardzo rzadko po „k” występuje „y” (podobnie zresztą jak „e”). Samo „kysz” ma, jak się zdaje, właśnie funkcję wynikającą poniekąd z fonetyki, jest dźwiękiem jakoby nadającym się do płoszenia. Może przypominać dźwięk szybkiego znikania, czmychania powiedzmy. Takiego czegoś, co da się opisać jako czmychu-czmychu.

„Kysz” samo nie występuje, musi je poprzedzać „a”. Takie „a” pojawia się też przy innych płoszeniach i przeganianiach: „a sio!” wołamy do ptactwa, którego chcemy się pozbyć, „a pódziesz!” zwracamy się do psa, tak skracając czas przyszły czasownika odchodzenia, „a psik!” psikamy na kota, najczęściej bezskutecznie. Ale „sio”, „pódziesz” i „psik” mogą być bez „a”. „Kysz” nie.

Często nie ograniczamy się do jednego „a kysz!”, podwajając je, przy czym czerpiemy chyba ten wzorzec z drugiej części „Dziadów”, gdzie zresztą „a kysz!” rymowało się nieco ryzykownie ze „święty krzyż”. Być może powinniśmy wezwanie to potrajać, bo co trzykroć mówione, jest skuteczniejsze. W „Dziadach” także się miejscami potraja, tam płoszenia duchów i widm akurat jest dosyć sporo.

Wezwanie do tego, żeby to zginęło i przepadło, wydaje się daremne. Czy po to nam się coś ukazuje, żeby na prośbę zniknąć, i to na tak naiwnie dosłowną prośbę? A jednak czujemy, że w „zgiń przepadnij” wypowiedzianym tak właśnie, łącznie, bez przecinka intonacyjnego, jest coś tajemniczego, co skłoni nieczystą siłę do ustąpienia. Zwłaszcza oczywiście, gdy dodamy to, trochę zabawne w izolacji, ale zapewne uzasadnione magicznie płoszenie kyszem.

Czy zginąć to to samo, co przepaść? Jasne, „przepaść” może być też groźnym rzeczownikiem, co może wpływać na skojarzenia, ale nie o to tu chodzi. „Zginąć” ma w stosunku do ludzi dwa odniesienia: zgubić się nie do odnalezienia i gwałtownie stracić życie. „Przepaść” ma to pierwsze znaczenie, czasem bywają tak też metaforyzowane różne stopnie porażek i klęsk. Tu oczywiście chodzi o jedno znaczenie, wspólne dla obu rozkaźników: żebyśmy tego nie widzieli. Żeby znikło, czy zniknęło, wszystko jedno, żeby się zgubiło, usunęło. Żeby tego nie było dla nas. Bo że w ogóle jest, to jest i zapewne będzie.

Trochę to dziwne: jak ono ma przepaść? Czy ja mógłbym przepaść? Ja miałbym się nie odnaleźć? Siebie?

Ono ma przepaść, ale relacyjnie. To mnie ma przepaść i zginąć. A kysz.

3

A mnie się marzy kurna chata
Jan Kaczmarek, kabaret Elita

A. Zwykle ten czasem łączący, często zestawiający, a bywa, że i przeciwstawny spójnik występuje w drugiej części tego, co mówimy. Jan myśli, a Piotr czyta. Jan myśli, a Piotr mówi. Jan myśli, a Piotr nie myśli. A tu nie. To znaczy, owszem, coś tam było przed tym refrenem piosenki, coś, z czym zestawiane jest to moje osobliwe marzenie. Ale w cytacie mogę dawać to od razu, bez zapowiedzi. Ni stąd, ni zowąd. Albo po czymkolwiek, byle z pewnym koniecznym tu rozmarzeniem, które może być sprowokowane wszystkim albo zgoła i niczym. A tak sobie.

Przy tym „a” dobrze pasuje zaimek pierwszej osoby. „Pan tu, panie Pogorzelski, to i tamto (tu były umieszczone różne opisy czynności), a ja gorę!” – wołał upiór ze starego opowiadania, i wtedy chodziło o jakąś podstawową niesprawiedliwość losu. Zdarza się nam myśleć, że wszystkim się udaje, a mnie nie. Inni to ho, ho, a ja nic. Zresztą, jak pisał Kochanowski, niech drudzy za łby chodzą, a ja się dziwuję. Inni są, jacy są, a mnie – marzy się kurna chata.

Z historii pamiętamy, na czym polegała kurność chaty, ale tu... No jasne, wiemy, skąd to określenie rodzaju chaty wzięło się tutaj. Nie dziwilibyśmy się nawet przecinkom, które by ten rzadki przymiotnik otaczały, czyniąc zeń wyraźniej zupełnie częsty niby-rzeczownik, zastępnik innego niby-rzeczownika, a w istocie wykrzyknika. Tak to, kurna, jest. Tak się mówi na północy, na południu raczej „kuźwa”, ale ona już nie może żadnego przymiotnika udawać.

Kiedy ktoś nazbyt potocznie powie: „a mnie się marzy, kurna, chata”, pomyślimy o kimś, kto poszukuje lokalu, niekoniecznie zresztą do mieszkania. Dziś wprawdzie „chata” jest nazwą mieszkania raczej dla trochę starszego pokolenia, ale jeszcze funkcjonuje. Dziwimy się wprawdzie tym dwóm prostym słowom w kontekście podniosłego marzenia, ale może być. A z drugiej strony...

W tej „kurnej chacie” coś jest. Mniejsza o kontekst piosenki, ja mam ochotę tego cytatu używać raczej wtedy, gdy myślę o bezpretensjonalnej przaśności, gdy chcę dać odpór dążeniom, tendencjom i modom, a zwłaszcza obowiązującemu postępowi. Świat, owszem, idzie do przodu, a mnie się marzy kurna chata. Prosta, bez tych tam różnych, lepianka zgoła. Wsio taki żal...

Nie jest tak zresztą, żebym o tym marzył sam z siebie, aktywnie, świadomie i z programem. Nie, tu to ona mnie się marzy, ja marzeniu ulegam. Takie marzenie jest nieco mniej realne. O ile „o czym ty marzysz...” może być rozwiewaniem naszych marzeń, to „co ci się marzy...” jest wręcz ich likwidacją. Marzyć mi jeszcze wolno, czasem nawet jeszcze do tego zachęcają, ale niech mi się raczej nie marzy, że... Albo coś. Lepiej niech mi się nic nie marzy.

Kiedy coś mi się marzy, choćby i chata, to jej sprawa. Ja jestem w celowniku, mnie się coś dzieje, a chata jest w mianowniku, ona jest podmiotem, to ona coś robi, jest aktywna.

A ja, cóż, podporządkowuję się. A mnie się marzy. Chata. Kurna...

4

A może byśmy tak, najmilsza, wpadli na dzień do Tomaszowa?
Julian Tuwim (1894 – 1953) „Siódma jesień” (1922)

Tuwim napisał nie „najmilsza”, tylko „jedyna”. Kiedy niemal pół wieku potem śpiewała to Ewa Demarczyk, oczywiście zmieniony był rodzaj gramatyczny, z żeńskiego na męski. A także absolutywność ustąpiła miejsca superlatywności, czyli „jedyność” – „najmilszości”. Trochę pewnie z tych samych powodów, a trochę dlatego, że do melodii „jedyny” też mniej by pasowało. I śpiewała o „najmilszym”. Później wrócił rodzaj żeński, bo słowa się po części od melodii i w ogóle od piosenki oderwały i funkcjonują jako poetycki cytat. Choć, oczywiście, piosence zawdzięczają popularność.

„A może by tak?”. „A gdyby tak?”. Tak sformułowana propozycja nie jest szczególnie wiążąca ani obligująca, można ją odrzucić, a i sam proponujący może zaraz zmienić zdanie. To tylko taki luźny pomysł. Nie może on dotyczyć niczego poważnego, wielkiego. Ot, tak sobie wpaść by gdzieś można, ale można by i nie wpadać. Wpaść na krótko, na dzień najwyżej. „Może” – daje tu hipotetyczność, „a” i „tak” – nagłość, spontaniczność, poczucie, że to tak ni z tego, ni z owego, a „by” – warunkowość. Wszystkie te osłabienia raczej czujemy, niż świadomie odbieramy, zresztą też półintuicyjnie są proponowane. A może by tak...

Tak się nie możemy wybierać, wyjeżdżać. Tak bez planu możemy co najwyżej wpadać, a raczej raz wpaść. Te czasowniki, pierwotnie oznaczające dość nagły ruch w dół połączony z przypadkowością, mogą metaforycznie opisywać sytuacje skrajnie niepożądane. Wpadki. Kiedy nie mówimy, gdzie wpadliśmy, tylko że wpadliśmy, to oznacza, że wpadliśmy naprawdę. Trudno wypaść z takiego miejsca, do którego się wpadło, trudno się nawet wydostać. Długo to wpadnięcie potrwa.

Ale wpaść czy wpadać możemy też właśnie, gdy celowo, na bardzo krótko. Nawet „jak po ogień” – i wtedy jak z ogniem wypaść. Czy wypadać. Kiedy do kogoś tak wpadamy, to bez uprzedzenia, bez zaproszenia często, tylko tak, żeby się na chwilę zobaczyć i zaraz pożegnać.

Podobnie z miejscami, do których się wpada, głównie z miejscowościami. Tutaj Tomaszów jest symbolem miejsca, z którym łączą nas wspomnienia, a wpadnięcie do niego pewnie pozwoli na ich zaktualizowanie. Ale takich sentymentalnych wypraw lepiej nie planować, dobrze, gdy tak sobie przyjdzie nam do głowy, że można by tak wpaść tam na jakiś dzień.

Słowa są skierowane do „jedynej” albo do „najmilszej”. Takie luźne pomysły przychodzą nam czasem do głowy. A jeśli przy okazji, kiedy właśnie pomyślimy sobie, że może byśmy tak gdzieś wpadli, i kiedy zaproponujemy to komuś bliskiemu, przypomni nam się ten miły stopień najwyższy przymiotnika „miły” lub ten dziwny zaimkowo–liczebnikowy przymiotnik oznaczający wyjątkowość – to chyba będzie bardzo dobrze.

Może byśmy czasem tak zaproponowali...

5

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają
Mikołaj Rej (1505–1569) „Do tego, co czytał” (1562)

Trochę dziwny tytuł utworu: „Do tego, co czytał”. Skoro czytał, po co ma czytać znowu? Wolę inny tytuł, także Reja: „Do tego, co to będzie czedł”. Czyli: czytał. Dość z kolei oczywisty, ale przez to zawsze trafny. Ale w tym skierowanym do tego, co to już czytał, jest jedno z najważniejszych polskich zdań, z dumą przez Polaków przez wieki powtarzane. Dziś także często przypominane tym, którzy obcymi słowy zachwaszczają piękną polską mowę.

I takąż dumę Rejowi przypisujemy. Wiedział on, iż (wolę „że”, ale Rej pisał „iż”, uprawomocniając dzisiejszą pretensjonalną modę) mamy swój język. Wiedział lepiej od innych, skoro jako ojciec literatury polskiej sam go tworzył.

Kiedy mówimy, że coś jest, pokazujemy tym samym, że uważamy to za nieoczywiste. Inaczej przecież byśmy nie mówili. Gdy w rozmowie po polsku prowadzonej powiem rozmówcy nagle „o, mówi Pan po polsku”, to się zdziwi, albo nawet obrazi, przypisując mi słusznie, że do tej pory nie uważałem tego za zrozumiałe samo przez się.

Mamy swój język i uważamy za stosowne o tym poinformować. Polacy niniejszym informują, że mają swój język. Niemal tak, jak dziś informujemy o nowym adresie internetowym. Informuje się o tym postronne narody, żeby wiedziały. Pewnie zatem do tej pory nie wiedziały. Nasuwa się przykra myśl, czy przypadkiem to nie przede wszystkim właśnie ze względu na opinię narodów dobrze jest mieć własny język.

I jeszcze do tego te gęsi. Rejowi oczywiście nie chodziło o to, że nie jesteśmy gęsiami, choć gdy na tym właśnie słowie cytat kończymy, co wielu się zdarza, takie tylko znaczenie można w nim widzieć. Chodziło mu o to, że nasz język nie jest językiem gęsim, że nie mówimy jak gęsi, po gęsiemu. A komuż się tak zdawać mogło? Czyżby polszczyzna przypominała gęganie? Często właśnie do gęsich dźwięków porównuje się mówienie niezrozumiałe, a też i prostackie, i bełkotliwe, i głupie zgoła.

A i same gęsi, choć wiedzieliśmy, że Rzym ocaliły, nie jawiły się nam nigdy jako ptaki inteligentne, którymi w rzeczywistości podobno są. Mówimy o głupich gęsiach i gąskach, narażając się przez to paniom, które gąsiorami mężczyzn ze względu na absurdalność tego porównania nie mogą nazywać. Tylko Iwan Iwanowicz mógł u Gogola tak nazwać Iwana Nikiforowicza, albo zresztą odwrotnie. Uważamy też, że gęsi mają też ograniczone możliwości konwersacyjne, zwłaszcza z prosiętami.

Zatem niech inni wiedzą, że Polacy to nie byle co, że sroce spod ogona nie wypadli, że nie mówią po gęsiemu. Zwłaszcza niech wiedzą postronni narodowie, na których opinii zależy nam najbardziej. Niech sobie nie myślą. A nam będzie przez to łatwiej, gdy z uzasadnioną dumą będziemy mówili po polsku, którym to przecież językiem, zdaniem wielu polskich dawnych filologów amatorów, mówili Adam z Ewą.

6

A świstak siedzi i zawija je w te sreberka...
Reklama

Ten gość z reklamy, co tak mówił, sam to widział. Ale my też, razem z nim. W tym bajkowym świecie różne zwierzęta wspólnie robiły czekoladę. Mało tego, pakowały ją i pewnie dystrybuowały. Rzeczywiście, siedział świstak (jeśli to był świstak, a nie na przykład suseł, bo to przeciętnemu mieszczuchowi może się mylić) i zawijał. Czekoladę w sreberka. A potem ten, co to widział, opowiadał to, przejęty, znajomym, a oni nie wierzyli. Tak bardzo nie wierzyli, że mieli go za nienormalnego. Gdyby był normalny, pewnie by protestowali, a tak nie chcą pomylonego drażnić i przytakują. Tak, taak, o-czy-wiś-cie...

I tak się zdarzyło, że ten cytat z reklamy zaczął być używany do wyrażania wątpliwości. Różne były cytatowe ironie wskazujące na nieprawdy. Historycznie erudycyjne „kiedy Kara Mustafa, wielki wódz Krzyżaków...” wskazywało na pomieszanie z poplątaniem, którego dopuścił się szanowny polemista. Swojsko-rodzinne „baj, baju, będziesz w raju” dość poczciwie pokazywało, że nie wierzymy także dość poczciwym czyimś bajaniom. Ludowe „stryj mu byli ciotka, a rodzony kowal” przypisywało rozmówcy niedostatki w umiejętności sprawnego kategoryzowania bytów tego świata. „Świstak” mówi o podstawowej niewiarygodności opowieści.

W początkowej relacji „a świstak siedzi...” jest kolejnym elementem wyliczenia zestawiającego opisy różnych dziwnych produkcyjnych aktywności zwierzęcych. Jedno zwierzę to, drugie tamto, a świstak... W cytatach jest nieco inaczej. Tutaj świstak pojawia się jako reakcja niewiary. Ktoś o czymś opowiada, a ja nie wierzę. Mogę powiedzieć, że nie wierzę, mogę się ironicznie uśmiechnąć albo inaczej dać wyraz, że to, co słyszę, nie jest dla mnie godne wiary lub wręcz śmieszne. Ale mogę powiedzieć o świstaku.

W takiej ripoście ważne są dwie rzeczy. Jedna logiczna, druga społeczna. Po pierwsze, zestawienie wypowiedzi pretendującej do roli rzetelnego opisu z ewidentnym nonsensem za pomocą koniunkcyjno-przeciwstawnego „a” ma czynić nonsens z tej wypowiedzi. Kiedyś mówiło się, że jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to ja jestem cesarz chiński – trafnie wyprowadzając nieprawdziwy wniosek z nieprawdziwej przesłanki. Przy czym wiadome było, że z nieprawdziwej przesłanki i prawdziwy wniosek może wypływać, tylko z prawdziwej nieprawdziwy nie może. Tutaj logiczna zawiłość towarzysząca pewnej dosłowności ustępuje przed zestawieniem z nonsensem, którym to nonsensem nieco eliptycznie „zaraża” się inne zdanie. Tak, to prawda, a świstak siedzi... Czytaj: to taka sama prawda jak to, że świstak siedzi...

Po drugie, tak podważać wiarygodność można mniej boleśnie. Nawiązując do wspólnie znanego cytatu, wskazujemy na komunikacyjne porozumienie z tym, komu nie wierzymy, być może na to, że to wszystko może być odczytane jako koleżeńskie żarty...

I nie zapominajmy, że świstak naprawdę siedział i zawijał.

7

A tu pospolitość skrzeczy
Stanisław Wyspiański (1869–1907) „Wesele” (1901)

Duch się rwie do wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy. Powtarza się tę konstatację często, zazwyczaj zmieniając „pospolitość” na „rzeczywistość”. Znaczenie jest proste i atrakcyjne. Chciałoby się wiele zrobić, myśli się o wielkich rzeczach, ale ta rzeczywistość... Ogranicza nas i tyle. Żeby nie ona...

W tym sensie zmiana pospolitej pospolitości, która jest oczywiście przeszkodą, ale tylko przez to, że spłaszcza to, co wzniosłe, i nie pozwala duchowi osiągnąć wyżyn, na wszechogarniającą rzeczywistość, która nie daje się do naszych zamiarów dostosować, jest naturalne, bo nam też dodaje wartości. Dzięki temu możemy powiedzieć, że chcemy jak najlepiej, a że wychodzi jak zazwyczaj, to już nie nasza wina.

Zaczyna się ten cytat tak, żeby można go było z czymś połączyć. To „a tu” jest wyraźnie konfrontacyjne, zwykle pokazuje niezgodność zamysłów z okolicznościami i realizacjami. „Chciałem coś zrobić, a tu...”. I, oczywiście, nie zrobiłem. „Właśnie chciałem wyjść, a tu telefon”. I nic z tego. Do tego „tu” dobrze pasuje „masz”, które tu jest skierowane akurat do samego siebie, że niby mam, co chciałem. Oczywiście ironicznie, bo nie chciałem. „Zabierałem się do pracy, a tu masz!”. Gdyby nie to, co to „masz”, mógłbym popracować.

Mam wielkie plany, a tu rzeczywistość przeszkadza. Trochę to dziwne wytłumaczenie, bo pokazuje nas jako idealistów nieliczących się z realiami, ale przecież naprawdę pokazuje nie rzeczywistość w ogóle, ale tę naszą rzeczywistość, tę przaśną i pospolitą właśnie. Takie są, niestety, nasze, proszę państwa, realia, i już. Musimy się z nimi liczyć.

Ta rzeczywistość (u Wyspiańskiego pospolitość) skrzeczy. To wyjątkowo niemiły dźwięk, przy tym wydawany przez istoty żywe. Skrzeczące ptactwo nie budzi naszej sympatii, zwierzę skrzeczy raczej z bólu i przerażenia, a gdy mówimy, że skrzeczy człowiek, to albo naprawdę bardzo nie lubimy jego głosu, albo myślimy o tym człowieku jak najgorzej. Taki skrzek jest właściwie tak niemiły, że czujemy do niego odrazę. Do niego i do tego, kto go wydaje. Skrzeczą ci, którzy czegoś od nas chcą, którzy nas krytykują i w ogóle przeszkadzają. Skrzek dobiega gdzieś z dołu, jest płaski i przyziemny, jak pospolitość. Nawet bardziej jeszcze.

To wszystko dotyczy już dziś niemal wyłącznie rzeczywistości. Cytat ten przywołują artyści niemogący się rozwinąć, politycy, którym inni politycy przeszkadzają, ci, od których wiele zależy, ale którzy sami swoje niepowodzenia kładą na karb rzeczywistości. Ta skrzecząca, niemiła rzeczywistość staje się ich przeciwnikiem. I są wobec niej, niestety, oczywiście, bez szans.

Pospolitość czasem się jeszcze pojawia, ale jako przeciwnik, któremu musimy ulec, nie jest specjalnie atrakcyjna. Ona też nas otacza, mówiąc o niej, opisujemy także rzeczywistość, możemy nią nazywać to, czego nie akceptujemy, ale to byłoby zbyt pospolite. Wolimy ulegać rzeczywistości.

8

Aaa, kotki dwa, szare, bure obydwa
Ludowa kołysanka

Początkowe aaa może być uzasadnione tylko chęcią wprowadzenia kołysankowego rytmu. A-a-a, z akcentem na trzecim „a”. Anapest, czyli rytm właściwy trzysylabowcom z akcentem na sylabie trzeciej, ma kilka funkcji. W starożytnej Grecji tak właśnie bębniści walili w bębny, pobudzając piechotę do żwawego marszu. Ta-ta-tam, ta-ta-tam, ta-ta-tam. Tak wykorzystuje ten rytm dzisiejsza reklama, w sloganach i nazwach akcentując trzecią sylabę, czy to w „Ociec prać”, czy w „Pepsi pij”, w „Er-em-ef” i w „Radio Zet”.

Ale anapest, gdy cichy i wolny, może nie pobudzać, lecz usypiać. A-a-a... kot-ki-dwa... W wielu kołysankach tak jest, np. u Brahmsa. W „Lulajże Jezuniu” akcent jest inny, ale przedłużając ostatnie sylaby słów, ten sam efekt osiągamy.

A w polszczyźnie skąpo w anapesty, bo wyrazy amfibrachicznie na drugą od końca akcentujemy, i dla uzyskania anapestu musimy zestawiać dwa słowa, a to drugie krótkie, jednosylabowe, da też w wierszu męski rym.

Do usypiania takie a-a-a nadaje się jak najbardziej. Już drugie „a” wprowadza akcent nadmiernego spokoju, jak gdybyśmy zobaczyli Czatyrdah („To Czatyrdah! Aa!”), trzecie, zwłaszcza trochę mocniejsze i przedłużone, może dodawać pierwiastek nudy. I mamy dalej uniwersalne kotki, w magicznej liczbie dwu, które tej nudy nie rozpraszają, wręcz przeciwnie...

Kołysanka ma dalszy ciąg, ale tak jakby go nie miała, bo dziecko i tak powinno zaraz po pierwszych kotkach usnąć. To właściwie wszystko jedno, bo nic przecież dziać się nie powinno i nie może. Mowa tam o kotkach, które nie będą robiły nic innego, poza bawieniem dziecka. Osobliwe to zresztą bawienie, które nie polega wcale na rozbawianiu, czyli dostarczaniu rozrywki. Wręcz przeciwnie – mamy pewność, że chodzi tu o takie kocie zachowanie, które ma doprowadzić do rychłego zaśnięcia.

Ciekawe, że nie ma jasności co do koloru tych kotków. Najbardziej rozpowszechniona lekcja tekstu sugeruje, że nie jest tak (co mogłoby być od biedy logiczne), że każdy z kotków jest trochę szary, trochę bury – tak by było, gdyby były obydwa szaro-bure. Nie, one są obydwa szare i obydwa bure zarazem. W świetle innych ludowych tekstów, w których te dwa kolory odróżnia się wyraźnie, to raczej dziwi. Wskazuje też na to, że to właściwie też wszystko jedno, bo i tak dziecko ma spać, i o to chodzi. Może szare, może bure, może i szare, i bure...

Ogólne treściowe zaniechanie potęgowane jest przez wyjątkową bezpretensjonalność rymów piosenki. Jeśli „dwa” rymuje się z „obydwa”, to już naprawdę wszystko jedno...

A jednak jest to wzorzec polskiej kołysanki. Znamy i inne, ale ta przychodzi na myśl najpierw. Jest w niej coś spokojnie pierwotnego, jakiś dziecinny spokój (choć to sprzeczność przecież), jakaś rozlewność... Kojarzy się z kołysaniem, zasypianiem... Dobranoc...

9

Aby nam się!
Życzenie

Może to być toast, może podnoszący ducha okrzyk, może pożegnalna formuła. Ważne, że silnie zaznacza wspólnotę i życzeniowość. To o nas chodzi, wszystkich i razem, i chcemy dla siebie...

No właśnie, czego chcemy? Mówi się to pojedynczo, ale niejako w imieniu tych, do których się mówi. Ma być dla nas dobrze. Ale każda konkretyzacja może prowadzić do nadmiernego uszczegółowienia. Chodzi o to zapewne, żeby nam się powodziło, czyli dobrze wiodło, wiodło po prostu. Się. Nie w tym rzecz, że coś mamy w tym celu robić, pewnie, że będziemy, ale w tej sferze, która od nas zależy, i tak damy sobie radę. Tu zaś mamy na myśli okoliczności, warunki, a także to, co nazywamy losem, fortuną, szczęściem. To, co od nas niezależne, a co tak się liczy.

To nas właśnie ma to spotkać, to nam się zdarzyć. Jak się zdarzy, to znaczy, że się nam darzy. Dostajemy takie dary od świata, od przeznaczenia, wyższych sił. My jesteśmy w celowniku, „nam”, w przypadku, o którym mówi się w gramatyce, że jest konkretny i wyraża beneficjanta, czyli tego, który coś dostaje. Tu – pod każdym względem, bo etymologicznie i pozagramatycznie beneficjant to ktoś, kto dobre rzeczy otrzymuje.

Same tylko dobre rzeczy, które można na różne sposoby pięknie określać. Ale lepiej nazw nie używać. Lepiej już ogólnie życzyć szczęścia, życzyć, żeby nam się darzyło, wiodło. I tak często robimy. Możemy jednak pomyśleć, że i takim ogólnym nazwaniem łatwo jest zapeszyć, bo przecież wiadomo, że los bywa złośliwy i przewrotny. I może sprawić, że będzie na odwrót.

Więc najlepiej, zamiast używać słów, otworzyć miejsce dla myśli. Takie językowe zaprogramowanie nie dopuści złej myśli, nikt nie wpadnie na jakieś niepokojące uzupełnienie. Prawdę powiedziawszy, pewnie na nic nie wpadnie, bo po pierwsze, ta wstępna formuła jest już tak dobrze rozpoznawana, że wydaje się wystarczająca, po drugie, i tak czujemy, że uczestniczymy w rytuale, a to życzenie jest po prostu konwencjonalne.

Konwencjonalne, ale nie do końca. Taka elipsa, ten brak określenia tego, co „się”, zostawienie tego dziwnego, zupełnie niesamodzielnego zaimka samego na końcu to aposjopeza. Czyli retoryczne urwanie zdania, co powinno pobudzić aktywność myślową, a może i werbalną słuchaczy, które prowokuje językowe uzupełnienie. Tu wprawdzie – o coś nieokreślonego, ale jednak. Nam się...

I może to pochodzi właśnie z naruszenia konwencji, z celowej zmiany formuły, z pozostawienia jej niepełną, otwartą, czego formuły tak nie lubią. Zdeformułowania jej, zdeformowania, uoryginalnienia. Takie operacje najpierw mają zwiększać porozumienie, bo poruszają niecodziennością, potem, często powtarzane jako atrakcyjne, stają się niestety modne, nadużywane i banalnie pretensjonalne. Ale z „aby nam się” to się na razie nie stało.

Może dlatego, że dobrze i bezpiecznie życzy nam tego, co najlepsze.

10

Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej
Hasło propagandowe, z przemówienia Edwarda Gierka (1971)

W przemówieniu pierwszego sekretarza znalazło się długie zdanie: „Aby Polska rosła w siłę, a życie jej obywateli było bardziej dostatnie”. Nawet jak na materiał na cytat, nie mówiąc o sloganie, rozwlekłe i mdłe. I banalne do tego.

A jednak. Dla wielu to zdanie, po pewnej przeróbce, stało się kwintesencją propagandy PRL. Pewnie, trzeba było „obywateli” zmienić w „ludzi”, z rzeczownikowego „życia” przejść do osobowego czasownika „żyli”, co z kolei pociągnęło zmianę przymiotnika w przysłówek, ułatwiając proste stopniowanie: „dostatniejsze” byłoby trudniejsze do przyjęcia niż „dostatniej”.

Slogan jako gatunek, wśród różnych ciekawych przypisywanych mu, ale nieobowiązujących, cech ma także niepełność struktury. Ten zaczyna się od „aby”, stanowiąc zdanie (w istocie dwa zdania) podrzędne, celowe, ale bez zdania nadrzędnego. Nie wiemy, co „aby”.

I bardzo dobrze. Otwierają się w ten sposób różne możliwości. Może chcemy, aby. Może trzeba się starać, aby. Może dążymy do tego wszyscy, aby. A może jeszcze coś innego. Tu mamy celowość czystą, niezmąconą niepotrzebnym konkretem. Po prostu aby i już. Była to jedna z ulubionych konstrukcji sloganowych w tamtej propagandzie, choć funkcjonalna i w innych odniesieniach, bo, żeby daleko nie szukać, refren popularnej piosenki „żeby Polska była Polską” też był powtarzany bez szczegółowego przypominania, co kto w tym celu robił. I przypomnijmy jeszcze popularnie skrótowo uogólnione życzenia w miłych sytuacjach, jak „abyśmy tylko zdrowi byli” i może „aby nam się”, a nawet samo „abyśmy”. I tak wiadomo, co.

A w działaniach publicznie perswazyjnych sformułowanie dobrego celu, bliskiego wszystkim tak, jak tylko coś może być bliskie (cóż może być bliższe niż siła i dostatek), jest zawsze pożądane. I to pominięcie określenia działań w tym kierunku, działań, które przecież mogłyby się wiązać z jakimiś wyrzeczeniami, też jest funkcjonalne.

W propagandzie PRL była jeszcze formuła równie apetyczna przez brak dookreślenia: specyficzna konstrukcja przyimkowa „o + biernik”, np. „o dalsze doskonalenie pracy ideologicznej”, „o większą wydajność”. Po tym „o” stawiało się w bierniku coś niezwykle potrzebnego i tytuł wystąpienia, referatu programowego itp. był gotowy.

To jedno z głównych, optymistycznych haseł skrócono potem do pierwszego członu. Rośnięcie Polski w siłę było trudniejsze do podważenia, mniej sprzeczne z doświadczeniem potocznym niż życie coraz dostatniejsze. Ale i tak wymiar tego hasłowego marzenia coraz bardziej się ironizował, coraz częściej używano go do żartów, i to coraz mniej pogodnych. Rozchodzenie się słownych deklaracji z rzeczywistością, stopniowa alienacja tekstów pozytywnie zachęcających to był jeden z wyrazistszych wymiarów upadku systemu.

Teraz takich sloganów nie mamy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: