Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

63 noce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lipca 2023
Ebook
40,00 zł
Audiobook
39,50 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

63 noce - ebook

Pisząc „63 noce” oparłem się na faktach i autentycznych postaciach. Mój Orzeł to Agaton, czyli Stanisław Michał Jankowski, Legenda Powstania Warszawskiego. Większość opisów walki ulicznej wymyśliłem, ale gdy doszło do wędrówki kanałami, sięgnąłem po oryginalne relacje i na takiej podstawie napisałem swoje partie. Przejścia kanałowe są więc zainspirowane głównie fragmentem autobiograficznej książki Agatona „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie: wspomnienia 1939-1946.” Co do reszty zacytowanych faktów, to pilnowałem się, żeby pisać skąd mój bohater zdobywa kolejną wiedzę na temat Powstania.

W „63 nocach” drugim (ale nie mniej ważnym) planem akcji jest współczesna Warszawa. Pojawiają się ludzie z krwi i kości, bo to plan mocno autobiograficzny. W kilku epizodach obsadziłem znajomych. Wystąpili z pełną tego świadomością, autoryzując nasze fikcyjne rozmowy, a napisanie książki o moim życiu zasugerował mi kolega Bartek Sosnowski, za co mu dziękuję!

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-89737-20-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

_„Hanko, o Tobie marzę wśród bez­sen­nych nocy_
_Hanko, ja bez Cie­bie nie potra­fię żyć_
_I wciąż bym się wpa­try­wał w Twoje oczy_
_I przy Twym boku ja tylko chciał­bym być.”_

Słowa pio­senki, którą roz­sła­wił Sta­ni­sław Grze­siuk.

War­szawa, 23 sierp­nia 1944 roku

Zamkną­łem oczy i odło­ży­łem broń. Musia­łem tak zro­bić, żeby ochło­nąć, choć odkła­da­nie broni na polu bitwy to albo skan­da­liczny idio­tyzm, albo akt samo­bój­stwa. Sten leżał na papie, którą wyło­żono dawno temu dach, a ja z tru­dem, ale jed­nak, ode­rwa­łem się myślami od tego miej­sca. Przy­po­mnia­łem sobie dzień pełen bla­sku i słońca, cudowne chwile nad wybrze­żem Morza Śród­ziem­nego. Jeden z tych waka­cyj­nych dni, które spę­dzi­li­śmy z Moniką w Gre­cji.

Popły­ną­łem wtedy wzdłuż ska­li­stego brzegu. Sam, z maską, fajką i płe­twami. Przed oczami mia­łem błę­kit morza i sza­rość kamie­ni­stego dna. Pły­ną­łem chyba z pół godziny oto­czony przez pusty i dziki kra­jo­braz. Jak­bym wspi­nał się w górach albo wylą­do­wał na bez­lud­nej pla­ne­cie. Uno­si­łem się nad skal­nymi usko­kami, prze­pły­wa­łem przez kolejne księ­ży­cowe zatoki. Coraz dalej i dalej. Aż do miej­sca, w któ­rym to wszystko się koń­czyło i zaczy­nało się otwarte morze. Poczu­łem, że wszystko jest czę­ścią wszyst­kiego. Że jestem w Kosmo­sie. Że nie zna­czę nic wię­cej niż ta woda, w któ­rej uno­szę się jak pyłek, bo sam jestem gwiezd­nym pyłem. Z niego powsta­łem i w niego się obrócę. Gdy to poczu­łem, otwo­rzy­łem oczy.

Nie byłem jed­nak w morzu lecz w pie­kle. Tym razem w gło­wie mia­łem już spo­kój. Się­gną­łem powoli po broń i nie­spiesz­nie wyj­rza­łem zza murka. Nie było widać celu. Gość wto­pił się w rze­czy­wi­stość, logiczne więc było, że muszę się do niego zbli­żyć. Zaj­ście go od tyłu było złym pomy­słem, bo poka­zał już jaki jest czujny. Tam­ten strzał był ide­alny! Prze­czoł­ga­łem się do kolej­nego komina…ROZDZIAŁ 1. JESTEŚ TCHÓRZEM!

War­szawa, 15 lipca 2018 rok

– JESTEŚ TCHÓ­RZEM! – WRZESZ­CZAŁA PO RAZ MILIO­NOWY MONIKA. Czu­łem, że zaraz pęk­nie mi od tego głowa. Tak. Zawsze kocha­łem tę kobietę i zawsze chcia­łem z nią być. Ale ten wrzask spra­wiał, że czu­łem wstręt do wszyst­kiego, a przede wszyst­kim do sie­bie. Jak­bym napił się ben­zyny i zaczął leczyć się ogniem.

Już w liceum zapo­wie­dzia­łem, że będzie moją żoną. Była dwie klasy niżej. I została. Na początku dziew­czyną, a potem wszyst­kim po kolei. Jezu, jaki byłem szczę­śliwy. Tak jak może być tylko facet, który zdo­był serce tej jed­nej jedy­nej. Prze­ży­li­śmy chyba wszystko co było nam dane. Poza jed­nym. Dzieci nie mie­li­śmy i pew­nie dla­tego wszystko się zmie­niło. Miłość wyschła i roz­sy­pała się jak popiół. Zostały puste spoj­rze­nia.

– Jesteś tchó­rzem! Zwią­za­łam się z kom­plet­nym nie­udacz­ni­kiem. To był mój naj­więk­szy życiowy błąd. Nie masz żad­nych ambi­cji. Jak mogłam zwią­zać się z takim zerem?

Krzy­czała na cały głos, nie przej­mu­jąc się kom­plet­nie, że okna są otwarte, bo jest prze­cież połowa lipca, i jej wrzask sły­szą sąsie­dzi naszego bloku. Sta­łem przed nią jak zbity pies. Tak. Od liceum zmie­niło się wszystko. Ona została wzię­tym chi­rur­giem pla­stycz­nym, a ja skoń­czy­łem jako loser_._ Tro­chę mi to zajęło i sporo się po dro­dze działo, ale się udało.

Po kolei: naj­pierw ukoń­czy­łem z dobrą lokatą prawo, ale nie posze­dłem dalej w tym kie­runku. Wybra­łem drogę przy­gody. Udało mi się zna­leźć pracę w naj­więk­szym war­szaw­skim dzien­niku, war­szaw­skim dodatku „Gazety Wybor­czej”, czyli „Gaze­cie Sto­łecz­nej”, gdzie spę­dzi­łem kolejne trzy­na­ście lat. To była wspa­niała robota. Świetni ludzie, super tematy i sto osiem­dzie­siąt tysięcy nakładu. Stare, dobre czasy, złota era kró­le­stwa papieru. Moja kariera żarła pięk­nie, nagle się sta­łem zna­nym dzien­ni­ka­rzem.

Było faj­nie aż do momentu, gdy w Sta­nach wybu­chły bańki spe­ku­la­cyjne i wszystko pole­ciało na pysk. To był rok 2008. Ja obe­rwa­łem pierw­szy, bo nie pisa­łem na eta­cie. Byłem współ­pra­cow­ni­kiem albo jak kto woli fre­elan­ce­rem i nagle się oka­zało, że nie jestem już aż tak potrzebny. Zro­biło się mnie o połowę mniej. Upra­wia­łem wtedy głów­nie life­style i pisa­łem o kul­tu­rze.

Kie­dyś, dawno temu, mogłem wejść w twarde dzien­ni­kar­stwo, pisać o afe­rach, zbrod­niach i poli­tyce, ale nie czu­łem tego. A może raczej bałem się, że sobie nie pora­dzę, bałem się odpo­wie­dzial­no­ści i pro­ce­sów. Nie­ważne, było, minęło. Ważne było, że lubi­łem tę swoją działkę i byłem w tym dobry. Czas popły­nął, jak się oka­zało, w sła­bym dla mnie kie­runku. Świat się zmie­nił. Stał się miej­scem mniej wygod­nym i łatwym w uży­ciu. O robotę było coraz trud­niej, aż musia­łem się zwi­nąć z mediów. I tak zapi­sa­łem się do reklamy. Posze­dłem do agen­cji, jak to się mówi gór­no­lot­nie – kre­atyw­nej. Dosta­łem ten job dla­tego, że sze­fową była kobieta mojego kum­pla z ogól­niaka, a dyrek­to­rem kre­atyw­nym dawny redak­tor mojej gazety. Powie­dział, że dobrze kom­bi­nuję i prze­ko­nał ją, żeby dała mi etat. Byłem prze­szczę­śliwy, a mar­ke­ting jawił mi się jako nowe wyzwa­nie. Uczy­łem się nowego stylu myśle­nia! Zamiast jak dotych­czas opi­sy­wać świat, wymy­śla­łem bajki o alko­holu, sło­dy­czach, deter­gen­tach, poli­sach ubez­pie­cze­nio­wych i pro­duk­tach prze­my­słu mię­snego. Ale nie tylko, bo na­dal pisa­łem do faj­nego mie­sięcz­nika dla face­tów. Nazy­wał się „Logo”. W tym byłem naprawdę dobry i robi­łem to w sumie pięt­na­ście lat. Aż go zamknęli. Można się było na nie cza­sami natknąć w pocze­kal­niach do prze­róż­nych miejsc, w któ­rych leżało razem ze starą prasą do poczy­ta­nia. Tyle zostaje ze sta­rych gazet. Maku­la­tura i pożół­kłe egzem­pla­rze w archi­wach.

Monika wtedy jesz­cze mnie kochała. Ja ją oczy­wi­ście też. Praca w agen­cji była, nie powiem, przy­jemna. Z oka­zji świąt odby­wała się wyżerka. Do jed­nej z sal kon­fe­ren­cyj­nych wjeż­dżał cate­ring. Na stole główną rolę grała świń­ska noga, od któ­rej odkra­jało się pla­stry szynki. Zawsze więk­szość tej nogi zosta­wała i pew­nie ją wyrzu­cali albo zabie­rali do domu.

Dali mi w tej agen­cji do pary fajną kobietę. Była Art Direc­to­rem, czyli gra­ficzką, wykształ­coną arty­chą po gra­fice na ASP. Na początku udało nam się zro­bić zabawną kam­pa­nię szynki kon­ser­wo­wej i poczu­łem, że jestem na dobrym torze. Potem bywało róż­nie, ale trzy­ma­li­śmy się bandy. Po dwóch latach zaszła w ciążę i ode­szła, a przy jej biurku poja­wił się facet. Suchy i zasad­ni­czy oku­lar­nik. Stary rekla­mowy wyga. Przez palce patrzył na to, że raz w mie­siącu pisa­łem cich­cem repor­taż do mojego mie­sięcz­nika dla face­tów. Z nim także od początku się polu­bi­li­śmy. Zro­bi­li­śmy kilka kam­pa­nii, ale z cza­sem wszystko zaczęło tonąć w pustce. Mie­li­śmy wie­lo­ty­go­dniowe prze­stoje. Nic się nie działo. Przy­cho­dzi­li­śmy do pracy tylko po to, żeby zasiąść przed kom­pu­te­rem i uda­wać, że pra­cu­jemy. Czas zmie­nił się w klej, któ­rym przy­pi­na­li­śmy się do krze­seł. Kolejny powód do stresu i pytań o to co dalej, bo w nie­skoń­czo­ność tak prze­cież nie można. Z tego wszyst­kiego zaczą­łem odpły­wać i pisać wyssany z palca hor­ror, który zaty­tu­ło­wa­łem _nomen omen_ „Pułapka”.

Mojego kolegę po jakimś cza­sie zaczęło to strasz­nie draż­nić, ale sam też nie był lep­szy, bo dla odmiany dłu­gimi godzi­nami pro­jek­to­wał szafę do sypialni. W końcu to nie­rób­stwo i moja nie­zno­śna lek­kość bytu ude­rzyły mu do głowy i stał się nie do wytrzy­ma­nia. Był skur­wiel inte­li­gentny i zde­cy­do­wa­nie lep­szy w rekla­mowe klocki. Tak mnie w końcu doje­chał psy­chicz­nie, że naraz odkry­łem, że zaczy­nam grać rolę nie­udacz­nika i idioty.

– Nie dawaj się! Idź do sze­fo­wej i powiedz, że chcesz zmie­nić part­nera – dener­wo­wała się Monika. Nie mogłem się chyba na to zdo­być i w końcu pew­nego dnia dosze­dłem do ściany. Gość oka­zał mi publicz­nie lek­ce­wa­że­nie i zro­zu­mia­łem, że to koniec.

Dalej mogłem już tylko być fra­je­rem. Posze­dłem do sze­fo­wej i się zwol­ni­łem. Powie­działa, że mogę zostać albo odejść. To mój wybór. Wybra­łem odlot. Koleś był w szoku. Jego też zwol­nili po kilku mie­sią­cach. Nie mamy ze sobą kon­taktu.

– Dla­czego się zwol­ni­łeś, idioto? – roz­pa­czała Monika.

– Nie mogłem już tego dłu­żej znieść.

– A co chcesz robić?

– Nie wiem.

– Co zna­czy nie wiem? Nie chcia­łeś być poważ­nym dzien­ni­ka­rzem, bo bałeś się, że sobie nie pora­dzisz. Teraz nie chcesz być copyw­ri­te­rem. Kim chcesz być?

– Nie wiem. Coś wymy­ślę.

– Co wymy­ślisz? Gówno wymy­ślisz! Jesteś po pro­stu tchó­rzem!

– Prze­stań tak do mnie mówić!

Monika to śliczna kobieta. Wysoka, ma świetną figurę i dłu­gie, lśniące, czarne włosy. Wie jak o sie­bie zadbać, w końcu z tego ma chleb. Tra­cąc taką kobietę facet czuje jakby wyrwano mu pół serca.

– Za cokol­wiek się zabie­rzesz, to spier­do­lisz. Mam cię dość!

Mogła sobie pozwo­lić na takie posta­wie­nie sprawy, bo miesz­ka­nie było jej. Wzięła na sie­bie kre­dyt i kupiła nasze trzy pokoje na Kaba­tach. Lokal był zapi­sany na nią, widocz­nie już wtedy prze­czu­wała, że się z cza­sem prze­wrócę i będzie musiała zrzu­cić ple­cak.

– Potra­fisz tylko brzdą­kać na gita­rze i bawić się w wojnę na kom­pu­te­rze! – zama­chała mi przed nosem rękami. I znów poczu­łem to samo. Że nie mogę zostać. Spa­ko­wa­łem ciu­chy w dwie spor­towe torby. Książki i płyty zostały. Moim jedy­nym mająt­kiem był aku­styczny czarny Fen­der, lap­top i gło­śnik JBL.

Lap­top uży­wa­łem do pisa­nia oraz do gry. Od pię­ciu lat obcho­dziła mnie tylko jedna. Coun­ter-Strike. Kul­towa strze­lanka, w którą co mie­siąc gra 10 milio­nów osób na całym świe­cie.

Byłem snaj­pe­rem ekipy Kil­ling Five, czyli asem. To była ostat­nia rzecz w życiu, w któ­rej byłem dobry. Gra­li­śmy w lidze, tre­no­wa­li­śmy po pół­to­rej godziny dzien­nie. Raz w tygo­dniu zali­cza­li­śmy kil­ku­go­dzinny spring tur­nie­jowy. Jeden albo dwa. To jest kon­kret. Każdy mecz w CC składa się z trzy­dzie­stu rund. Wygrać każdą można na kilka spo­so­bów, naj­czę­ściej zabi­ja­jąc wszyst­kich prze­ciw­ni­ków albo deto­nu­jąc lub roz­bra­ja­jąc bombę, bo w CC wal­czą ze sobą ter­ro­ry­ści i antyter­ro­ry­ści. Co super ważne, przed każdą rundą trzeba kupić broń, a pierw­sza runda to same pisto­lety. Pisto­le­tówka. Hie­rar­chia gra­czy jest bar­dzo ostra i na pozy­cję trzeba się naprawdę ciężko napra­co­wać. Zain­we­sto­wa­łem w sie­bie. Byłem gra­czem dzie­sią­tej rangi!

Do poziomu Silver bra­ko­wało mi tylko sied­miu oczek. Dużo i mało, zależy jak się na to patrzy. Marzy­łem o tym, żeby Kil­ling Five weszło na poziom pro­fe­sjo­nalny, bo na Coun­cie można zaro­bić nie­zły szma­lec. Raz do roku naj­lepsi pro­fe­sjo­nalni gra­cze na świe­cie biorą udział w CS:GO Major Cham­pion­ships. Pula nagród wynosi milion dola­rów. Są także mniej­sze mistrzo­stwa z nagrodą pie­niężną w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu tysięcy dola­rów. Jak można coś takiego zosta­wić?! Monikę zawsze strasz­nie wkur­wiało, że się zamy­kam raz dzien­nie, a potem wycho­dzę nabu­zo­wany adre­na­liną jak dziki zwierz. Rozu­mia­łem ją rzecz jasna, ale to było moje życie.

Nie­stety zarobki naszej dru­żyny nie były powa­la­jące. W zeszłym mie­siącu zaro­bi­łem na CC osiem­set zło­tych. W tym będzie podob­nie. W agen­cji zara­bia­łem trzy czte­ry­sta. Razem dawało to przy­jemną kwotę. Ale teraz?… Został mi tylko Coun­ter-Strike.

– Jesteś skoń­czo­nym nie­udacz­ni­kiem! I zawsze nim będziesz! Wynoś się! – wyrzu­ciła z sie­bie na poże­gna­nie Monika.

Wysze­dłem bez poże­gna­nia.ROZDZIAŁ 2. ANDRZEJEK

POD­BI­ŁEM PRO­STO DO ANDRZEJKA. Spraw­dzo­nego kum­pla z daw­nych lat. Andrze­jek miesz­kał sam na Mura­no­wie. Przy­jął mnie z peł­nym zro­zu­mie­niem. Sam ni­gdy nie miał żony, a nagą kobietę widział ostatni raz rok temu. Był chu­dym, łysie­ją­cym gościem, który od kilku mie­sięcy pra­co­wał w ener­ge­tycz­nej spółce Skarbu Pań­stwa. Przed­tem dwa lata dzia­łał w dziale reklamy jed­nej z pra­wi­co­wych gazet. Zwol­nili go, a na jego miej­sce przy­jęli pociotka pre­zesa.

Dali­śmy z oka­zji mojej smut­nej histo­rii banię. Piąt­kową, kon­kretną. Pili­śmy wino i pali­li­śmy zioło. Wyją­łem Fen­dera i śpie­wa­łem szla­giery, a on grał widel­cami na garn­kach.

– Jak będziesz teraz zara­biać hajs? – zapy­tał, gdy opa­dli­śmy z sił.

– Nie mam poję­cia. Na pewno będę grać w Coun­ter-Strika.

– Nie chcesz być na­dal dzien­ni­ka­rzem?

– Inter­net zżarł papie­rowy life­style. „Shape”, „Play­boy”, „CKM”, „Logo”… Tego wszyst­kiego już nie ma.

– A nie możesz iść na jakąś por­ta­lozę?

– Po to żeby pisać osiem godzin dzien­nie kawałki o tym, że gospo­sia okra­dła księ­dza, gdzieś na mie­ście stuk­nęły się auta, jest wła­śnie korek na S2, otwo­rzyli nowe przej­ście dla pie­szych albo zawa­lił się pusto­stan? To robota dla mało­la­tów. Za stary jestem.

– To może pój­dziesz z powro­tem do jakiejś agen­tury?

– To raczej nie­moż­liwe.

– Czemu?

– Bo nie zabra­łem ze sobą port­fo­lio.

– Co to jest?

– To jest teczka z pra­cami, które zro­bi­łem pra­cu­jąc w agen­cji.

– Dla­czego nie zabra­łeś?

– Bo nie chcę tego już robić.

– Ale coś trzeba robić.

– Będę grać w Coun­ter-Strika. Jestem w tym coraz lep­szy.Zaśmiał się.

– Daj spo­kój. Nie nada­jesz się.

– Dla­czego?

– Antek. Ile ty masz lat? Jeżeli jesz­cze się nie prze­bi­łeś to zna­czy, że się już nie prze­bi­jesz. Pomyśl o czymś real­nym.

– To będę grać w knaj­pie.

– Tak. Jasne. Będziesz brzdą­kać szla­giery, a ludzie jeść kotlety.

– To źle?

– Żadna praca nie hańbi. Ale prze­cież nie wyży­jesz z tego.

Andrze­jek miał rację. Od lat łapa­łem tylko co jakiś czas chał­tury w piz­ze­riach i kawiar­niach. Żeby wysko­czyć wyżej trzeba być kimś extra. Robić pio­senki, które podo­bają się ludziom albo cho­ciaż mieć świet­nie opa­no­wany instru­ment i zaje­bi­ście wyglą­dać. A ja gra­łem głów­nie stan­dardy. Wymy­śla­łem kie­dyś swoje pio­senki, ale ludzie woleli, żebym im śpie­wał „Nim doj­dziemy” albo „Widzia­łem orła cień”. No i wyglą­da­łem prze­cięt­nie. Metr sie­dem­dzie­siąt sie­dem, szare włosy i twarz jedna z miliona mija­nych na ulicy. Niczym nie wyróż­nia­jący się z wiel­ko­miej­skiego tłumu czło­wiek.

– No to pójdę zamia­tać ulice – rzu­ci­łem.

– Praca fajna, bo to ruch na powie­trzu. Pozna­łem kie­dyś gościa, który zamia­tał ulice, ale miał jakieś maszyny i sprzęt do przy­cinki zie­leni – wyja­śnił Andrzej. – Skoń­czył kurs i mógł wyci­nać w mie­ście drzewa. Miał jed­no­oso­bową dzia­łal­ność gospo­dar­czą i zara­biał spoko. Chcesz się tak roz­wi­nąć?

– Nie za bar­dzo.

– To musisz iść do jakiejś zwy­kłej, że tak powiem, pod­sta­wo­wej pracy, żeby zaro­bić na życie. Przy­naj­mniej na jakiś pokój.

– Spo­koj­nie. Nie będę ci sie­dzieć na gło­wie.

– Na razie jest luz. Ale prze­cież musisz gdzieś się pry­wat­nie zalo­go­wać.

– Co to jest pod­sta­wowa praca?

– No nie wiem… Eks­pe­dient, kel­ner, ochro­niarz, facet z dostaw­czaka, kurier, tary­fiarz…

– Tary­fiarz?… To mogłoby być spoko.

– Spoko jak spoko. Znam gościa, który jest zło­tówą i mówi, że to fatalna opcja. Godziny sta­nia i jeż­dże­nie w kółko.

– Ale oni zawsze narze­kają.

– To prawda.

– Poza tym trzeba zro­bić licen­cję.

– To idź na Uber! Tam nie trzeba licen­cji – roz­ło­żył ręce Andrze­jek.

– Uber?… To jest jakiś pomysł.

Wypi­li­śmy pod ten pomysł jesz­cze jedno wino. Nie pamię­tam koń­cówki wie­czoru. Rano obu­dzi­łem się na kana­pie w salo­nie. Było gorąco, sucho i mia­łem kaca. Jedyną myślą, która trzy­mała mnie przy życiu był pomysł z Ube­rem.ROZDZIAŁ 3. ROMAN

ZAWSZE TRO­CHĘ CHCIA­ŁEM BYĆ TARY­FIA­RZEM. Jeź­dzić po mie­ście, spo­ty­kać ludzi i gadać o życiu. Za kasę. A Uber to prze­cież ta sama bajka. Z netu dowie­dzia­łem się, że muszę tylko zała­twić na komi­sa­ria­cie zaświad­cze­nie o nie­ka­ral­no­ści i o wykro­cze­niach dro­go­wych. Poje­cha­łem do komi­sa­riatu w ponie­dzia­łek rano. Na zaświad­cze­nie trzeba było pocze­kać aż dzie­sięć dni. Na szczę­ście Andrze­jek był miło­sierny. Zara­biał piątkę, miesz­kał sam i stać go było na sama­ry­ta­nizm i uroz­ma­ice­nie w postaci kum­pla na cha­cie.

Kiedy on szedł do roboty, ja sia­da­łem przy jego sta­cjo­nar­nym kom­pu­te­rze i logo­wa­łem się do Coun­ter-Strika. Andrze­jek zaopa­trzył się w duży, gra­ficzny ekran. Widok był powa­la­jący. Prze­miesz­cza­łem się ulicz­kami, zauł­kami i prze­la­ty­wa­łem przez place ponu­rych miast i mie­ścin. Zabi­ja­łem pisto­le­tem, kara­bin­kiem sztur­mo­wym, pod­kła­da­łem bomby. Z kim się tylko dało. Gra­łem z ludźmi z całego świata i zbie­ra­łem pochwały. Tak przez bite pięć, sześć godzin dzien­nie. Jak zawo­do­wiec. Naresz­cie!

Gdy czu­łem, że mam już dość, snu­łem się jak duch po oko­licy albo sze­dłem na siłow­nię. Tu też czu­łem pro­gres. Zaczęło mi się to nowe życie podo­bać. Bra­ko­wało tylko kasy. W końcu posze­dłem znów na komi­sa­riat i ze wszyst­kimi potrzeb­nymi papier­kami uda­łem się do sie­dziby Ubera na Inf­lancką. Stały w tej oko­licy nowe biu­rowce. Krę­cili się ludzie z korpo i było kilka knajp. Kom­plet­nie nie mój świat. Już nie. Zamiast tego zoba­czy­łem salę, w któ­rej sie­dzieli Polacy, Ukra­ińcy i Ara­bo­wie. Na górze przed ich oczami wisiała tablica świetlna, na któ­rej poja­wiało się imię osoby, która miała podejść do stołu, przy któ­rym panie­neczka sie­dząca za kom­pem wcią­gała deli­kwenta w sys­tem.

W pew­nej chwili zapa­lił się napis: Islam. Nikt się nie pod­niósł z krze­seł i dziew­czyna nawo­ły­wała: Pan Islam! Pan Islam! Wtem drzwi się otwo­rzyły i szyb­kim kro­kiem wszedł koleś z brodą. To był wła­śnie pan Islam.

Gru­powe spo­tka­nie z nowymi kie­row­cami pro­wa­dził młody cwa­nia­czek. Trzeba mu przy­znać, że radził sobie nie­źle. Cała sytu­acja sko­ja­rzyła mi się z cza­sami Wiel­kiego Kry­zysu. Tak to sobie wyobra­ża­łem. Kupa ludzi szu­ka­ją­cych gro­sza. Pola­ków na sali można było podzie­lić na dwie grupy. Pierw­szą były mało­laty, które chciały pojeź­dzić na Ube­rze i zaro­bić tro­chę kasy. Drugą grupą byli życiowi roz­bit­ko­wie. Faceci od czter­dziestki do sześć­dzie­siątki, któ­rzy na twa­rzach mieli wypi­sane trudy życia i piętno porażki. Byli bez pracy i nie mieli innego pomy­słu. Prze­ży­wali Wielki Kry­zys. Tak jak ja. Nie byli to jed­nak idioci. Koleżka z Ubera sto­jący przed nimi musiał naprawdę sobie radzić, bo zada­wali dużo pytań, a naj­bar­dziej oba­wiali się tego, że patrol Pań­stwo­wej Inspek­cji Dro­go­wej przy­wali osiem tysięcy kary za prze­wóz osób bez licen­cji. Bo taka sytu­acja wyda­rzyła się w Trój­mie­ście. Koleś oświad­czył, że w takich spra­wach wszyst­kim zaj­mie się oczy­wi­ście Uber. To nas uspo­ko­iło.

W końcu przy­szła moja kolej. Byłem ogo­lony i ubrany w czy­ste ciu­chy. Poszło bez pro­blemu. Zalo­go­wa­łem się i mogłem zacząć swoją, jak mi to napi­sali w wysła­nym z tej oka­zji SMS-ie, przy­godę z Ube­rem. Nie mia­łem fury, ale to nie był pro­blem, bo wokół Ubera krę­ciła się grupa cwa­niacz­ków, tak zwani part­ne­rzy. Każdy z nich miał kilka aut i zatrud­niał bez­ro­bot­nych wyrzu­co­nych za burtę despe­ra­tów, któ­rzy w zamian za zatan­ko­wane auto jeź­dzili dla nich po 300 kilo­me­trów w dzień i w nocy. Gdy­bym był w nor­mal­nej sytu­acji, to za żadne skarby nie wsiadł­bym w taki kie­rat. Gdy­bym…

Zaczą­łem więc jeź­dzić dla pew­nego spryt­nego gru­basa z Gro­chowa. Miesz­kał w przed­wo­jen­nym domu. Wyglą­dało to tak, że prze­cho­dzi­łem kodem przez furtkę w bra­mie, a potem uchy­la­łem jego nie­za­mkniętą prze­gródkę w skrzynce na listy. W środku leżały dowody reje­stra­cyjne i klu­czyki. Bra­łem ten, na który się uma­wia­łem i wsia­da­łem do auta sto­ją­cego w uliczce obok.

Szybko się przy­zwy­cza­iłem do wcze­sno­po­ran­nych star­tów i czas zaczął zla­ty­wać w rów­nym ryt­mie. Wsia­dali różni ludzie. Na początku z nikim nie gada­łem, ale z cza­sem zaczą­łem się roz­krę­cać. Zaga­dy­wa­łem i otwie­ra­łem ludzi, korzy­sta­jąc z mojego repor­ter­skiego uspo­so­bie­nia. Były kobiety z księ­go­wo­ści, ex asy­stentka Dody, adwo­kat od wypad­ków dro­go­wych i liczni infor­ma­tycy, pra­wie same kor­po­ludki.

Nocą zabie­ra­łem spod dys­ko­tek młode kobiety narze­ka­jące na face­tów, któ­rzy myśleli tylko o tym, żeby zacią­gnąć je do chaty na seks. Po tygo­dniu doga­da­łem się z gru­ba­sem, że wynajmę od niego auto. W miarę świeżą, czer­woną Skodę Fabię. Musia­łem mu bulić za to hajs, ale w zamian mia­łem furę pod domem i nie musia­łem codzien­nie dymać na Gro­chów.

Dwu­dzie­stego siód­mego lipca, nocą, na Świę­to­krzy­skiej wsiadł facet w moim wieku. Jechał kawał drogi, bo aż do Pia­seczna. Ucie­szyło mnie to, bo ozna­czało dłuż­szy kurs i lep­szy pie­niądz. Uber to nędza, więc każdy taki przy­pa­dek daje rajc z hajsu albo, jak to mówią chyba na Ślą­sku, hajcu. Facet po kilku minu­tach zapy­tał:

– Nie pamię­tasz mnie?

– Prze­pra­szam, ale nie. Nie mam dobrej pamięci do twa­rzy. Spo­tka­łem w życiu miliony ludzi.

– Ja też. Ale my razem stu­dio­wa­li­śmy.

A to ci cie­ka­wostka! Stu­dia na pra­wie to była już pre­hi­sto­ria. Przyj­rza­łem mu się uważ­nie w lusterku. Na gło­wie siwy, prze­rze­dzony jeżyk i sieć zmarsz­czek wokół oczu i ust. Gość z kasą, który wygląda już staro a na­dal ma pre­ten­sje do bycia mło­dym.

– Dawno to było – poki­wał głową.

Jecha­li­śmy bez słowa przez chwilę. Mil­czał, a ja usi­ło­wa­łem sobie przy­po­mnieć skąd go znam. W końcu zaja­rzy­łem. To był Roman. Spo­kojny i pra­co­wity chło­pak, dobry stu­dent. Cho­dzi­li­śmy razem przez rok na semi­na­rium kry­mi­no­lo­giczne.

– Roman! To ty…

Uśmiech­nął się. Chyba z ulgą.

– Tak. To ja. Jak się masz Antek?

– Tak jak widzisz. Bywało lepiej.

– Jak ci się jeź­dzi Ube­rem?

– Jeż­dżę od nie­dawna. Na razie jest spoko.

– A gdzie miesz­kasz?

– U kum­pla. Żona mnie pogo­niła z domu po tym jak odsze­dłem z pracy w agen­cji rekla­mo­wej.

Uśmiech­nął się. I zamilkł. Widać było, że się nad czymś zasta­na­wia.

– Posłu­chaj Antek… A chciał­byś pomiesz­kać przez dwa mie­siące w willi z base­nem?

– Jaja se robisz?

– Pytam serio.

– No prze­cież każdy by chciał. A czemu pytasz?

– Wyjeż­dżamy z żoną za gra­nicę. Dom zosta­nie pusty. Mógł­byś zamiesz­kać i popil­no­wać. Nie pła­cił­byś za nic.

– Pro­po­nu­jesz mi coś takiego w ogóle mnie nie zna­jąc? Nie widzie­li­śmy się trzy­dzie­ści lat. A co jeżeli jestem zło­dzie­jem i wyniosę ci połowę chaty, a potem się roz­płynę w powie­trzu?

– Znajdą cię – uśmiech­nął się i dodał: – Pamię­tam, że byłeś w porządku.

– Ludzie się zmie­niają.

– Już nie jesteś w porządku? – zapy­tał i w lusterku spoj­rzał prze­ni­kli­wie w moje oczy.

Znów kilka sekund prze­le­ciało bez słowa.

– Gdzie jest ten dom?

– Zaraz go zoba­czysz.

Doje­cha­li­śmy na miej­sce. Cha­łupa była spora, jed­no­pię­trowa, za solid­nym par­ka­nem. Zapar­ko­wa­łem pod bramą. Roman otwo­rzył klu­czem furtkę i wyko­nał zapra­sza­jący gest. Weszli­śmy do środka. Cze­kała na niego młod­sza o jakieś dwa­dzie­ścia lat blon­dynka, tak zgrabna, że aż mnie szlag tra­fił. Miała do tego ładną buzię i nazy­wała się Zosia. Zro­biła nam her­batę. Zato­pi­li­śmy się w głę­bi­nach zamszo­wej kanapy.

– Jak ci się podoba dom? – zapy­tał.

– Jest fan­ta­styczny!

Poczu­łem, że mam na to ochotę. Na nowe roz­da­nie i nowe kąty. Że chcę się wtu­lić w te luk­su­sowe meble. Basen miał jakieś dzie­sięć metrów i czy­stą wodę. Kom­bi­no­wa­łem już, że zapro­szę fajną laskę, którą poznam na Ube­rze. Codzien­nie prze­wo­zi­łem ich prze­cież tyle, może któ­raś da się sku­sić, a potem na widok tej chaty z chę­cią roz­łoży nogi albo cho­ciaż ręce.

– Super. Od kiedy zaczy­namy?

– Wyla­tu­jemy w połu­dnie 31 lipca. Przy­jedź o dzie­wią­tej.

– Jasne.

Posie­dzia­łem u nich jesz­cze pół godziny. Wysze­dłem szczę­śliwy jakby mi ktoś w kie­szeń napluł. Życie jest jak gówno na kole, raz na górze, raz na dole. Moje gówno poszło w górę.

Andrze­jek ucie­szył się total­nie z nowych rewe­la­cji. Był już tro­chę zmę­czony moją obec­no­ścią.

– Ty to masz jed­nak szczę­ście – powie­dział otwie­ra­jąc wino. A ja pomy­śla­łem, że spo­tka­nie z Roma­nem to dar od Boga.ROZDZIAŁ 5. PRZEBUDZENIE

OBU­DZIŁY MNIE STRUGI GORĄ­CEGO ŚWIA­TŁA. Słońce jak wrzą­tek z prysz­nica lało się przez nie­za­sło­nięte okna sypialni Romana i Zosi. Ucie­kłem na zacie­nioną stronę łóżka. Głowę roz­sa­dzały mi sceny i słowa. Czu­łem się tak jak­bym wró­cił z jakiejś dale­kiej i bar­dzo inten­syw­nej podróży. Pamię­ta­łem wszystko, obrazy były ostre, roz­mowy nie zama­zane, recor­ding po pro­stu. Wszystko. Po kilku minu­tach prze­nio­słem się w kąt pokoju. Na miękką i drogą, białą wykła­dzinę, tak puszy­stą, że mie­sią­cami można by na niej wygod­nie spać. Opar­łem się ple­cami o ścianę. Myślami wra­ca­łem do snu. Ni­gdy takiego nie mia­łem. Być może takimi snami są wypeł­nione mury szpi­tali psy­chia­trycz­nych. No i oczy­wi­ście mia­łem ochotę o tym komuś opo­wie­dzieć. Ale komu? Zadzwo­ni­łem do Andrzejka.

– Sie­mano. Jak jest? – zapy­tał.

– Spoko. Ale wiesz co? Mia­łem dziś w nocy nie­sa­mo­wity sen.

– Śniło ci się, że kochasz się z Mary­lin Mon­roe?

– Lepiej. Śniło mi się Powsta­nie War­szaw­skie.

– E tam… To ma być lepiej?

– Czło­wieku, ale to był taki sen, że czu­łem, że tam naprawdę jestem. I wszystko pamię­tam.

– Też kie­dyś mia­łem taki sen.

– Naprawdę? A co ci się śniło?

– Nie pamię­tam już dokład­nie, bo to było dawno temu. Też bie­ga­łem i strze­la­łem.

– Ale ja wszystko pamię­tam, jakby wyda­rzyło się wczo­raj!

– No chło­pie, jak się spę­dza tyle czasu w Coun­ter-Strike’u, to nie ma co się dzi­wić, że potem w gło­wie ma się taką jazdę.

– Fakt.

W sumie racja. Ostat­nio prze­gią­łem. To na pewno przez to.

Roz­mowa zeszła na kobiety. Na to, że przy­szła do jego firmy nowa zaje­bi­sta sta­żystka i jest mega zaja­rany.

W jego szare życie wdarł się kobiecy żywioł i zamie­szało mu się w gło­wie. Bie­da­czek. Poga­da­li­śmy z kwa­drans, a potem wsko­czy­łem pod prysz­nic. Następ­nym przy­stan­kiem była kuch­nia – jajecz­nica, grzanki i kawa. Genial­nie mi to żar­cie weszło i myśli o Powsta­niu ule­ciały z głowy jak wystra­szone gołę­bie.

Znów byłem tylko tu i teraz, czyli potrze­bo­wa­łem hajsu.

Wysze­dłem z domu i wsia­dłem do auta. To jest dobry moment, żeby w kilku krót­kich zda­niach powie­dzieć czym wtedy jeź­dzi­łem. To była Skoda Fabia trze­ciej gene­ra­cji z sil­ni­kiem 1,2 TSI. Cztery drzwi i mini­mum kom­fortu. Była oczy­wi­ście zaga­zo­wana i za pięć­dzie­siąt zło­tych można się było bujać trzy­sta kilo­me­trów po mie­ście. Czer­wona karo­se­ria, a na licz­niku tylko trzy­dzie­ści tysięcy kilo­me­trów. Świe­żak. Można było poje­chać tą sko­dzianką nawet złoty osiem­dzie­siąt. A co do tych trzy­stu kilo­me­trów po mie­ście, to takie dystanse nakrę­ca­łem codzien­nie, gdy były dobre kursy i jeź­dzi­łem dzie­sięć godzin. Zda­rzały się takie dni, zwłasz­cza wtedy, gdy zamiast sie­dze­nia na kana­pie i myśle­nia o Monice i moim prze­gra­nym życiu, ucie­ka­łem w jeż­dże­nie.

A więc przy­pią­łem smart­fon do uchwytu przy­ssa­nego do szyby i zalo­go­wa­łem się do Ubera. Zoba­czy­łem mapę i wskaź­nik moich ocen. Śred­nią liczbę ode­bra­nych zgło­szeń, śred­nią ocen i totalną liczbę wyko­na­nych kur­sów od momentu przy­łą­cze­nia do Ubera. Jak dotych­czas – 105. Na początku jeź­dzi­łem u tego gościa na dwu­na­sto­go­dzin­nych zmia­nach. Teraz w sumie robi­łem osiem, dzie­sięć godzin i kasy było jesz­cze mniej, ale mia­łem za to furę pod domem i jeź­dzi­łem głów­nie za dnia.

Inne chło­paki z Ubera lubili noce, bo kursy były dłuż­sze a więc i kasa lep­sza, ale ja po zro­bie­niu trzech nocy pod rząd docho­dzi­łem do sie­bie przez kolejne trzy dni. To był pro­blem, bo nie było mowy o tym, że mogę jeź­dzić tylko w dzień. Co to jest, wczasy? Każdy musiał mieć i to, i to, a więc mia­łem też nocki. W trak­cie takich noc­nych raj­dów spa­łem godzinę, pół­to­rej, gdzieś na sta­cjach ben­zy­no­wych. War­szawa zwal­niała co noc na mniej wię­cej dwie godziny. Mia­sto spało od dru­giej do czwar­tej. Wresz­cie robiło się cicho i pusto, tak pusto, że duchy mogą wyle­cieć na ulice w poszu­ki­wa­niu zagu­bio­nych dusz.

Zaszy­wa­łem się wtedy na śpią­cych par­kin­gach albo wła­śnie na sta­cjach, cza­sem obok tary­fia­rzy, któ­rzy jak gołę­bie kimali na roz­ło­żo­nych fote­lach swo­ich aut. O czym marzyli ci ludzie? Może o tym, że gdzieś w życiu czeka na nich moment, w któ­rym już nie będą musieli jeź­dzić i zosta­wią tę robotę za sobą?

Po czwar­tej, nie­ubła­ga­nie, wszystko zry­wało się do lotu. Budził się miej­ski pęd i rodził sznur samo­cho­dów, który znów zaci­skał się na uli­cach mia­sta. To może i miało swój kli­mat, ale raczej dla kogoś kto jesz­cze nie zna życia i chce poczuć świat. Ja byłem już za stary, żeby się jarać taką sytu­acją. Bo co jest faj­nego w tym, że się wozi po nocy pija­nych ludzi? W czym to ubo­gaca czło­wieka? To pyta­nie pro­szę oczy­wi­ście potrak­to­wać raczej żar­to­bli­wie. Bo wia­domo, że cho­dzi o kasę, a nie o zbie­ra­nie doświad­czeń.

Ale jed­nak cze­goś się dowie­dzia­łem jeż­dżąc na te wszyst­kie balan­gowe ulice, Żura­wią, Par­kin­gową czy Poznań­ską. Tro­chę z tymi ludźmi prze­cież poga­da­łem. Na przy­kład raz na Par­kin­go­wej wsia­dły dwie kon­kretne laski. Lufy. Wyso­kie, zgrabne, dłu­go­włose i młode. No i fajne. Jechały do Mia­steczka Wila­nów. Gada­li­śmy o face­tach. Narze­kały, że cho­dzą do knajp i spo­ty­kają samych lesz­czy, czyli że jest zero kon­kret­nych gości, face­tów z któ­rymi można poga­dać, wejść w jakąś cie­kawą rela­cję. Wszy­scy koleż­kowcy tylko stoją i gapią się jak one tań­czą, a ślina – jak to powie­działy – ciek­nie im z pysków. Zasu­ge­ro­wa­łem dziew­czy­nom, że dys­ko­teka na Par­kin­go­wej to raczej słabe miej­sce na pozna­nie kogoś cie­ka­wego. Przy­jęły to do wia­do­mo­ści. Na pewno sobie z tym tema­tem pora­dziły i zna­la­zły wkrótce face­tów na tin­de­rze albo w swo­ich korpo.

Takie nocne spo­tka­nia były na swój spo­sób cie­kawe, ale gdy już wyna­ją­łem auto, z ulgą wybra­łem gło­śny, gwarny i jasny dzień. Jak już powie­dzia­łem, sam decy­do­wa­łem, kiedy będę pra­co­wać. Jedy­nym pro­ble­mem było to, że muszę zaro­bić flotę na wyna­jem samo­chodu, paliwo i żar­cie.

Gdy teraz, w dzień, rusza­łem w mia­sto, nie mijało pięć minut, gdy roz­le­gał się prze­ni­kliwy sygnał. Był tak wymy­ślony, żeby posta­wić na nogi nawet umar­łego. Była w tym dźwięku cała pod­łość i bez­względ­ność ame­ry­kań­skiego kapi­ta­li­zmu. Chci­wość ducha Doliny Krze­mo­wej, skąd jest Uber. Na wypeł­nia­ją­cej ekran mapie pul­so­wało wtedy czarne kółeczko ozna­cza­jące, że ktoś mnie wła­śnie wyha­czył. Tak zaczy­nał się dzień jak co dzień: ludzie, ludzie, ludzie. W kółko i na okrą­gło.

Rodziny, faceci, ale głów­nie kobiety. Dla nich tani Uber był alter­na­tywą dla komu­ni­ka­cji miej­skiej. Byłem więc woź­nicą dla pań.

O sie­dem­na­stej apli­ka­cja zaata­ko­wała mnie na Ste­gnach. Mia­łem pod­je­chać na Soczi po jakąś Magdę, a kurs był na nomen omen Żura­wią. Sta­ną­łem na par­kingu pod czte­ro­pię­tro­wym blo­kiem z lat 70. Wsze­dłem na Onet i czy­ta­łem tekst o samo­cho­dach elek­trycz­nych. Kom­plet­nie nie czu­łem tego, że kie­dyś będę jeź­dził autem pod­łą­cza­nym na noc do kon­taktu. Wsia­dła kobieta i zamiast dzień dobry, usły­sza­łem cześć.

Spoj­rza­łem w bok, bo usia­dła obok, i mnie zamu­ro­wało. Ale tak na miło. To była Magda – stara kole­żanka z imprez z lat 90. Nie widzia­łem jej wieki i wie­dzia­łem tylko tyle, że dawno temu wyje­chała do Man­che­steru. Dali­śmy sobie z rado­ścią buzi.

– Co u cie­bie? – zapy­ta­łem.

– Wró­ci­łam.

– Super. Czemu?

– Wiesz, ni­gdy nie czu­łam się tam u sie­bie. Tam jest przez cały czas wcze­sna albo późna wio­sna.

– Nie ma lata? Upa­łów?

– Zda­rzają się gorące dni. Ale nie ma takich upa­łów jak tutaj.

– Czyli wró­ci­łaś dla­tego, że nie było upa­łów?

Zaśmiała się. Czas obszedł się z nią łaska­wie. Nie utyła, na­dal miała fan­ta­styczne nogi, czarne włosy i piękną, jakby indiań­ską twarz.

– Nie chcia­łam tam już dłu­żej sie­dzieć. Wynaj­mo­wa­łam seg­ment, pła­ci­łam 400 fun­tów za rent, do tego docho­dziły koszty utrzy­ma­nia domu, czyli jakieś 1000 fun­tów. Roz­sta­łam się z part­ne­rem, więc miesz­ka­łam sama. Dwa z trzech bedro­omów na górze wyna­ję­łam. Wyszło na to, że miesz­kam z dwoma obcymi face­tami. Dziw­nie się czu­łam. Pra­wie cała kasa jaką zara­bia­łam szła na dom.

– No to fak­tycz­nie dziwna sytu­acja. A nie mogłaś wyna­jąć mniej­szego?

– Mniej­szy był droż­szy.

– Jak to?

– Wszyst­kie domy naokoło były już po 700, 800 fun­tów za mie­siąc. Nawet te mniej­sze. Ja swój wynaj­mo­wa­łam od dawna, dla­tego mia­łam jesz­cze starą cenę.

– OK.

A z tym part­ne­rem, dla­czego się roz­sta­li­ście? Zdra­dzał cię?

Zamil­kli­śmy na jakieś trzy­sta metrów.

– Przez mie­siąc lecia­łam potem na anty­de­pre­san­tach.

– Nie ty jedna. Roz­ma­wia­łem kie­dyś z gościem, który wów­czas był foto­gra­fem a jego żona naczelną mie­sięcz­nika, takiego o domach i ogro­dach. W jej redak­cji były prak­tycz­nie same kobiety i wszyst­kie poza nią leciały na anty­de­pre­san­tach.

– Praca w mediach zżera nerwy. Ty zdaje się pra­co­wa­łeś kie­dyś w mediach.

– Ow­szem. I to nawet dość długo. Było, minęło. Opo­wiedz lepiej o tym jak się dowie­dzia­łaś, że cię zdra­dza.

– Banal­nie. Zaczął wie­czo­rami wycho­dzić na spo­tka­nia z kum­plami i coś mi nie paso­wało, bo zawsze wra­cał trzeźwy. W końcu w walen­tynki poszedł ze zna­jo­mymi z pracy do baru.

– W walen­tynki?

– No wła­śnie. Byłam zasko­czona, ale powie­dział, że idą dla­tego, że pierw­szy drink jest dar­mowy. Wró­cił o szó­stej rano z kwia­tami.

– W ramach prze­pro­sin za tak późny albo raczej tak wcze­sny powrót?

– Zapy­ta­łam wprost: Pio­trek. Czy ty masz kogoś? Powie­dział, że nie.

– Kupi­łaś to?

– Na moment. Ale na­dal było jakoś ina­czej i znów zaczę­łam myśleć.

– Ile to trwało? Tak w sumie. Od początku do końca.

– Kilka tygo­dni.

– No dobra. To jak go przy­ła­pa­łaś?

– Kla­sycz­nie. Zaczę­łam polo­wać na jego smart­fon. Wiesz, w takich sytu­acjach ludzie wyka­so­wują SMS-y, ale on raz się zaga­pił, zasnął i nie wyka­so­wał. Zna­łam jego wzór na odblo­ko­wa­nie komórki. Patrzę, jest numer, litery AG i taki tekst: „Oczy­wi­ście, że możesz. Poga­damy o tym jutro”. Pomy­śla­łam, że to może z agen­cji pracy, bo on był cią­gle bez­ro­botny. Jak coś zna­lazł, to go za chwilę zwal­niali. Poga­da­łam o tym z kole­żanką, a ona pora­dziła: „stara, zadzwoń pod ten numer”. Zadzwo­ni­łam więc i ode­brała kobieta. Zapy­ta­łam czy się spo­ty­kają. Powie­działa, że tak. Myśla­łam, że zwa­riuję. Wytłu­ma­czy­łam jej, że on mi mówi, że idzie do pracy, a tym­cza­sem idzie do niej, a potem wraca do mnie i kła­dziemy się razem do łóżka. Była w szoku.

– Ty jesteś stara wyga z Gro­chowa. Cie­bie się tak łatwo nie prze­robi.

Znów się zaśmiała.

– Dowie­dział się od niej, że wiem i wró­cił do domu. Ale ja byłam szyb­sza, spa­ko­wa­łam jego rze­czy w worki na śmieci i wysta­wi­łam przed drzwi.

– Zdzi­wił się chło­pak, co?

– Oj bar­dzo. Powie­dział, że to nie­prawda. Ale zro­bił jesz­cze jeden błąd. Wycho­dząc tego dnia z domu nie wylo­go­wał się z Face­bo­oka i zoba­czy­łam na Mas­sen­ge­rze ich całą gorącz­kową roz­mowę, która się odbyła po tym jak z nią poroz­ma­wia­łam. To było żało­sne.

– Poszedł miesz­kać do niej?

No co ty. To była samotna Polka z dwójką dzieci. Nie wpu­ściła go. Musiał wyna­jąć pokój. Po kilku dniach przy­szedł do mnie na kola­nach i bła­gał o wyba­cze­nie, ale ja też się nie zgo­dzi­łam.

– Słusz­nie. Jak żyjesz z fra­je­rem, to sam się sta­jesz fra­je­rem. A jaki był? Tak z wyglądu.

– Przy­stojny, szpa­ko­waty. Byli­śmy razem pięć lat. Wiesz, gdyby zro­bił to raz, dwa razy, to ja o niczym bym się nie dowie­działa. Ale on stra­cił kon­trolę. Popły­nął. A co u cie­bie?

– Słabo. Roz­sta­li­śmy się z Moniką, bo miała mnie dość, a ja już nie mia­łem siły, żeby od rana do wie­czora wysłu­chi­wać, że jestem tchó­rzem i fra­je­rem i że jest ze mną nie­szczę­śliwa.

– I co, jeź­dzisz Ube­rem?

– Tak. Pró­buję jakoś prze­trwać.

– Pora­dzisz sobie. Wie­rzę w cie­bie. Zawsze coś w sobie mia­łeś. Może zabra­kło ci szczę­ścia.

Dali­śmy sobie znowu buzi i wysia­dła. Wymie­ni­li­śmy się przed­tem tele­fo­nami. Wró­ci­łem do domu o ósmej. Pogra­łem pół­to­rej godziny w CC, a potem wsko­czy­łem do basenu, zja­dłem dobrą kola­cję i obej­rza­łem Rambo IV. Żyć nie umie­rać! Czu­łem się pra­wie jak w raju. To była Arka­dia, kra­ina szczę­śli­wo­ści, którą los mnie wyna­gro­dził po udręce z Moniką. Nagroda za śmiałą, męską decy­zję! Do pełni szczę­ścia bra­ko­wało mi tylko dobrego seksu. Ale nie od razu Rzym zbu­do­wano.

Kiedy leża­łem myśląc o tym jakiego mam farta z tą chatą zadzwo­nił tele­fon. Była dwu­dzie­sta trze­cia więc od raz pomy­śla­łem, że o tej porze to pew­nie Roman. I w rze­czy samej, to był on. Dzwo­nił przez kamerkę na Mes­sen­ge­rze. Ode­bra­łem i zoba­czy­łem go sto­ją­cego w bia­łej pana­mie na tle palmy.

– Cześć! Wszystko OK? – zapy­tał.

– Abso­lut­nie OK. Która jest u was godzina?

– Jeste­śmy sześć godzin przed Pol­ską. Jest sie­dem­na­sta i trzy­dzie­ści stopni Cel­sju­sza.

– U nas też było dziś gorąco. Dzię­kuję za żar­cie w lodówce. To mega miło z waszej strony.

– Na zdro­wie. Czyli wszystko OK?

– Tak. Wszystko pod kon­trolą.

– To super. Śpij dobrze. Ode­zwę się za kilka dni.

– Jasne. Dobrej zabawy!

Ta roz­mowa była jak wisienka na tor­cie. Pooglą­da­łem jesz­cze tro­chę TVN24 i z uśmie­chem na ustach i szczę­ściem w oczach, o dwu­dzie­stej czwar­tej poło­ży­łem się spać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: