63 noce - ebook
63 noce - ebook
Pisząc „63 noce” oparłem się na faktach i autentycznych postaciach. Mój Orzeł to Agaton, czyli Stanisław Michał Jankowski, Legenda Powstania Warszawskiego. Większość opisów walki ulicznej wymyśliłem, ale gdy doszło do wędrówki kanałami, sięgnąłem po oryginalne relacje i na takiej podstawie napisałem swoje partie. Przejścia kanałowe są więc zainspirowane głównie fragmentem autobiograficznej książki Agatona „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie: wspomnienia 1939-1946.” Co do reszty zacytowanych faktów, to pilnowałem się, żeby pisać skąd mój bohater zdobywa kolejną wiedzę na temat Powstania.
W „63 nocach” drugim (ale nie mniej ważnym) planem akcji jest współczesna Warszawa. Pojawiają się ludzie z krwi i kości, bo to plan mocno autobiograficzny. W kilku epizodach obsadziłem znajomych. Wystąpili z pełną tego świadomością, autoryzując nasze fikcyjne rozmowy, a napisanie książki o moim życiu zasugerował mi kolega Bartek Sosnowski, za co mu dziękuję!
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-89737-20-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_„Hanko, o Tobie marzę wśród bezsennych nocy_
_Hanko, ja bez Ciebie nie potrafię żyć_
_I wciąż bym się wpatrywał w Twoje oczy_
_I przy Twym boku ja tylko chciałbym być.”_
Słowa piosenki, którą rozsławił Stanisław Grzesiuk.
Warszawa, 23 sierpnia 1944 roku
Zamknąłem oczy i odłożyłem broń. Musiałem tak zrobić, żeby ochłonąć, choć odkładanie broni na polu bitwy to albo skandaliczny idiotyzm, albo akt samobójstwa. Sten leżał na papie, którą wyłożono dawno temu dach, a ja z trudem, ale jednak, oderwałem się myślami od tego miejsca. Przypomniałem sobie dzień pełen blasku i słońca, cudowne chwile nad wybrzeżem Morza Śródziemnego. Jeden z tych wakacyjnych dni, które spędziliśmy z Moniką w Grecji.
Popłynąłem wtedy wzdłuż skalistego brzegu. Sam, z maską, fajką i płetwami. Przed oczami miałem błękit morza i szarość kamienistego dna. Płynąłem chyba z pół godziny otoczony przez pusty i dziki krajobraz. Jakbym wspinał się w górach albo wylądował na bezludnej planecie. Unosiłem się nad skalnymi uskokami, przepływałem przez kolejne księżycowe zatoki. Coraz dalej i dalej. Aż do miejsca, w którym to wszystko się kończyło i zaczynało się otwarte morze. Poczułem, że wszystko jest częścią wszystkiego. Że jestem w Kosmosie. Że nie znaczę nic więcej niż ta woda, w której unoszę się jak pyłek, bo sam jestem gwiezdnym pyłem. Z niego powstałem i w niego się obrócę. Gdy to poczułem, otworzyłem oczy.
Nie byłem jednak w morzu lecz w piekle. Tym razem w głowie miałem już spokój. Sięgnąłem powoli po broń i niespiesznie wyjrzałem zza murka. Nie było widać celu. Gość wtopił się w rzeczywistość, logiczne więc było, że muszę się do niego zbliżyć. Zajście go od tyłu było złym pomysłem, bo pokazał już jaki jest czujny. Tamten strzał był idealny! Przeczołgałem się do kolejnego komina…ROZDZIAŁ 1. JESTEŚ TCHÓRZEM!
Warszawa, 15 lipca 2018 rok
– JESTEŚ TCHÓRZEM! – WRZESZCZAŁA PO RAZ MILIONOWY MONIKA. Czułem, że zaraz pęknie mi od tego głowa. Tak. Zawsze kochałem tę kobietę i zawsze chciałem z nią być. Ale ten wrzask sprawiał, że czułem wstręt do wszystkiego, a przede wszystkim do siebie. Jakbym napił się benzyny i zaczął leczyć się ogniem.
Już w liceum zapowiedziałem, że będzie moją żoną. Była dwie klasy niżej. I została. Na początku dziewczyną, a potem wszystkim po kolei. Jezu, jaki byłem szczęśliwy. Tak jak może być tylko facet, który zdobył serce tej jednej jedynej. Przeżyliśmy chyba wszystko co było nam dane. Poza jednym. Dzieci nie mieliśmy i pewnie dlatego wszystko się zmieniło. Miłość wyschła i rozsypała się jak popiół. Zostały puste spojrzenia.
– Jesteś tchórzem! Związałam się z kompletnym nieudacznikiem. To był mój największy życiowy błąd. Nie masz żadnych ambicji. Jak mogłam związać się z takim zerem?
Krzyczała na cały głos, nie przejmując się kompletnie, że okna są otwarte, bo jest przecież połowa lipca, i jej wrzask słyszą sąsiedzi naszego bloku. Stałem przed nią jak zbity pies. Tak. Od liceum zmieniło się wszystko. Ona została wziętym chirurgiem plastycznym, a ja skończyłem jako loser_._ Trochę mi to zajęło i sporo się po drodze działo, ale się udało.
Po kolei: najpierw ukończyłem z dobrą lokatą prawo, ale nie poszedłem dalej w tym kierunku. Wybrałem drogę przygody. Udało mi się znaleźć pracę w największym warszawskim dzienniku, warszawskim dodatku „Gazety Wyborczej”, czyli „Gazecie Stołecznej”, gdzie spędziłem kolejne trzynaście lat. To była wspaniała robota. Świetni ludzie, super tematy i sto osiemdziesiąt tysięcy nakładu. Stare, dobre czasy, złota era królestwa papieru. Moja kariera żarła pięknie, nagle się stałem znanym dziennikarzem.
Było fajnie aż do momentu, gdy w Stanach wybuchły bańki spekulacyjne i wszystko poleciało na pysk. To był rok 2008. Ja oberwałem pierwszy, bo nie pisałem na etacie. Byłem współpracownikiem albo jak kto woli freelancerem i nagle się okazało, że nie jestem już aż tak potrzebny. Zrobiło się mnie o połowę mniej. Uprawiałem wtedy głównie lifestyle i pisałem o kulturze.
Kiedyś, dawno temu, mogłem wejść w twarde dziennikarstwo, pisać o aferach, zbrodniach i polityce, ale nie czułem tego. A może raczej bałem się, że sobie nie poradzę, bałem się odpowiedzialności i procesów. Nieważne, było, minęło. Ważne było, że lubiłem tę swoją działkę i byłem w tym dobry. Czas popłynął, jak się okazało, w słabym dla mnie kierunku. Świat się zmienił. Stał się miejscem mniej wygodnym i łatwym w użyciu. O robotę było coraz trudniej, aż musiałem się zwinąć z mediów. I tak zapisałem się do reklamy. Poszedłem do agencji, jak to się mówi górnolotnie – kreatywnej. Dostałem ten job dlatego, że szefową była kobieta mojego kumpla z ogólniaka, a dyrektorem kreatywnym dawny redaktor mojej gazety. Powiedział, że dobrze kombinuję i przekonał ją, żeby dała mi etat. Byłem przeszczęśliwy, a marketing jawił mi się jako nowe wyzwanie. Uczyłem się nowego stylu myślenia! Zamiast jak dotychczas opisywać świat, wymyślałem bajki o alkoholu, słodyczach, detergentach, polisach ubezpieczeniowych i produktach przemysłu mięsnego. Ale nie tylko, bo nadal pisałem do fajnego miesięcznika dla facetów. Nazywał się „Logo”. W tym byłem naprawdę dobry i robiłem to w sumie piętnaście lat. Aż go zamknęli. Można się było na nie czasami natknąć w poczekalniach do przeróżnych miejsc, w których leżało razem ze starą prasą do poczytania. Tyle zostaje ze starych gazet. Makulatura i pożółkłe egzemplarze w archiwach.
Monika wtedy jeszcze mnie kochała. Ja ją oczywiście też. Praca w agencji była, nie powiem, przyjemna. Z okazji świąt odbywała się wyżerka. Do jednej z sal konferencyjnych wjeżdżał catering. Na stole główną rolę grała świńska noga, od której odkrajało się plastry szynki. Zawsze większość tej nogi zostawała i pewnie ją wyrzucali albo zabierali do domu.
Dali mi w tej agencji do pary fajną kobietę. Była Art Directorem, czyli graficzką, wykształconą artychą po grafice na ASP. Na początku udało nam się zrobić zabawną kampanię szynki konserwowej i poczułem, że jestem na dobrym torze. Potem bywało różnie, ale trzymaliśmy się bandy. Po dwóch latach zaszła w ciążę i odeszła, a przy jej biurku pojawił się facet. Suchy i zasadniczy okularnik. Stary reklamowy wyga. Przez palce patrzył na to, że raz w miesiącu pisałem cichcem reportaż do mojego miesięcznika dla facetów. Z nim także od początku się polubiliśmy. Zrobiliśmy kilka kampanii, ale z czasem wszystko zaczęło tonąć w pustce. Mieliśmy wielotygodniowe przestoje. Nic się nie działo. Przychodziliśmy do pracy tylko po to, żeby zasiąść przed komputerem i udawać, że pracujemy. Czas zmienił się w klej, którym przypinaliśmy się do krzeseł. Kolejny powód do stresu i pytań o to co dalej, bo w nieskończoność tak przecież nie można. Z tego wszystkiego zacząłem odpływać i pisać wyssany z palca horror, który zatytułowałem _nomen omen_ „Pułapka”.
Mojego kolegę po jakimś czasie zaczęło to strasznie drażnić, ale sam też nie był lepszy, bo dla odmiany długimi godzinami projektował szafę do sypialni. W końcu to nieróbstwo i moja nieznośna lekkość bytu uderzyły mu do głowy i stał się nie do wytrzymania. Był skurwiel inteligentny i zdecydowanie lepszy w reklamowe klocki. Tak mnie w końcu dojechał psychicznie, że naraz odkryłem, że zaczynam grać rolę nieudacznika i idioty.
– Nie dawaj się! Idź do szefowej i powiedz, że chcesz zmienić partnera – denerwowała się Monika. Nie mogłem się chyba na to zdobyć i w końcu pewnego dnia doszedłem do ściany. Gość okazał mi publicznie lekceważenie i zrozumiałem, że to koniec.
Dalej mogłem już tylko być frajerem. Poszedłem do szefowej i się zwolniłem. Powiedziała, że mogę zostać albo odejść. To mój wybór. Wybrałem odlot. Koleś był w szoku. Jego też zwolnili po kilku miesiącach. Nie mamy ze sobą kontaktu.
– Dlaczego się zwolniłeś, idioto? – rozpaczała Monika.
– Nie mogłem już tego dłużej znieść.
– A co chcesz robić?
– Nie wiem.
– Co znaczy nie wiem? Nie chciałeś być poważnym dziennikarzem, bo bałeś się, że sobie nie poradzisz. Teraz nie chcesz być copywriterem. Kim chcesz być?
– Nie wiem. Coś wymyślę.
– Co wymyślisz? Gówno wymyślisz! Jesteś po prostu tchórzem!
– Przestań tak do mnie mówić!
Monika to śliczna kobieta. Wysoka, ma świetną figurę i długie, lśniące, czarne włosy. Wie jak o siebie zadbać, w końcu z tego ma chleb. Tracąc taką kobietę facet czuje jakby wyrwano mu pół serca.
– Za cokolwiek się zabierzesz, to spierdolisz. Mam cię dość!
Mogła sobie pozwolić na takie postawienie sprawy, bo mieszkanie było jej. Wzięła na siebie kredyt i kupiła nasze trzy pokoje na Kabatach. Lokal był zapisany na nią, widocznie już wtedy przeczuwała, że się z czasem przewrócę i będzie musiała zrzucić plecak.
– Potrafisz tylko brzdąkać na gitarze i bawić się w wojnę na komputerze! – zamachała mi przed nosem rękami. I znów poczułem to samo. Że nie mogę zostać. Spakowałem ciuchy w dwie sportowe torby. Książki i płyty zostały. Moim jedynym majątkiem był akustyczny czarny Fender, laptop i głośnik JBL.
Laptop używałem do pisania oraz do gry. Od pięciu lat obchodziła mnie tylko jedna. Counter-Strike. Kultowa strzelanka, w którą co miesiąc gra 10 milionów osób na całym świecie.
Byłem snajperem ekipy Killing Five, czyli asem. To była ostatnia rzecz w życiu, w której byłem dobry. Graliśmy w lidze, trenowaliśmy po półtorej godziny dziennie. Raz w tygodniu zaliczaliśmy kilkugodzinny spring turniejowy. Jeden albo dwa. To jest konkret. Każdy mecz w CC składa się z trzydziestu rund. Wygrać każdą można na kilka sposobów, najczęściej zabijając wszystkich przeciwników albo detonując lub rozbrajając bombę, bo w CC walczą ze sobą terroryści i antyterroryści. Co super ważne, przed każdą rundą trzeba kupić broń, a pierwsza runda to same pistolety. Pistoletówka. Hierarchia graczy jest bardzo ostra i na pozycję trzeba się naprawdę ciężko napracować. Zainwestowałem w siebie. Byłem graczem dziesiątej rangi!
Do poziomu Silver brakowało mi tylko siedmiu oczek. Dużo i mało, zależy jak się na to patrzy. Marzyłem o tym, żeby Killing Five weszło na poziom profesjonalny, bo na Councie można zarobić niezły szmalec. Raz do roku najlepsi profesjonalni gracze na świecie biorą udział w CS:GO Major Championships. Pula nagród wynosi milion dolarów. Są także mniejsze mistrzostwa z nagrodą pieniężną w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jak można coś takiego zostawić?! Monikę zawsze strasznie wkurwiało, że się zamykam raz dziennie, a potem wychodzę nabuzowany adrenaliną jak dziki zwierz. Rozumiałem ją rzecz jasna, ale to było moje życie.
Niestety zarobki naszej drużyny nie były powalające. W zeszłym miesiącu zarobiłem na CC osiemset złotych. W tym będzie podobnie. W agencji zarabiałem trzy czterysta. Razem dawało to przyjemną kwotę. Ale teraz?… Został mi tylko Counter-Strike.
– Jesteś skończonym nieudacznikiem! I zawsze nim będziesz! Wynoś się! – wyrzuciła z siebie na pożegnanie Monika.
Wyszedłem bez pożegnania.ROZDZIAŁ 2. ANDRZEJEK
PODBIŁEM PROSTO DO ANDRZEJKA. Sprawdzonego kumpla z dawnych lat. Andrzejek mieszkał sam na Muranowie. Przyjął mnie z pełnym zrozumieniem. Sam nigdy nie miał żony, a nagą kobietę widział ostatni raz rok temu. Był chudym, łysiejącym gościem, który od kilku miesięcy pracował w energetycznej spółce Skarbu Państwa. Przedtem dwa lata działał w dziale reklamy jednej z prawicowych gazet. Zwolnili go, a na jego miejsce przyjęli pociotka prezesa.
Daliśmy z okazji mojej smutnej historii banię. Piątkową, konkretną. Piliśmy wino i paliliśmy zioło. Wyjąłem Fendera i śpiewałem szlagiery, a on grał widelcami na garnkach.
– Jak będziesz teraz zarabiać hajs? – zapytał, gdy opadliśmy z sił.
– Nie mam pojęcia. Na pewno będę grać w Counter-Strika.
– Nie chcesz być nadal dziennikarzem?
– Internet zżarł papierowy lifestyle. „Shape”, „Playboy”, „CKM”, „Logo”… Tego wszystkiego już nie ma.
– A nie możesz iść na jakąś portalozę?
– Po to żeby pisać osiem godzin dziennie kawałki o tym, że gosposia okradła księdza, gdzieś na mieście stuknęły się auta, jest właśnie korek na S2, otworzyli nowe przejście dla pieszych albo zawalił się pustostan? To robota dla małolatów. Za stary jestem.
– To może pójdziesz z powrotem do jakiejś agentury?
– To raczej niemożliwe.
– Czemu?
– Bo nie zabrałem ze sobą portfolio.
– Co to jest?
– To jest teczka z pracami, które zrobiłem pracując w agencji.
– Dlaczego nie zabrałeś?
– Bo nie chcę tego już robić.
– Ale coś trzeba robić.
– Będę grać w Counter-Strika. Jestem w tym coraz lepszy.Zaśmiał się.
– Daj spokój. Nie nadajesz się.
– Dlaczego?
– Antek. Ile ty masz lat? Jeżeli jeszcze się nie przebiłeś to znaczy, że się już nie przebijesz. Pomyśl o czymś realnym.
– To będę grać w knajpie.
– Tak. Jasne. Będziesz brzdąkać szlagiery, a ludzie jeść kotlety.
– To źle?
– Żadna praca nie hańbi. Ale przecież nie wyżyjesz z tego.
Andrzejek miał rację. Od lat łapałem tylko co jakiś czas chałtury w pizzeriach i kawiarniach. Żeby wyskoczyć wyżej trzeba być kimś extra. Robić piosenki, które podobają się ludziom albo chociaż mieć świetnie opanowany instrument i zajebiście wyglądać. A ja grałem głównie standardy. Wymyślałem kiedyś swoje piosenki, ale ludzie woleli, żebym im śpiewał „Nim dojdziemy” albo „Widziałem orła cień”. No i wyglądałem przeciętnie. Metr siedemdziesiąt siedem, szare włosy i twarz jedna z miliona mijanych na ulicy. Niczym nie wyróżniający się z wielkomiejskiego tłumu człowiek.
– No to pójdę zamiatać ulice – rzuciłem.
– Praca fajna, bo to ruch na powietrzu. Poznałem kiedyś gościa, który zamiatał ulice, ale miał jakieś maszyny i sprzęt do przycinki zieleni – wyjaśnił Andrzej. – Skończył kurs i mógł wycinać w mieście drzewa. Miał jednoosobową działalność gospodarczą i zarabiał spoko. Chcesz się tak rozwinąć?
– Nie za bardzo.
– To musisz iść do jakiejś zwykłej, że tak powiem, podstawowej pracy, żeby zarobić na życie. Przynajmniej na jakiś pokój.
– Spokojnie. Nie będę ci siedzieć na głowie.
– Na razie jest luz. Ale przecież musisz gdzieś się prywatnie zalogować.
– Co to jest podstawowa praca?
– No nie wiem… Ekspedient, kelner, ochroniarz, facet z dostawczaka, kurier, taryfiarz…
– Taryfiarz?… To mogłoby być spoko.
– Spoko jak spoko. Znam gościa, który jest złotówą i mówi, że to fatalna opcja. Godziny stania i jeżdżenie w kółko.
– Ale oni zawsze narzekają.
– To prawda.
– Poza tym trzeba zrobić licencję.
– To idź na Uber! Tam nie trzeba licencji – rozłożył ręce Andrzejek.
– Uber?… To jest jakiś pomysł.
Wypiliśmy pod ten pomysł jeszcze jedno wino. Nie pamiętam końcówki wieczoru. Rano obudziłem się na kanapie w salonie. Było gorąco, sucho i miałem kaca. Jedyną myślą, która trzymała mnie przy życiu był pomysł z Uberem.ROZDZIAŁ 3. ROMAN
ZAWSZE TROCHĘ CHCIAŁEM BYĆ TARYFIARZEM. Jeździć po mieście, spotykać ludzi i gadać o życiu. Za kasę. A Uber to przecież ta sama bajka. Z netu dowiedziałem się, że muszę tylko załatwić na komisariacie zaświadczenie o niekaralności i o wykroczeniach drogowych. Pojechałem do komisariatu w poniedziałek rano. Na zaświadczenie trzeba było poczekać aż dziesięć dni. Na szczęście Andrzejek był miłosierny. Zarabiał piątkę, mieszkał sam i stać go było na samarytanizm i urozmaicenie w postaci kumpla na chacie.
Kiedy on szedł do roboty, ja siadałem przy jego stacjonarnym komputerze i logowałem się do Counter-Strika. Andrzejek zaopatrzył się w duży, graficzny ekran. Widok był powalający. Przemieszczałem się uliczkami, zaułkami i przelatywałem przez place ponurych miast i mieścin. Zabijałem pistoletem, karabinkiem szturmowym, podkładałem bomby. Z kim się tylko dało. Grałem z ludźmi z całego świata i zbierałem pochwały. Tak przez bite pięć, sześć godzin dziennie. Jak zawodowiec. Nareszcie!
Gdy czułem, że mam już dość, snułem się jak duch po okolicy albo szedłem na siłownię. Tu też czułem progres. Zaczęło mi się to nowe życie podobać. Brakowało tylko kasy. W końcu poszedłem znów na komisariat i ze wszystkimi potrzebnymi papierkami udałem się do siedziby Ubera na Inflancką. Stały w tej okolicy nowe biurowce. Kręcili się ludzie z korpo i było kilka knajp. Kompletnie nie mój świat. Już nie. Zamiast tego zobaczyłem salę, w której siedzieli Polacy, Ukraińcy i Arabowie. Na górze przed ich oczami wisiała tablica świetlna, na której pojawiało się imię osoby, która miała podejść do stołu, przy którym panieneczka siedząca za kompem wciągała delikwenta w system.
W pewnej chwili zapalił się napis: Islam. Nikt się nie podniósł z krzeseł i dziewczyna nawoływała: Pan Islam! Pan Islam! Wtem drzwi się otworzyły i szybkim krokiem wszedł koleś z brodą. To był właśnie pan Islam.
Grupowe spotkanie z nowymi kierowcami prowadził młody cwaniaczek. Trzeba mu przyznać, że radził sobie nieźle. Cała sytuacja skojarzyła mi się z czasami Wielkiego Kryzysu. Tak to sobie wyobrażałem. Kupa ludzi szukających grosza. Polaków na sali można było podzielić na dwie grupy. Pierwszą były małolaty, które chciały pojeździć na Uberze i zarobić trochę kasy. Drugą grupą byli życiowi rozbitkowie. Faceci od czterdziestki do sześćdziesiątki, którzy na twarzach mieli wypisane trudy życia i piętno porażki. Byli bez pracy i nie mieli innego pomysłu. Przeżywali Wielki Kryzys. Tak jak ja. Nie byli to jednak idioci. Koleżka z Ubera stojący przed nimi musiał naprawdę sobie radzić, bo zadawali dużo pytań, a najbardziej obawiali się tego, że patrol Państwowej Inspekcji Drogowej przywali osiem tysięcy kary za przewóz osób bez licencji. Bo taka sytuacja wydarzyła się w Trójmieście. Koleś oświadczył, że w takich sprawach wszystkim zajmie się oczywiście Uber. To nas uspokoiło.
W końcu przyszła moja kolej. Byłem ogolony i ubrany w czyste ciuchy. Poszło bez problemu. Zalogowałem się i mogłem zacząć swoją, jak mi to napisali w wysłanym z tej okazji SMS-ie, przygodę z Uberem. Nie miałem fury, ale to nie był problem, bo wokół Ubera kręciła się grupa cwaniaczków, tak zwani partnerzy. Każdy z nich miał kilka aut i zatrudniał bezrobotnych wyrzuconych za burtę desperatów, którzy w zamian za zatankowane auto jeździli dla nich po 300 kilometrów w dzień i w nocy. Gdybym był w normalnej sytuacji, to za żadne skarby nie wsiadłbym w taki kierat. Gdybym…
Zacząłem więc jeździć dla pewnego sprytnego grubasa z Grochowa. Mieszkał w przedwojennym domu. Wyglądało to tak, że przechodziłem kodem przez furtkę w bramie, a potem uchylałem jego niezamkniętą przegródkę w skrzynce na listy. W środku leżały dowody rejestracyjne i kluczyki. Brałem ten, na który się umawiałem i wsiadałem do auta stojącego w uliczce obok.
Szybko się przyzwyczaiłem do wczesnoporannych startów i czas zaczął zlatywać w równym rytmie. Wsiadali różni ludzie. Na początku z nikim nie gadałem, ale z czasem zacząłem się rozkręcać. Zagadywałem i otwierałem ludzi, korzystając z mojego reporterskiego usposobienia. Były kobiety z księgowości, ex asystentka Dody, adwokat od wypadków drogowych i liczni informatycy, prawie same korpoludki.
Nocą zabierałem spod dyskotek młode kobiety narzekające na facetów, którzy myśleli tylko o tym, żeby zaciągnąć je do chaty na seks. Po tygodniu dogadałem się z grubasem, że wynajmę od niego auto. W miarę świeżą, czerwoną Skodę Fabię. Musiałem mu bulić za to hajs, ale w zamian miałem furę pod domem i nie musiałem codziennie dymać na Grochów.
Dwudziestego siódmego lipca, nocą, na Świętokrzyskiej wsiadł facet w moim wieku. Jechał kawał drogi, bo aż do Piaseczna. Ucieszyło mnie to, bo oznaczało dłuższy kurs i lepszy pieniądz. Uber to nędza, więc każdy taki przypadek daje rajc z hajsu albo, jak to mówią chyba na Śląsku, hajcu. Facet po kilku minutach zapytał:
– Nie pamiętasz mnie?
– Przepraszam, ale nie. Nie mam dobrej pamięci do twarzy. Spotkałem w życiu miliony ludzi.
– Ja też. Ale my razem studiowaliśmy.
A to ci ciekawostka! Studia na prawie to była już prehistoria. Przyjrzałem mu się uważnie w lusterku. Na głowie siwy, przerzedzony jeżyk i sieć zmarszczek wokół oczu i ust. Gość z kasą, który wygląda już staro a nadal ma pretensje do bycia młodym.
– Dawno to było – pokiwał głową.
Jechaliśmy bez słowa przez chwilę. Milczał, a ja usiłowałem sobie przypomnieć skąd go znam. W końcu zajarzyłem. To był Roman. Spokojny i pracowity chłopak, dobry student. Chodziliśmy razem przez rok na seminarium kryminologiczne.
– Roman! To ty…
Uśmiechnął się. Chyba z ulgą.
– Tak. To ja. Jak się masz Antek?
– Tak jak widzisz. Bywało lepiej.
– Jak ci się jeździ Uberem?
– Jeżdżę od niedawna. Na razie jest spoko.
– A gdzie mieszkasz?
– U kumpla. Żona mnie pogoniła z domu po tym jak odszedłem z pracy w agencji reklamowej.
Uśmiechnął się. I zamilkł. Widać było, że się nad czymś zastanawia.
– Posłuchaj Antek… A chciałbyś pomieszkać przez dwa miesiące w willi z basenem?
– Jaja se robisz?
– Pytam serio.
– No przecież każdy by chciał. A czemu pytasz?
– Wyjeżdżamy z żoną za granicę. Dom zostanie pusty. Mógłbyś zamieszkać i popilnować. Nie płaciłbyś za nic.
– Proponujesz mi coś takiego w ogóle mnie nie znając? Nie widzieliśmy się trzydzieści lat. A co jeżeli jestem złodziejem i wyniosę ci połowę chaty, a potem się rozpłynę w powietrzu?
– Znajdą cię – uśmiechnął się i dodał: – Pamiętam, że byłeś w porządku.
– Ludzie się zmieniają.
– Już nie jesteś w porządku? – zapytał i w lusterku spojrzał przenikliwie w moje oczy.
Znów kilka sekund przeleciało bez słowa.
– Gdzie jest ten dom?
– Zaraz go zobaczysz.
Dojechaliśmy na miejsce. Chałupa była spora, jednopiętrowa, za solidnym parkanem. Zaparkowałem pod bramą. Roman otworzył kluczem furtkę i wykonał zapraszający gest. Weszliśmy do środka. Czekała na niego młodsza o jakieś dwadzieścia lat blondynka, tak zgrabna, że aż mnie szlag trafił. Miała do tego ładną buzię i nazywała się Zosia. Zrobiła nam herbatę. Zatopiliśmy się w głębinach zamszowej kanapy.
– Jak ci się podoba dom? – zapytał.
– Jest fantastyczny!
Poczułem, że mam na to ochotę. Na nowe rozdanie i nowe kąty. Że chcę się wtulić w te luksusowe meble. Basen miał jakieś dziesięć metrów i czystą wodę. Kombinowałem już, że zaproszę fajną laskę, którą poznam na Uberze. Codziennie przewoziłem ich przecież tyle, może któraś da się skusić, a potem na widok tej chaty z chęcią rozłoży nogi albo chociaż ręce.
– Super. Od kiedy zaczynamy?
– Wylatujemy w południe 31 lipca. Przyjedź o dziewiątej.
– Jasne.
Posiedziałem u nich jeszcze pół godziny. Wyszedłem szczęśliwy jakby mi ktoś w kieszeń napluł. Życie jest jak gówno na kole, raz na górze, raz na dole. Moje gówno poszło w górę.
Andrzejek ucieszył się totalnie z nowych rewelacji. Był już trochę zmęczony moją obecnością.
– Ty to masz jednak szczęście – powiedział otwierając wino. A ja pomyślałem, że spotkanie z Romanem to dar od Boga.ROZDZIAŁ 5. PRZEBUDZENIE
OBUDZIŁY MNIE STRUGI GORĄCEGO ŚWIATŁA. Słońce jak wrzątek z prysznica lało się przez niezasłonięte okna sypialni Romana i Zosi. Uciekłem na zacienioną stronę łóżka. Głowę rozsadzały mi sceny i słowa. Czułem się tak jakbym wrócił z jakiejś dalekiej i bardzo intensywnej podróży. Pamiętałem wszystko, obrazy były ostre, rozmowy nie zamazane, recording po prostu. Wszystko. Po kilku minutach przeniosłem się w kąt pokoju. Na miękką i drogą, białą wykładzinę, tak puszystą, że miesiącami można by na niej wygodnie spać. Oparłem się plecami o ścianę. Myślami wracałem do snu. Nigdy takiego nie miałem. Być może takimi snami są wypełnione mury szpitali psychiatrycznych. No i oczywiście miałem ochotę o tym komuś opowiedzieć. Ale komu? Zadzwoniłem do Andrzejka.
– Siemano. Jak jest? – zapytał.
– Spoko. Ale wiesz co? Miałem dziś w nocy niesamowity sen.
– Śniło ci się, że kochasz się z Marylin Monroe?
– Lepiej. Śniło mi się Powstanie Warszawskie.
– E tam… To ma być lepiej?
– Człowieku, ale to był taki sen, że czułem, że tam naprawdę jestem. I wszystko pamiętam.
– Też kiedyś miałem taki sen.
– Naprawdę? A co ci się śniło?
– Nie pamiętam już dokładnie, bo to było dawno temu. Też biegałem i strzelałem.
– Ale ja wszystko pamiętam, jakby wydarzyło się wczoraj!
– No chłopie, jak się spędza tyle czasu w Counter-Strike’u, to nie ma co się dziwić, że potem w głowie ma się taką jazdę.
– Fakt.
W sumie racja. Ostatnio przegiąłem. To na pewno przez to.
Rozmowa zeszła na kobiety. Na to, że przyszła do jego firmy nowa zajebista stażystka i jest mega zajarany.
W jego szare życie wdarł się kobiecy żywioł i zamieszało mu się w głowie. Biedaczek. Pogadaliśmy z kwadrans, a potem wskoczyłem pod prysznic. Następnym przystankiem była kuchnia – jajecznica, grzanki i kawa. Genialnie mi to żarcie weszło i myśli o Powstaniu uleciały z głowy jak wystraszone gołębie.
Znów byłem tylko tu i teraz, czyli potrzebowałem hajsu.
Wyszedłem z domu i wsiadłem do auta. To jest dobry moment, żeby w kilku krótkich zdaniach powiedzieć czym wtedy jeździłem. To była Skoda Fabia trzeciej generacji z silnikiem 1,2 TSI. Cztery drzwi i minimum komfortu. Była oczywiście zagazowana i za pięćdziesiąt złotych można się było bujać trzysta kilometrów po mieście. Czerwona karoseria, a na liczniku tylko trzydzieści tysięcy kilometrów. Świeżak. Można było pojechać tą skodzianką nawet złoty osiemdziesiąt. A co do tych trzystu kilometrów po mieście, to takie dystanse nakręcałem codziennie, gdy były dobre kursy i jeździłem dziesięć godzin. Zdarzały się takie dni, zwłaszcza wtedy, gdy zamiast siedzenia na kanapie i myślenia o Monice i moim przegranym życiu, uciekałem w jeżdżenie.
A więc przypiąłem smartfon do uchwytu przyssanego do szyby i zalogowałem się do Ubera. Zobaczyłem mapę i wskaźnik moich ocen. Średnią liczbę odebranych zgłoszeń, średnią ocen i totalną liczbę wykonanych kursów od momentu przyłączenia do Ubera. Jak dotychczas – 105. Na początku jeździłem u tego gościa na dwunastogodzinnych zmianach. Teraz w sumie robiłem osiem, dziesięć godzin i kasy było jeszcze mniej, ale miałem za to furę pod domem i jeździłem głównie za dnia.
Inne chłopaki z Ubera lubili noce, bo kursy były dłuższe a więc i kasa lepsza, ale ja po zrobieniu trzech nocy pod rząd dochodziłem do siebie przez kolejne trzy dni. To był problem, bo nie było mowy o tym, że mogę jeździć tylko w dzień. Co to jest, wczasy? Każdy musiał mieć i to, i to, a więc miałem też nocki. W trakcie takich nocnych rajdów spałem godzinę, półtorej, gdzieś na stacjach benzynowych. Warszawa zwalniała co noc na mniej więcej dwie godziny. Miasto spało od drugiej do czwartej. Wreszcie robiło się cicho i pusto, tak pusto, że duchy mogą wylecieć na ulice w poszukiwaniu zagubionych dusz.
Zaszywałem się wtedy na śpiących parkingach albo właśnie na stacjach, czasem obok taryfiarzy, którzy jak gołębie kimali na rozłożonych fotelach swoich aut. O czym marzyli ci ludzie? Może o tym, że gdzieś w życiu czeka na nich moment, w którym już nie będą musieli jeździć i zostawią tę robotę za sobą?
Po czwartej, nieubłaganie, wszystko zrywało się do lotu. Budził się miejski pęd i rodził sznur samochodów, który znów zaciskał się na ulicach miasta. To może i miało swój klimat, ale raczej dla kogoś kto jeszcze nie zna życia i chce poczuć świat. Ja byłem już za stary, żeby się jarać taką sytuacją. Bo co jest fajnego w tym, że się wozi po nocy pijanych ludzi? W czym to ubogaca człowieka? To pytanie proszę oczywiście potraktować raczej żartobliwie. Bo wiadomo, że chodzi o kasę, a nie o zbieranie doświadczeń.
Ale jednak czegoś się dowiedziałem jeżdżąc na te wszystkie balangowe ulice, Żurawią, Parkingową czy Poznańską. Trochę z tymi ludźmi przecież pogadałem. Na przykład raz na Parkingowej wsiadły dwie konkretne laski. Lufy. Wysokie, zgrabne, długowłose i młode. No i fajne. Jechały do Miasteczka Wilanów. Gadaliśmy o facetach. Narzekały, że chodzą do knajp i spotykają samych leszczy, czyli że jest zero konkretnych gości, facetów z którymi można pogadać, wejść w jakąś ciekawą relację. Wszyscy koleżkowcy tylko stoją i gapią się jak one tańczą, a ślina – jak to powiedziały – cieknie im z pysków. Zasugerowałem dziewczynom, że dyskoteka na Parkingowej to raczej słabe miejsce na poznanie kogoś ciekawego. Przyjęły to do wiadomości. Na pewno sobie z tym tematem poradziły i znalazły wkrótce facetów na tinderze albo w swoich korpo.
Takie nocne spotkania były na swój sposób ciekawe, ale gdy już wynająłem auto, z ulgą wybrałem głośny, gwarny i jasny dzień. Jak już powiedziałem, sam decydowałem, kiedy będę pracować. Jedynym problemem było to, że muszę zarobić flotę na wynajem samochodu, paliwo i żarcie.
Gdy teraz, w dzień, ruszałem w miasto, nie mijało pięć minut, gdy rozlegał się przenikliwy sygnał. Był tak wymyślony, żeby postawić na nogi nawet umarłego. Była w tym dźwięku cała podłość i bezwzględność amerykańskiego kapitalizmu. Chciwość ducha Doliny Krzemowej, skąd jest Uber. Na wypełniającej ekran mapie pulsowało wtedy czarne kółeczko oznaczające, że ktoś mnie właśnie wyhaczył. Tak zaczynał się dzień jak co dzień: ludzie, ludzie, ludzie. W kółko i na okrągło.
Rodziny, faceci, ale głównie kobiety. Dla nich tani Uber był alternatywą dla komunikacji miejskiej. Byłem więc woźnicą dla pań.
O siedemnastej aplikacja zaatakowała mnie na Stegnach. Miałem podjechać na Soczi po jakąś Magdę, a kurs był na nomen omen Żurawią. Stanąłem na parkingu pod czteropiętrowym blokiem z lat 70. Wszedłem na Onet i czytałem tekst o samochodach elektrycznych. Kompletnie nie czułem tego, że kiedyś będę jeździł autem podłączanym na noc do kontaktu. Wsiadła kobieta i zamiast dzień dobry, usłyszałem cześć.
Spojrzałem w bok, bo usiadła obok, i mnie zamurowało. Ale tak na miło. To była Magda – stara koleżanka z imprez z lat 90. Nie widziałem jej wieki i wiedziałem tylko tyle, że dawno temu wyjechała do Manchesteru. Daliśmy sobie z radością buzi.
– Co u ciebie? – zapytałem.
– Wróciłam.
– Super. Czemu?
– Wiesz, nigdy nie czułam się tam u siebie. Tam jest przez cały czas wczesna albo późna wiosna.
– Nie ma lata? Upałów?
– Zdarzają się gorące dni. Ale nie ma takich upałów jak tutaj.
– Czyli wróciłaś dlatego, że nie było upałów?
Zaśmiała się. Czas obszedł się z nią łaskawie. Nie utyła, nadal miała fantastyczne nogi, czarne włosy i piękną, jakby indiańską twarz.
– Nie chciałam tam już dłużej siedzieć. Wynajmowałam segment, płaciłam 400 funtów za rent, do tego dochodziły koszty utrzymania domu, czyli jakieś 1000 funtów. Rozstałam się z partnerem, więc mieszkałam sama. Dwa z trzech bedroomów na górze wynajęłam. Wyszło na to, że mieszkam z dwoma obcymi facetami. Dziwnie się czułam. Prawie cała kasa jaką zarabiałam szła na dom.
– No to faktycznie dziwna sytuacja. A nie mogłaś wynająć mniejszego?
– Mniejszy był droższy.
– Jak to?
– Wszystkie domy naokoło były już po 700, 800 funtów za miesiąc. Nawet te mniejsze. Ja swój wynajmowałam od dawna, dlatego miałam jeszcze starą cenę.
– OK.
A z tym partnerem, dlaczego się rozstaliście? Zdradzał cię?
Zamilkliśmy na jakieś trzysta metrów.
– Przez miesiąc leciałam potem na antydepresantach.
– Nie ty jedna. Rozmawiałem kiedyś z gościem, który wówczas był fotografem a jego żona naczelną miesięcznika, takiego o domach i ogrodach. W jej redakcji były praktycznie same kobiety i wszystkie poza nią leciały na antydepresantach.
– Praca w mediach zżera nerwy. Ty zdaje się pracowałeś kiedyś w mediach.
– Owszem. I to nawet dość długo. Było, minęło. Opowiedz lepiej o tym jak się dowiedziałaś, że cię zdradza.
– Banalnie. Zaczął wieczorami wychodzić na spotkania z kumplami i coś mi nie pasowało, bo zawsze wracał trzeźwy. W końcu w walentynki poszedł ze znajomymi z pracy do baru.
– W walentynki?
– No właśnie. Byłam zaskoczona, ale powiedział, że idą dlatego, że pierwszy drink jest darmowy. Wrócił o szóstej rano z kwiatami.
– W ramach przeprosin za tak późny albo raczej tak wczesny powrót?
– Zapytałam wprost: Piotrek. Czy ty masz kogoś? Powiedział, że nie.
– Kupiłaś to?
– Na moment. Ale nadal było jakoś inaczej i znów zaczęłam myśleć.
– Ile to trwało? Tak w sumie. Od początku do końca.
– Kilka tygodni.
– No dobra. To jak go przyłapałaś?
– Klasycznie. Zaczęłam polować na jego smartfon. Wiesz, w takich sytuacjach ludzie wykasowują SMS-y, ale on raz się zagapił, zasnął i nie wykasował. Znałam jego wzór na odblokowanie komórki. Patrzę, jest numer, litery AG i taki tekst: „Oczywiście, że możesz. Pogadamy o tym jutro”. Pomyślałam, że to może z agencji pracy, bo on był ciągle bezrobotny. Jak coś znalazł, to go za chwilę zwalniali. Pogadałam o tym z koleżanką, a ona poradziła: „stara, zadzwoń pod ten numer”. Zadzwoniłam więc i odebrała kobieta. Zapytałam czy się spotykają. Powiedziała, że tak. Myślałam, że zwariuję. Wytłumaczyłam jej, że on mi mówi, że idzie do pracy, a tymczasem idzie do niej, a potem wraca do mnie i kładziemy się razem do łóżka. Była w szoku.
– Ty jesteś stara wyga z Grochowa. Ciebie się tak łatwo nie przerobi.
Znów się zaśmiała.
– Dowiedział się od niej, że wiem i wrócił do domu. Ale ja byłam szybsza, spakowałam jego rzeczy w worki na śmieci i wystawiłam przed drzwi.
– Zdziwił się chłopak, co?
– Oj bardzo. Powiedział, że to nieprawda. Ale zrobił jeszcze jeden błąd. Wychodząc tego dnia z domu nie wylogował się z Facebooka i zobaczyłam na Massengerze ich całą gorączkową rozmowę, która się odbyła po tym jak z nią porozmawiałam. To było żałosne.
– Poszedł mieszkać do niej?
No co ty. To była samotna Polka z dwójką dzieci. Nie wpuściła go. Musiał wynająć pokój. Po kilku dniach przyszedł do mnie na kolanach i błagał o wybaczenie, ale ja też się nie zgodziłam.
– Słusznie. Jak żyjesz z frajerem, to sam się stajesz frajerem. A jaki był? Tak z wyglądu.
– Przystojny, szpakowaty. Byliśmy razem pięć lat. Wiesz, gdyby zrobił to raz, dwa razy, to ja o niczym bym się nie dowiedziała. Ale on stracił kontrolę. Popłynął. A co u ciebie?
– Słabo. Rozstaliśmy się z Moniką, bo miała mnie dość, a ja już nie miałem siły, żeby od rana do wieczora wysłuchiwać, że jestem tchórzem i frajerem i że jest ze mną nieszczęśliwa.
– I co, jeździsz Uberem?
– Tak. Próbuję jakoś przetrwać.
– Poradzisz sobie. Wierzę w ciebie. Zawsze coś w sobie miałeś. Może zabrakło ci szczęścia.
Daliśmy sobie znowu buzi i wysiadła. Wymieniliśmy się przedtem telefonami. Wróciłem do domu o ósmej. Pograłem półtorej godziny w CC, a potem wskoczyłem do basenu, zjadłem dobrą kolację i obejrzałem Rambo IV. Żyć nie umierać! Czułem się prawie jak w raju. To była Arkadia, kraina szczęśliwości, którą los mnie wynagrodził po udręce z Moniką. Nagroda za śmiałą, męską decyzję! Do pełni szczęścia brakowało mi tylko dobrego seksu. Ale nie od razu Rzym zbudowano.
Kiedy leżałem myśląc o tym jakiego mam farta z tą chatą zadzwonił telefon. Była dwudziesta trzecia więc od raz pomyślałem, że o tej porze to pewnie Roman. I w rzeczy samej, to był on. Dzwonił przez kamerkę na Messengerze. Odebrałem i zobaczyłem go stojącego w białej panamie na tle palmy.
– Cześć! Wszystko OK? – zapytał.
– Absolutnie OK. Która jest u was godzina?
– Jesteśmy sześć godzin przed Polską. Jest siedemnasta i trzydzieści stopni Celsjusza.
– U nas też było dziś gorąco. Dziękuję za żarcie w lodówce. To mega miło z waszej strony.
– Na zdrowie. Czyli wszystko OK?
– Tak. Wszystko pod kontrolą.
– To super. Śpij dobrze. Odezwę się za kilka dni.
– Jasne. Dobrej zabawy!
Ta rozmowa była jak wisienka na torcie. Pooglądałem jeszcze trochę TVN24 i z uśmiechem na ustach i szczęściem w oczach, o dwudziestej czwartej położyłem się spać.