- promocja
72 godziny - ebook
72 godziny - ebook
Zdobycie terminala przeładunkowego ropy naftowej KAAOT przy granicy z Iranem, opanowanie tamy Mukarayin na północ od Bagdadu i kilkudniowe działania w porcie Umm Kasr to najbardziej spektakularne akcje polskich jednostek po II wojnie światowej. Wojskowa Formacja Specjalna GROM wraz z amerykańskimi Navy SEALs dokonała niemożliwego: w kilkanaście dni żołnierze zdobyli najbardziej strategiczny punkt na mapie Iraku.
Po raz pierwszy kulisy akcji na platformie KAAOT odsłania dowódca – ppłk. Andrzej Kruczyński „Wódz”. Ujawnia też szczegóły powstawania GROM-u i wspólnych morderczych treningów z legendarnymi jednostkami specjalnymi: brytyjskim SAS-EM i amerykańską Delta Force.
72 godziny to także opowieść o wizjonerze Petelickim, ważnym pokazie dla ważnego generała, misjach na Haiti, w Macedonii czy Kosowie, a przede wszystkim o niezwykłej przyjaźni i braterstwie w obliczu nieustannego zagrożenia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15775-0 |
Rozmiar pliku: | 10,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego napisałem tę książkę? Powodów było kilka. W ostatnich latach często słyszę, że GROM to fajne, darmowe biuro podróży. Można za pieniądze podatnika bywać w różnych, czasami egzotycznych zakątkach świata. Rzeczywiście, po zaliczeniu morderczej selekcji, rocznego kursu podstawowego oraz kilkunastu miesiącach innych równie ważnych treningów (zgrywania sekcji, grup szturmowych czy też całych zespołów) możesz być wysłany gdzieś w świat. Ale mało kto zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie czyha na żołnierza sił specjalnych, i to nie tylko na misjach wojskowych, ale również na treningach. Trening współczesnego komandosa musi być bardzo realistyczny. I taki jest. Podczas treningów od czasu do czasu dochodzi do tragicznych zdarzeń, do uszczerbku na zdrowiu, a nawet śmierci. Tak było, jest i będzie.
Od kilku lat na różnych forach internetowych publikuję krótkie relacje z moich misji, które ilustruję zdjęciami. Zawsze wzbudzają olbrzymie zainteresowane odbiorców. Dostaję potem mnóstwo wiadomości, abym kontynuował swoje publikacje, a wiele razy przeczytałem, że dobrze by było, żebym napisał książkę o tych czasach i tym, co robiłem, gdy GROM powstawał, a ja w nim służyłem.
Minęło już ponad dziesięć lat, od kiedy pożegnałem się z mundurem, z GROM-em. Teraz mogę już odsłaniać nieznane historie. Do tej pory w pisaniu książek pomagałem innym – Rafałowi Królikowskiemu czy Jarosławowi Rybakowi. Moja pomoc polegała głównie na zdawaniu relacji z miejsc, w których byłem, przekazywaniu zdjęć oraz innych cennych eksponatów, aby ujrzały światło dzienne i mogli je zobaczyć ci, którzy są GROM-em naprawdę zainteresowani. Pomagając kolegom, wiedziałem, że kiedyś także spróbuję napisać książkę o kilkunastu latach służby w tej legendarnej jednostce. Mając to ciągle z tyłu głowy, z pełną premedytacją nie ujawniałem kolegom, autorom opracowań o JW 2305, ciekawszych epizodów z mojej pracy w GROM-ie. Teraz to uczynię. Odsłonię kulisy powstawania formacji specjalnej GROM, wspólnego treningu z brytyjskim SAS, SBS oraz amerykańską Deltą. Opiszę kilka epizodów z moich misji na Haiti, we Wschodniej Slawonii, w Macedonii, Kuwejcie oraz Iraku. Opowiem o początkach formacji, pierwszych treningach. O ważnym pokazie dla ważnego generała, o pierwszych żołnierzach GROM-u, tych, którzy dali podwaliny funkcjonowania tej formacji. Tych, z którymi miałem przyjemność, honor oraz przywilej pracować przez kilka, a niekiedy nawet kilkanaście lat.
Jest prawdą ogólnie znaną, że żołnierze oraz żołnierki GROM-u, gdy walczą, to z pełnym oddaniem oraz poświęceniem, nie szczędząc krwi, a nawet życia. A jak już jest moment wytchnienia i zabawy, to bawią się na maksa. O tym też będzie mowa w tej książce.
Przeczytacie też oczywiście o wizjonerze generale Sławomirze Petelickim. Opowiem o tych, którzy w tamtym czasie tworzyli GROM: Monice, Kasi, Majce, Kaczorze, Jacksonie, Olu, Mła, Małpie, Bulim, Benku, Robsonie, Kraterze, Emu, Magdzie, Witku, Astim, Hansie, Żurze, Cieniu, Rotmistrzu, Buziaku, Brajanie, Olku, Kapslu, Rosomaku, Stefanie, Pegazie, Siwym, Szakalu, Sztywnym, Nindży, Lucku, Wichrze, Pawle, Stefanie, Gedem, Dżedaju, Czarnym, Patroniu. To byli naprawdę fascynujący ludzie, z którymi było mi dane przeżyć ciekawe, a czasami mrożące krew w żyłach sytuacje. Byliśmy razem na dobre i na złe.
Chciałem też w tej książce opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Opowiem, gdzie dorastałem, czym się zajmowałem jako dzieciak, czego doświadczyłem jako nastoletni chłopak w małej miejscowości. Jak pomagałem w pracy moim rodzicom. Jest wiele rzeczy, które jako dzieciak przeżyłem, a które ukształtowały mnie jako dorosłego. Opowiem też o Ludowym Zespole Sportowym Płomień Trzeszczany, w którym nauczyłem się walczyć, nie jako żołnierz co prawda, ale jednak. W tym miejscu chciałbym wspomnieć o kolegach z boiska: Marku Baju, Adamie Sokalu, Marku Adamczuku, Romanie Jeleniu, Krzyśku Jeleniu, Adamie Jeleniu, Zbyszku Pomiankiewiczu, Dariuszu Kondraciuku, Wojtku Malimonie, Stanisławie Grockim, Januszu Nowomiejskim, Wojtku Cebulce, Henryku Garaju, Krzysztofie Muzyczuku, Jurku Sieczkażu, Jacku Rosińskim oraz innych.
Przeczytacie także o najważniejszych osobach, naszych bohaterkach, o supermenkach. Żonach, partnerkach oraz dziewczynach żołnierzy GROM-u, które na co dzień muszą radzić sobie z prozą życia, ze świadomością, że mąż, ojciec dzieci jest gdzieś daleko i nie wiadomo, co tam robi, kiedy wróci, jeśli w ogóle wróci. Te historie są bardzo ważne i często pomijane we wspomnieniach żołnierzy. A nasze życie to nie tylko my sami, ale także wszyscy obok, ci, którzy nas otaczają. Mamy trudne relacje rodzinne, czasami kłopoty w małżeństwach, rozwodzimy się i schodzimy, bo nasza służba jest bardzo trudna i nie wszyscy potrafią ogarnąć życie poza nią tak, jak by sobie tego życzyli.
Wielu czytelników zapewne zastanawia się, skąd wzięła się ksywa „Wódz” – to jakoś samo przyszło. Ani od nazwiska, ani od wyczynów z dzieciństwa czy służby. Po raz pierwszy nazwano mnie tak w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych, do której uczęszczałem i w której zmarnowałem sporo czasu. Tam właśnie koledzy zauważyli, że emanuję spokojem i wyróżniam się opanowaniem. Ktoś uznał, że tak zachowuje się wódz, ktoś inny tę ksywę wypowiedział i tak zostało do dzisiaj. Przyjęło się, przylgnęło do mnie. Nigdy nie protestowałem. Bardzo dobra ksywa.
Opowiem o tym, jak walczyłem, ale też jak stworzyłem rodzinę, która do dziś jest dla mnie najważniejsza. Nie mniej istotna niż służba wojskowa.1
Rozkaz bojowy
Operacje MIO (przechwytywania morskiego) – to działania marynarki wojennej oraz sił specjalnych, których celem jest opóźnianie, zakłócanie lub niszczenie sił wroga w drodze na pole walki, aby zapobiec ich wykorzystaniu przeciwko własnym żołnierzom. Im więcej zniszczenia i chaosu przed właściwą walką, tym lepiej, tak to wygląda.
Kiedy walczyliśmy na Bliskim Wschodzie, operacje MIO prowadziliśmy między innymi na wodach Zatoki Perskiej w ramach realizacji rezolucji ONZ, wprowadzających embargo na wwóz i wywóz z Iraku zastrzeżonych towarów, w tym ropy poza oficjalnym programem „Ropa za żywność”.
Kuwejt. Wysunięta baza sił specjalnych nieopodal portu wojennego. Z tego portu niemal codziennie późnym wieczorem wypływaliśmy na wody Zatoki Perskiej, aby realizować operacje. Nigdy ich nie lekceważyliśmy, a przygotowania zajmowały nam tak długo, byśmy mogli czuć się maksymalnie bezpiecznie.
Wylot do Kuwejtu; w saloniku samolotu prezydenckiego, 2002 rok
Noc 20 marca 2003 roku. Pogoda nam sprzyja i dodaje pewności siebie. Nie dość, że noc, to jeszcze księżyc za chmurami, a my ubrani na czarno, na czarnych łodziach, na tle czarnego morza. Jesteśmy w zasadzie niewidoczni. Ludzie duchy. Ludzie cienie, trochę jak na filmach. Mamy za to świadomość, że jesteśmy zabójczo skuteczni. Wyczuwam ogromne napięcie, choć przecież wiem, że wszyscy jesteśmy dobrze przygotowani. Nie ma cudów, zawsze przecież może się coś wydarzyć, zawsze może się coś… Nie, nie, akurat ja nie chcę o tym myśleć, staram się zachować spokój i być opanowany. Także po to, by koledzy to widzieli. Stoimy na nabrzeżu. Żegnają nas inni żołnierze, którzy zdają sobie sprawę, jakie zadanie mamy wykonać, i są świadomi wszystkiego: ryzyka i zagrożenia. Wszystko odbywa się w milczeniu. Wymowna chwila, którą będę pamiętał całe życie. Ciarki przechodzą mi po ciele, bo wiem, że się zaczęło, że nie ma odwrotu i pozostaje już tylko precyzyjne działanie. Jednak cały czas na bieżąco analizuję sytuację, staram się widzieć i słyszeć wszystko, przetwarzam to w głowie. Pewności dodaje mi to, że poświęciliśmy wiele czasu na przygotowania do tej operacji, do jej zaplanowania, do treningu na makiecie, do tego najważniejszego naszego zadania. Niczego nie pozostawiliśmy przypadkowi i staraliśmy się przerobić wszystkie scenariusze. W sumie byliśmy w komfortowej sytuacji, bo mieliśmy kilkanaście dni. Tyle czasu to było wystarczająco, żeby się do wszystkiego przygotować. Ale życie pisze bardzo różne scenariusze i w działaniach specjalnych bywa i tak, że można mieć kilkadziesiąt czy nawet kilkanaście minut na przygotowanie i to musi wystarczyć. A zdarza się, że trzeba atakować z marszu. Tego z kolei uczymy się zawsze dużo wcześniej, jeszcze w bazie, i na to też jesteśmy przygotowani, po to, by w decydującym momencie nie stracić zimnej krwi, gruntu pod nogami i przekonania gdzieś w środku, że wiemy, co należy robić.
Mój identyfikator na misji w Kuwejcie i Iraku
W tym wypadku było znacznie lepiej. Tuż przed operacją czułem, że wcześniej miałem dużo czasu, miałem wszystkich żołnierzy, w tym nowo przybyłych, doskonałe warunki terenowe – rozległą bezludną pustynię – oraz gwarancję zabezpieczenia kontrwywiadowczego ze strony kolegów z USA. Było to dla nich łatwiejsze z takiego powodu, że dwa dni później, biorąc z nas przykład, podpatrując nasze dzienne i nocne treningi, Amerykanie nieopodal makiety platformy, którą wyrysowaliśmy na pustynnym piachu, wyznaczyli swoją makietę i podobnie jak my trenowali na niej swoje warianty działania. Nie był to pierwszy raz, kiedy kopiowali nasze rozwiązania. Miło, jako dowódca czułem się z tym wyjątkowo. Dla takich chwil warto żyć, bo docenienie żołnierza nie polega na poklepywaniu po ramieniu, ale realnym szacunku dla tego, czego dokonał.
Nasze zadanie polega na fizycznym przećwiczeniu przez biorących udział w akcji komandosów na makiecie procedur oraz sposobu działania, tak jakby to był realny cel.
Wytyczyliśmy więc makietę celu ataku na kawałku pustyni obok naszej wysuniętej bazy. Była to platforma przeładunkowa. Makieta miała rzeczywiste wymiary, była zrobiona w skali jeden do jednego. Na piachu narysowaliśmy wszystkie najważniejsze, newralgiczne jej elementy, z rurą główną włącznie, którą należało zabezpieczyć w pierwszej kolejności. Na początku ćwiczenia polegały na powolnym przechodzeniu po wytyczonej makiecie, ale nie robili tego wszyscy, tylko dowódcy sekcji szturmowych oraz snajperzy. Działaliśmy w zgodzie z wcześniej przyjętym planem, który omawialiśmy wielokrotnie punkt po punkcie. Każdy wiedział, co ma robić w określonym miejscu, co robią poszczególne sekcje, co robią snajperzy. Krok po kroku wyjaśniałem wszystkim dowódcom sekcji kolejne etapy realizacji zadania, jednocześnie ponownie je omawiając.
Po takim kilkugodzinnym treningu na sucho przyszedł czas na coś poważniejszego. Zaczęliśmy ćwiczyć już w pełnym składzie, ale bez sprzętu. Na tym etapie mieliśmy także możliwość rozważyć i zaimplementować inne rozwiązania, bo nigdy nie jest w wojsku tak, że coś, co się wcześniej postanowi, musi być wykonane bez zmian. Zwłaszcza kiedy się to ćwiczy. Oczywiście na tym etapie modyfikacje wcześniejszych założeń i procedur mogą być już tylko nieznaczne, raczej cyzelujące plan niż zmieniające go radykalnie. Wprowadzanie nowych rozwiązań zbyt późno wywołałoby jedynie niepotrzebne zamieszanie. Gdy wszystko było jasne dla każdego i znaliśmy naszą makietę już naprawdę doskonale, postawiliśmy kolejny krok. Zaczęliśmy trenować w pełnym wyposażeniu, dodając ćwiczenia z wykorzystaniem łączności między żołnierzami. Pracowaliśmy wszyscy na jednym kanale radiowym, z tego powodu musiała być zachowana dyscyplina radiowa. Wiedzieliśmy, że najważniejsi, zwłaszcza na początku szturmu, są snajperzy. To z ich powodu nie mogliśmy blokować kanału łączności. Oni w pierwszych minutach szturmu mieli być naszymi oczami i wsparciem szturmujących. Mogli skutecznie prowadzić ogień na kilkaset metrów, mogli informować działające sekcje szturmowe o ewentualnych niespodziankach, o zagrożeniach na ich drodze. Trzeba im było umożliwić porozumiewanie się, musieliśmy to przećwiczyć.
Schemat celu ataku na platformę przeładunkową KAAOT
Na ostatnim etapie ćwiczeń włączyliśmy do nich naszych kolegów – Marine Corps Fleet Antiterrorism Security Team (FAST). Oni mieli swoje zadanie, czyli przejęcie od nas zdobytej platformy przeładunkowej i ewentualnych zatrzymanych jeńców wojennych, ale także utrzymanie już zdobytej platformy przez kilka dni. W jednym z wariantów rozważaliśmy próbę odbicia strategicznego miejsca przez siły irackie. Amerykanie z FAST mieli do tego zadania wzmocniony pluton żołnierzy. Widziałem, że byli bardzo profesjonalni, dobrze uzbrojeni, zwłaszcza w broń o większym kalibrze, czułem, że są zdolni do odparcia ewentualnego ataku, co dodawało otuchy przed właściwą walką.
Największe zagrożenie, poza tym, że w ataku możemy ucierpieć, polegało na tym, że platforma może zostać wysadzona, a to z kolei doprowadziłoby do rozlania się ropy, która wyciekłaby do morza, powodując tym samym katastrofę ekologiczną. Poza tym zablokowałoby to ruch statków z zaopatrzeniem dla wojsk sprzymierzonych, i to na długie tygodnie. W inny sposób trudno byłoby przerzucać w rejon konfliktu ogromne ilości sprzętu czy wyposażenia. Mieliśmy tego pełną świadomość.
Informacje wywiadowcze, które otrzymaliśmy lub sami zdobyliśmy podczas rekonesansu, dotyczyły orientacyjnej liczby osób stanowiących obsługę oraz ochronę platformy, czyli celu naszego ataku, ich motywacji do walki, rodzaju uzbrojenia, rodzaju materiałów wybuchowych, schematu platformy, ewentualnych przeszkód, zapór i min pułapek oraz najlepszych punktów wejścia na platformę. Bazując na tych informacjach, zakładaliśmy z dużym prawdopodobieństwem, że na atakowanej przez nas platformie dojdzie do walki, a broniący jej ludzie nie poddadzą się tak łatwo i nie oddadzą nam jej, jakby należała do nas. Dlatego przez pierwsze kilkanaście minut nasz zespół szturmowy przemieszczał się w ugrupowaniu przygotowanym do nawiązania walki oraz do szybkiego manewru pod osłoną snajperów. Jako dowódca miałem jedno zadanie, dopilnować, żeby moi żołnierze utrzymali inicjatywę taktyczną. Chodziło o to, żeby przeciwnik przyjął nasze warunki walki. Gdyby coś poszło nie tak, musiałem umożliwić żołnierzom błyskawiczne wyjście z niekorzystnej sytuacji taktycznej.
W procesie dowodzenia niezmiernie ważne jest określenie położenia przeciwnika oraz błyskawiczne odzyskanie kontroli nad zespołem żołnierzy po ewentualnym rozpoczęciu walki. Zespół wtedy działa automatycznie – reagując na to, co się dzieje. W wypadku platformy musiałem pamiętać, aby w razie zmian w naszych pierwotnych założeniach taktycznych przekazywać swoim podwładnym jedynie krótkie polecenia. Sprawić, żeby zaczęli reagować właściwie i szybko na nową sytuację, wymuszoną reakcją przeciwnika. W przypadku wykrycia celów i ich rażenia zasady są proste. W pierwszej kolejności eliminuje się cele stanowiące największe zagrożenie dla naszych atakujących sił oraz te, które znajdują się najbliżej. Trzeba pamiętać o odległościach i wielkości atakowanego celu. A nasza platforma miała ponad 1000 metrów długości i kilka poziomów.
Karabinek automatyczny SR 16 M4 kal. 5,56 mm w kamuflażu pustynnym
Byliśmy dobrze przygotowani. Nasze karabinki M4 były w stanie sięgać celów na odległość 300 metrów, MP5SD na kilkadziesiąt metrów, ale w najlepszej sytuacji byli snajperzy, bo mogli pokryć ogniem większość atakowanej platformy. Snajperzy swoje karabinki kalibru 7,62 mieli przygotowane oraz przestrzelane na odległość do 800 metrów. Ich stanowiska znajdowały się na dwóch małych platformach, usytuowanych na ramionach dwóch bliźniaczych dźwigów, na wysokości kilkunastu metrów nad naszymi pozycjami wyjściowymi. Kąty, z jakich strzelano, były minimalne i nie miały większego znaczenia podczas strzelania do celu. Pozycje naszych snajperów dawały im doskonałe pole obserwacji, prowadzenia ognia, możliwości osłony i maskowania stanowisk. Uczestniczący w akcji szturmowcy dostali zadanie sprawdzenia celności swojej broni na maksymalnych odległościach.
Na każdym etapie – i ćwiczeń, i późniejszej akcji – czułem, że to jest bardzo ważny moment w moim życiu i w życiu wszystkich żołnierzy uczestniczących w starciu. Miałem świadomość, że pierwszy raz robimy to nie na treningu, ale na polu walki. Nie było miejsca na błędy, niedociągnięcia, niedopowiedzenia. To była prawdziwa sytuacja, wiedziałem, że ktoś może zostać ranny, ktoś może zginąć, to może mieć wpływ na zdrowie i życie wielu osób. Jako żołnierze na szali kładziemy swoje życie. No i w głowach mamy starą sprawdzoną zasadę: „umiesz liczyć, licz na siebie”. Kluczową rolę odgrywa umiejętność prowadzenia walki przez wszystkich żołnierzy, niezależnie od stopnia czy pełnionej funkcji. Ale szczególna odpowiedzialność spoczywa na dowódcy, dlatego że to od jego decyzji, wynikającej z oceny sytuacji, w ogromnym stopniu zależy wynik walki. Od lat wpajano nam różne zasady. Pierwsza, aby pokonać przeciwnika przy jak najmniejszych stratach własnych. Druga mówiła o tym, że nie istnieją dwie identyczne sytuacje taktyczne. Spędziłem trochę czasu na polskich platformach na Bałtyku. Trenowałem tam różne warianty ataków. Doświadczenia zostały i właśnie przyszedł moment, aby je spożytkować. Poza tym miałem też pełną świadomość, że gdyby coś poszło nie tak, to byłby nasz koniec, to mógł być koniec GROM-u. Z całą pewnością wszelką winę zrzucono by na mnie jako na dowódcę kontyngentu oraz dowódcę tej operacji. Nie było możliwości, żeby napięcie było większe, czułem je w głowie, w mięśniach, wszędzie.
Autor na kilka godzin przed rozpoczęciem wojny w Iraku
Skupienie. Skupienie w samotności. Po kilkunastu minutach, po ostatnich przemyśleniach i ostatnich drobnych korektach w planie wchodzę do namiotu. Wiedzcie, że dowódca to nie jest jakaś odrębna figura, dowódca zespołu jest jego integralną częścią. Ma być liderem. Ma wyznaczać trendy w nowoczesnym dowodzeniu. Rola rasowego przywódcy to władza rzeczywista. To pełna inicjatywa i orientacja na cel. Jeżeli wysyła swoich żołnierzy, to na ich czele stoi, a oni to czują i dodaje im to pewności siebie. Ta pewność siebie wyszkolonych w najdrobniejszych szczegółach żołnierzy, poczucie wewnętrzne, że są profesjonalistami, byłaby niczym bez świadomości, że jest z nimi ich dowódca, który zareaguje, podejmie właściwą decyzję, gdy sprawy wymkną się spod kontroli.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.