7.27 do Smoleńska - ebook
7.27 do Smoleńska - ebook
Igor Rykow, rosyjski inżynier lotniczy, dowiaduje się, że jego koledzy z pracy zginęli w niejasnych okolicznościach. Domyśla się, że uciszył ich ktoś, kto nie chce, by świat dowiedział się, iż podczas remontu polskiego rządowego samolotu doszło do sabotażu. Podejrzewając, że sam może stać się celem zamachu, Igor postanawia uciec na Zachód. Już w Polsce wpada w poważne kłopoty – zostaje oskarżony o zabójstwo funkcjonariusza ABW, a jego tropem prócz polskiej policji podążają tajemniczy i gotowi na wszystko agenci rosyjskich służb specjalnych.
Rykow staje przed wyborem – ratować własną skórę, czy próbować dotrzeć do kogoś, komu mógłby powierzyć informacje niewygodne dla wielu ważnych ludzi. Tylko czy może komuś zaufać?
Czas ucieka nieubłaganie. Samolot z prezydentem Polski na pokładzie za 24 godziny startuje do Smoleńska...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-470-9 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie krople ciężkiego czerwonego wina spadły na plik kartek. Kolorem i gęstością przypominały świeżą krew. Polak usiłował zetrzeć je palcem, ale jedynie rozmazał plamę. Gospodarz wydawał się tego nie zauważać. Pora była późna, za oknem dawno zapadł zmrok, a stołeczny hałas zelżał, choć wielkie miasta, zwłaszcza te położone na ciepłym południu, tak naprawdę nigdy nie zasypiają.
Rozmowa była prowadzona w zadziwiającym języku, teoretycznie zbliżonym do angielskiego, jednak obfitowała w liczne słowa rosyjskie, a czasem łacińskie, gdy gość zaplątał się w jakimś sformułowaniu dotyczącym „prometejskich” czy „jagiellońskich” koncepcji marszałka Piłsudskiego. Wreszcie Gruzin poradził mu, aby mówił po polsku, bo specjalnie dla wzajemnych kontaktów gruzińsko-polskich zaczął uczyć się tego egzotycznego języka. Utalentowanemu poliglocie nie sprawiało to zresztą szczególnych trudności.
— Mówię jeszcze słabo, ale rozumiem prawie wszystko — wyjaśnił Gruzin.
— Odwrotnie jak ja po angielsku — odparł Polak. — Mogę powiedzieć bardzo wiele, ale prawie nic nie rozumiem.
Roześmiali się obaj i była to rzadka chwila, kiedy oderwali się na moment od mrocznych kontekstów dawnej i obecnej historii ich narodów.
Nagły powiew wiatru przyniósł zapach cyprysów i róż, przez co sceneria rezydencji stała się nierzeczywista, niemal sielankowa.
Zbliżała się pora pożegnania, prezydent musiał wracać do Polski, a Gruzina czekało jeszcze spotkanie z szefem kontrwywiadu, który miał nowe informacje w sprawie nadgranicznego incydentu.
Polak wstał. Zaraz to samo uczynił mocno zbudowany gospodarz, który stojąc obok drobnego gościa wydawał się prawie olbrzymem. Uścisnęli się serdecznie.
— Do następnego spotkania, Misza!
— Do następnego! — odparł machinalnie Gruzin. Równocześnie nagła myśl przeleciała mu przez głowę niczym czarny ptak. Chciał powiedzieć, że nigdy nie wiadomo, które spotkanie jest ostatnie… Ale przemilczał swoje spostrzeżenie. Nie należy przyzywać zła!
— Bądźmy optymistami! — kontynuował Polak. — Oni są silni tylko dzięki naszemu strachowi.
I co miał mu odpowiedzieć? Że losy ich obu są już przesądzone i tylko nie wiadomo, kiedy i jak skończą? Czy zostaną pozbawieni tylko władzy, czy również życia, a może jednego i drugiego? Nie zadziera się bezkarnie z hegemonem. Nie targa się tygrysa za wąsy, jeśli nie ma się pod ręką szybkostrzelnego sztucera… Ale przecież jego gość doskonale o tym wiedział. Ich narody, należące do „bliskiej zagranicy” agresywnego mocarstwa, dźwigały wielowiekowy bagaż doświadczeń — nie brakowało w nich wojen i przemocy, ale nade wszystko — zdrady, prowokacji, wysiłków całej armii marionetek tańczących na niewidocznych nitkach przy akompaniamencie rzeszy użytecznych idiotów z Zachodu. Czy znaczyło to jednak, że mieli wycofać się ze swych marzeń, podkulić ogon, biernie przypatrywać się odradzaniu imperium, czego, jak się zdawało, nikt inny poza nimi nie zauważał?
Najgorsze jest to, że jeśli nas zabraknie, wszystko może zostać zmarnowane — pomyślał z goryczą. — Oczywiście, tylko na jakiś czas.
*
Satelity zawieszone w przestrzeni kosmicznej są uszami i oczami współczesnego świata. Ten wiszący na stacjonarnej orbicie nad północną Europą, wystrzelony zaledwie przed paru laty, został wyposażony w sprzęt szpiegowski najnowszej generacji. Dysponował niewiarygodnym przybliżeniem, z którym w parze szła trudna do wyobrażenia rozdzielczość obrazu. Technicy w Forcie Meade w stanie Maryland mieszczącym Agencję Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych codziennie mogli praktycznie testować te możliwości.
Tak było i tym razem. Obraz początkowo ogarniał obszerny akwen śródlądowy, potem przybliżył się do południowego wybrzeża morza tworzącego w tym miejscu półkolistą zatokę, oddzieloną od pełnego morza wąskim półwyspem w kształcie kosy. Oficer przybliżył obraz jeszcze bardziej. I już miał przed sobą szeroką piaszczystą plażę z wielką bryłą eleganckiego hotelu oraz spacerowe molo wybiegające w błękitne wody zatoki. Choć dzień wyglądał na dość ciepły, po molo spacerowali tylko dwaj mężczyźni. Rozmawiali, żywo gestykulując, a wiatr szarpał poły ich płaszczy. Znacznie dalej było widać grupki innych osób, zapewne asysty lub ochrony.
Zmieniono kąt obserwacji i jeszcze bardziej przybliżono obraz. Komputer wyostrzył rozmazane rysy twarzy. Aby rozpoznać twarze dwóch mężczyzn, nie potrzeba było korzystać z potężnych baz danych na serwerach ukrytych w bunkrach Nebraski. Aktualnie liczyła ona pół miliarda danych. Ci, których obserwowano, znajdowali się w ścisłej czołówce najważniejszych osób na świecie. Wywiad satelitarny nie był jedynie w stanie dostarczyć dźwięku. Podsłuchiwanie rozmowy z pobliskiego gmachu hotelu też by nic nie dało, bowiem ludzkie głosy tonęły w szumie fal.
Jednak kiedy zapadła decyzja o monitorowaniu, bezzwłocznie z Sekcji Europy Wschodniej wezwano paru ekspertów specjalizujących się w czytaniu z ruchu warg. Jeden był specjalistą od języka rosyjskiego, drugi od niemieckiego. Oba mogły być używane w trakcie rozmowy. Pół godziny potem zapis prowadzonego dialogu (na tyle, na ile udało się go odtworzyć; kiedy rozmówcy odwracali się tyłem, satelita był bezradny) trafił na biurko dyrektora Agencji. Ten przeczytał go wyraźnie zasępiony. Jeszcze tego samego dnia spotkał się z prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. Wspólnie analizowali tekst rozmowy.
— Czy powiemy prezydentowi, panie generale? — zapytał dyrektor. — Wnioski są co najmniej niepokojące.
— Ale niekonkretne. Natomiast nasza administracja zaangażowała się w program poprawy stosunków dwustronnych. I aktualny prezydent tego nie zmieni.
— A jeśli…? — Dyrektor zawiesił głos.
— Nawet wtedy.
*
Ordynator zajrzał do pacjentki zajmującej separatkę w ogromnym kompleksie Wojskowego Szpitala Klinicznego przy ulicy Szaserów w Warszawie. Kobieta nie spała, choć dawki leków i trudności z oddychaniem sprawiały, że była półprzytomna. Jednak doktor wiedział, że jego wizyty poprawiają samopoczucie starszej pani, która mimo zaawansowanego wieku i słabego stanu zdrowia, niezwykle imponowała swoją postawą. Była jedną z tych wspaniałych przedwojennych dam, „Matek Polek”, jak nazywali je poeci.
Doktor przyjął informacje od opiekującej się nią pielęgniarki i życzył starszej pani dobrej nocy.
Już chciał wyjść, kiedy dobiegł go jej szept.
— Panie doktorze!
Podszedł bliżej i nachylił się nad jej łóżkiem.
— Miałabym prośbę, panie doktorze. Niedługo przyjdzie tu mój syn. Na pewno zapyta o mój stan zdrowia. Proszę mu powiedzieć o pogorszeniu…
— Ależ… Proszę pani… Wszystko wskazuje, że pani stan jest stabilny, a nawet się poprawia.
— Wiem. I bardzo się cieszę. Ale proszę o drobną przysługę dla starej kobiety. Proszę powiedzieć, że moja sytuacja wyjaśni się dopiero jutro albo pojutrze.
— Ale…
— Bardzo proszę! To dla mnie bardzo ważne.
Ordynator był doświadczonym lekarzem, znał naczelną zasadę swego zawodu primum non nocere i wiedział też, że samopoczucie pacjenta jest kluczem do jego wyzdrowienia.
— Jeśli sobie pani tego życzy.
— Proszę… I dziękuję.
Kiedy doktor opuścił pokój, starsza pani szepnęła z wyraźną ulgą.
— Boże, niech przynajmniej jeden zostanie!
Mówiła tak cicho, że usłyszeć mógł ją jedynie Bóg.25 godzin przed…
Szpital był stary, zapewne pamiętający czasy Jaśnie Pańskiej Polszy, a może nawet cesarsko-królewskich Austro-Węgier.
Niedawno pomalowana fasada i nowe wykładziny nie były w stanie ukryć mizerii państwowej służby zdrowia współczesnej Ukrainy. W dodatku mimo zmiany ustroju w grubych murach pozostał na trwałe zapach, trudny do określenia, tłumiony przez środki dezynfekujące i pastę do podłóg.
Zapach śmierci! Prawdę powiedziawszy nie tylko zapach, ale również poczucie jej bliskiej obecności dopadło Rykowa, kiedy tylko minął drzwi wejściowe. Po raz pierwszy przelotnie widział jej okrutną twarz, kiedy wiele lat temu jako mechanik pilotował trafioną maszynę na północnym Kaukazie. Obaj piloci nie żyli. Transportowy suchoj płonął. Rykow zobaczył wtedy za potrzaskaną szybą jej blade oblicze. Dopiero później zorientował się, że musiało być to odbicie martwego drugiego pilota.
Jednak nie było mu pisane ostateczne spotkanie ze śmiercią. Przeżył. Jakoś posadził samolot na śnieżnym polu. Kto wie, dlaczego udało mu się to, co nie miało prawa się udać? Może nie upłynął jego czas? A może bezlitosna Atropos akurat nie mogła znaleźć nożyczek…
W każdym razie wchodząc do szpitala, wiedział, że się spóźnił. Że trwający dwa dni szaleńczy wyścig z czasem nie przyniósł żadnych rezultatów. Nie zdoła pożegnać się z matką. Może gdyby były wolne miejsca z Moskwy do Lwowa i nie musiał spędzić nocy na lotnisku w Kijowie…
W dodatku gdy spał na ławce, ktoś podwędził mu komórkę z kieszeni płaszcza. Dobrze, że portfel i paszport miał schowane głęboko, a złodziej nie chciał ryzykować obudzenia postawnego inżyniera.
Igor Rykow mierzył metr i osiemdziesiąt dwa centymetry, był barczysty, a jego twarz, może na pierwszy rzut oka toporna, podobała się kobietom i wzbudzała respekt u wielu mężczyzn. Dopiero dobijał czterdziestki, jednak doświadczenia życiowe sprawiły, że przeważnie był brany za starszego.
Zapytał o doktora Stanisława Bieleckiego. Kuzyn Antona bardzo szybko pojawił się w szpitalnej recepcji, a jego wąska, aktualnie posępna twarz mówiła wszystko.
— Odeszła we śnie — powiedział, mocno ściskając mu ręce. — Stwierdziliśmy to zaledwie godzinę temu. Dzwoniłem do Antona… Ale nie było go w domu. Nie jechał z panem?
Rykow odruchowo rzucił okiem za siebie, ale przecież nikogo za nim nie było.
— Musiał pędzić do szkoły — wyjaśnił. — Odebrał mnie z lotniska i zostawił mi swój samochód… Chyba nie przypuszczał, że... — urwał, słowo „śmierć” nie chciało mu przejść przez gardło. — Podobno wczoraj poprawiło się…
Bielecki tylko skinął głową.
— Wszyscy mieliśmy nadzieję. Pani Zofia cieszyła się na wasze spotkanie…
Rozmowa rwała się. W takich sytuacjach zawsze brakuje słów.
— Zawiadomię Antona i Halinkę — powiedział lekarz. — Mam telefon do szkoły i jej komórkę…
— Halina jest w Polsce — wyjaśnił Igor.
— Rzeczywiście, zupełnie zapomniałem — zmieszał się doktor. Nie powinien zapominać. Halina Taranienko rok w rok w miesiącu „polskiej pamięci narodowej” woziła swoich podopiecznych z polskiej szkoły do Krakowa, dawnej stolicy Rzeczypospolitej. Doktor ujął delikatnie Rykowa pod rękę i powiedział cicho: — Chodźmy!
Matka znajdowała się jeszcze w izolatce. Kobieta wydawała się spać. Drobniejsza i bielsza niż kiedy widział ją po raz ostatni. Zacisnął powieki. Byłoby mu łatwiej, gdyby jego kanaliki łzowe działały należycie. Niestety, wskutek jakiejś organicznej anomalii Rykow nie mógł w ogóle płakać.
Tymczasem przed oczami przesuwał mu się w zawrotnym tempie film z matką w roli głównej. Te najwcześniejsze wrażenia — pamięć jaskrawej bieli i zabawa w śnieżki na leśnej polanie albo, niedługo później, trzepot wielkiego ptaka, który wpadł do ich mieszkania i tłukł się jak oszalały, próbując się wydostać. Potem ojciec na koniu, matka obok w chuście zupełnie jak wiejska kobieta… Matka czy babcia? Dlaczego zapamiętał go właśnie w siodle? Przy jakiej okazji? A może był to jakiś okruch pamięci genetycznej — obraz dziadka, polskiego kawalerzysty, którego nigdy nie zdołał poznać, bo zabili go bolszewicy w 1939 roku. Od kiedy pamiętał, chciał o tym porozmawiać z matką. Podobnie jak bardzo pragnął się dowiedzieć, jak to się stało, że ona — polska szlachcianka — wyszła za Rosjanina, syna jednego z tych najeźdźców, którzy przybyli sowietyzować Kresy…? Z historii rodzinnej znał jedynie urywki, wzmianki na temat jej ocalenia z rzezi wołyńskiej, jednak nigdy nie poznał konkretnych faktów. I już nigdy nie pozna. Ludziom młodym wydaje się, że mają mnóstwo czasu na wszystko, a kiedy człowiek budzi się z tego złudnego przekonania, zauważa, że w klepsydrze życia pozostało już niewiele ziarenek i na wszystko jest już za późno. Nawet na okazanie miłości najbliższym!
Kolejny wczesny obraz przechowany gdzieś w zakamarkach mózgu to pogrzeb ojca na cmentarzu Łyczakowskim. Pierwsze spotkanie ze śmiercią, choć nie bardzo potrafił swym pięcioletnim umysłem pojąć, co to śmierć. Starszy brat Oleg płakał. On nie potrafił. Już wtedy.
Uchylił powieki i czym prędzej je przymknął. Wspomnienia były przyjemniejsze, zwłaszcza gdy pamięć podrzucała cudowne obrazy — plaży w Jałcie sprzed trzydziestu lat, kiedy wspólnie baraszkowali w wysokich falach przyboju, i nieco późniejsze ze wspinania się na Howerlę czy spływu kajakowego na Dnieprze… Kiedy to było? Wczoraj? Najwyżej przedwczoraj.
Klęknął i ucałował zimne czoło. Próbował sobie przypomnieć jakąś modlitwę. Wymamrotał coś nieskładnie.
Pomyślał o Olegu. Powinien zawiadomić brata. Wprawdzie kiedy dzwonił do niego wczoraj do Sankt Petersburga, Oleg zachował się dość nieprzyjemnie. Bagatelizował alarmistyczne wiadomości ze Lwowa. Obiecywał, że przyjedzie, kiedy będzie mógł. Teraz będzie musiał. Na pogrzeb. Dopiero kiedy sięgał do kieszeni, przypomniał sobie, że nie ma komórki.
Zauważył, że doktor Bielecki ciągle stoi w drzwiach. Jego wzrok zdawał się pytać: „Czy mogę w czymś pomóc?”.
Igor potarł czoło. Nikt mu nie mógł pomóc. Co najwyżej ułatwić załatwienie spraw niezbędnych w takiej sytuacji. Sam, bez telefonu i laptopa, był całkowicie zdezorientowany.
— Czy mógłbym skorzystać z komputera? — zapytał. — Powinienem zawiadomić brata.
— Naturalnie! — Lekarz znów delikatnie ujął go pod ramię. — Zapraszam do mojego gabinetu.
Pokoik ordynatora był niewielki, ale widać było, że zajmuje go ktoś, dla kogo medycyna nie jest jedynie źródłem zarobkowania, ale prawdziwą pasją. Właściwie jedynym miejscem, w którym nie leżały żadne papierzyska ani książki, był czarny prostokąt klawiatury. Litery były nieco wytarte, ale przynajmniej oznakowane cyrylicą. Bielecki taktownie zostawił go samego, w spokoju więc wszedł na swoją pocztę. Napisał krótki list do Olega — „Odeszła we śnie, nie cierpiała.” — prosząc, aby kiedy będzie mógł, zatelefonował do mieszkania Taranienków, gdzie miał się zatrzymać. Poinformował go też, bez wdawania się w szczegóły, że stracił komórkę.
Skończył. Kliknął polecenie „wyślij”… Potem jeszcze napisał parę słów do Nikołaja Riabina, swego szefa, że wróci za parę dni, do sąsiadów Abgarowych, którzy w ostatnich czasach byli mu najbliższymi ludźmi, no i oczywiście do Ziny.
W tym momencie, aby nie nadużywać uprzejmości Bieleckiego, powinien się wylogować, ale… Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Postanowił jeszcze sprawdzić pocztę przesłaną do niego przez ostatnie dni.
Gdy pisał mejle, nie zauważył jakoś braku „wiadomości nieodebranych”. Teraz spoglądając uważniej, bardzo się zdziwił. Dwa ostatnie dni były idealnie puste. Nie było nawet nachalnych reklam i codziennych, a czasami nawet pisanych częściej, niezmiennie czułych liścików od Zinaidy. Przypadek? Brakowało jeszcze jednego. Tekstu jego referatu z naniesionymi po dyskusji poprawkami, które wprowadził na gorąco i wysłał z Centrum Kongresowego na swój adres mejlowy. Przepadł? Zrobiło mu się nieprzyjemnie gorąco.
W folderze „wysłane” także nie było mejli z ostatnich dwóch dni. Zniknął nawet ślad z wysłania referatu.
— Cholera! Czy byłem aż tak zmęczony, by zrobić coś głupiego i w dodatku tego nie pamiętać?…
Ale był przygotowany nawet na takie przypadki. Od dość dawna ważniejsze teksty przerzucał na pocztę Wiktora Lenza, kiedyś najbliższego współpracownika. Robił to nawet wtedy, gdy Wiktor przeprowadził się do Wołgogradu. Nadal znał jego login i hasło.
Wszedł na pocztę naukowca i już po chwili uspokojony zauważył, że jego tekst spokojnie leży w skrzynce mejlowej starego kumpla. Już zamierzał ją zamknąć, kiedy zobaczył adres Zina_123.
Zaskoczenie! Owszem, poznał ją kiedyś z Wiktorem, kiedy spotkali się pewnej zimy. Wylądowali w trójkę w Samarze, ale nie miał pojęcia, że pisywali do siebie… W zasadzie szanował tajemnicę korespondencji, ale tym razem otworzył.
„Wiktorze! — pisała rudowłosa dwudziestopięciolatka z Irkucka. — Nie mogę dodzwonić się do Igora, nie odpowiada też na moje mejle. Jeśli masz z nim jakiś kontakt, przekaż mu koniecznie, że dzisiejszej nocy zginęła czwórka jego kolegów — Gajdar, Rudnik, Piłatow, Ławrynowicz...
Podobno wracali z jakiejś balangi. Ich samochód wypadł z oblodzonej drogi i stanął w płomieniach”.
Lodowate zimno przeniknęło ciało Igora. Część jego umysłu krzyczała: „To niemożliwe, żeby Żenia, Wasia, Sasza i Kola…!”. Wiedział jednak, że Zina jest osobą poważną i nie przekazywałaby niesprawdzonych wiadomości. Mimo to poszukał potwierdzenia. Wszedł na portal wiadomości lokalnych. I znalazł. „Około 2.15 czasu lokalnego w samochodzie marki Łada zginęła czwórka inżynierów i techników z Samary — Eugeniusz G., Wasyl R., Aleksander P. i Mikołaj Ł. Według policji wracali nietrzeźwi z przyjęcia u znajomych i prowadzący Mikołaj Ł. nie zapanował nad samochodem na łuku szosy w pobliżu Krasnego Jaru, czterdzieści kilometrów na północny wschód od Samary. Samochód wypadł z drogi, dachował i stanął w płomieniach…”.
Coś tu nie grało!
Informacje zawarte w krótkim komunikacie tworzyły dla Igora zadziwiającą kakofonię. Ten wypadek nie mógł się po prostu zdarzyć — w ciągu kilku ostatnich miesięcy Żenia i Sasza zrezygnowali z pracy w Lotniczych Zakładach Remontowych, a Wasia wyprowadził się w ogóle do Uljanowska… Z jakiego powodu mieliby się znaleźć w jednym samochodzie? Nawet pół roku temu, kiedy pracowali razem, było to niemal wykluczone. Po prostu nie przepadali za sobą. Nawet zanim jeszcze Żenia poderwał żonę Saszy (zresztą bez większej trudności), nigdy nie spotykali się w tym gronie. Ale gdyby mimo wszystko organizowali spotkanie… Przecież w czwartek rano, zanim jeszcze dotarły do niego alarmujące wieści ze Lwowa, rozmawiał z Kolą Ławrynowiczem przez telefon. Gdyby planowali jakiś wypad, na pewno by mu powiedział. Samolot Igora miał przybyć do Samary koło szóstej po południu, zdążyłby się załapać… Zauważył kolejną nieprawdopodobną rzecz — Nikołaj od lat nie pił, a już z pewnością nie zasiadłby po alkoholu za kierownicą. A Krasny Jar? W żaden sposób nie przychodziło mu do głowy, jaki powód sprawił, że jego koledzy wyruszyli w nocy w tamtym kierunku.
Poza jednym, ale ten był całkiem nieprawdopodobny… Scenariusze z powieści sensacyjnych nie zdarzają się w normalnym życiu, nawet w Federacji Rosyjskiej.
Zamyślony Rykow przerzucał kolejne strony internetowe, ale nie znalazł już nic szczególnego. W końcu zrezygnował.
Nic nie przywróci życia jego przyjaciołom. Teraz musi zająć się sprawą pogrzebu matki! Zrobiło mu się głupio, że na chwilę zupełnie o niej zapomniał.
Tymczasem do gabinetu znów zajrzał Staszek Bielecki. Dziwnie niespokojny.
— Pytano o pana — rzekł.
— Kto?
— Jakiś facet w recepcji. Dopytywał się o pokój, w którym leżała pana mama i czy pan też tam jest. Pielęgniarka zadzwoniła do mnie, bo gość wybitnie jej się nie spodobał. Mówił, że jest pańskim kolegą z pracy, ale na takiego nie wygląda. Czeka przy wyjściu. Zdaje się, że nie przybył sam.
Igor pomyślał o „kolegach z pracy”, których zwęglone ciała prawdopodobnie znalazły się już w miejskiej kostnicy w Samarze, i poczuł dziwną suchość w ustach. W jaki sposób ktoś z Samary albo Moskwy mógł znaleźć się we Lwowie? U byłego lotnika zapaliły się nagle w głowie wszystkie kontrolki, a jego umysł zaczął działać na przyspieszonych obrotach.
— Jest tu jakieś tylne wyjście?
Jeśli pytanie zaskoczyło Bieleckiego, nie dał po sobie niczego poznać. Rodowity Rosjanin pewnie w podobnym przypadku doniósłby zwierzchnikowi, ale doktor nosił w sobie anarchistyczne geny Polaka.
— Jest. Wyprowadzę pana! — I dorzucił półgłosem: — Co się dzieje?
— Lepiej nie wiedzieć — odparł Rykow. Inna sprawa, że sam nie wiedział, co jest grane. Jego sowiecki dziadek, który przeżył Wielką Czystkę, udzielił mu dawno temu bezcennej rady: „Jeśli kiedyś przyjdą po ciebie — wiej!”. Czyżby nadeszła pora, żeby z niej skorzystać?
Zeszli schodami do piwnicy, potem przez kotłownię wydostali się na podwórko. Lekarz doprowadził Rykowa do samego parkingu. Wyglądało, że nikt nie interesuje się wozem Antona.
Igor pożegnał Bieleckiego i ostrożnie wsiadł do samochodu.
Dzięki lornetce znalezionej w schowku mógł dokładnej obejrzeć dwóch facetów stojących koło drzwi wejściowych — czujnych, zwalistych, młodych. Różnili się od typowych klientów ukraińskiej służby zdrowia. Pilnowali drzwi, ale zapewne w środku był przynajmniej jeszcze jeden, o którym wspominał lekarz.
Igor jeszcze raz powiódł wzrokiem dookoła — przybysze musieli dysponować jakimś samochodem. Tyle że mógł to być praktycznie każdy pojazd stojący na parkingu. Stary moskwicz albo ekskluzywny dodge z napędem na cztery koła.
Przekręcając kluczyk, nie potrafił pozbyć się lęku, że starczy ułamek sekundy, żeby się zorientowali… Ale nic się nie stało. Trzeba tylko nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Spokojnie więc dołączył do dwóch innych wyjeżdżających samochodów i wraz z nimi wydostał się na ulicę. Patrząc we wsteczne lusterko, nie zauważył, by ktokolwiek pojechał w jego ślady.
Może po prostu jestem przewrażliwiony — myślał Igor. Może ten szukający mnie mężczyzna rzeczywiście był jakimś znajomym, natomiast tamte typki przy drzwiach, być może agenci ukraińskich bądź rosyjskich służb, zjawiły się w zupełnie innej sprawie…?
A jeśli jednak chodziło im o mnie…? Kolesie nie wyglądali na takich, których wysyła się jedynie na rozmowę wyjaśniającą.
Igor nie należał do ludzi podejrzliwych ani bojaźliwych i może postępowałby inaczej, gdyby nie rozmowa z Ławrynowiczem, na parę dni przed wyjazdem na konferencję do Moskwy.
Wyszli na papierosa na alejkę za hangarem. Był pogodny dzień, choć tu i ówdzie leżały jeszcze płaty brudnego śniegu. Specjalista od awioniki był bardzo niespokojny.
— Boję się, Igor — mówił, rozglądając się dookoła. — Bardzo się boję. Nie odnosisz wrażenia, że jesteśmy obserwowani?
— My? — Rykow omal się nie roześmiał. — Z jakiego niby powodu?
— Wiesz z jakiego — ściszył jeszcze bardziej głos Ławrynowicz. — Jak myślisz, dlaczego chłopaki zwolnili się z roboty? Gajdar nie powinien w stołówce gadać o swoich podejrzeniach. Nie powinien w ogóle podnosić tego tematu, nawet jeśli coś zauważył…
— Nie przesadzaj, rozmawialiśmy zaledwie w kilka osób. Zresztą nie powiedział nic ważnego. Fantazjował. Przecież takiej maszynie nic nie może się przytrafić! Hałas byłby na cały świat.
— A gdyby jednak coś się stało?
— Nie będziemy mieli z tym nic wspólnego.
— Poza tym że będziemy jedynymi zdolnymi domyślić się prawdy. Módl się, Igor, by nic się nie stało z tym samolotem, bo gdyby moje obawy się sprawdziły, nasze życie nie byłoby warte złamanej kopiejki!
Czyżby wykrakał?
Jego życie do tej pory układało się spokojnie, a po rozwodzie z Maszą niezwykle spokojnie. Dobrze zarabiał, awansował, wyżywał się w kole łowieckim i klubie, gdzie trenował sporty walki.
Nawet w jego życiu emocjonalnym zapłonął jasny promień…
Zbliżał się do krzyżówki dróg i zaczął się zastanawiać. Co właściwie powinien zrobić — jechać do domu szwagra i z nim pogadać? Udać się do jakiejś niezależnej stacji radiowej i podzielić się swymi obawami? Jednak jeśli założyć najbardziej niekorzystną interpretację, po prostu nie miał na to czasu.
Lepiej być żywym tchórzem niż martwym bohaterem — przemknął mu przez głowę przeczytany kiedyś cytat. Pomacał portfel. Przez przypadek miał przy sobie paszport z niewykorzystaną polską wizą i dwie karty kredytowe ze sporym limitem.
Machinalnie włączył radio. Trafił na jakąś polską stację. Ani chybi Przemyśl albo Rzeszów. Mówiono o rocznicowych uroczystościach w Katyniu. Dwa dni temu bawił tam premier Polski razem z premierem Rosji. Teraz miał przylecieć rządowym tupolewem polski prezydent. „Ten nacjonalistyczny awanturnik!” — jak go określano w większości mediów na Ukrainie…
Przed oczami pojawił się drogowskaz — „Przemyśl — 38 kilometrów”. Cholera, tylko trzydzieści osiem kilometrów i mógłby znaleźć się w Zjednoczonej Europie, bez granic celnych, bez kontroli paszportowej… W kraju należącym do NATO, sojusznika potężnej Ameryki.
Rzucił okiem na zegarek. Za dwadzieścia cztery godziny samolot z prezydentem Polski powinien lądować na lotnisku w Smoleńsku. Jeśli dobrze pójdzie, Igor mógłby w tym czasie być już w Berlinie. Albo Monachium. Jeśli dobrze pójdzie. Energicznie zakręcił kierownicą i dodał gazu.
*
Obudziła się jak zwykle kilkanaście sekund wcześniej, zanim zdążył rozwrzeszczeć się jazgotliwy budzik.
Wstawał piękny słoneczny dzień, jak to zdarza się w kwietniu, kiedy wydaje się, że cała przyroda nagle zrywa się do życia. Darły się ptaki, odzywały się, budząc do porannej aktywności, rury kanalizacyjne.
Rzuciła okiem na drugą połowę łóżka. Bartka nie było. Chwalić Boga, stosował się do ustaleń, które przyjęli kilka miesięcy temu. Odwiedzał ją po północy, znikał przed świtem.
Kamilla nie zamierzała wiązać się z nikim na stałe, traktowała więc czwartkowo-piątkowe noce jako rodzaj terapii, zmysłowego relaksu, bez zobowiązań i bez przyszłości. A Bartosz? Jemu również odpowiadała ta forma seksualnej „chwilówki” wizyt po kryjomu (gdyby ktoś spotkał go na korytarzu, mógłby powiedzieć, że wpadł pożyczyć soli albo nakarmić kota). Przede wszystkim miał blisko, ot dwa piętra i dziesięć metrów korytarza. Inne formy kontaktów były niewskazane. Choćby ze względu na ślimaczący się proces rozwodowy Bartosza Wasilewskiego.
A poza tym — to nie on dyktował warunki. Z wyjątkiem tych krótkich chwil, kiedy był górą nad rzucającą się w spazmach orgazmu panią nadkomisarz, chyba po prostu się jej bał.
Zresztą jako klasyczny jajogłowy z uniwersytetu, zwolniony ze względu na platfusa i krótkowzroczność ze służby wojskowej, objawiał nadzwyczajny szacunek wobec osób w mundurze, chyba że ten złożony w kostkę leżał na fotelu obok łóżka wraz z rajstopami, stanikiem i mikroskopijnymi figami. Zresztą nie tylko on jeden czuł mores przed energiczną czterdziestoparolatką.
Nadkomisarz Kamilla Zabielska była legendą wśród funkcjonariuszy służb południowowschodniej Polski. Trafiła do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego po kilku latach spędzonych w policji wraz z nagłą falą prawicowych zmian i, o dziwo, żadna z kolejnych restrukturyzacji nie dała jej rady. Była za dobra, za kompetentna, za ładna i programowo apolityczna. W dodatku nigdy nie miała ciągu ku wyższym stanowiskom, pozostając ciągle jedynie nadkomisarzem.
Narażała się wielokrotnie. Odporna na manipulacje, łapówki i naciski gromadziła materiały śledcze z całą skrupulatnością. Resztę, w tym również częste zamiatanie spraw pod dywan, pozostawiała prokuraturze i sądom.
Istniała wersja, iż miała kiedyś męża, ale krótko, tak więc nie odziedziczyła po nim nawet nazwiska. Krążyły na ten temat fantastyczne pogłoski, że dokonała zbrodni doskonałej, rozpuszczając zwłoki współmałżonka w wannie. Druga wersja brzmiała, że po pół roku małżeństwa facet zwiał przed nią aż na Nową Zelandię. Plotka była nie tylko atrakcyjna, ale i niesprawdzalna. W każdym razie w odnośnej rubryce uparcie pisała — panna. Dalsze życie uczuciowe Kamilli, a nawet jej ewentualne preferencje seksualne też pozostawały tajemnicą. Czy miała na to wpływ trauma z młodości, kiedy omal nie zginęła z ręki seryjnego mordercy, trudno stwierdzić. Kiedyś zwierzyła się bratu, że po prostu nie miała na to czasu, traktując mężczyzn co najwyżej jako „ciacha” do szybkiej konsumpcji.
Doszło do tego, że boss mafii nowosądeckiej Mrugała ogłosił prywatną premię dla tego, kto przeleci panią kapitan. Rok później aresztowany przez nią osobiście w leśniczówce pod Turbaczem dostał taki wycisk, jakiego najstarsi górale nie pamiętają. I co ciekawe — ani on, ani ona — nie ujawnili szczegółów tego wstępnego przesłuchania.
Koledzy obiektywnie przyznawali, że Zabielska cierpiała tylko na jedno zboczenie — była pracoholiczką.
Tymczasem budzik nie zadzwonił.
Kamilla wytrzymała w łóżku jeszcze trzydzieści sekund i sięgnęła po staromodny czasomierz. Tykał. Wskazówka minęła wpół do ósmej.
— Co jest?
Popatrzyła na Leona — ogromnego zwierzaka ekskluzywnej rasy. „Kot brytyjski liliowy” poderwał się pod ciężarem jej wzroku na swoim fotelu, gdzie przypominał jeszcze jedną wielką poduchę, ale nie wyglądało, żeby znał odpowiedź na tę kwestię.
Za pomocą pilnika do paznokci odkręciła denko. I wszystko było jasne. Pękła jedna ze sprężyn odpowiedzialna za dzwonienie. Budzik był ciężko chory jak jej mama, która po wylewie dostała afazji i na zawsze straciła mowę…
Zrobiło jej się przykro. Kto jej to naprawi? Dzisiejsze sprzęty domowe, kiedy przestaną działać, wyrzuca się, a nie reperuje. Ale jak wyrzucić coś, co przypominało jej dwadzieścia pięć lat życia i było jedynym łącznikiem z dzieciństwem, z domem rodzinnym…
Westchnęła i poszła do łazienki.
Myjąc zęby, przyglądała się swemu obliczu.
Nie zachwycało. Wypity alkohol i nocna gimnastyka odcisnęły na jej twarzy swoje piętno. Całe ciało było młodsze o dobre dziesięć lat. Oczywiście wystarczyłaby odrobina makijażu…
Ale dla kogo miała się upiększać? Bartek akceptował ją nawet w maseczce ziołowej, a dla wszystkich innych była nie kobietą, ale kolegą z pracy.
Jeszcze raz popatrzyła na budzik.
Czy był to jakiś znak? Akurat teraz, kiedy jej życie miało zacząć się na nowo, musiało coś pęknąć. Przeżegnała się i zaczęła zakładać ubranie.