- nowość
800 dni. Szok kontrolowany - ebook
800 dni. Szok kontrolowany - ebook
17 grudnia 1989 roku w Sejmie nastąpiła "wielka odsłona" programu gospodarczego. Atmosfera była podniosła. Marszałek Kozakiewicz pytał mnie, jak ma uzasadnić posłom, że obrazy zawołano na niedzielę. Jak?
"Aby posłowie widzieli, jaka to ważna sprawa".
W przemówieniu transmitowanym przez telewizję powiedziałem, że chcemy budować gospodarkę nie jakąś podręcznikową, tylko znaną z doświadczeń zza Łaby i Bałtyku. Przypomniałem też, że zadanie przekształcenia systemu gospodarczego - samo w sobie trudne - wypadło u nas w skrajnie niesprzyjających warunkach: przy szalejącej inflacji, braku rezerw dewizowych, obciążeniu długiem zagranicznym. Zadania stojące przed Polską są ogromne i bez precedensu, ale trzeba je podjąć szybko i zdecydowanie...
Miałem wrażenie, że wszyscy odczuwaliśmy, iż zaczyna się coś wielkiego i ważnego.
Kategoria: | Pedagogika |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68401-01-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Leszek Balcerowicz_
Cieszę się, że trzecie wydanie _800 dni. Szok kontrolowany_ trafia do rąk Czytelników. Pierwsze pojawiło się w 1992 roku – w niespełna rok po zakończeniu przeze mnie misji stabilizacji i ustrojowej przebudowy polskiej gospodarki w rządach Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego w okresie od 12 września 1989 roku do końca grudnia 1991 roku. Drugie wydanie ujrzało światło dzienne w 2009 roku.
Pragnę raz jeszcze podziękować znakomitym partnerom w tym wydawniczym przedsięwzięciu: Jerzemu Baczyńskiemu i Jerzemu Koźmińskiemu.
Dziękuję moim obecnym współpracownikom z Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) za ich pomoc w przygotowaniu trzeciej edycji, w tym zwłaszcza Marcinowi Zielińskiemu, Kindze Królik, Patrykowi Wachowcowi, Bartłomiejowi Jabrzykowi oraz Monice Wachowiec.
Polska była pierwszym krajem, który rozpoczął wychodzenie z socjalizmu, ustroju zdominowanego przez własność państwową i – w efekcie – nieuchronnie marnotrawnego i niedemokratycznego. Działo się to w katastrofalnej sytuacji gospodarczej: gigantycznej inflacji, ogromnego długu zagranicznego, zwijającej się gospodarki. Żaden kraj ówczesnego socjalizmu nie miał tak trudnej sytuacji gospodarczej. Ale jednocześnie odzyskana wówczas niepodległość umożliwiała radykalne zmiany ustrojowe: demokratyzację i szybkie przechodzenie do gospodarki kapitalistycznej, opartej na rynkowej konkurencji. Z tych dwóch czynników wynikał ogrom możliwych i niezbędnych zmian stabilizacyjnych i reformatorskich. Zgadzam się więc z opinią Jerzego Baczyńskiego, wyrażoną we wstępie do pierwszego wydania tej książki, że „w porównaniu ze skalą i ryzykiem tego przedsięwzięcia legendarna «reforma Grabskiego» jawi się niczym zabieg kosmetyczny”.
Radykalne, wolnościowe reformy gospodarcze wszędzie i zawsze natrafiają na krytykę, zwłaszcza ze strony niektórych skrajnych kręgów intelektualnych i politycznych. Dla reform najważniejszy jest jednak rozkład opinii publicznych na ich temat. Z tego punktu widzenia było dla mnie szczególnie ważne, że w 1997 roku, dwa lata po powrocie do czynnej polityki, wygrałem (w okręgu katowickim) wybory do Sejmu. To mi otworzyło drogę do kierowania kolejnym reformatorskim przyspieszeniem w roli wicepremiera w rządzie Jerzego Buzka (1997–2000).
Polska osiągnęła w gospodarce bardzo dużo, zwłaszcza jeśli spojrzeć na punkt startu w 1989 roku. Ale dla naszej przyszłości najważniejsze jest to, że nasza gospodarka potrzebuje stabilizacji i dokończenia wolnościowych reform gospodarczych po regresie, jaki nastąpił po 2015 roku.
Oby ta opowieść o przeszłych reformatorskich dokonaniach naszego kraju pomogła w przełamaniu impasu.
_Warszawa, 11 września 2024 roku_
PACJENT W STANIE KRYTYCZNYM
_Antoni Dudek_
We wrześniu 1989 roku, w trakcie jednego z pierwszych posiedzeń rządu Tadeusza Mazowieckiego, szef istniejącego wówczas Centralnego Urzędu Planowania Jerzy Osiatyński stwierdził: „Stan gospodarki jest mniej więcej taki, jakby tutaj było w całym kraju olbrzymie trzęsienie ziemi albo jakby było po wojnie, tuż po wojnie. I w każdym razie taki mniej więcej jest stan finansów”. To właśnie w CUP opracowano kilka tygodni wcześniej raport o stanie gospodarki, który na powitanie otrzymali ministrowie nowego rządu. Szacowano w nim, że poziom zużycia maszyn i urządzeń sięga w przemyśle 64%, co było rezultatem załamania inwestycji w kończącej się dekadzie.
Niezależnie od dekapitalizacji przemysłu oraz zapaści technologicznej prawdziwą plagą pozostawała katastrofalna jakość towarów, których i tak wciąż brakowało w sklepach. W 1988 roku Państwowa Inspekcja Handlowa zakwestionowała jako „niespełniające wymagań jakościowych” aż 57% zbadanej odzieży, 45% obuwia i 34% mebli. Niewiele lepiej było z żywnością, gdyż za niezgodną z i tak niezbyt wygórowanymi normami uznano dla przykładu ponad jedną czwartą produkowanego wówczas pieczywa. Warto przypomnieć, że nie tylko inspekcja handlowa była wówczas państwowa. Państwowy był także niemal cały handel i przemysł, a z istotnych gałęzi gospodarki prywatna własność miała znaczenie tylko w rolnictwie. Jednak z przyczyn ideologicznych była ona ograniczana, a komunistyczne władze – pompując środki w nierentowne PGR-y – także i na polu produkcji żywności starały się udowodnić, że państwo jest najskuteczniejszym przedsiębiorcą.
Absurdy socjalistycznej gospodarki pamiętają już jednak tylko starsi Polacy. I to nie wszyscy, bo wielu z nich z sentymentu do lat młodości wypiera przykre wspomnienia. Tymczasem wśród młodszych sporo jest takich, którzy zdają się wierzyć, że Polska dysponowała przed 1989 rokiem znakomicie funkcjonującą gospodarką i dopiero wraz z załamaniem rządów PZPR zaczęły się z nią problemy. Dlatego warto przypominać takie świadectwa czasu jak książka _800 dni. Szok kontrolowany_, czyli napisany niemal na bieżąco reportaż o grupie ludzi, którzy pod kierunkiem prof. Leszka Balcerowicza podjęli próbę przestawienia polskiej gospodarki z utopijnego modelu państwowego na rynkowy. W chwili, gdy w 1992 roku ukazało się pierwsze wydanie tej książki, nie było jeszcze do końca jasne, czy ta próba się powiedzie, a tym bardziej jaki będzie jej ekonomiczny bilans.
Dziś jest on oczywisty dla każdego, kto porówna podstawowe dane. Michel Camdessus, szef MFW w tamtym okresie, stwierdził po latach: „Zdaję sobie sprawę ze wszystkich niedoskonałości tamtego programu, ale myślę, że jeśli Polska była w stanie oprzeć się światowemu kryzysowi lat 2008–2009, to właśnie dlatego że jej gospodarka została dobrze ukształtowana w pierwszych latach transformacji”. Pogląd ten podziela bardzo wielu ekonomistów oraz historyków gospodarki. Niestety nie wszyscy.
Zdeklarowany krytyk prof. Balcerowicza, prof. Tadeusz Kowalik napisał – nawiązując do głośnej wypowiedzi Mazowieckiego o poszukiwaniu „swojego Ludwiga Erharda” – że premier „po recepty chciał jechać do Bonn, ale jego doradcy kupili mu bilet do Waszyngtonu”. Metafora jest efektowna, ale myląca. W istocie bowiem Mazowiecki, na innych polach dążący do ostrożnych i rozłożonych w czasie reform, w przypadku gospodarki nie miał zbyt wielkiego wyboru. Zarówno Stany Zjednoczone, jak i główne państwa Europy Zachodniej, z RFN na czele, wysyłały wówczas do Warszawy niemal identyczne sygnały, zgodnie wynajmując do roli suflera ekspertów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W tym ostatnim królowała zaś wówczas koncepcja tzw. konsensusu waszyngtońskiego, ordynowana wszystkim państwom znajdującym się w finansowych tarapatach, bez względu na szerokość geograficzną, pod jaką się znajdowały.
Próba realizacji zasadniczo odmiennego kursu niż ten określony przez ekipę Balcerowicza była oczywiście możliwa, ale jej ceną byłoby prawdopodobnie pozostanie Polski w rosyjskiej strefie wpływów. Tak się stało w przypadku Białorusi, a do drugiej dekady XXI wieku dotyczyło to także Ukrainy. Oba te kraje, w przeciwieństwie do pozostałych państw Europy Środkowo-Wschodniej, odrzuciły szansę uleczenia swoich gospodarek na podstawie recept z MFW. Recept, które – trzeba podkreślić – wymagały dostosowania do lokalnych realiów, a przede wszystkim wzięcia odpowiedzialności za terapię. W polskich warunkach była ona bardzo bolesna, bo też i pacjent znajdował się w stanie krytycznym.
Na szczęście nad Wisłą, co potwierdziła polityka zagraniczna i gospodarcza prowadzona przez postkomunistów po przejęciu przez nich władzy w 1993 roku, utrzymania związków z Kremlem nie chcieli nawet spadkobiercy PZPR. Pragnęli natomiast ekonomicznego wzrostu, którego polska gospodarka doświadczała nieprzerwanie od 1992 roku aż do wybuchu pandemii 28 lat później. Stanowiło to nie tylko rekord w Europie, ale też jeden z najbardziej spektakularnych wyników w skali całego globu. O tym, jak to się zaczęło, opowiada ta książka.
_Warszawa, 25 września 2024 roku_
PIERWSZE PRZYBLIŻENIE¹
_Jerzy Baczyński_
800 dni, podczas których Leszek Balcerowicz pełnił funkcje wicepremiera i ministra finansów, wstrząsnęły Polską. To była nasza pokojowa, choć niespokojna rewolucja. Każdy ma zapewne własną ocenę tego okresu, ale nie ulega wątpliwości, że Polska jest dziś innym krajem niż jesienią 1989 roku, gdy 42-letni adiunkt SGPiS przeskakiwał swój płot do historii. Niewielu Polaków w ostatnim półwieczu wywarło taki wpływ na losy kraju, jak właśnie on.
Radykalna reforma gospodarcza, kojarzona z nazwiskiem Balcerowicza, była operacją bez precedensu, podjętą w dramatycznie trudnych okolicznościach. W porównaniu ze skalą i ryzykiem tego przedsięwzięcia legendarna „reforma Grabskiego” jawi się niczym zabieg kosmetyczny. Czy można się dziwić, że działalność i osoba wicepremiera wywoływały w Polsce najbardziej skrajne opinie i emocje? Potrzeba czasu i większego dystansu, abyśmy mogli spokojnie wyważyć swoje oceny.
Leszek Balcerowicz przez cały czas sprawowania funkcji niezbyt chętnie i nie za często wypowiadał się publicznie. Właściwie do końca pozostał mało znany: nie brał udziału w kampaniach wyborczych, nie wstąpił do żadnej partii, nie reagował na brutalne często napaści oponentów. Robił swoje – z kamienną twarzą, determinacją, z chłodnym rozsądkiem. Były takie momenty, gdy wydawało się, że występuje sam przeciw wszystkim.
Kiedy w grudniu 1991 roku Leszek Balcerowicz odchodził ze stanowiska, miałem wrażenie, że – choć byłoby to w jego stylu – nie powinien odchodzić bez słowa. Znałem wicepremiera z kilku wywiadów dla „Polityki” i telewizji i raczej nie miałem złudzeń, że teraz, jako wolny człowiek, zechce „wygarnąć całą prawdę”. Interesowała mnie prawda Leszka Balcerowicza. Co myślał? Dlaczego podejmował właśnie takie decyzje? Na czym opierał przekonanie o słuszności wybranej drogi?
Ukazywały się wywiady i pamiętniki ministrów i polityków, a jednak obraz tych lat pozostawał niepełny, ponieważ jeden z głównych aktorów milczał. Uważałem, że byłoby ogromną stratą – nie tylko dla nas, w Polsce, ale dla wszystkich, którzy interesują się przemianami w tej części Europy – gdyby wyjątkowe doświadczenie Leszka Balcerowicza nie zostało zapisane, choćby pobieżnie i na gorąco.
Dość długo Leszek Balcerowicz odrzucał propozycje różnych wydawnictw. Ostatecznie jednak zdecydował się opowiedzieć o swoich 800 dniach („jeśli to kogoś może zainteresować…”). Cieszę się, że chciał rozmawiać ze mną.
Nagraliśmy wspólnie kilkadziesiąt godzin rozmów. Od początku było oczywiste, że nie skorzystamy jednak z modnej ostatnio konwencji wywiadu rzeki. Nie chodziło bowiem o publiczny zapis naszych dyskusji czy powtarzanie w druku ulubionego pytania „wywiadowców” – i co pan wtedy zrobił? – ale o możliwie wierne odtworzenie, także za pomocą notatek, „historii według Balcerowicza”. W pracach nad książką dużą pomoc okazał Jerzy Koźmiński, były szef sztabu wicepremiera i jego najbliższy współpracownik, który m.in. pilnował ścisłości faktograficznej.
Kilkusetstronicowy zapis tych rozmów był dla nas materiałem wyjściowym dla zredagowania ostatecznej wersji książki, co zajęło wiele tygodni, przerywanych zagranicznymi wyjazdami Leszka Balcerowicza.
Książka składa się z dwóch części. Pierwsza – „800 dni” – to mniej więcej chronologiczna relacja o najważniejszych wydarzeniach dwulecia. Część druga, zatytułowana „W powiększeniu”, traktuje obszerniej o kilku wybranych sprawach – od prywatyzacji i afer gospodarczych, aż po wstępną próbę oceny sukcesów i niepowodzeń „planu Balcerowicza”.
Mam nadzieję, że w przyszłości Leszek Balcerowicz napisze własną książkę, adresowaną do profesjonalistów, w której oceny i analizy będą pełniejsze, niż było to możliwe w kilka tygodni po dymisji, w trakcie spisywanych na gorąco rozmów. Ta książka, z konieczności, jest pierwszym przybliżeniem: zapewne niesprawiedliwie traktuje różne wątki i być może nie odpowiada na wszystkie pytania, które chciałoby się postawić Balcerowiczowi.
A jednak – nie uprzedzając lektury – sądzę, że bez tej książki nie sposób zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w Polsce w ciągu tych kilkuset niezwykłych dni.
1. Wstęp pochodzi z pierwszego wydania książki, które ukazało się w 1992 roku nakładem Oficyny Wydawniczej BGW.Rozdział I. Decyzja
Rozdział I
Decyzja
Nigdy, ani przez chwilę, nie planowałem dla siebie kariery politycznej. W sierpniu 1989 roku szykowałem się właśnie – z ciężkim sercem, bo w Polsce działo się tyle fascynujących rzeczy – do wyjazdu na wykłady do Wielkiej Brytanii. Miałem tam być już przed rokiem, ponieważ jednak kończyłem habilitację, odroczyłem wyjazd, co zresztą spowodowało pewne kłopoty na tamtej uczelni; stąd silne poczucie, że tym razem nie wolno mi już przesuwać terminu.
Na wydziale ekonomii Politechniki North Staffordshire w środkowej Anglii otrzymałem propozycję prowadzenia wykładów z kilku przedmiotów, m.in. z analizy porównawczej systemów gospodarczych. Był to duży zakres tematów, wymagał więc starannego przygotowania. Pamiętam, że pół wiosny i całe lato spędziłem za biurkiem, ciężko pracując. Wiosna 1989 roku to był okres niezwykle ciekawy w Polsce; zaczęły się dziać rzeczy, których nikt nie oczekiwał. Chętnie zostałbym w kraju, ale wisiało nade mną zobowiązanie wobec angielskiej politechniki.
Nie uczestniczyłem w obradach okrągłego stołu, ze dwa razy wziąłem udział w spotkaniach przygotowawczych. Powiem szczerze: w kwestiach gospodarczych byłem raczej sceptycznym obserwatorem tych obrad. Od początku krytycznie podchodziłem do głównego postulatu, a następnie uzgodnienia w tych sprawach – mianowicie wprowadzenia indeksacji płac jako środka uśmierzającego dolegliwości inflacji. Przekazywałem swoje opinie kolegom, którzy bezpośrednio uczestniczyli w tych debatach. Jeszcze bardziej krytyczny był Marek Dąbrowski, który napisał otwarcie, że ostrzega przed indeksacją płac indywidualnych.
W sierpniu 1989 roku, obłożony angielskimi książkami do ekonomii, przebywałem z rodziną na działce poza Warszawą. Tam właśnie z radia dowiedziałem się, że Tadeusz Mazowiecki został desygnowany na premiera.
Powróciłem do Warszawy w ostatnich dniach sierpnia z myślą o koniecznych przygotowaniach do wyjazdu za granicę, planowanego na 5 września. Następnego dnia po powrocie spotkałem się ze Stefanem Kawalcem. Wspomniał, że dzwonił do niego Waldek Kuczyński w związku z tworzeniem się nowego rządu i że zapewne zaproponują mi jakieś stanowisko doradcze. Przyznam, że nawet się ucieszyłem, bo zaświtała mi myśl, że może wydarzy się coś, co będzie dostatecznym usprawiedliwieniem, by nie wyjeżdżać z kraju. Ale przez głowę mi nie przeszło, na czym mogłaby polegać propozycja.
Chyba następnego dnia zadzwonił Kuczyński, którego znałem jeszcze z 1981 roku, gdy pełnił funkcję zastępcy redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”. Teraz był bliskim współpracownikiem premiera Mazowieckiego i jego głównym doradcą ekonomicznym. Spotkaliśmy się i Kuczyński oznajmił mi, że poszukuje się kandydata na stanowisko ministra finansów i że premier widziałby mnie w tej roli. Nie pamiętam, czy była wtedy mowa również o funkcji wicepremiera. Przyjąłem to z ogromnym zaskoczeniem. Powiedziałem, że owszem, mogę podjąć się roli doradcy i jeśli Kuczyński zostanie ministrem finansów i wicepremierem, to ja bardzo chętnie będę mu pomagać. On jednak poprosił, żebym spotkał się z Mazowieckim, na co, oczywiście, przystałem.
Tego samego lub następnego dnia doszło do mojej pierwszej rozmowy z Tadeuszem Mazowieckim. Premier zaczął od tego, że szuka swojego Ludwiga Erharda. Chodziło mu o osobę, która, tak jak Erhard w powojennych Niemczech, podjęłaby się przeprowadzenia radykalnej reformy gospodarki. Powtórzyłem, że bardzo chętnie zgodzę się na rolę doradcy, ale nie na stanowisko w rządzie. Odniosłem wtedy wrażenie, że taką odpowiedź Mazowiecki otrzymał od wszystkich poprzednich kandydatów. Wyglądał na zawiedzionego, prosił, żebym jeszcze się zastanowił i dał mu znać następnego dnia. Powiedziałem, że owszem, jeszcze to przemyślę, ale nie wydaje mi się, żebym zmienił decyzję.
Następne 12 godzin były dla mnie wyjątkowo trudne. Ewa, moja żona, zdecydowanie sprzeciwiła się przyjmowaniu przeze mnie propozycji premiera. Przede wszystkim dlatego, że będąc ekonomistką, wiedziała, co to znaczy brać na siebie takie zadanie, zwłaszcza w ówczesnych warunkach. Ponadto cieszyła się na wyjazd do Anglii, tym bardziej że sama wiązała z nim plany zawodowe (projekt badawczy, na który uzyskała z British Council 10-miesięczne stypendium). Rozmawiałem też ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi. Ich zdania były podzielone. W końcu, z dużymi wahaniami, powiedziałem – zgoda…
Trudno mi dokładnie wyjaśnić dlaczego. Nie traktowałem tego jako przygody życiowej. Wiedziałem z góry, choć rzeczywistość przeszła moje oczekiwania, czego się podejmuję. Być może zadecydowało to krótkie wrażenie z pierwszej wizyty u premiera: trudno skrywane rozczarowanie Mazowieckiego, że oto kolejny kandydat woli doradzać, niż brać na siebie odpowiedzialność.
Z Tadeuszem Mazowieckim po raz pierwszy bliżej zetknąłem się właśnie przy okazji omawiania tej propozycji. Wcześniej spotkałem go w przelocie, w mieszkaniu u państwa Strzeleckich (chyba to było w 1989 roku). Mazowiecki nie mógł mnie znać bezpośrednio. Prawdopodobnie coś mu o mnie opowiadano. Zapewne moją kandydaturę podsunął premierowi Kuczyński, który nieźle orientował się, kto w Polsce, i w jakim zakresie, zajmował się gospodarką.
Sądzę, że nie byłoby tej propozycji, gdyby nie lata 1980–1981, tzn. moja praca z grupą kolegów nad reformą systemu gospodarczego. Rozpoczęła się ona w 1978 roku i wówczas jej cel był taki: stworzyć projekt systemu gospodarczego, który byłby sprawniejszy od ówcześnie istniejącego, ale zarazem nie przekraczałby granic tego, co uznawaliśmy wtedy za realia polityczne.
Grupa (wraz ze mną) liczyła jedenaście osób: Marek Dąbrowski, Basia Błaszczyk, Jurek Eysymontt, Henryk Bąk, Staszek Kasiewicz, Adam Lipowski, Rysiek Michalski, Andrzej Parkoła i Piotr Pysz, który od 1982 roku jest wykładowcą w Niemczech. Ważną rolę odegrał Wicek Kamiński, który w 1981 r. ze względów rodzinnych wyjechał do Stanów Zjednoczonych i w tej chwili jest wybitnym specjalistą od programowania zakupów papierów wartościowych. Bardzo wysublimowane zajęcie…
Część z tych osób znałem ze swej macierzystej uczelni Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Miałem wtedy 31 lat i należałem do grupy – jak to się mówiło – „młodych pracowników nauki”.
Tworząc swój zespół, dobierałem ludzi, którzy akceptowali cel postawiony na początku. To sprawiało, że nasza praca nie miała czysto akademickiego charakteru – była nastawiona na cel, który potencjalnie mógł mieć skutki praktyczne – choć oczywiście, ocenialiśmy realistycznie, że szanse wprowadzenia w życie tego, co zaproponujemy, nie są zbyt duże. Ale też nie wykluczaliśmy, że może zostanie to kiedyś wykorzystane. Dlatego przystępowaliśmy do pracy trochę jak programiści matematyczni: najpierw wytycza się pewien cel, następnie zakreśla obszar dopuszczalnych rozwiązań, czyli granice tego, co uważaliśmy za możliwe. Z tych ograniczeń wynikało – w naszej ówczesnej, zgodnej zresztą, percepcji – że nie będziemy proponować systemu opartego na dominacji prywatnej własności, choć większość z nas nie miała tu jakichś doktrynalnych uprzedzeń. Chcieliśmy zaproponować coś, co mieściłoby się w naszym pojęciu realizmu.
Skoro wykluczyło się prywatyzację jako politycznie niemożliwą, to w pozostałym obszarze znalazły się systemy oparte na własności „nieprywatnej”, a jednocześnie – w jakimś sensie tego słowa – rynkowe. Logika prowadziła nas do tego, że aby powstał system rynkowy, musi być samodzielne przedsiębiorstwo. Żeby zaś przedsiębiorstwo było samodzielne, trzeba jakoś je odciąć od wpływów szczebla centralnego. I w ten sposób doszliśmy do koncepcji samorządu jako czynnika społecznego, który by nadawał przedsiębiorstwu niezależność i autonomię.
Tutaj, jak większość osób w tych czasach, patrzyliśmy na Jugosławię – jedyny empiryczny przypadek, gdzie z różnymi ograniczeniami działał system samorządowy. Byliśmy przekonani (takie przekonanie mam do dziś), że system samorządowy może odznaczać się nieco wyższą sprawnością niż gospodarka centralnie planowana, choć nie aż taką jak gospodarka prywatna. Ale, powtarzam, należało się utrzymać w ramach realizmu politycznego, a to wtedy jeszcze wykluczało odbudowę „kapitalizmu”.
Następne ograniczenie, jakie sobie narzuciliśmy, to konieczność pozostania w RWPG. No i trzecie – nie zakładaliśmy rewolucji w systemie politycznym, wprowadzenia pluralizmu. Nasze propozycje w tej dziedzinie zbiegały się z tym, co proponowała grupa związana z Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”. Nie byliśmy tutaj oryginalni. W tak wyznaczonym obszarze zaczęliśmy projektować kolejne segmenty systemu gospodarczego, w którym mieściłyby się przedsiębiorstwo, system bankowy, narzędzia oddziaływania szczebla centralnego spójne z założeniem samodzielności przedsiębiorstwa itp. Ta praca wciągnęła wszystkich. Najlepszy przykład, że spotykaliśmy się prawie co tydzień przez pełne dwa lata.
Spotkania odbywały się w Instytucie Rozwoju Gospodarczego SGPiS poza oficjalnym planem badawczym, nie mówiąc już o jakimkolwiek wsparciu finansowym. Można powiedzieć, że było to dla nas pewnego rodzaju hobby, a hobby jest zwykle traktowane z większym zaangażowaniem niźli praca zawodowa. Startując w 1978 roku, nie przewidywaliśmy oczywiście, co się zdarzy w roku 1980. Myślę, że Sierpień zaskoczył wszystkich uczestników seminarium. Ale tak się złożyło, że byliśmy wtedy chyba najbardziej zaawansowani w Polsce w pracach nad alternatywnym systemem gospodarczym, z tego prostego powodu, że zaczęliśmy dwa lata wcześniej, a praca była prowadzona systematycznie i z dużym zaangażowaniem wszystkich.
Nastał więc Sierpień… Nieoczekiwanie pojawiła się przed nami szansa wyjścia z produktem tych prac na zewnątrz. Jednak sam produkt nie był jeszcze gotowy: mieliśmy szczegółowe badania, notatki, ale brakło syntetycznego raportu, który by skupiał i opisywał w sposób całościowy proponowany system. I wtedy, pod koniec sierpnia, siadłem i napisałem przez miesiąc tekst, znany potem pod nazwą „Raportu grupy Balcerowicza”.
Ponieważ powstało zapotrzebowanie na alternatywne projekty rozwiązań, raport wywołał od razu duże zainteresowanie. Pamiętam spotkanie prezentacyjne, które nasza grupa zorganizowała w listopadzie 1980 roku. Zaprosiliśmy na nie prof. Czesława Bobrowskiego, Janusza Beksiaka, pracowników naukowych SGPiS. Przyszedł także na moje zaproszenie Waldek Kuczyński. Obecność Kuczyńskiego mnie ucieszyła, bo ceniłem jego prace. Raport został przyjęty pozytywnie. Nie ukrywano zaskoczenia, że grupa młodych ludzi (średnia wieku nie przekraczała 30 lat) mogła wyjść z takim projektem. Raport opublikowano w skróconej formie jako dodatek do „Życia Gospodarczego”, a w pełnej formie w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym, gdzie działał aktywnie Rafał Krawczyk, wówczas sekretarz generalny PTE.
Potem rozpoczął się – chyba najprzyjemniejszy w mojej pracy zawodowej – okres uczestnictwa w różnego rodzaju konferencjach, na ogół organizowanych nie przez samych ekonomistów, lecz przez nowy ruch „Solidarności”. Była ogromna chłonność i zainteresowanie tymi nowymi propozycjami. Odwiedzałem także rozmaite przedsiębiorstwa. Szczególnie sympatycznie wspominam swoje związki z hutą w Częstochowie, która nazywała się wówczas Hutą Bieruta. Związałem się wtedy bliżej z PTE i myślę, że właśnie z powodu zainteresowania naszym raportem zostałem w marcu 1981 roku wybrany wiceprezesem, jako osoba, która z ramienia Towarzystwa – wraz z prof. Cezarym Józefiakiem, również wiceprezesem – miała zajmować się reformą gospodarczą. Prezesem PTE został doc. Tomasz Afeltowicz z Wrocławia, a szefem ciała w rodzaju rady nadzorczej prof. Czesław Bobrowski. Muszę przyznać, że być reprezentantem projektu społecznego i proponować rozwiązania alternatywne w stosunku do oficjalnej polityki – to było przyjemne uczucie.
Wkrótce nawiązałem bliższe kontakty z tzw. Siecią wiodących zakładów NSZZ „Solidarność”. Jeszcze w 1980 roku złożyli mi wizytę w mieszkaniu przedstawiciele „Sieci”, którzy stwierdzili, że związek za mało uwagi poświęca reformie gospodarczej i w związku z tym oni mają zamiar zorganizować grupę przedstawicieli dużych zakładów pracy i proszą, żebym został ich konsultantem. Znali nasz projekt, był on dla nich jakąś inspiracją. Zgodziłem się i później wraz z Tomkiem Gruszeckim i Jurkiem Strzeleckim braliśmy udział w spotkaniach „Sieci”, gdzie ważną rolę odgrywał Jerzy Milewski, późniejszy reprezentant „Solidarności” w Brukseli. W pracach „Sieci” uczestniczył też aktywnie Jacek Merkel.
Był to w ogóle bardzo burzliwy okres. Nagle okazało się, że nasze pomysły mogą mieć znaczenie praktyczne. Jesienią 1981 roku opracowałem więc drugi raport, który – w odróżnieniu od pierwszego – nie dotyczył systemu docelowego, lecz opisywał drogę dojścia do niego. Było bowiem jasne, że równie wielkim problemem, jak określenie systemu docelowego, jest zaprojektowanie ścieżki dojścia. Zdawało się, że na tę ścieżkę niedługo będziemy mogli wkroczyć. Ten drugi raport miał być również wydany przez PTE i nawet został wydrukowany, ale nie ukazał się, bo nastał stan wojenny. Większość nakładu poszła prawdopodobnie na przemiał. W „Raporcie II”, w opisie drogi przejścia od systemu nakazowo-rozdzielczego do projektowanego, wśród warunków, jakie miały być spełnione, ważne miejsce zajął postulat zawarcia umowy społecznej w sprawie koncepcji i sposobu realizacji reformy. Ponadto znalazło się tam rozwinięcie pewnych elementów systemu docelowego, tych, które moim zdaniem powinny były być wprowadzone jak najszybciej. Dotyczyło to finansów przedsiębiorstw, mechanizmu handlu zagranicznego, nowego sposobu kształtowania cen, a także oddolnej przebudowy struktur organizacyjnych.
Nie wiem, czy nasz raport miał jakikolwiek wpływ na przyjętą przez I Zjazd „Solidarności” koncepcję Rzeczypospolitej Samorządnej.
Myślę, że nawet gdyby tego projektu nie było, to pewnie ewolucja poglądów potoczyłaby się w podobnym kierunku. „Solidarność”, jako wielki ruch reform, musiała zderzyć się z ograniczeniami politycznymi i logika tych ograniczeń musiała ją pchać w stronę rozwiązań samorządowych. No bo jakich innych? Jeżeli nie centralistyczne, a jednocześnie rynkowe, jeśli prywatna własność jako dominująca jest wykluczona – to pozostaje własność samorządowa. Nadzieja na zmianę dotychczasowego systemu sprawiła, że wielomilionowa organizacja opowiedziała się za koncepcją samorządową.
Po wprowadzeniu stanu wojennego nie zostałem automatycznie członkiem opozycji, chociaż w pewnym sensie do opozycji przeszedłem. Było to tak: stan wojenny, który jak dla wszystkich był dla mnie wielkim wstrząsem, zastał mnie w Brukseli, dokąd razem z Rafałem Krawczykiem wyjechałem 12 grudnia na konferencję stowarzyszenia belgijskich ekonomistów. Z ogromnym zainteresowaniem wypytywano nas wtedy o sytuację w Polsce. Pamiętam, jak Rafał Krawczyk mówił, że władza w Polsce leży na ulicy, że wystarczy ją tylko podnieść. Wzbudziło to ogromne zainteresowanie uczestników spotkania i zaproponowano nam następnego dnia, czyli 13 grudnia, konferencję prasową. Mieliśmy opowiedzieć, co się w Polsce dzieje. 13 grudnia rano – mieszkaliśmy u któregoś ze znajomych Krawczyka – budzi mnie gospodarz i mówi, że w Polsce jest stan wojenny. To był prawdziwy szok. Co godzinę w telewizji pokazywano migawki z Warszawy, czołgi na ulicach. Myślę, że bardziej się to przeżywało z oddali, niż będąc tutaj. Zaczęły się starania o to, żeby jak najszybciej wrócić do Polski. Nie było to łatwe, bo odwołano loty, a mieliśmy wracać 14 grudnia samolotem z Amsterdamu. Należało jechać pociągiem, a do tego konieczne były wizy. Załatwiliśmy wizy; Krawczyk pojechał przez Szwecję, ja wróciłem pociągiem z Holandii, przez NRD, zresztą z duszą na ramieniu. Nie miałem cienia wahania, że wracać trzeba, i to możliwie jak najszybciej. Zupełnie nie widziałem się w roli emigranta… Wróciłem w dniu, kiedy miały miejsce wydarzenia w kopalni „Wujek”.
Przyjechałem 16 grudnia wieczorem na Dworzec Gdański. Ciemno, ponuro. Udało mi się złapać taksówkę. Jechały cztery osoby. Kierowca zapytał mnie, skąd wracam. Odpowiedziałem, że z Holandii. Pamiętam jego ogromne zdziwienie. „Co pan zwariował – mówił do tych bolszewików pan wraca?!”.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem następnego dnia, było złożenie legitymacji partyjnej.
Do partii wstąpiłem jeszcze na studiach. Ja i wielu moich kolegów sądziliśmy wówczas, że w ramach istniejącego w Polsce systemu trzeba jak najlepiej kształtować rzeczywistość. Do wystąpienia z partii byłem gotów w 1980 roku. Ale wtedy było to masowe i zbyt łatwe. Wprowadzenie stanu wojennego absolutnie wyjaśniło sytuację; po prostu nie mogłem ani dnia dłużej należeć do PZPR. To była decyzja, którą podejmowałem z poczuciem autentycznej ulgi.
No a potem… Nadal pracowałem na uczelni. Nasze seminarium też się utrzymało, odpowiadało widocznie jakimś potrzebom jego uczestników. Spotykaliśmy się dosyć regularnie, z tym że nie projektowaliśmy już nowego systemu. Seminarium rozszerzyło swoją formułę. Pojawili się nowi uczestnicy, wśród nich Stefan Kawalec, matematyk z zainteresowaniami ekonomicznymi, którego poznałem jeszcze w 1981 roku jako działacza opozycji. Dołączył do nas w 1982 roku i odegrał później ważną rolę. Stefan zainteresował się głębiej koncepcją samorządową, dotarł do bogatej literatury zachodniej i napisał bardzo dobrą pracę, która do tej pory nie została opublikowana. W sposób systematyczny zanalizował w niej samorządowy system rynkowy w porównaniu z systemem gospodarki prywatnej. Ta praca wykazywała, w sposób elegancki, słabości modelu samorządowego.
Nie zakładaliśmy, że produktem tych naszych spotkań ma być jakaś praca zbiorowa, choć pamiętam, że przez pewien czas nosiliśmy się z myślą opracowania krytycznej oceny tego, co się działo w polskiej gospodarce. Natomiast seminarium przyczyniło się chyba do powstania prac indywidualnych. Marek Dąbrowski, który też zajmował się samorządem, napisał swoją pracę habilitacyjną, Stefan Kawalec – swój doktorat. Ja także pisałem pracę habilitacyjną o systemach gospodarczych, po czym zabrnąłem w jej kolejne wersje: pierwszą, drugą, wreszcie trzecią. Adam Lipowski z Jurkiem Eysymonttem zaczęli się interesować, w jakim stopniu szczebel centralny może zastępować rynek, na ile jest możliwa polityka przemysłowa itd.
Była to praca bardziej akademicka aniżeli ta, którą prowadziliśmy w latach 1978–1981. Wcześniej tkwiło jeszcze w nas może naiwne przekonanie, że stworzymy coś, co być może się przebije do praktyki. Uznawaliśmy, że jeżeli jest na to nawet niewielka szansa, warto próbować. Poza tym ta praca była ciekawa intelektualnie, bowiem projektowanie w warunkach ograniczeń jest pewnego rodzaju wyzwaniem intelektualnym.
Lata 80. Skupiałem się głównie na pracy w Instytucie Rozwoju Gospodarczego SGPiS, prowadziłem seminarium, miałem wykłady dla studentów. Wykładałem to, czym interesowałem się od początku, mianowicie międzynarodowe stosunki gospodarcze, a potem zacząłem wykłady z dziedziny, która w Polsce jeszcze wówczas nie istniała – analizy porównawczej systemów gospodarczych. Analizowałem charakter systemu nakazowo-rozdzielczego – jego dominujące cechy, progi reformy, szanse na wzrost sprawności – a także gospodarkę samorządową, prywatno-rynkową. To było moje główne zajęcie.
Od 1985 roku kierowałem też „oficjalną” grupą badawczą, w ramach tego, co się ówcześnie nazywało centralnym programem badań podstawowych. Chodziło tu o badania zmian strukturalnych w gospodarce. Koordynatorem pierwszego szczebla był prof. Mieczysław Nasiłowski. Grupa tematyczna, którą kierowałem, zajmowała się związkami między systemami gospodarczymi a przemianami strukturalnymi. W ramach poszczególnych grup „rozkładano” temat na czynniki pierwsze, a potem zadaniem kierownika grupy było napisanie syntezy.
W maju 1989 roku napisałem taką syntezę, która w dużej mierze wynikała z moich przemyśleń, a dotyczyła tego, co trzeba zmienić w systemie gospodarczym, aby mieć nadzieję na jego wyższą sprawność. Kiedy ją teraz czytam – dochodzę do wniosku, że był tam zarys podstawowych kierunków późniejszej reformy: prywatyzacja, liberalizacja handlu zagranicznego, wymienialność pieniądza, konieczność otwarcia gospodarki po to, aby uniknąć błędnej strategii substytucji importu…
Pamiętam, że w tym opracowaniu starałem się pokazać, iż sama prywatna własność jest zasadniczo ważna, ale nie wystarcza dla uzyskania sprawności gospodarczej, jeżeli inne czynniki są źle ukształtowane. A te inne czynniki to przede wszystkim konkurencja, o której sile w dużej mierze decyduje otwarcie gospodarki na świat. Z tego wyciągałem wnioski, co należałoby zrobić w polskiej gospodarce. Natomiast nie ma w tym referacie jednego: problemu galopującej inflacji. Pojawiła się ona bowiem w takiej skali dopiero później, w sierpniu 1989 roku, tuż po „urynkowieniu” cen żywności.
Co prawda interesowałem się wcześniej warunkami stabilizacji w krajach o wysokiej inflacji, czytałem sporo prac na ten temat, ale w moim referacie nie było to obecne, bo nie było tego jeszcze w naszej gospodarce. Pojawienie się czynnika hiperinflacji narzuciło nowy priorytet w rozważaniach o tym, co w ogóle trzeba zrobić w polskiej gospodarce.
Nie sądziłem ani przez chwilę, że przyjdzie mi się z tym zmierzyć nie jako teoretykowi, ale w roli ministra i szefa ekipy gospodarczej.
Rozdział II. Urząd
Rozdział II
Urząd
12września nastąpiło zaprzysiężenie nowej Rady Ministrów, a nazajutrz jej członkowie obejmowali swoje urzędy. Ministerialny debiut okazał się dla mnie sympatyczny. Podjechałem z żoną pod gmach Ministerstwa Finansów. Było jeszcze wcześnie, więc spacerowaliśmy przed budynkiem. Spojrzałem do góry i zobaczyłem dziesiątki głów w oknach. To byli moi współpracownicy: wypatrywali nowego szefa. Uśmiechnąłem się i pomachałem im ręką. Ja im, a oni mnie…
Połączenie funkcji wicepremiera i ministra finansów było koncepcją Tadeusza Mazowieckiego, który w swoim rządzie przewidział stanowisko czterech wicepremierów. Każdy z nich był jednocześnie ministrem: Czesław Kiszczak, Czesław Janicki, Jan Janowski. Te trzy stanowiska odbijały ówczesną konstelację polityczną. Pewnie dla dopełnienia, a być może z innych powodów, minister finansów miał być także wicepremierem.
Nie miałem chyba zastrzeżeń do tej koncepcji; inaczej bym je pewnie zgłosił. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że nie mogłem mieć pełnego wyobrażenia o skali zadań związanych z taką unią personalną: próba koordynacji polityki gospodarczej w roli wicepremiera oraz jednocześnie ogromna praca, jaką powinno wykonać samo Ministerstwo Finansów. Wadą tego rozwiązania musiało być przede wszystkim nieuchronne przeciążenie. Zaletą była możliwość zachowania niezbędnej spójności programu gospodarczego. A to od samego początku wydawało mi się bardzo ważne.
Po przyjęciu propozycji Tadeusza Mazowieckiego do 12 września brałem udział w kompletowaniu ekipy gospodarczej. Mazowiecki zostawił mi tu dużą samodzielność, choć, oczywiście, decyzje ostateczne należały do niego. Jak to się potoczyło?
Jednym z pierwszych moich współpracowników został Alfred Bieć, którego znałem z Instytutu Rozwoju Gospodarczego SGPiS. Pracował ze mną w Instytucie, a jednocześnie był już doradcą w URM zajmującym się sprawami gospodarczymi. Pamiętałem go jako dobrego teoretyka, no i sądziłem, że takie połączenie wiedzy z praktyką w administracji ma swoje zalety. Powierzyłem mu stanowisko sekretarza Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów. Z SGPiS wywodził się także Jurek Koźmiński, który kiedyś był moim studentem na Wydziale Handlu Zagranicznego. Jurek przez te dwa lata pełnił de facto rolę „szefa sztabu” – najpierw jako dyrektor generalny, a następnie podsekretarz stanu w URM. Jak słusznie zaobserwował tygodnik „Wprost”: „był tym człowiekiem, który miał dostęp do Balcerowicza o każdej porze dnia i nocy”.
Od początku na mojej liście kandydatów znajdował się Marek Dąbrowski. Sam Marek zadeklarował, że może odegrać jakąś rolę nie doradczą, a administracyjną. Trochę mnie to nawet zdziwiło, bo nie znałem go od strony praktycznego działania. Okazało się później, że radził sobie bardzo dobrze. Dąbrowski wolałby – jak sądzę – otrzymać bardziej samodzielną funkcję rządową, ale mnie zależało na tym, aby w Ministerstwie Finansów mieć kogoś, na kim mógłbym się oprzeć. Dlatego zaproponowałem Markowi stanowisko swojego zastępcy w ministerstwie, które przyjął.
Od pierwszych dni współpracowałem także ze Stefanem Kawalcem. Z nim łączyły mnie chyba najbliższe związki intelektualne. Na początku widziałem go jako najważniejszego doradcę i taką rolę odgrywał do momentu, kiedy został wiceministrem finansów. Nie – przepraszam – najpierw był dyrektorem generalnym w ministerstwie i zajmował się kompletowaniem ekipy doradczej. Potem zorganizował nieistniejący wcześniej w ministerstwie pion instytucji finansowych i systemu bankowego.
Przykład Stefana Kawalca obrazuje wielki problem związany ze szczupłością kadr, a przynajmniej ze szczupłością wiedzy na temat kandydatów, których można by postawić na ważnych stanowiskach. Ja, na przykład, z niechęcią, ale w końcu zgodziłem się na to, żeby Stefan został wiceministrem i przeszedł do pracy operacyjnej, choć ceniłem sobie jego rolę doradcy. Okazało się jednak, że było bardzo trudno znaleźć kogoś innego, kto spełniałby wysokie wymagania. Podobnie Mazowiecki zaproponował później Kuczyńskiego na stanowisko ministra prywatyzacji, pozbywając się w ten sposób swojego głównego doradcy ekonomicznego. To samo powtórzyło się za premierostwa J.K. Bieleckiego. Bielecki przyszedł do URM z Jackiem Siwickim, którego mianował swoim sekretarzem; przedtem pracowali razem w firmie „Doradca”. I po pewnym czasie skierował Siwickiego – sądzę, że z ciężkim sercem – na pierwszą linię frontu, do Ministerstwa Przekształceń Własnościowych, gdzie Jacek zajmował się ważnym zagadnieniem prywatyzacji kapitałowej. Tak więc najbliżsi doradcy ryzykowali, że pewnego dnia staną się urzędnikami.
Szukaliśmy kandydata na szefa CUP-u. Proponowałem to stanowisko Jerzemu Eysymonttowi, ale odmówił. Drugim kandydatem był Jurek Osiatyński, którego bardzo ceniłem. Okazało się, że równolegle jego kandydaturę wysunął także Waldek Kuczyński. Prof. Witold Trzeciakowski, który wcześniej odegrał ważną rolę w obradach okrągłego stołu, został członkiem Rady Ministrów odpowiedzialnym za koordynację pomocy zagranicznej i przewodniczącym Rady Ekonomicznej przy premierze – społecznego gremium skupiającego polskich i zagranicznych ekonomistów.
Bardzo trudno było znaleźć ministra rolnictwa. Pojawiła się kandydatura Władysława Szymańskiego z ówczesnego ZSL, profesora SGPiS. Odmówił. Przewijało się nazwisko Ryszarda Pazury, wiceministra finansów, a jednocześnie członka ZSL. To członkostwo w ZSL było ważne ze względów politycznych, Pazura również odmówił. Premier Mazowiecki zwrócił się wtedy z propozycją do prof. Janickiego, który zgodził się i został ministrem rolnictwa oraz wicepremierem, choć jego kandydatura została odrzucona przez sejmową komisję rolnictwa.
Poszukiwaliśmy intensywnie kogoś na stanowisko ministra przemysłu. Marek Dąbrowski zaproponował Tadeusza Syryjczyka, z którym ja wcześniej nie miałem kontaktu. Obaj z Markiem działali we władzach PTTK, a jednocześnie Syryjczyk był w Krakowskim Towarzystwie Gospodarczym. Syryjczyk przyjął propozycję. Później okazało się, że rzeczywiście ma bardzo szeroką wiedzę o gospodarce.
Ogromnie ważną sprawą było obsadzenie stanowiska ministra pracy. Od samego początku sądziłem, że musi to być osoba o wybitnej pozycji politycznej. Idealnym kandydatem wydawał mi się Jacek Kuroń. Pamiętam rozmowę, w której Kuroń powiedział, że to jest propozycja samobójcza, po czym ją zaakceptował. Choć nie od razu, potrzebował trochę czasu do namysłu.
Marcin Święcicki, późniejszy minister współpracy gospodarczej z zagranicą, był wówczas świeżo upieczonym sekretarzem ds. ekonomicznych KC PZPR. Znałem go jeszcze z czasów sportowych. Występowaliśmy obaj w reprezentacji Polski juniorów w lekkoatletyce. Marcin był znakomitym skoczkiem w dal, ja biegałem na 800 metrów. Święcicki należał do osób wyróżniających się w gronie możliwych kandydatów z ramienia PZPR. Przypominam sobie, że w okresie tworzenia rządu zaprosił mnie któregoś dnia na początku września do swojego gabinetu w „Białym Domu”. Był bardzo zainteresowany tworzeniem się rządu i sugerował, że może ja bym się podjął funkcji ministra finansów. Wtedy mu jeszcze nie powiedziałem, że właśnie już się podjąłem. Natomiast uznałem, że on sam byłby dobrym członkiem ekipy gospodarczej. Pozostało tylko pytanie: na jakim stanowisku?
Nie wiem, skąd się to wzięło, nie wiem od kogo, ale istniała wtedy bardzo silna obawa, że Władysław Baka, jeden z członków kierownictwa PZPR – może zostać szefem NBP i jeżeli tak, to nie uda się z nim współpracować. Ja go osobiście nie znałem, więc nie miałem takich uprzedzeń. Ale ktoś z kręgu współpracowników… Przez pewien czas nasza uwaga koncentrowała się na tym, jak tej sytuacji uniknąć. Wiadomo było, że zgłoszenie kandydatury prezesa NBP należało do prezydenta Jaruzelskiego, no i rozważaliśmy już takie warianty, że może lepiej, aby Święcicki został szefem NBP po to, żeby Baka mógł zostać ministrem współpracy z zagranicą. W końcu Jaruzelski dość szybko wysunął kandydaturę Baki i przeciął w ten sposób dyskusję. Wtedy Święcickiemu zaproponowano resort współpracy gospodarczej z zagranicą. Nie był tym specjalnie zachwycony, bo uznał, że nie jest to jego specjalność. Ale przeszedł przez przesłuchania w komisjach, został ministrem i szybko wszedł w nową problematykę. Natomiast, jak się później okazało, moja współpraca z Władysławem Baką ułożyła się dobrze.
Z prezydentem Jaruzelskim po raz pierwszy spotkałem się w połowie września, kiedy oficjalnie przyjmował członków nowo utworzonego rządu. Potem było jeszcze jedno spotkanie, na którym prezentowałem program gospodarczy, i pamiętam jego stwierdzenie, że w kategoriach wojskowych niekiedy lepsze jest niedoskonałe rozwiązanie na czas, niż doskonałe po czasie. Odpowiadało to mojemu poglądowi na sytuację, w jakiej znaleźliśmy się jesienią 1989 roku. Tutaj czas wyznaczał pewne granice poszukiwania rozwiązań.
W Ministerstwie Finansów, po zainstalowaniu pierwszych członków mojej ekipy, poprosiłem o dymisję sekretarza stanu Wincentego Lewandowskiego z PAX-u. Na to miejsce miał przyjść Marek Dąbrowski. Nieco później pojawiła się sprawa zmiany na stanowisku wiceministra odpowiedzialnego za pion budżetu. Z zasięgniętych opinii wynikało, że najlepszym kandydatem był ówczesny dyrektor departamentu finansów i analiz, Wojciech Misiąg. Wojtek po pewnym namyśle zaakceptował propozycję. Byli też inni fachowcy w samym ministerstwie. Ryszard Pazura okazał cenne umiejętności, zwłaszcza jeśli chodzi o negocjacje ze związkami zawodowymi. Był Andrzej Podsiadło, którego znałem jeszcze z akademika. Andrzej został sekretarzem stanu w ministerstwie po odejściu Dąbrowskiego jesienią 1990 roku. Był Janusz Sawicki, którego znałem z Wydziału Handlu Zagranicznego SGPiS; studiował o dwa lata niżej. Uzyskałem o nim dobre opinie, podobnie jak o Grzegorzu Wójtowiczu z NBP, jako o bardzo dobrych negocjatorach kwestii zadłużenia zagranicznego. Podatkami zajmował się Jerzy Napiórkowski, który pozostał na tym stanowisku do września 1990 roku. Zresztą miałem ogromny problem ze znalezieniem jego następcy. Danuta Demianiuk zgodziła się objąć funkcję wiceministra dopiero po długich namowach z mojej strony i pod warunkiem, że na stanowiskach pozostaną dotychczasowi dyrektorzy w pionie podatkowym. O Stefanie Kawalcu już mówiłem. No i na tym się kończy lista wiceministrów, a także poważniejszych zmian kadrowych w ministerstwie. Dopełniło je, jesienią 1990 roku, mianowanie Zygmunta Gzyry dyrektorem generalnym – wcześniej, po przyjściu z SGPiS, był moim asystentem w ministerstwie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki