81:1. Opowieści z Wysp Owczych - ebook
81:1. Opowieści z Wysp Owczych - ebook
81:1 to niezwykła reporterska etiuda na cztery ręce o osiemnastu punktach wulkanicznych na północy Atlantyku, stanowiących archipelag Wysp Owczych. Marcin Michalski i Maciej Wasielewski odwiedzają jeden z najmniej znanych zakątków świata położony w pozostającym pod duńską jurysdykcją trójkącie między Szkocją, Islandią a Skandynawią. Pełni pasji młodzi reporterzy dają nam kompendium wiedzy o owianym tajemnicą archipelagu i jego mieszkańcach. Historia, ekonomia, polityka, kultura, a przede wszystkim mentalność Farerów przedstawiona jest w formie reporterskich obrazków i barwnych anegdot. Nie brak tu zarówno zaskakujących danych statystycznych i encyklopedycznych, fascynujących ciekawostek, jak i przygód reporterów oraz portretów napotkanych przez nich nietuzinkowych postaci. 81:1 to znakomita okazja, by poznać ojczyznę farerskich szczypiornistek, które pokonały albańską reprezentację, doprowadzając do tytułowego wyniku - ten pełen sprzeczności fascynujący kraj naszych najmniej znanych europejskich sąsiadów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-303-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec 1989 roku, Madryt. Skwar na posterunku policji przy Plaza Mayor topił Jóhannie gumę w tenisówkach. Nieprzyzwyczajona do wysokich temperatur osiemnastoletnia Farerka przypominała rozmrażane w piekarniku ciasto.
Zdążyła już zapomnieć o lodach czekoladowych i pchlim targu, gdzie przebierała w pocztówkach, znaczkach, skorodowanych monetach z królem Janem Karolem i książkach za pięć peset.
Odwiedziła też Pałac Sprawiedliwości i Muzeum Prado. Jednak to nie rudopomarańczowe alegorie Tycjana, płótna Goi, a nawet Zesłanie Ducha Świętego El Greca poruszyły ją najbardziej. Przyglądała się bodaj Siedmiu grzechom głównym Boscha, kiedy doznała przykrego olśnienia: zgubiła paszport.
– No, więc jak się señorita nazywa i skąd jest? – pytał zniecierpliwiony przedłużającym się przesłuchaniem posterunkowy. Mężczyzna kończył właśnie dyżur i jedną nogą był już w domu, w południowej dzielnicy Madrytu, przy butelce ciemnej alhambry. Szurał nerwowo koniuszkami palców po klawiaturze maszyny do pisania.
– Powtarzam po raz trzeci, nazywam się Jóhanna Vang i jestem turystką z Wysp Owczych!
– Niech señorita sobie nie żartuje. Nigdy nie słyszałem o takim państwie!
– Wyspy Owcze są autonomią pod jurysdykcją duńską. Znajdzie je pan w trójkącie między Szkocją, Islandią a Skandynawią – ripostowała rzeczowo Farerka.
– W takim razie niech señorita pokaże je na mapie. – Protokólant sięgnął do szuflady i rozłożył mapę na biurku.
Posterunkowy nie wierzył słowom Jóhanny. Wziął ją za jeszcze jedną wakacyjną uciekinierkę, która robi sobie żarty z policji. Mógł też zasugerować się jej nienordycką, południową urodą. Podczas dwutygodniowego pobytu w Hiszpanii Jóhanna złapała opaleniznę. Ciemne oczy i długie kruczoczarne włosy miała od zawsze.
– Coś długo señorita szuka tych Wysp Owczych – nie rezygnował z uszczypliwości funkcjonariusz. – A może skończy wreszcie tę maskaradę i powie, skąd jest? Z Portugalii, mam rację?
Jóhannę ogarnęła bezsilność. Zorientowała się, że geopolityczna mapa Europy, sporządzona jeszcze w latach siedemdziesiątych, musiała być kreślona przez dyletantów. Nie pokwapili się odnotować osiemnastu miniaturowych kropek na północy Atlantyku, stanowiących archipelag Wysp Owczych. W wyniku przykrego niedopatrzenia z mapy świata wyparowało 47 787 Farerów i 78 563 owce.
„Koniec XX wieku, a Europa wciąż nic o nas nie wie. Fridtjof Nansen pewnie przewraca się w grobie” – pomyślała Jóhanna. Teraz od udowodnienia własnej tożsamości miał zależeć jej powrót (przez Kopenhagę) do domu. Samolot startował wieczorem.
Dochodziła piętnasta, kiedy policjant spojrzał na nią wymownie, jakby chciał powiedzieć: „Jeśli zaraz stąd nie znikniesz, to ci sama Małgorzata II nie pomoże”. Jóhanna wyszła bez słowa.
*
Udała się na lotnisko, gdzie snuła się bez celu przez dobrą godzinę. Ogarnął ją strach (sprawa powrotu wciąż była nierozwiązana), a ze strachu zrodziła się złość (wciąż nie mogła pogodzić się z ignorancją madryckiego policjanta). Niechęć do posterunkowego przeniosła szybko na pozostałych obywateli kontynentalnej Europy. Ona i jej farerscy przyjaciele odbyli przecież tuziny rozmów świadczących o braku świadomości geograficznej Hiszpanów, Francuzów, Włochów, Niemców, Rosjan czy Polaków.
– Skąd jesteś?
– Z Wysp Owczych.
– A poważnie to skąd?
Albo:
– Skąd jesteś?
– Z Wysp Owczych.
– Taka to ma raj, słońce przez 365 dni w roku!
Albo:
– Skąd jesteś?
– Z Wysp Owczych.
– To gdzieś za Nową Zelandią czy może już na Księżycu?
Jóhanna, jak znakomita większość Farerów, potrafiła w mig wskazać na mapie Polskę i każdy inny zakątek Europy. Bezbłędnie przykładała palec do konturów Belgradu, Budapesztu, Berlina, Bukaresztu i każdej innej metropolii na „b”. Słyszała też o Gdańsku, Gdyni i Szczecinie – miastach, w których farerscy marynarze i biznesmeni zbijają pieniądze na atlantyckim łososiu i dorszu.
„Dlaczego więc Europa nie może odpłacić mi się podobną wiedzą?” – zastanawiała się w złości.
Nagle, jak zdarza się tylko w bajkach, wyrósł przed nią postawny, brodaty mężczyzna. Uśmiechnął się dobrotliwie i spytał, jak może zaradzić tak skwaszonej minie.
Mężczyzna – o czym Jóhanna dowiedziała się z gazet kilka lat później – był Norwegiem i pracował dla Interpolu. Wrócił z nią na posterunek policji, gdzie przekonał funkcjonariuszy, by sporządzili protokół o zaginięciu paszportu, potrzebny do wystawienia zastępczych papierów. Jóhanna nie pamięta już, jakich argumentów użył Norweg. Zapamiętała jednak pewien obrazek: funkcjonariusze poruszali się przy nim jak kelnerzy przy dostojnym gościu. Po dwóch kwadransach sprawa była załatwiona.
Farerka nie zna nazwiska mężczyzny, który jej pomógł. Nie spotkali się już nigdy. Kilka lat później rozpoznała go na zdjęciu w farerskiej gazecie. Fotografia przedstawiała kandydatów do tytułu Norwega Roku.Liczby
Droga z Øravik do Fámjin wije się przez pustkowie i przypomina porzuconą w mchu skakankę. Dla stu dziesięciu mieszkańców Fámjin to właściwie jedyny szlak ku cywilizacji. Dla trzydziestu siedmiu osób żyjących w Øravik szosa nie ma aż takiego znaczenia, bo ich osadę przypięto do głównej nitki Sumba-Tvøroyri i gdyby nie musieli od czasu do czasu odwiedzić w Fámjin rodziny lub zwodować łodzi, to te dziewięć kilometrów gładkiego asfaltu zupełnie by ich nie obchodziło i mogłoby prowadzić równie dobrze donikąd. Niektórzy twierdzą zresztą, że prowadzi donikąd, ale ich mądrości puszcza się mimo uszu.
W Fámjin nawet turysta ma co robić: może nakarmić sucharem błąkającego się psa, pomachać do bawiących się na mostku dzieci, powąchać obdrapane drzwi szopy rybackiej, sfotografować w godzinę z hakiem rozrzucone po rozległej dolinie zabudowania, nazbierać do wiader trochę kamieni z plaży, a przede wszystkim iść do kościoła, by obejrzeć najcenniejsze płótno w kraju – oryginał flagi narodowej z 1919 roku¹. Wedle obiegowej opinii osada słynie z najbardziej zmiennej pogody na całym archipelagu.
Na Wyspach Owczych jest sto dziewiętnaście miejscowości. Do czterdziestu czterech prowadzi tylko jedna droga, przez co z lotu ptaka wyglądają jak przetrącone drzewa – z wątłymi pniami wylotówek i kilkoma gałązkami ślepych ulic. W sześciu innych osadach szosy są w ogóle zbędne, ponieważ ludzie skupili się w jednym miejscu danej wyspy i nie potrzebują po niej podróżować. Mykines, Nólsoy, Skúvoy, Hestur, Koltur i Stóra Dímun. Kolonie chatynek i domów jak szkatuły, gdzie można co najwyżej uruchomić mały traktor, przejechać slalomem między altaną sąsiada, składzikiem na olej opałowy i zaimprowizowanym sklepem, po czym trzeba zawracać, bo nic dalej nie ma. Na Stóra Dímun i Koltur nie ma nawet sąsiadów.
Wyspy Owcze: 463 kilometry dróg publicznych, z czego prawie 42 w 19 tunelach.
30 453 pojazdy.
Obliczenia własne: 44 zakręty na dziewięciokilometrowym szlaku między Fámjin i Øravik.
Sprzeciw człowieka:
– Niestrawnie dużo liczb.
I uzasadnione pytanie:
– Dlaczego rachujesz? Czy to, że na Farojach jest osiem kwiaciarni i siedem sklepów monopolowych nie oznacza tylko i wyłącznie tego, że w ośmiu miejscach możesz kupić koleżance bukiet, a do siedmiu ludzie gnają przed weekendem, żeby w sobotnią noc mieć większą śmiałość?
W Fámjin. 25 kwietnia 1940 roku, czternaście dni po zajęciu Danii przez hitlerowskie Niemcy, flagę Wysp Owczych uznał – jako pierwszy – rząd Wielkiej Brytanii. Na cześć tego wydarzenia 25 kwietnia Farerowie obchodzą Dzień Flagi Narodowej.
W polskim wydaniu Europy Normana Daviesa zamieszczono informację o tym, że farerski archipelag składa się z osiemdziesięciu wysp. Nawet gdyby zaliczyć do nich wystające gdzieniegdzie z oceanu bloki skalne – przypominającego wielkiego pieroga Tindhólmur, owłosionego Kapilina przy Nólsoy lub wynurzoną niczym potwór z Loch Ness skałę Sumbiarsteinur, nawet gdyby doliczyć jeszcze osamotnioną i upiorną Rockall, o którą Wyspy Owcze spierają się z Wielką Brytanią, Islandią i Irlandią – nie uzbiera się choćby połowa tego.
– Dlaczego więc nie podzielić się rzetelnie sprawdzonymi informacjami o czterdziestu czterech bibliotekach, trzech stacjach radiowych i jednej drużynie koszykówki? – odbijam piłeczkę na stronę pytającego.
Patronują mi słowa, którymi Melchior Wańkowicz podsumował w Tędy i owędy swe wystąpienie na zjeździe delegatów Pen-Clubów w Chicago: „Z gęby robiłem katapultę ziejącą cyframi”.
Do wyliczania włączyli się inni.
Jonhard, filolog, współautor największego słownika farersko-angielskiego (osiemdziesiąt tysięcy haseł), właściciel wydawnictwa Sprotin:
– Przejrzałem słownik synonimów i okazuje się, że w języku farerskim istnieje około dwustu pięćdziesięciu wyrazów na określenie deszczu. Jeszcze lepiej jest z wiatrem – prawie trzysta pięćdziesiąt słów.
Sunniva, pracowniczka biura Farerskiego Związku Piłki Nożnej:
– Na archipelagu są dwadzieścia trzy pełnowymiarowe boiska: trzy trawiaste i dwadzieścia wyłożonych sztuczną murawą. Futbol trenuje regularnie co dziewiąty Farer.
Niels Jákup, dyrektor generalny wydawnictwa literatury dziecięcej i młodzieżowej z Tórshavn:
– Rocznie powstaje nie więcej niż dziesięć farerskich książek dla dzieci i młodzieży, dlatego bazujemy na tłumaczeniach. Wydajemy także komiksy i własne czasopismo „Strok”. Największą popularnością cieszy się Harry Potter. Nie sprowadzamy mangi, ponieważ ma znikomą wartość edukacyjną.
Simona, Urząd Statystyczny Wysp Owczych:
– W 2008 roku w naszym kraju urodziły się 664 osoby, zmarło 377. Zawarto 187 ślubów kościelnych i 71 cywilnych. Rozwiodły się 52 pary. Po resztę informacji zapraszam na naszą stronę internetową, uaktualniamy tak często, jak to potrzebne.
W połowie września 2009 roku na portalu wytłuszczono: „ Po raz pierwszy w dziej ach przekroczyliśmy barierę 49 tysięcy mieszkańców! Według spisu z 1 sierpnia 2009 na Wyspach Owczych żyje 49 006 ludzi. Za miesiąc populacja prawdopodobnie spadnie, ponieważ wiele osób wyjeżdża studiować za granicę. Powrotu do obecnego poziomu można spodziewać się ewentualnie na przełomie roku”.
Eyðfinn, menedżer projektów firmy budowlanej Articon, w odpowiedzi na e-mail: „Szanowny panie, kościół Vesturkirkjan w Tórshavn pozostaje najwyższym budynkiem w kraju. Wzniesiona przez nas ostatnio świątynia w Hoyvík w szczytowym punkcie ma 32,9 metra, czyli jest o osiem metrów niższa”
Steinbjørn, pisarz:
– Prawie każdy farerski literat i autor publikacji naukowych należy do Stowarzyszenia Pisarzy Farerskich. Liczba członków oscyluje wokół setki.
Sigmar, emeryt, dzieli się obserwacją z niedzielnego spaceru na dworzec promowy w Tórshavn:
– Smyril przypłynął z Suðuroy planowo. Z pokładu zjechało sto pięćdziesiąt siedem samochodów.
Hedvig, szwedzka studentka uniwersytetu w Tórshavn, katedra literatury i języka:
– Na roku jest nas sześcioro, przedmioty wykłada czterech profesorów. Wydział liczy czterdzieści pięć osób.
Przedszkolanka z Sandavágur:
– Co ósmy mieszkaniec osady jest przedszkolakiem. Setką dzieci opiekuje się dwadzieścia pięć kobiet i trzech mężczyzn.
Wiadomości telewizyjne Dagur & Vika, 1 lutego 2008 roku, korespondent w porcie Skálavík na tle sinego nieba i wyrzuconego na beton kutra:
– Przed wczorajszym sztormem cumowało tu około piętnastu łodzi. Dziś większość z nich jest pod wodą, jak państwo widzą, zostały dwie, z czego jedna jest właściwie kompletnie zniszczona.
Bałwan ulepiony przez uczniów dziesiątej klasy szkoły w Tórshavn miał guziki z ciastek, sznurowane buciory wielkości stołu i cztery metry wzrostu. Drugiego dnia marca 2002 roku, trzy dni po narodzinach, nie została z niego nawet plama. Kilkanaście dni później, kiedy znów spadł śnieg, dzieciaki ze szkoły w Klaksvík przyniosły drabinę na plac przed pływalnią i zbudowały bałwana o dziesięć centymetrów wyższego. Ich wersja pozbawiona była marchewkowego nosa.
Broda koleżanki wbiła się chłopcu w łopatkę, z bagażnika wystawały mu kolana i czupryna, a jeden nieostrożny ruch skończyłby się upadkiem na podłogę, ale rudzielec ani myślał narzekać. Nazajutrz mógł zobaczyć siebie i przyjaciół ze szkoły na zdjęciu w gazecie, z adnotacją: „29 ochotników zmieściło się do citroena berlingo zaparkowanego w hali sportowej w Sandavágur”. Happening zorganizowano w maju 2000 roku.
Sheila z Trongisvágur nie lepiła żadnego z bałwanów i nie siedziała zaklinowana w citroenie, za to jesienią 2004 roku okazało się, że jest właścicielką najdłuższych włosów na Wyspach Owczych. Miały wtedy 147 centymetrów.
Co siódmy Farer nazywa się Joensen, Hansen lub Jacobsen. W 2009 roku na archipelagu mieszkało 7020 osób o takich nazwiskach.
W listopadzie 2009 roku na poletku w Vágur wykopano rekordowo dużego ziemniaka. 22 cm długości, 1025 gram.
Imigranci na Wyspach Owczych w 2009 roku (lista uwzględnia cudzoziemców spoza Skandynawii, którzy otrzymali co najmniej trzymiesięczne pozwolenie na pobyt i zatrudnienie): 62 Brytyjczyków, 19 Rumunów, 15 Polaków, 14 osób z Afryki, po 12 z Tajlandii i Filipin, po 11 obywateli USA i Hiszpanii.
W latach 2000-2009: 407 Brytyjczyków, 212 Polaków, 141 Amerykanów.
Farerowie na emigracji: 1702 osoby w Danii, 118 w Norwegii, po 66 na Islandii i w Szwecji, 61 w Wielkiej Brytanii, 37 w Stanach Zjednoczonych, 35 na Grenlandii, 12 w Australii, 10 w Kanadzie, 7 we Francji (w głównej księgarni w Tórshavn można kupić almanach z numerami telefonów i adresami zamieszkania wszystkich Farerów na obczyźnie).
Trzynastu mężczyzn przebiegło na golasa po plaży podczas muzycznego G! Festivalu 2009 (jeden z roznegliżowaną dziewczyną na plecach).
W dwóch jedynych lumpeksach w kraju: wytarta kangurka piłkarskiej drużyny nsí Runavík za dwadzieścia pięć koron (około piętnastu złotych), składanka farerskiego rocka sprzed dziewięciu lat (najlepszy utwór: Z-free Tað er bara ein vegur til frelsu) za pięć koron, jednopalczaste rękawiczki za trzydzieści, czapa z nieprzemakalnej wełny owcy z Sandvík za szesnaście. Chleb w piekarni – osiemnaście koron. Godzina w przetwórni – stoi osiem koron brutto.
Wieża z trzydziestu skrzynek, G! Festival 2009
foto Katrin Svabo Bech
850 ton materiałów wybuchowych wykorzystanych przy budowie tunelu łączącego pod oceanem wyspy Vágar i Streymoy.
2033 Farerki gimnastykujące się i biegnące na pięć kilometrów podczas festynu kobiecego miesięcznika „Kvinna”.
3,5 miliona ptaków latem (nurzyki smaczniejsze od fulmarów).
77 numerów literacko-kulturalnego czasopisma „Varðin” od pierwszego wydania w 1921 roku.
5 kobiet i 15 mężczyzn zarażonych wirusem HIV.
10 drewnianych kościołów.
270 śmiertelnych ofiar wypadków drogowych od roku 1928.
Bjarti – jedyny kierowca autobusu linii 506.
221 942 pasażerów na lotnisku Vágar w 2008 roku. 219 329 rok wcześniej.
4000 książek w języku farerskim opublikowanych do roku 2000 (połowa po roku 1970, pierwsza książka w 1822, autorstwa pastora i botanika Hansa Christiana Lyngbye, zbiór ballad o Sigurdzie, mordercy Fafnira, tytuł oryginalny: Færøske Kvæder om Sigurd Fofnersbane og hans Æt).
Pięć sygnalizacji świetlnych, cztery bloki mieszkalne, dwa zdechłe koty na poboczu drogi w trakcie marszu ze Skipanes do Rituvík 2 listopada 2007 roku.
Wyspy Owcze to kraj o najwyższym wskaźniku dzietności w Europie. Na jedną matkę przypada tu średnio 2,44 dziecka². W ofercie firmy Blika z Tórshavn znaleźć można sześcioosobowe wózki-autobusy.
Na Wyspach Owczych nie ma: twarogu, trolejbusów, reniferów, basenów geotermalnych (jak na sąsiedniej Islandii), hokeja na lodzie, sanktuariów, Dnia Dziecka, semaforów, barów mlecznych, sadów mandarynkowych, burdeli, fabryki samochodów, pelargonii, latryn, szamanów, meczetów, synagog, warsztatów plisowania spódnic, tartaków, zakładów koksochemicznych, klapek Kubota, planetarium, rewidentów kolejowych, plaży naturystów, bryczek, dyliżansów, ujęć wody oligoceńskiej, pszenicy, lokomotyw, skoczków narciarskich, biatlonistów, bobu, płazów (z wyjątkiem żab na Nólsoy), Dnia Walki na Poduszki, wiewiórek, macierzanki, piołunu, wielkiego zderzacza hadronów, farerskich gier komputerowych, pisemek z golizną (choć przez chwilę ukazywał się frywolny męski magazyn „Д), zoo, typów we flekach na pomarańczową stronę, metra, kolei linowej, wieżowców, bocianów, jagód, raftingu, oscypków, ikarusów, wierzbowych piszczałek, kirkutów, skeletonistów, cyprysów, izb wytrzeźwień, ulotkarzy, zakonów, tramwajów, występów drag queen, zbrodniarzy wojennych (choć w 1923 roku zagrał tu w piłkę Reinhard Heydrich³), maków, katedry antropologii, krokietów z kapustą i grzybami, kominiarzy, wind typu paternoster, tabliczek: „Uwaga, zły pies!” McDonalda, Ikei, Pizza Hut, muzeum naparstków, squatów, małpich gajów, ligi piłki wodnej, brzuchomówców, farerskich Hells Angels, pijaków pod sklepami, drezyn, loży masońskiej, jeży, skarbu na końcu tęczy, krajowego rejestru długów, fasolki szparagowej i, według moich obserwacji, ruchomych schodów, choć mieszkająca na Owcach od dwudziestu lat Agnieszka Johannesen twierdzi, że są w którymś urzędzie w Tórshavn.
W śladowych ilościach występują: antykwariaty, flash moby, znicze na grobach, tatuatorzy, pety na ulicy, raperzy, ksywki, ogniska, slamy poetyckie, leżaki.
– Jana, jak wy sobie radzicie bez twarogu i Dnia Dziecka? – pytam znajomą z Miðvágur.
– A jak wy w Polsce bez pieczonych maskonurów i Ovastevny?Lądowanie
Kontury Wysp Owczych na mapie przypominają tańczącą primabalerinę, która w ekstatycznym pląsie odchyla głowę i zatraca się w złowieszczej melodii otaczającego ją oceanu. Dostojna i samotna, upojona dzikim szumem, jest obiektem westchnień tych nieco szurniętych absztyfikantów, którzy za krótkie spojrzenie gotowi byli przypłynąć z dalekich krajów na chropowatym cielsku Lewiatana.
Dryfujących u wybrzeży adoratorów spowija gruby kaftan chmur. Szarozielonkawa suknia tancerki mieni się cekinami osad i miasteczek.
* * *
Już po raz trzeci cherlawe pisklę Atlantic Airways przebijać się będzie przez gęstą powłokę mgły, która przypisana jest do archipelagu Wysp Owczych jak farba do karty-zdrapki.
Na pokładzie samolotu Avro RJ 100 jest około sześćdziesięciorga pasażerów. Głównie Farerów powracających z weekendowego rajdu po kopenhaskich butikach przy Strøget. Schowki nad naszymi głowami pękają od markowych fatałaszków, kartonów papierosów i czekoladek. Do tego coraz głośniej dzwonią butelki z Jackiem Danielsem. Jakby nie mogły w milczeniu przeczekać nękających nas co rusz turbulencji.
Od ośmiu godzin powinniśmy być na lądzie. Tymczasem podniebny furgon zachowuje się jak zabawka w rękach trzylatka – tylko czekać, aż trzaśniemy o ziemię.
W pierwszym rzędzie atrakcyjna dwudziestoparolatka wyszeptuje modlitwę. Kwadrans później dowiem się, że jest Rumunką i że opuściła kraj w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy (będzie opiekunką w domu spokojnej starości). Wcześniej, z drugiego końca samolotu, dobiega mnie głos po niemiecku. To starszy mężczyzna przywołuje stewardesę. Ta tłumaczy mu coś z serdecznym, acz wystudiowanym uśmiechem, po czym podaje plastikową szklaneczkę z wodą i środek na uspokojenie.
Na pokładzie jest jeszcze najpewniej czworo obcokrajowców: Francuz o twarzy Marlona Brando, Brazylijka i my – dwaj entuzjaści Wysp Owczych, właściciele stelaży wypełnionych po czub chrupkim pieczywem i suszonymi kabanosami.
Brando, Brazylijka, Rumunka i my – wszyscy jesteśmy przerażeni. Nieplanowane międzylądowanie w Stavanger, dodatkowe godziny w trzęsącej się puszce samolotu i dyskoteka w żołądkach nie poprawiają nam humorów.
Jakby tego było mało, spoglądam przez ramię mojego farerskiego sąsiada. Na zdjęciu w gazecie francuski futbolista Thierry Henry z miną zdradzającą niepewność. Pytam Farera o treść artykułu, a on tłumaczy, że to głośna sprawa i że powinienem słyszeć, bo fotosy obiegły całą Europę.
– Henry przyleciał do nas z reprezentacją na mecz. Samolot, którym podróżowali Francuzi, miał kilkunastogodzinne opóźnienie. Gęsta mgła nad lotniskiem i silne podmuchy wiatru uniemożliwiały lądowanie – opowiada Farer. – Francuzi wrócili do Bergen, gdzie spędzili noc. Następnego dnia podczas podchodzenia do lądowania samolot rzucał się na boki jak pies u weterynarza. Piłkarze znaleźli się na ziemi dopiero na trzy godziny przed rozpoczęciem meczu. Henry zszedł z pokładu roztrzęsiony. Miał powiedzieć, że jego noga już nigdy więcej nie postanie na Wyspach Owczych! – wybuchnął śmiechem mój rozmówca.
Nam jednak nie było do śmiechu. Słyszeliśmy, że port na wyspie Vágar, z wąskim betonowym pasem, przestrzelającym chropowatą dolinę, uważany jest za jeden z najniebezpieczniejszych na świecie. Kontroler lotów, którego poznaliśmy w dniu podróży, opowiedział nam o katastrofie z 1996 roku. Samolot duńskich sił powietrznych Gulfstream III źle ustawił się podczas lądowania i roztrzaskał o skały, kilkaset metrów od lotniska. Nikt z dziewięcioosobowej załogi nie przeżył. Wśród ofiar był duński minister obrony z małżonką.
– Trudne lądowania zdarzają się tu raz na tydzień – dodaje sąsiad z fotela obok.
Pytam Farera, czy nie boi się latać w tak trudnych warunkach. Co chwila przecież miota nami wiatr, a widoczność jest gorsza niż na planie Blair Witch Project.
– Jesteśmy mikroskopijnym społeczeństwem – odpowiada. – Właściwie, lepiej lub gorzej, każdy każdego tu zna i każdy od każdego jest zależny. Ja na przykład buduję domy z bali, które sprowadzam z Norwegii. Bjørn – wskazuje palcem na mężczyznę siedzącego na skos, trzy rzędy przed nami – ma farmę. Hoduje krowy i zaopatruje mleczarnię w mleko, które później piją moje dzieci. Dla mnie ważne jest, by Bjørnowi dobrze się mieszkało w domu, który dla niego zbudowałem. Jemu z kolei zależy na tym, by moim dzieciom smakowało mleko. Rozumiesz? Ja dbam o niego, a on o mnie.
– A co do tego ma pilot? – pytam.
– To, że znam jego matkę, ufam mu i wiem, że zrobi wszystko, byśmy szczęśliwie wylądowali – wyłożył Farer i zdaje się, że miał zacząć mówić o matce pilota, ale wtem znów porządnie zatrzęsło. W jednej chwili przypomniałem sobie odprawę na lotnisku w Kopenhadze i dziwaczny ton w pytaniu bileterki:
– Are you ready to go to Faroe Islands?
To nie było rutynowe pytanie, raczej zaklęcie. Miało mnie zaprowadzić do umiejętnie skrywanego świata konstruktywnych namiętności, silnych więzów międzyludzkich, niezachwianej tożsamości, gdzie poczucie wspólnoty jest silniejsze niż w trakcie najbardziej namiętnej rewolucji. Miałem trafić do świata, którego nie podpatruje oko BBC, a w którym ukojenia najpewniej zaznaliby Platon, Morus czy Wells.
Nad Wyspami Owczymi unosi się aura tajemniczości – temu wrażeniu nie potrafi się oprzeć ten, kto spędził na archipelagu choćby dwa dni podczas postoju promu Smyril Line w drodze na Islandię. Czasem myślę, że Farerom przysłużył się jakiś wyjątkowy psotniś, który rozlał sos albo niebieski atrament na mapach Europy – w miejscu, gdzie północny Atlantyk wypluwa osiemnaście miniaturowych kropek. Szetlandy, długo, długo nic i tak aż do Reykjavíku.
Wyspy Owcze, wyspy-widmo.
– Are you ready to go to Faroe Islands? – pyta kopenhaska bileterka.
Czuję się jak bohater Niekończącej się historii, jak Piotruś Pan, jak wybraniec, który opuszcza cywilizację, w której zaprzestano marzyć. Dostaję do ręki bilet i staję przed bramką bezpieczeństwa – furtą Tajemniczego Ogrodu, przed starą skrzypiącą szafą, za której drzwiami zobaczę wyśnioną krainę. „Rozpoczęło się korzystanie z państw jak z towarów, można wybrać to, które daje najlepszą ofertę mentalną i egzystencjalną” – pisał na łamach „Gazety Wyborczej” Mariusz Szczygieł.
Oferta Atlantic Airways była stworzona dla nas. Chcieliśmy napisać reportaż. Chcieliśmy sprawdzić, czy reportaż można pogodzić z baśnią.
Byliśmy gotowi.
Od dwóch lat gromadziliśmy książki, artykuły prasowe, wszelkie wzmianki o życiu na archipelagu. Niewiele tego: dwie przetłumaczone na polski z duńskiego powieści i zbiór opowiadań Williama Heinesena, nowela Heðina Brú, romansidło Jørgena-Frantza Jacobsena, które urosło do rangi epopei narodowej, dwa polskojęzyczne przewodniki (obu nie można kupić w księgarniach), esej Huberta Klimki-Dobrzanieckiego w „Studium”, reportaże Iwony Trusewicz i Tomasza Kabata, tropy u Jarosława Iwaszkiewicza w Szkicach o literaturze skandynawskiej, kilka akapitów w akademickich publikacjach literackich i historycznych, kilka książek żeglarskich z wątkiem Wysp, tłumaczenie Podróży „Brendana” Tima Severina oraz rozprawa naukowa Ocena zasobów ryb dennych na łowiskach północno-wschodniego Atlantyku.
Ponadto kilkanaście opracowań w języku angielskim i dziesiątki notek prasowych dotyczących poszukiwań ropy, polowań na grindwale i niepowodzeń piłkarskiej reprezentacji. Kilkadziesiąt nagrań w internecie – widokówki, teledyski z udziałem lokalnych artystów, reklamy, scenki rodzinne, heroiczne zwycięstwo nad austriackimi piłkarzami.
Ani słowa o wymarłej osadzie Víkar na jednym z sześciuset farerskich krańców świata, o osadnikach, którzy taszczyli prowiant, zjeżdżając na linie ze stromej góry. Ani słowa o szaleńcu, który na łódce bez żagla płynął przez Morze Norweskie, za towarzysza mając kota, o kobietach kąpiących się niezależnie od pory roku w oceanie i o szeleście plastikowych ochraniaczy na buty, bez których zapobiegliwi kierowcy nie zbliżają się do swoich aut. O jednostce policji do spraw wypadków drogowych z udziałem owiec i mężczyźnie z Argir, który przez dwadzieścia cztery godziny pływał w basenie, a później zjadł furę czekoladowych ciastek i trafił do Księgi Rekordów Guinessa. Ani zająknięcia.
Zbiory Biblioteki Narodowej są ewidencjonowane i łatwo do nich dotrzeć dzięki programowi komputerowemu. Wystarczy wystukać na klawiaturze nazwisko autora, tytuł utworu albo słowo kluczowe, a na monitorze pojawią się wszystkie pozycje uwzględniające dane, które się wprowadziło. Poniżej przedstawiam wyniki moich poszukiwań:
Wielka Brytania – 5 937 tytułów.
Malta – 75 tytułów.
Liechtenstein – 28 tytułów.
Grenlandia – 28 tytułów.
Szetlandy – 11 tytułów.
Cypr – 81 tytułów.
Bornholm – 40 tytułów.
Andora – 10 tytułów.
Czarnogóra – 92 tytuły.
San Marino – 18 tytułów.
Wyspy Owcze – 3 tytuły.
* * *
Od dwóch godzin Avro RJ 100 kreśli koła nad najskromniej opisanym skrawkiem Europy. Jeszcze niezadeptanym przez turystów i niezdobytym przez międzynarodowych handlarzy szybkim jedzeniem.
Farerski pisarz William Heinesen w Wyspach Dobrej Nadziei tak sportretował nieokiełzany charakter swojego lądu: „Kiedyś Wyspy Owcze były żeglującymi wyspami. Dryfowały bezwładnie we mgle, zanim nie znalazły miejsca przeznaczenia. Zacumowały dopiero, gdy olbrzymie żelastwo spuszczono w głąb morza”.
Przypomniałem sobie ten fragment zaraz po tym, jak zaczęło nami telepać, zaraz po tym, jak maszyna gwałtownie obniżyła wysokość, a na pokładzie rozległ się jęk – z kubków powylewała się kawa, a niedojedzone kanapki z kurczakiem rozpaćkały się na kolanach. Uwaga! Ostrzegawczy figiel natury – przygotuj się, bo nie skończy się na jednym kuksańcu. Na Viðoy, gdzie kaczki chowają się pod gazikami, wicher zetnie cię z nóg. Na południowym cyplu Suðuroy zabawisz się w skoczka narciarskiego – staniesz pod wiatr i przechylisz ciało pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ziemi. Nie przewrócisz się, wiatr cię przytrzyma. Nieopodal Víkar cudem nie oderwiesz się od skalnej ściany, a w Leynar omal nie dopełnisz żywota – silny podmuch zepchnie cię, krnąbrny kierowco hulajnogi, na drugą stronę jezdni, wprost pod pędzącą benzyniarkę.
Czułem respekt przed surowością archipelagu, przed jego podniecającą nieprzewidywalnością. Kłaniałem się krainie, gdzie w ciągu kilku godzin mogą nastąpić w różnej kolejności cztery pory roku, gdzie rankingi popularności stron internetowych wygrywa witryna stacji meteorologicznej.
Osadnicy nie ujarzmili w pełni swojego lądu. Są jednak charakterni w obcowaniu z naturą. Mógłby nadejść cyklon, deszcz mógłby zrobić z kraju basen, a Farer i tak zachowa spokój, jak każdy nordyk, jak Nói Albinói, kiedy przyjdzie lawina. Imponowała mi ta niezłomność.
* * *
„Uwaga, podchodzimy do lądowania” – trzeszczy głos z kokpitu.
– Nareszcie, może teraz się uda – przeżywa Brazylijka zajmująca miejsce na prawo ode mnie. Z dalszej rozmowy dowiaduję się, że ma na imię Susanna i że w Rio była nauczycielką hiszpańskiego na tamtejszym uniwersytecie. Była też świadkiem morderstwa. Podobno poszło o skradzione narkotyki. Gangster ponoć tak retorycznie wepchnął lufę pistoletu w gardło nastolatka, że wybił mu zęby. Zanim pociągnął za spust, chłopiec popuścił ze strachu, a gangster powiedział:
„Niech twój brat pilnuje lepiej”.
– A potem podszedł do mnie, wycelował i powiedział, że powinnam się odprężyć i że jak coś powiem policji, to mnie znajdzie i też zabije – mówi Susanna. – Ten gangster podobno już nie żyje, ale ja nie mogłam się otrząsnąć. Brat mieszka na Wyspach Owczych już kilka lat. Jest piłkarzem. Doradził, żebym przyjechała. Mówi, że ten kraj to sanatorium… Znalazłam pracę w przetwórni ryb. Nigdy nie wrócę do Rio.
*
Chmury rozstąpiły się. Pilot wykorzystał dogodny moment i sprowadził maszynę na ziemię. „Witamy na Wyspach Owczych. Załoga Atlantic Airways dziękuje za lot. Jest kwadrans po północy. Temperatura powietrza: 1°C, deszczowo”.
Na pokładzie Panny, 7 aprila Roku Pańskiego 1669.
Niezmierzone morze pełne jest osobliwych widziadeł, które wprawiają w konfuzję oczy i umysł. Zaprawiony żeglarz wie, kiedy te widziadła są prawdą, a kiedy ułudą, ale nie wie tego niedoświadczony podróżnik, dla którego wszystkie te rzeczy otacza gloria ciekawej nowości. Widzi on pewnego ranka górzyste wybrzeże, które szarą masą wznosi się stromo, ku niebu. Ale patrz, oto ciężkie góry poczynają się chwiać, jak podczas potężnego trzęsienia ziemi, wybuchają pożarem, kruszeją, jak żarzący się popiół i wysyłają czerwone iskry i płonące jęzory. Rozpadają się i rozwiewają jak puch mlecza, kiedy igra wiatr, i pozostaje tylko słońce nad pustkowiem morza⁴.Pierwsza noc
Sandavágur spało kamiennym snem, którego nie zakłócała nawet potężna październikowa wichura. Andrzej powiedział, żeby nie przejmować się szczegółami.
– Spowszednieje wam, będziecie się martwić dopiero, kiedy zaczną latać kosze na śmieci.
Szliśmy przeraźliwie pustymi uliczkami i wsłuchiwaliśmy się w melodię farerskiej nocy. Jęk pojedynczych drzew, rozbujanych latarni i poluzowanych tabliczek z nazwami ulic współgrał z dudniącym w tle oceanem, jakby dobry olbrzym nucił barytonem kołysankę, a odpoczywająca przy jego boku dzieciarnia zgrzytała przez sen zębami.
Jako pierwsze o naszym przyjeździe dowiedziały się marmurowe gołębie na cmentarzu. Nad spiczastą wieżą kościoła dwie mewy łopotały skrzydłami, nie przesuwając się choćby o metr.
Poszliśmy każdy w swoją stronę, żeby nie popsuć wszystkiego jakimś głupim słowem. Pamiętam, że nie myślałem o niczym, nic nie wydawało się w tamtym momencie adekwatne, czasami tylko przystawałem, kręciłem z niedowierzaniem głową i uśmiechając się, jakbym postradał zmysły, ruszałem dalej.Jak zdezorientować Włocha
– Chcielibyśmy odwdzięczyć się panu biletem na mecz – zasugerował włoski piłkarz Gennaro Gattuso farerskiemu policjantowi na lotnisku Vágar.
Chodziło o przeterminowany paszport i brak ważnej pieczątki na dokumencie przewozu skrzyń ze sprzętem sportowym. Po konsultacji ze służbą celną posterunkowy Mikkjal Thomassen uznał, że sytuacja jest wyjątkowa i na uchybienia można, a nawet trzeba przymknąć oko. Włosi (niecały rok wcześniej zdobyli Puchar Świata) przylecieli na Owce rozegrać zawody w ramach eliminacji do mistrzostw Europy. Przed budynkiem lotniska od godziny czekał na nich autokar i dwa radiowozy – eskorta do Tórshavn.
– Dziękuję, ale mam jak wejść na stadion – odparł policjant, ściskając dłoń Gattuso.
– Zrobił nam pan wielką przysługę. Umówmy się wobec tego, że dam panu moją koszulkę, proszę tylko znaleźć mnie po meczu.
– To nie będzie trudne, bo także w nim zagram.
Jeszcze tego samego dnia Włosi pojawili się w siedzibie firmy Bilrøkt, zajmującej się sprzedażą i wypożyczaniem luksusowych aut.
– Niewiele da się zobaczyć w kilka godzin, ale proponuję wizytę w Eiði. Na końcu osady jest kameralny stadion, przylegający z jednej strony do oceanu, z drugiej do jeziora. Nasza federacja zakazała tam grać, bo wiecznie wieje i pryskają fale – opowiadał swoim klientom właściciel Bilrøktu Jákup á Borg.
Chciał pożegnać wychodzących z salonu piłkarzy puentą w stylu Mikkjala Thomassena, ale doszedł do wniosku, że poczeka z niespodzianką do chwili, gdy spotkają się przy szatniach.
2 czerwca 2007 roku Wyspy Owcze przegrały z Włochami 1:2. Trzydziestojednoletni posterunkowy przebywał na boisku przez dziewięćdziesiąt minut, dwudziestosiedmioletni szef firmy motoryzacyjnej – kwadrans krócej. Do bramki mistrzów świata wbił piłkę głową przystojny cieśla z Klaksvík Rógvi Jacobsen.Lindo, pokonaj Duńczyków!
Historia dążeń niepodległościowych i emancypacyjnych na Wyspach Owczych to w zasadzie historia wielopokoleniowej i bodaj najsłynniejszej na archipelagu rodziny Paturssonów z Kirkjubøur. Kto zechce dopatrzyć się w powyższym stwierdzeniu nadużycia, winien wiedzieć, że w mikroskopijnym społeczeństwie Farerów każdy jest – mniej lub bardziej – związany z Paturssonami lub z Kirkjubøur.
1804. Prometeusz
– Nólsoyar Páll był Kolumbem, albo raczej Prometeuszem, kiedy Wyspy Owcze były jeszcze ciemnogrodem bez ognia – powiedział z emfazą Ravn, kustosz muzeum w Klaksvík.
Z początkiem dziewiętnastego stulecia Farerowie wciąż żyli odizolowani od reszty świata jak sieroty na stancji u guwernantki. Guwernantką była Dania. Ogołocona z bogactw i terytoriów podczas wojen napoleońskich monarchia próbowała za wszelką cenę wydźwignąć się z kryzysu i umocnić władzę w Kopenhadze⁵. Wyspy Owcze traktowała po macoszemu, nie bacząc na farerskie bolączki (podupadającą gospodarkę, rozbójnictwo i deficyt produktów spożywczych), nakładając za to co rusz nowe obwarowania, z których najdotkliwszym był monopol handlowy.
„Wyspy Owcze nie są znaczącym rynkiem. Farerowie nie sprostaliby regułom wolnego handlu. Za handel nadal będzie odpowiadało Duńskie Przedsiębiorstwo Monopol” – oznajmił gubernator Tórshavn Emilius Marius Georgius von Løbner, spoglądając na grupkę zdezorientowanych farmerów przed budynkiem faktorii handlowej w portowej dzielnicy miasta.
„Czy to aby dobrze, żeby Monopol nadal reprezentował nas w handlu?” – zastanawiali się producenci wełny, której sprzedaż stawała się coraz mniej opłacalna. Jeszcze nie znajdowali odpowiedzi.
Løbner – jak zauważa badacz farerskiej historii Jonathan Wylie⁶ – był usłużny wobec duńskiego króla i miał interes w popieraniu Kopenhagi. Faktoria podlegała Koronie. Jej przedstawicielem na Wyspach Owczych był Løbner. To on kontrolował handel, pomnażając przy okazji swój majątek.