- W empik go
A... B... C... - ebook
A... B... C... - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 163 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie pielęgnowane i nie uwydatniane, kwitną one blado i więdną niepostrzeżone, jak kwiaty, które zdrobniały i spłowiały w cieniu; zaćmiewa je i zasłania często łopuch byle jaki, lecz wygodnie i pysznie rozrastający się w blasku słońca. Dziewczyna z lnianymi włosy i delikatną, dziewiczą kibicią byłaby może i bardzo ładną, gdyby miała cerę świeżą, swobodniejsze ruchy, świetniejszy strój, gdyby na koniec chciała i umiała rzucać się ludziom w oczy śmiało, zalotnie. Ale widoczne było, że czynić tego nie chciała i nie umiała. Blada i przywiędła, z ulicznym gminem zmieszana, w swojej wiecznej czarnej sukience szła ona ulicami miasta spiesznie, z kibicią trochę naprzód podaną, z czołem trochę pochylonym, a drobne i kształtne jej stopy w grubym, brzydkim obuwiu prędko, prędko, bez względu na grację ruchów stąpały po nierównych kamieniach chodnika. Teraz codziennie zeskakiwać musiała z chodnika i okrążać mularskie rusztowania wzniesione u ściany sądowego gmachu. Raz tylko podniosła głowę, popatrzyła na robotników pracujących u szczytu rusztowania, popatrzała chwilę i pobiegła dalej. Pomiędzy nią a tym gmachem wielkim i napełnionym posępnymi dźwiękami sporów i zbrodni cóż wspólnego być mogło?
Nikt a nikt nie zwrócił był na to uwagi, ale to pewna, że przed niedawnym czasem wyraz jej twarzy, bywał bardzo smutny i stroskany, a czarna suknia oszyta u dołu białą taśmą. Nosiła żałobę po ojcu i ciągle myślała o tym, że powinna koniecznie znaleźć sobie sposób zarabiania na życie, aby nie obciążać sobą ciężkiego życia brata. Była to myśl pozioma i prozaiczna, niemniej rysująca często głęboką zmarszczkę na jej młodziutkim czole. Cierpiała wtedy bardzo i dużo myślała, nie tylko nad sobą, ale czasem nad całym światem i różnymi jego urządzeniami. Czasem także wyglądała tak, jakby wstydziła się czegoś, i wtedy jej oczy zdawały się pokornie przemawiać do ludzi: "Przebaczcie mi, że istnieję!"
Dopóki żył stary ojciec, wiedziała, że żyje dla niego, a także nie znała nędzy. Teraz chodziła po świecie z nieustanną myślą:
– Na co ja komukolwiek czy czemukolwiek na świesię mogę?"
Często bywała głodną i miewała podarte obuwie, myśląc o kawałku chleba czy bułki albo o całych trzewikach, myślała zarazem:
"Wszakże biedny Mleczek sam nie ma zawsze kawałka mięsa i koszule jego drą się już w kawałki!… A tu ja jeszcze siedzę mu na karku!"
Była to troska pozioma, pospolita, przyobleczona w głowie dziewczyny w formę trywialnych słów, niemniej ilekroć nikt jej nie widział, drobne jej ręce załamywały się rozpaczliwym ruchem, łzy młode, więc rzęsiste, gorące, opływały policzki, a drżące z żalu usta szeptały pytanie:
– Na co ja komukolwiek czy czemukolwiek na świecie przydać się mogę?
Miała znajome i rówieśnice, które w takim samym, jak jej, położeniu żyły sobie zupełnie spokojnie, a niekiedy nawet i wesoło. Zręcznie i chciwie chwytały one drobne, codzienne przyjemności życia, karmiły się nimi, oczekiwały lepszej przyszłości, nie rozglądały się po świecie i nie oglądały się na nikogo – było im dość dobrze. Ona tak nie mogła. Dlaczego? Któż wie? Może sama natura stworzyła ją nieco inaczej, może naturze dopomogły w tym rozmowy usłyszane, książki przeczytane, widoki tych i owych istnień sąsiednich, trochę wiedzy przelanej w jej głowę z ust ojca, który niewiele przed wydaleniem się swym z tego świata wydalonym został z posady nauczyciela miejscowej szkoły męskiej. Gdyby był dłużej posadę tę zachował… a! wcale inaczej działoby się teraz z dwojgiem jego dzieci. Ale zachować jej nie mógł. Dlaczego? Daleka przyszłość zdumiewać się nad tym będzie: był Polakiem. W sile wieku usłyszał, że nie ma prawa pracować tak, jak chciał i umiał, ani pożywać owoców swej pracy. Może już przedtem cierpiał wiele i zdrowie sterał; usłuchał od razu i odszedł ze świata. Na miejskim cmentarzu nie otworzy się już mogiła i nie wyjrzy z niej przedwcześnie osiwiała głowa pedagoga z zaczerwienionymi od pracy oczami i wielką chmurą zmarszczek, którą na czole jego złożyły nie tyle lata, ile jedna chwila, ta, w której mu w ścianach szkoły powiedziano: "Idź stąd precz!" Poszedł z tą chmurą na czole, i może ona przyśpieszyła wsunięcie się jego pod ziemię. Gdy tylko zniknął, przed córką jego stanęły znaki zapytania: Pozostać z bratem? gotować mu obiady, naprawiać jego bieliznę, wieczorami czytywać mu książki rozrywające po pracy biurowej? – Dobrze. Wszystko to czynić chciała i umiała, niczym z tego nie gardziła, lecz ta jego biurowa praca… Zaledwie na wyżywienie i przyzwoite odzienie dla jednego starczy. Na koniec, choć gotowanie obiadów, zamiatanie mieszkania, naprawianie bielizny nie były dla niej robotami trudnymi ani upokarzającymi, ale dusza jej zaspokoić się nim nie mogła, jak płomyk wiła się w jej piersi, buchała w gorę, rwała się wyżej. Pomimo trosk i zatrudnień bardzo poziomych miała cna, ta młoda dusza, poezję swoją i ambicję: pragnęła czynić coś i czymś być.
Dość długo Joanna biła się z różnymi myślami i zamiarami, aż dnia pewnego wbiegła do małej swojej kuchenki widocznie wzruszona. W ręku trzymała kosz z bielizną, którą do maglowania niosła. Pomimo że był on dość ciężki, prędko wbiegła po wąskich i stromych wschodkach i z łatwością postawiła go na stole. Szczupła i blada, miała jednak siłę organizacji nerwowych i czynnych. Postawiwszy kosz na stole pozostała nieruchomą i zamyśliła się głęboko. Stała na podłodze z desek grubych i sterczących czarnymi głowami gwoździ; nad nią zwisał sufit niski, belkowany, ciemny od pyłu i dymu; pod czterema ścianami oklejonymi lichym i pstrym obiciem stało parę stołów i ław drewnianych, szafka z kuchennym i kredensowym naczyniem, łóżko zasłane szczupłą i białą jak śnieg pościelą. Tu sypiała; pokoik przyległy służył za sypialnię i pracownię jej brata i było to już całe ich mieszkanie znajdujące się na tak zwanej salce, czyli górnym piąterku domu, który wyglądał zupełnie tak, jakby wzór jego dokonanym został przez pięcioletniego architekta za pomocą ustawienia z siedmiu kart dwóch trójkątów u dołu a jednego w górze. Takie górne trójkąty domków miejskich zawierają w sobie najtańsze mieszkania, dlatego Lipscy zajęli je po śmierci ojca. Na dole znajdował się szynk ze sklepikiem od ulicy a wąskimi drzwiczkami od dziedzińca, i mieszkała rodzina właściciela szynku. Dziedziniec roił się od mieszkańców różnych płci i wieków.
Promień zachodzącego słońca wnikający przez małe okno oblewał złotem głowę stojącej nieruchomo dziewczyny, a na czarnej jej sukni nielitościwie odkrywał zrudziałość jej i starannie zacerowane rozdarcia. Splecione ręce zwiesiła na suknię, głowę naprzód nieco podała, powieki miała spuszczone i na ustach marzący uśmiech. O czym z taką rozkoszą marzyła? Czy o tańcującym wieczorku jakimś? O nowej sukni z wesołą, jasną barwą? Może o czułym słówku albo ognistym spojrzeniu kochanka?
Obudziła się z zamyślenia i rozmarzenia swego, podniosła rozpromienioną twarz i głośno klasnęła w ręce. Był to gest radości. Z dziecinną też prawie radością poskoczyła z miejsca i uchyliła drzwi sąsiedniego pokoju. Tu jednak palec do ust przyłożyła i samą siebie upomniała:
– Cicho!