Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A gdy komunizm zapanuje. Powieść przyszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A gdy komunizm zapanuje. Powieść przyszłości - ebook

Alternatywna wersja historii, która prezentuje jak mógłby wyglądać świat, gdyby komuniści objęli stery trzech potęg światowej gospodarki - Niemiec, Rosji i Chin. Agresywne przejmowanie terenu, wszechobecne walki to codzienność tego świata, przez którą jedyne na co czekano to koniec, dzień ostateczny, dzień decydującego boju... Nawet jeśli miałby oznaczać śmierć.

Powieść została wydana po raz pierwszy w 1927 roku.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2713-4
Rozmiar pliku: 312 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XVI.

— Ale jak, radźcie towarzyszu! — zawołali prawie jednogłośnie Trockij i Morgensztern.

— Mojem zdaniem, — ciągnął dalej spokojnie Sochacki: — należy uczynić tak: wycofać wszystkie nasze wojska z odległych miejscowości, prócz tych, które strzegą linji kolejowych, ściągnąć je wokoło Warszawy, obwarować się i czekać na natarcie białogwardzistów polskich.,. Wtedy przystąpić odrazu do ofenzywy, rozbić ich i gnać przed siebie...

Wysłuchali tego projektu z uwagą, namyślali się nad nim w milczeniu przez czas pewien, poczem Trockij spytał, zwracając się do gen. Iwanowa:

— Co wy, towarzyszu generale, powiecie na ten projekt?

— Znakomity, — odrzekł gen. Iwanow — tylko należałoby nasze pułki przeplatać z pułkami chińskimi, to powstrzyma żołnierzy od paniki, doda odwagi, a w razie czego nie pozwoli na przejście do nieprzyjaciela.

— Wy naszym pułkom nie ufacie? — spytał Morgensztern.

— Nie, — szczerze odrzekł gen. Iwanow — wiem, że są wśród nich takie, które mają już dosyć wojny i komunizmu, i czekają tylko sposobności, ażeby uciec do Polaków...

— Towarzyszu generale, — rzekł Trockij — dajcie wykazy tych pułków, a towarzysz Buracz pośle tam czekistów... Już oni zrobią tam porządek...

— A czy towarzysz Buracz pewny jest czekistów swoich? — spytał gen. Iwanow.

Buracz rozłożył ręce i odrzekł krótko:

— Nie ze wszystkiem...

Zapanowało kłopotliwe milczenie, wreszcie Trockij spytał:

— Lecz przecież są wyjątki?... są tacy, którym wy, towarzyszu komisarzu, ufać możecie?...

— Są, lecz tych jest niewielu, a ci za dobre pieniądze wszystkich nas sprzedadzą... Ściśle powiedziawszy, mogę ufać tylko sobie i paru prawdziwym fanatykom komunizmu, lecz ci są mi potrzebni tu, na miejscu...

— No, a inni?...

— Większość z nich myśli tylko o tem, ażeby uciec z zagrabionem dobrem z Polski, gdyż strasznie boją się zemsty tych Polaków... już teraz na rewizję chodzą niechętnie, a raportów składają coraz mniej... Mam nawet podejrzenie, że niektórzy z nich weszli już w porozumienie z tymi Polakami i za pieniądze wszystko im donoszą...

— A to by tych, towarzyszu komisarzu, — rzekł Trockij — wsadzić do lochu i rozstrzelać, zabierając im wszystko na skarb...

— Łatwo to powiedzieć, ale wykonać trudno... Przedewszystkiem nie wiem, którzy to są napewno, a powtóre — jednych zaaresztuję i rozstrzelam, to inni wnet uciekną i zostanę sam, prawie że bez ludzi...

— Wy, towarzyszu, — roześmiał się Sochacki, zwracając się do Trockiego — zanadto za swych młodych lat przesiąknęliście duchem i nauką Dzierżyńskiego... Wciąż tylko rozstrzelać i rozstrzelać... Tak teraz nie można... Trzeba postępować ostrożnie, chytrze... Ot, ja bym poradził... Towarzysze Buracz i Królikowski wybiorą kilkudziesięciu swoich ludzi, możebnie pewnych, i przydzieli się ich po jednemu do każdego oddziału... Będą tam oni oczami i uszami naszemi i o wszystkiem, co się tam dziać będzie, donosić nam będą... A gdy będzie potrzeba działać, to my tam chińczyków poślemy... Ci nie zawiodą...

— Póki złota starczy na ich opłacanie — zakończył gen. Iwanow: lecz myśl jest dobra i w zupełności ją popieram.

— Jabym zaś, — odezwał się naraz milczący przez cały czas Królikowski — wszystkich buntowników, ujętych z bronią w ręku, rozstrzeliwał publicznie... to innych przerazi i powstrzyma od działania...

— I to dobre. — rzekł Sochacki — lecz tylko w ostatecznym razie... Nie należy zawczasu ich przerażać...

Omówiono raz jeszcze wszystkie szczegóły, określono termin jaknajszybszy ich wykonania, i wszyscy zabierali się już do wyjścia, gdy naraz Sochacki spytał:

— A teraz, powiedzcie towarzysze, co zrobimy z tym Okoniczem?...

— Z ich wodzem?... Ba, kiedy dostać go nie możemy... Ze skóry bym go obdarł, — rzekł z nienawiścią w głosie Trockij...

— Nie ze starym... Tego nie dostaniemy... Z młodym... z synem?...

— No cóż.., niech tu siedzi... pilnujemy go dobrze...

— To nie dobrze... Ja mu nie wierzę... Zanadto on robi z siebie gorącego komunistę, żeby mu ufać można było. Mam podejrzenie, że zwąchał się on ze swoimi i donosi im... Tu trzymać go niebezpiecznie, gdyż w razie czego stanie na ich czele i samym urokiem nazwiska może dużo złego zrobić...

— A co z nim ceremonjować się... rozstrzelać go i basta, — rzekł Królikowski...

— Znów rozstrzelać... Wy, towarzyszu, wszystkich byście rozstrzeliwali... Toby tylko jeszcze więcej rozsierdziło starego, gdyż ukryć by się tego nie dało, i stałby się on jeszcze bardziej zawziętym... Jabym proponował co innego...

— Co takiego?...

— Jabym go wysłał na front, do jednego z najpewniejszych naszych pułków, i niech tam walczy ze swoimi... Tylko bym mu dodał ze dwóch pewnych aniołów stróżów, ażeby go dobrze pilnowali, a w razie czego ukatrupili... Łatwo będzie wtedy złożyć na bitwę, lub coś podobnego...

— Bardzo dobrze, — zaaprobowali wszyscy ten projekt.

Rozeszli się, a nocy tej praca zawrzała zarówno w sztabie, jak i w czerezwyczajce...

Rozkaz za rozkazem leciał do pułków, agenci czeki byli w ciągłym ruchu, a po całej Warszawie wnet rozeszła się wieść, że komuniści szykują coś nowego.

Podchorąży Okonicz zdumiał się wielce, gdy tejże nocy jeszcze otrzymał rozkaz udania się do pułku moskiewskich czerwonych strzelców, do dyspozycji dowódzcy.

Domyślił się zaraz powodu tego i wściekła rozpacz go ogarnęła... Tam, na froncie, będzie musiał walczyć przeciwko swoim, przeciwko ojcu, i nie będzie mógł wziąć udziału w walce, która miała się wkrótce rozegrać w Warszawie.

Zapanował jednak nad sobą, pomyślawszy, że jednak będzie musiał znaleść wyjście z tej sytuacji... Pochłonęła go jedna tylko myśl, — w jaki sposób porozumieć się z „Tym“ i sierżantem Wójcikiem i zawiadomić ich o tem, co go spotkało!...

Postanowił, pod pozorem pożegnania, udać się do kapitana Walijewa i jego prosić o pośrednictwo...

Było już późno, czasu miał niewiele, gdyż rozkaz wyznaczał mu godzinę wyjazdu na dziewiątą rano... Ubrał się spiesznie i wyszedł z pokoju swego, lecz przy bramie zamku zatrzymał go szyldwach, mówiąc:

— Nie wolno... Z rozkazu towarzysza gławnowiercha nikomu w nocy nie wolno z zamku wychodzić, chyba że ma przepustkę...

Cofnał się wściekły, i wróciwszy do swego pukoju, rozmyślał, co mu czynić należy... O osobistem widzeniu nie było już mowy, lecz pocieszało go to, że przebywający w zamku członkowie organizacji powiadomią o wszystkiem „Tego“ i Wójcika.

Uspokojony zabrał się do pakowania szczupłego bagażu, przyczem zawezwał do pomocy ordynansa. Ten zabrał się gorliwie do roboty, a w pewnej chwili, wiążąc rzemieniami paczkę, nachylił się do niego i szepnął po polsku:

— Paniczku... niech się paniczek nie martwi. „Ten“ będzie wiedzieć o wszystkiem, a Wójcik nawet pojedzie z paniczkiem... Tak ma przykazane od pana generała..

Spojrzał na niego zdumiony Okonicz, a ordynans szeptał dalej:

— Ja swój... należę do organizacji... to ja te listy... Ot dziś mi kazali powiedzieć, że komunisty przeklęte w powrotnej drodze od wodza schwytali tę Kasprzakównę...

Zachwiał się Okonicz. Cios spotykał go po ciosie... Teraz Marysia w rękach wrogów, którzy jej już nie puszczą, którzy wezmą na niej pomstę za śmierć Pantiuchowa...

A ordynans, nachylając się nad nim, szeptał kojące słowa, jak dobra niańka:

— Niech paniczek się nie martwi... „Ten“ wydobędzie ją z ich łap... Już nasi w czeka dostali rozkazy...XVII.

Marysia Kasprzakówna w podróż powrotną do Warszawy wyruszyła nazajutrz po uroczystościach krakowskich.

Do najdalej wysuniętych posterunków polskich odwiózł ją automobilem jeden z adjutantów gen. Okonicza, stąd zaś pod przewodnictwem krążącego stale między stolicą a oddziałami polskimi przewodnika. lasami, drogami bocznemi dotrzeć miała do Warszawy.

Papierów żadnych z sobą nie miała z obawy skompromitowania w razie ujęcia, natomiast gen. Okonicz dał jej masę ustnych poleceń i wskazówek, które powtórzyć miała „Temu“ i Wójcikowi... Przesyłał również przez nią pozdrowienie dla syna...

Podróż do Nowego Miasta nad Pilicą odbyła się zupełnie pomyślnie, lecz tam już, po drugiej stronie rzeki, stały forpoczty komunistyczne, bacznie pilnujące wszelkich przepraw. Dokonać też miała jej nocą, na uboczu, w miejscu słabo obsadzonem przez wrogów... Tymczasem zatrzymała się w stojącej w głębi lasu chatce leśnika, dla wypoczynku i nabrania sił...

Przyjmowano ją tam nader serdecznie i gościnnie, a ona w zamian, nie mogąc wywdzięczyć się czem innem, opowiadała im o uroczystościach krakowskich, słuchanych chciwie przez wszystkich... Szczególnie interesowało ich wszystko, co dotyczyło osoby gen. Okonicza i dopytywali się jej, kiedy rozpocznie się ostateczny bój z wrogiem, kiedy nastąpi tak gorąco a niecierpliwie oczekiwana godzina wyzwolenia.

— Niedługo, — zapewniała — gen. Okonicz już wszystko obmyślił i lada dzień wyruszy na nich... A wtedy gnać ich będzie, gnać tak, że ani jeden na naszej ziemi nie pozostanie.

— Dał by Bóg!... dał by Bóg! — rzekł sam leśnik, średnich lat mężczyzna, z krzyżem Virtuti Militari na piersi, były legjonista z pierwszej brygady, któremu jedynie kalectwo, brak ręki, nie pozwalało stanąć w szeregach wojsk polskich — tylko raz zacząć bić to tałałajstwo, to już potem samo ono wieje, gdzie oczy poniosą... Oho, pamiętam, pamiętam dobrze, jak było w 1920 r., jak nasz Piłsudski ich kropił... Sam moich chłopców, którzy teraz pod gen. Okoniczem służą, uczyłem, jak ich bić mają...

A leśniczyna, zwiędła od pracy, przedwczesnych zgryzot i zmartwień kobiecina, kiwała tylko smutnie głową, i rzekła:

— Tak... tak... niech ich raz wyżeną z Polski... zadużo już krzywd i niedoli naród od nich cierpi... Może pomszczą moich Janka i Zośkę...

I łzy wielkie, ciężkie, z oczu jej spłynęły ...

Spojrzała na nią Marysia i współczucie gorące nad tą bezgraniczną niedolą serce jej ścisnęło... A więc nietylko ona, nietylko wiele tysięcy ludzi w Warszawie krzywdę bezgraniczną od komunistów cierpiało... I tu, w tym dalekim zakątku, zdawało się zupełnie od świata odciętym, rozegrała się jakaś straszliwa tragedja, okupiona kosztem życia dwojga młodych istot i wieczną męką tych zacnych, spokojnych ludzi...

— No, stara, — rzekł leśnik uspakajająco — niema co wspominać... stało się... Bóg dał... Bóg wziął...

— Tak, żeby to Bóg, — narzekała dalej kobieta — ale to te szatany, te wyrzutki...

I z płaczem napoły, przerywanym od łkań głosem, mówić zaczęła:

— Janek... mój Janek... moje dziecię... jaki to był śliczny chłopak... Wszyscy się za nim oglądali, gdy szedł drogą, a jaki mądry!... Szkoły w Nowem Mieście kończył... Gdy te łotry przyszli, zaraz go do swoich wojsk zabrali... służył im poniewoli, a gdy mu kazali strzelać do swoich, chciał uciec, lecz go zaraz złapali, a potem... potem na rynku w Nowem Mieście rozstrzelali... Nawet nie wiem, gdzie jest mogiłka jego... A Zośka?... jaka to była cudna dziewczyna... krew z mlekiem... strzegłam ją, jak oka w głowie... chowałam, kryłam, żeby jej nie zobaczyli... Zwiedzieli się o niej, i przyszli po nią w nocy, jak zbóje... Nas, gdyśmy ją bronili, skatowali, a ją powlekli do miasta, do swego komisarza na pohańbienie... Pastwili się nad nią, męczyli, aż wreszcie sama, gdy już tej hańby dłużej znieść nie mogła, koniec z sobą zrobiła...

Gdy leśniczyna mówiła to, na twarzy leśnika widniała nienawiść i zawziętość straszliwa... Objęła nieszczęśliwą matkę ramieniem Marysia, szeptała słowa pociechy, a gdy ta umilkła, rzekła:

— Pani moja... Wszyscy my jednakowo cierpimy... wszyscy od nich męki jednakie znosimy...

I w porywie szczerości opowiedziała jej przeżycia i bóle serdeczne swoje...

— Biednaś ty, biedna, — rzekła leśniczyna, zapominając o swoich bólach, całując i tuląc ją serdecznie — biedni my wszyscy...

— A nasz gen. Oskonicz szczęśliwszy? — ciągnęła dalej Marysia — żonę mu zamordowali, z syna komunistę zrobić chcieli...

— A czy to prawda, — przerwał jej leśniczy — że on im gorliwie służy i jest komunistą zaciętym?...

— Prawda, że służy, bo go do tego zmusili, lecz nienawidzi ich tak, jak my wszyscy, i czeka tylko na chwilę sposobną do zemsty...

— My wszyscy tylko na to czekamy, — odrzekł leśniczy — i tylko tą nadzieją żyjemy... Jam dwóch synów do wojska gen. Okonicza dał, a sam, gdzie tylko spotkam komunistę, choć nie mam ręki, to ich tłukę.. Za mego Janka i Zośkę nie jeden już życie dał... Szukali tego, kto ich mordował, lecz jakoś znaleść go nie mogli... Ciągali i mnie, jednak ten kikut mnie obronił... A i teraz służę naszym, jak mogę, a gdy czas nadejdzie — sam pójdę...

Nie spostrzegli w tem rozpamiętywaniu wspomnień bolesnych i strasznych, że noc już zapadła... Drzwi chaty uchyliły się i stanął w nich mężczyzna już stary, lecz krzepki jeszcze, o siwej brodzie i włosach, niski, zawiędły, którego ruchy znamionowały sprężystość i siłę...

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, — rzekł wchodząc i rozglądając się bacznie po izbie...

— Na wieki wieków, — odpowiedzieli mu.

— A to jest ta pani, którą mam do Warszawy przeprowadzić? — spytał.

— Tak jest...

— To wyruszamy niedługo, ażebyśmy przed północą mogli przeprawić się przez rzekę, a o świtaniu stanąć w Mogielnicy... Juchy teraz bardzo pilnują... Potrole wciąż w jedną i drugą stronę jeżdżą..

— Odpocznijcie kumie i posilcie się... zaraz wyruszycie...

— Zasiedli przy stole, na którym leśniczyna postawiła butelkę z wódką, talerz z kiełbasą i chlebem. Dla Marysi zaś mleko gorące i chleb z masłem...

Posilili się spiesznie i Marysia, pożegnana serdecznie przez gospodarzy, wyruszyła z przewodnikiem swym w drogę...

W mrokach nocnych szła za nim na oślep, przedzierając się bez drogi, przez gąszcze leśne, przez rozdoły, potykając o pnie i krzaki, wspierana przez niego, aż wreszcie po godzinie takiej męczącej drogi, posłyszeli dobiegający z pobliża plusk fal rzecznych...

— Paniusia tu przylegnie i poczeka, — szepnął do niej przewodnik — a ja pójdę i spenetruję, jak tam jest nad rzeką...

Położyła się na mchu na skraju lasu, a on popełznął bezszelestnie wśród traw łęgów nadbrzeżnych... Czekała na niego długo, a każda chwila wiekiem jej się wydawała, a każdy dobiegający z oddali odgłos, jakąś walką, jakiemś groźnem niebezpieczeństwem...

Wreszcie powrócił, wyrósł przed nią nagle z ciemności i szepnął:

— Idziemy... lecz musimy iść jaknajciszej, bo nie wiadomo, czy gdzie na drugim brzegu nie siedzą w ukryciu...

Poszli, a raczej popełzli bez szmeru w stronę rzeki, a po długiej i męczącej wędrówce stanęli na brzegu, w miejscu, gdzie ukryta w cieniu wierzby olbrzymiej kołysała się łódka maleńka. Weszła do niej Marysia odważnie, za nią przewodnik i wiosłem odbił się od brzegu... Wypłynęła łódka na środek rzeki i w mrokach nocy cichutko płynąć do przeciwległego brzegu poczęła... Posuwali się wolno, a przewodnik pilnował przedewszystkiem, by jej prąd nie zniósł, gruntując wiosłem i nadając kierunek.

Ciemnica panowała straszliwa, tak że na krok nic widać nie było, nad nimi zwleszało się bezgwiezdne, zasnute chmurami niebo, a pod nimi z cichym pluskiem przesuwały się fale rzeki...

Płynęli tak czas długi, aż wreszcie łódka uderzyła dziobem o brzeg piaszczysty...

Przewodnik dopomógł Marysi wysiąść, a przykazawszy jej szeptem, by zachowywała się spokojnie, sam podążył by ukryć łódkę w wiklinie przybrzeżnej...

Powrócił po jakimś czasie i ująwszy ją za za rękę, pomagał wspinać się na wyniosły brzeg po stromem zboczu... Trwało to dość dlugo, gdyż skutkiem ciemności odbywać tą drogę musieli powoli bardzo i ostrożnie... Wydostali się wreszcie. Posunęli się kilkadziesiat kroków jeszcze, gdy naraz wyrosła przed nimi ciemna, szumiąca ściana lasu... Zanurzyli się w nią i poomacku, potykając się o drzewa i krzaki, ślizgając po mchu, naprzód podążać zaczęli...

— Przejdziemy ten las, potem trzy kilometry pola i będziemy we wsi pod Mogielnicą, gdzie panienka doczeka się dnia, a potem już wyruszy do Grójca i Warszawy — szeptem rzekł przewodnik.

Marysia czuła śmiertelne znużenie w całem ciele... Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a moc ducha wyczerpywała się... Czuła, że lada chwila padnie na ziemię i nie będzie mogła się ruszyć... obojętna na wszystko, co się stać może.,.

Przeczuł to przewodnik i po chwili szepnął:

— Paniusiu... przylegniemy tu na chwilkę, ażeby tchu złapać i sił nabrać... A potem już duchem pójdziemy naprzód!... Przed świtaniem musimy być we wsi...

Legli pod wielką sosną na miękkiem posłaniu z mchów i wrzosów... Marysia z lubością przymknęła oczy, myśląc o tem, jak po powrocie do Warszawy wejdzie w wir nowej pracy, jak zakomunikuje „Temu“ wszystkie rozkazy wodza i jak... zobaczy Okonicza...

Zmęczona straszliwie, zdrzemnęła się na chwilę, rojąc cudne sny, gdy naraz zbudził ją przewodnik, mówiąc:

— Idziemy... późno już...

Krótki wypoczynek pokrzepił jej siły, szła też raźnie naprzód, gdy naraz, gdy już dochodzili do krańca lasu, doszły do ich uszu jakieś podejrzane odgłosy, jakby stąpania czyichś kroków.,.

— Idą — szepnął przewodnik i przypadł do ziemi, pociągając za sobą Marysię. Przytuleni do ziemi, ukryci za pniem wielkiej sosny, wstrzymując oddech w piersi, czekali, aż odgłos kroków ucichnie...

A gdy znów cisza zapanowała, posuwać się naprzód poczęli. Stanęli już na skraju lasu, gdy naraz zachrzęściała gałęź pod stopą przewodnika.

— Kto idzie?...— rozległ się czyjś groźny głos.

Przypadli w bezruchu do ziemi — powtórzył się okrzyk, a potem rozległ się głos świstawki, za nim tentent biegnących kroków i rozbłysło światło latarki elektrycznej, które pełzać po ziemi poczęło, szperając i ciekawie zaglądając w każdy zakątek.

Ogarnęło ich ono na chwilę,.. Dostrzegli ich prześladowcy i znów zabrzmiał głos nakazujący:

— Wstań... rzuć broń... ręce do góry... i chodź tu!...

Jednocześnie wyciągnęły się w ich stronę groźne lufy karabinów...

Wstali z ziemi i z rękoma wzniesionemi iść poczęli na wezwanie, gdy przewodnik naraz wykręcił się i pędem rzucił się między zbawcze drzewa, rozległ się strzał, potem krzyk przeraźliwy i jęki pełne bólu...

W stronę tych jęków pobiegła część żołnierzy, podczas gdy pozostali otoczyli wkoło przerażoną, nieprzytomną prawie Marysię...

Oświetliły ją promienie lampek elektrycznych i rozległy się głosy:

— To polski szpieg... przekrada się od swoich do Warszawy...

— Skończyć z nią!...

— Powiesić!

— Rozstrzelać!...

Gorętsi z pośród żołdaków już przygotowywali się do strzału, inni wiązali sznury, oglądając się za gałęzią odpowiednią.. Marysia z rezygnacją czekała już końca i szeptała tylko słowa modlitwy, gdy naraz czyjaś silna ręka odsunęła otaczających i nakazujący głos rzekł:

— Towarzysze... zapominacie o rozkazie gławnowiercha, żeby wszystkich ujętych szpiegów prowadzić natychmiast do sztabu... Odstąpcie... Frołenko... dacie dwóch towarzyszy, którzy razem ze mną odprowadzą ujętą, a sami poprowadzicie patrol dalej...

Żołdacy, acz z niechęcią, rozstąpili się, posłuszni będąc rozkazowi barczystego, wysokiego mężczyzny, o typowo rosyjskiej twarzy, z oznakami sierżanta na ramionach.

— Nu, panienko, idziemy — rzekł olbrzym, ujmując ją za ramię i stawiając między dwoma żołnierzami... Potem odwrócił się do pozostałych żołnierzy i rzekł ze śmiechem:

— Towarzysze, nie bójcie się... stryczek albo kula i tak jej nie miną... tylko niech wpierw wyśpiewa wszystko, co tam do swoich niesie...

Gruby śmiech żołdaków był mu odpowiedzią...

— Warto by się z nią pobawić, towarzyszu Mikitin... Krasawica z niej — rzekł jeden z nich.

— Nie wolno, towarzysz... nie po ustawu — odrzekł mu sierżant: ot, gdy już wszystko z niej wydobędą, to wtedy, nim ją powieszą lub rozstrzelają... to można... Nu, a jakżeż tam ten jej towarzysz? — spytał tych, którzy byli przy przewodniku.

— Już nie dycha, towarzysz Mikitin...

— A obszukaliście go, nie miał przy sobie jakich papierów?...

— Nie, towarzyszu...

— A pieniądze?...

— Ani grosza...

Lecz bystry wzrok sierżanta dostrzegł szybko zamienione porozumiewawcze spojrzenia żołnierzy...

— Ot i łżesz... dawajcie natychmiast, a to zaraz powiem komisarzowi, a on z wami bawić się nie będzie...

Niechętnie, mrucząc pod nosem przekleństwa, wysupłali żołnierze z ukrycia pieniądze i oddali je sierżantowi... Przeliczył je... Było ogółem około dwudziestu złotych...

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: