- W empik go
A gdy odejdzie w przepaść wieczną... - ebook
A gdy odejdzie w przepaść wieczną... - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 413 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szerokie rozłogi łąk zalane porannymi promieniami słońca, rozelśnione i operlone rosą, dyce wilgotną Świeżością, rozbrzmiewające suchem, rytmicznem ćwierkaniem koników polnych, hulaszczo-wesołym brzękiem owadów, – wpółsenne jeszcze, jeszcze na krańchach nawpół otulone w leciuchne rąbki nocnych mgieł, zasnute gaza marzeń sennych, a budzące się raźno, uśmiechnięte do słońca i radością a pragnieniem życia roziskrzone.
Przejrzyste, rozwiewne zwoje mgieł porankowych, otulają tumanem zadumy kępy trzcin nadbrzeżnych: nad brylantowo świecącą rzeką, w cichem, rozświetlonem powietrzu płyną tęczową, migotliwą falą, wślizgują się na szczyty brzóz z oddali srebrzystą korą połyskujących, toną w jędrnej soczystej zieleni czeremchy okrytej pękami śnieżnych, woniejących rześką młodością kwiatów.
Fale świateł, barw, woni, grają rozedrgane, chaosem świeżej, ożywczej radości zatapiają świat.
Nad obszarami góruje wzbita w obłoki pieśń sko – wronka, dzwoni w niebiosach cichem rozmodleniem zachwytu dusz wierzących, spływa z błękitów wibracyą kornych dziękczynień, leje się jak hejnał pogodnego upojenia.
Polne powoje zwijają się w powietrzne arkady… omglone bladym muślinem kwiatów delikatnych i wiotkich jak marzenie; bujają różnobarwne zawoje grochów, iak tęcza różowych i fijołkowych skrzydeł, uwięzionych na łodygach motyli; kolczaste żmijowce podnoszą długie szyje opatrzone mnóstwem błękitnych lejkowatych pyszczków, z wysuniętemi purpurowemi żądełkami; koronkowe kiście mietliczek i rajgrasów chwieją się i drżą. A wietrzyk swywoląc przelatuje nad ziemią, śmieje się i szumi w zaroślach, otrząsa czary kwiatowe, spragnionym oddechem rosy wysącza i miękką pieszczotą ciepłych skrzydeł rozsypuje deszcz barwnych płatków.
I colą.ziemie osłania pieściwe rozmarzenie rozkoszy, jak lekkie zwoje illuzji, jak ułuda – jak pragnienie szczęścia i o szczęściu sen.
Na ścieżce sunącej wązką miedzą wśród fal zieleni, ukazują się dwie postacie: wysokiej kobiety z wysmukłą kibicią i zadumanem czołem, i pochylonego ku niej mężczyzny.
Mężczyzna jest w zaraniu wieku, jak ta wiosna. Ma śniadą, szczupłą twarz, ściągniętą niepokojem, w oczach żar duszy palonej boleścią.
Kobieta jest pięknem dojrzałem latem, gorącem południem życia, dostojnem królewską dumą i władzy pełnym spokojem.
Z jego ust wyrywają się płomienne protesty, brzmią naprzemian wybuchy skarg i uniesień, sarkazmu i żalu.
Serce jego – jak to młode życie w około – wibruje odwieczną cudowną pieśnią rozkwitu żądnej przyrody. Ona, poważna i nieprzenikniona, z cicha potęgą w oczach i zadumą na.smutnem czole, jak chmura płynąca z poszumem fatalizmu i nieszczęścia.
W duszy jego burzy się męka, co długo hamowana, tłumiona wysiłkiem rozumu i woli, zerwała wreszcie tamy milczenia i w szale dzikiej tęsknoty pędzi na oślep, znosząc wszelkie zapory.
– Jakto! co pani wyrzekła? Więc pani naprawdę doradzać może abym porzucił to, w czem dla mnie zawiera się cała treść życia! Tylko proszę!… Zaprzestań pani już mówić o mojej przyszłości i o mojej karyerze. Jam długo rozmyślał. Nie idę ślepo za pierwszem wrażeniem. Wszystko roztrząsnąłem: zastanowiłem się i wybrałem. Wrażenia te… któremi teraz żyję… nie pochwyciły mię nagle; ja ich szukałem, one były dla mnie koniecznością, nieodzownym czynnikiem mego duchowego rozwoju. Dla mnie, po za ich obrębem, absolutnie wszystko utraciło wartość. A pani łaskawie doradzać raczy bym je,porzucił… jakby to od mojej woli zależnem było!… i po co zresztą by kiedyś nie cierpieć? A kto dał pani prawo wglądać w moje cierpienia? rozporządzać się moją przyszłością? I co to zresztą panią obchodzić może! czy cierpi taki nędzny robak… Miłosierdzie pani jest szczytem ironii. Ale ja nie przypuszczam, by słowa te, któremi mnie pani zgnieść chcesz, były szczere, powiedz mi pani – Zlituj się! powiedz otwarcie: zażartowałaś sobie z lichego tworu, który wzrok podnosi ku Tobie? wszak prawda? tak?
Chce ująć jej rękę, którą kobieta gestem spokojnym usuwa.
– Chyba… że moja osoba zbyt już jest pani niemiłą – mówi młodzieniec łamiącym się, wzburzonym głosem, – moie wywieram odpychające wrażenie?…,. O! o! wtedy bądź pani spokojną! ja… ja naturalnie… natychmiast panią od siebie uwolnię! Nie będe… natrętnym! o nie! odejdę natychmiast.. Wszelako… jeśli to o mnie tyle troskliwości… cha – cha! taka czuła przezorność, by mi w przyszłości oszczędzić cierpienia – Proszę mi odpowiedzieć! proszę odpowiedzieć! nie jestem zdolny dręczyć się dłużej – milczeć pokornie i czekać – ciągle czekać – i milczeć! Pozwolisz mi tu pozostać? mówić z Tobą niekiedy… patrzeć na Ciebie! tak?
Cisnął gorączkowo jej palce. Milczała.
Weszli w gaik, na skraju którego srebrnopienne brzozy powiewały kaskadą gibkich gałęzi, połyskujących migotliwie drżącymi listkami w Powietrznem przezroczu. W szmaragdowej gęstwinie dźwięczy figlarnym śmiechem zalotne przekomarzanie się kukułki. Podłoże lasu usłane bujnym, filigranowo rzeźbionym liściem paproci 7. każdej kępy drzew płyną fale szczebiotu, świegotów, rozgwarów ptaszęcych, drgających nutą wesela, radości bytu.
– Więc każesz mi pani oddalić się? odpędzasz od siebie- – dopytywał się z niepokojem. W glosie jego łkał obłęd bólu.
Podniosła nań smutne przepaściste oczy.
– Dla pana będzie tak lepiej – wyrzekła.
– Znowu dla mnie' lepiej! ach Boże! i pani tak myśli naprawdę? Lecz jeśli beznadziejna miłość jest cierpieniem – to ja chcę cierpieć! Wolę tu cierpieć patrząc na panią, niźli tam ginąć w osamotnieniu.. Czyż pani nie pojmuje, że to uczucie uszlachetnia mię, podnosi, że w jeden dzień daje mi przezywać więcej wrażeń, niż poprzednie obojętne lata cale… że każe mi odsuwać siej ze wstrętem od wszelkich mętów życia… A pani tę jasną, wysoką, cudną gwiazdę "chce zagasić – i po co? abym nie cierpiał? przez tchórzostwo? Nie! wolę wybrać ból żywy, co mnie oczyszcza, niż ów kamienny ból odrętwiałości, powrotu do szarych, płaskich, powszednich warunków bytu. Teraz ja żyję tylko myślą, kiedy panią uwidzę: – usłyszę… Tomie pochłania całego! Co będzie jeśli mi tego zabraknie?
– Rozumujmy spokojnie. Pana unosi egzaltacya…
Wysokie konary dębów ogarniają ich swym cieniem i szumem. Leśne dzwonki podnoszą ciekawe kielichy przeświecające grą promieni słonecznych, rumienią się koniczyny, fijołki spoglądają poważnie rzewnemi, łez pełnemi oczyma, smukłe konwalie pochylają rozmarzone, śnieżyste czary, tchnąć wonią dumnej, nieprzystępnej niewinności, śmieją się purpurowymi usty płomienne dzikie goździki, w cienistych wądołach kryją się w melancholijnej zadumie niezapominajki, spuszczając nieutulone w żalu, modre źrenice. Z parowów, gąszczów, jarów, bije bujna, wezbrana siła, tryumfująca pieśń przyrody, hejnał rozkoszy i szczęścia.
Oczy młodzieńca przybierają wyraz cichego rozmodlenia, gdy usta silą się na trzeźwe szyderstwo.
– Otóżem spokojny – wedle łaskawego rozkazu. Niech mi pani wierzy: kombinuję zupełnie poważnie i logicznie. Co pocznę, skoro wyrzucę z siebie myśl o pani? Najpierw jest to absolutną niemożliwością, a powtóre pozostałbym pusta łupiną bez jądra.
Naraz ciemny obłok zasłania słońce i cień jego wlecze się po ziemi omraczając ją mgłą smutku.
Umilkł na chwilę i rozpoczął znów głosem cichym, dziwnie uroczystym i wzruszonym.
– Są istoty skazane na to… by kochać po wszelka wieczność. Nie, nie pusta zabawa wlecze mię do pani stóp kocham; pomimo ciebie samą, pomimo Boga…
Głos więźnie mu w gardle, lamie się i urywa. Po chwili rozpoczyna cicho, chmurno, prawic niechętnie.
– Ja przecież niczego od pani się nie spodziewam. Impertynencją z mej strony byłoby nawet o tem upewniać. Ale dla mnie niezbędnem jest patrzeć na panią, słyszeć głos pani, rozmyślać nad tem… gdzie mógłbym ją spotkać. Przez cały szereg dni pochmurnych marcowych, szamotałem się w rozmyślaniach i walkach. Całe tygodnie rozważałem w odosobnieniu, wątpiłem, rachowałem się z sobą… Teraz walka skończona. Wybrałem.
Kobieta podnosi nań wielkie, ciemne oczy.
– Żal mi pana.
Głos ma kontraltowy, melodyjny, słodki, – bardzo poważny i spokojny z wibrującą w głębi gorącą nutą.
– Nie pojmujesz pan jeszcze, że te wzruszenia to kapitał, którym raz tylko w życiu rozrządza człowiek. On też powinien być osnową przyszłości. Za jego cenę należy zdobyć szczęście… Więc nie trwoń go pan napróżno. Dobądź zań spokój duchowy rodzinnego ukojenia, zamiast – kilku chwil przelotnych.. złudzeń…
Wzrok jej przeszywa go jak stal, smutny i chłodny. Spojrzał na nią nieledwie ze wściekłością.
– Naprawdę? pani wierzy w to co mówi? kilka chwil przelotnych!' A cóż mi zabroni przedłużyć je w nieskończoność? Odległość może? Aa! czyż pani sądzi że taka przeszkoda istnieje dla mnie? Oddali się pani na koniec świata – i cóż stąd? Ja od ni – kogo moralnie ni leż materyalnie zależnym nie jestem. Dziedzictwa żadnego nie otrzymałem, ale mam ręce, które mi do pracy wystarczą.
Gestem porywczym i prawie brutalnym wyciągnął przed siebie obie ręce.
– Wyjedzie pani koncertować do Ameryki przypuszczam, do Australii – i cóż stąd? i pomimo to ja nie ustąpię! będę pracował z podwójną energją i… i choć raz w kilka lat… przyjadę jednak na panią spojrzeć!…
Głos mu się złamał.
– Nie, nie żart to dla mnie, to… to całe moje życie!
– I dlatego właśnie że nie żart, powtarzam: oddal się pan! A jeżeli… już do tego stopnia!… jeżeli…
Stanęła, głowę oparła o pień brzozy i kilka chwil trwała w rozmyśle.
– Jeżeli… pan tak już pogrążył się w odmęt, że wyjść zeń nie ma sił ani ochoty, – trzeba wbrew panu wtargnąć się w jego życie i niem rozrządzić. Odwrócić od niechybnej zagłady! przeciąć możność…
Wparł w nią rozgorzałe oczy.
– Boże! ja chyba oszaleję! coś pani powiedziała… coś powiedziała? Jakto! pani byłabyś zdolną… pani byś na to się odważyła! Ale nie! to niemożebne… ja chyba nie rozumiem… Przeciąć! więc odjąć mi życie, zabrać to czem żyję, czem oddycham… I wszystko to dla mego dobra? Wszak pani żartowała tylko? wszak zgadłem! Nie męcz mnie pani napróżno.
Kobieta stała blada ale stanowcza.
– Nie!
Zaciął zęby jakby bojąc się krzyczeć z bólu. Jej wzrok w roztargnieniu błądził po okolicy, z jakąś okrutną, obojętną słodyczą.
– Pan się znajduje obecnie w stanic nienormalnego podniecenia, – wyrzekła pobłażliwie, serdecznie prawie. – Temu, co zachował rozsądek i zimną krew należy postanowić. Dla pańskiej przyszłości,.
– Znowu! proszę, nie troszcz się pani o mnie! nie trudź się rozmyślaniem o mojej przyszłości. Więc by w przyszłości uniknąć jakichś urojonych nieszczęść, winienem zaraz na pieńku położyć głowę? Proszę dozwolić łaskawie: o swojej przyszłości będę stanowi! sam.
– A pyta kto tonącego czy życzy sobie zostać wyratowanymi Nie, jego wprost chwytają za włosy i wyciągają na brzeg.
– Aa! więc pani sądzi, że pierwszą myślą owego wbrew woli wyratowanego topielca, wyzwoliwszy się z rąk wspaniałomyślnego opiekuna, nie będzie dokonanie pierwotnego zamiaru, choćby w jaki inny sposób łeb sobie gruchocąc?
– Nie, nie sądzę. Człowiek, który postanowił umrzeć, w tym natężonym wysiłku woli utopił już swoje cierpienie. Wydobywają z wody przerodzonego już, przekształconego człowieka, który zerwał z przeszłością, i zdolnym jest rozpocząć życie na nowo.
– Tak? i pani sądzi że życie to będzie dla niego radością? że stokroć nie przeklnie nieproszonego wybawcy… że oderwanego od owych rdzennych pragnień, których osięgnąć nie zdołał, czeka pełnia doskonałego żywota, nie zaś bezduszna i mdła wegetacya?
– Nie! życic jest wielką wartością. Nawet ułomne i niedoskonałe lepszem jest od nicości. Świat go otoczy wirem nowych wrażeń. Otworzą się przed nim szersze horyzonty, pochłoną go inne cele.
Schwycił sio za głowę.
– Ja nie chcę innych wrażeń, a cele moje przy pani jaśniejsze… Aa! jam myślał, że pochwyciłem już tęczowy sen życia… i takem się doń przywiązał… tak żyć bez niego już nie potrafię – i nie chcę! nie moge! Co ze mną stanie się, gdy pani mię odtrąci?
Mówił nieledwie z przerażeniem, oczy jego przybrały wyraz obłędu.
– Przebolejesz pan. Dokończysz świetnie uniwersytetu, zdobędziesz naukę, sławę, znamienita praktykę…
Mówiła poważnie i spokojnie, chociaż po ustach przewijał się zagadkowy, zarazem smutny i lekceważący uśmiech.
Twarz jego przybrała wyraz cierpki i przykry.
– Rozumiem, – rzekł z uśmiechem co unosił kąty warg, obnażając duże, ostre zęby, – wywlekłaś pani na mnie cały arsenał szyderstwa. Ciążę pani jak uprzykrzony natręt, ja, – parya, Żyd! Obecność moja jest wprost dla pani wstrętna. Proste przyznać się wreszcie… o! jeśli tak, oddalę się natychmiast, przestanę raz na zawsze jej się narzucać…
Zatrzymał się z jakiemś nagłem postanowieniem.
– Chce pani tego? więc tak? tak! Proszę raz nakoniec wypowiedzieć się wyraźnie. Ja czekam.
Głos drżał mu w brzmieniach chrypliwych, łamał się męką wewnętrzną. Zrozumiała, że jeśli teraz odejdzie to nic powróci żywym, że miał to rozwiązanie na myśli.
Stanęła w zadumie, mnąc w palcach jakąś gałązkę, zdawało się iż z osypanemi liśćmi odrzuca jakieś argumenta, że waży coś i postanawia.
Patrzał na nią smutnemi, rozgorzałem i oczyma, z gorączką i niepokojem.
– Cóż? – zapytał. Słowa wydobywały mu się z trudnością z suchego gardła.
Po twarzy jej niespodzianie przemknął uśmiech.
– Nie pojmujesz pan nawet, że los twój jest godnym zazdrości. – Ja sama – doprawdy – zazdroszczę panu..
– Pani? mnie! czego?
– Bo to, co pan w tej chwili uczuwa, to prawdziwa miłość…
Podniosła nań oczy zamyślone, jakiemś tajemnem uczuciem płonące i bardzo smutne.
– Pomyśl pan jak to okropnie, gdy po za illuzya uczucia, które człowiek pragnie w sobie rozniecić, po za wszystkimi majakami wzruszeń, któremi usiłuje się upoić, czuje, ze to nie ona, wielka, promienna, boska, – lecz tylko jej widmo blade: dobrowolne miłości złudzenie. To jakby umierającemu z pragnienia rozkoszować się wyobrażeniem wody….
Patrzał w nią z żarem i męką wiernego, zbliżającego się do świętego źródła. Kobieta oparta o pień brzozy, z oczami uwieszonemi w przestrzeni, mówiła śpiewnym, miękkim kontraltem.
– Pana wzruszenia te wstrząsają do głębi, śpiewają panu cudowne, słowicze pieśni tęsknoty i zachwytu, pan czujesz, żeś dla nich na świat przyszedł, że są najistotniejszym drgnięciem jego duszy… okrzykiem jej samowiedzy… To jest sama prawda i rdzeń bytu… A inni natomiast znajdują wycięte z kartonu drzewa, malowane niebo i imitacye kwiatów – flirtu, sztuczne dekoracye udanej kłamliwej miłości. Zamiast karty z życia, z całem cierpieniem, z poezyą nieskończoności, nuda, przesyt i ckliwość. Zamiast brylantu, – garść błota i bańka mydlana.
– Skąd pani wie o tem wszystkiem? – dopytywał się topiąc w jej twarzy rozgorzałe spojrzenie.
A ona wstrząsnęła się, jak gdyby nagle ogarnięta wrażeniem chłodu, widziadłem wspomnień.
– Cenię dyamenty, – rzekła, – i dużo widziałam w życiu baniek mydlanych… Wierz mi pan, pierwsze nie mają powodu zazdrościć drugim.
– Więc pani w zasadzie uznaje, że można pragnąć cierpienia…? nic uciekać odeń, lecz dążyć… jak ku czemuś, co duszę rozszerza? że bez tej ukochanej boleści świat szary jest… mdły i nudny, – a życie nic nie warte?
Słowa wyrywały mu się z rzężeniem z suchego gardła. Wzrok nieruchomy wlepiał automatycznie w jakiś niewidzialny punkt, który go pociągał i pochłaniał.
Pojęła, że podniecał się własnemi słowami i bezwiednie suggestyonował. W stanie, któremu obecnie podlega, popełni samobójstwo, przekonany że inaczej postąpić nie może.
Wilga w gęstwinie migoce złocistemi piórami, rzucając jakby z radosnem, filuternem wyzwaniem, swój tryumfujący triolet.
On powtarzał bezprzytomnie prawie.
– Pani mie nic wypędza? pozwala pozostać? tak? tak!
Blada, spogląda mu w twarz poważnie, prawie surowo.
– Tak! – jeśli miłość ta dla pana jest dźwignią; nie!… jeśli ma być burzą i zniszczeniem… Wstrząśnienia podobne albo przeradzają człowieka, dobywają mu z duszy utajone bogactwa, rozpalają ją ogniem jasnym i czystym: albo też pozostawiają go na resztę życia zmiażdżonym, zdruzgotanym, unicestwionym, Na silne organizmy leki działają odmiennie, niż na słabe.
Zatrząsł się cały.
– Złamany, unicestwiony, przypuśćmy? A pani jakie prawo ma w to wglądać? To sprawa moja – i do mnie tylko należy! Ja sam chcę tego i sam wybieram.
Przed nimi otworzył się zakręt, topolami wysadzona droga, na krańcu której błysnął biały dworek, otulony festonami dzikiego wina, z połyskującemi wśrod zieleni taflami szyb.
Na werendzie dość liczne towarzystwo piło kawę. Przy okrągłym stole prezydował krzepka i silna niewiasta lat czterdziestu, w około bielały jak gołębie suknie dwóch panien i wysmukla sylwetka studenta w letnim jasnym mundurze.
Panny zrywają się na widok Izy, i z żywemi gestykulacyami przesyłają jakieś wezwania, – których nie słychać. A student odgarnia niecierpliwie włosy nad wysokiem czołem i wbija oczy pochmurne i niechętne w towarzysza jej porannej wycieczki.
Ten zatrzymuje się przed nią.
– Jedno słowo szczere – ostatnie. Co pani uczyniłaby w mojem położeniu?
Iza milczała.
– Proszę powiedzieć prawdę. Bądź pani wspaniałomyślną.
– Ogólnego prawidła w tym razie być nie może… – rzekła wymijająco, sucho prawie. Lek, który wzmacnia jeden organizm, zniszczy inny. Niech każdy wybiera odpowiedni swym siłom.
– Aha! więc w zasadzie uznaje pani… że tchórzostwo i ucieczka obowiązującymi nie są… Lecz dla mnie ważną jest wiadomość, jak na mojem miejscu postąpiłaby pani?
Zbliżają się do ganku.
Twarz Izy powlekła się mgłą, zamyślonemi oczyma spogląda w przestrzeń, zapominając prawie o istnieniu towarzysza.
– Ja… ja – przypuszczam, przebiedzbym chciała wszelkie możebne skale wzruszeń, – mówi powoli, jakby do siebie, cicho.
1 nagle przemocą wybucha z jej piersi.
– Tak! cierpieć! męczyć się – ale żyć!
– Witajcie! witajcie państwo!
Z werendy płyną powitania i urywki rozmowy Młoda szatynka z upięta wysoko misterną koafiurą spogląda na nich przymrużonemi oczyma, szepcze kilka słów do jasnowłosego studenta, który w odpowiedzi rzuca jej rozjątrzone spojrzenie, gniewnie miętosząc serwetę.
Maleńka szczupła osóbka, z naiwnemi habrowemi oczyma, żółtoróżową twarzyczką i siecią drobnych zmarszczek pod starannie utrefioną grzywką, wyskakuje z rozpaczliwym okrzykiem:
– Izo! niedobra… co ty wyrabiasz? kawa stygnie!
– No… siadajcież państwo! –dobrotliwie i despotycznie odzywa się gospodyni. – Myślałam już, żeście zbłądzili.
– Nic nam się nie stało – śmieje się Iza – miałam ochotę na wycieczkę łodzią – i zamarudziliśmy.
– Pan Zdzisław czekał i niepokoił się – wycedziła elegancko ładna szatynka, zaciskając usta z ironią.
A jasnowłosy student spłonął jak jutrzenka i pochylił twarz nad filiżanką, w niemem zakłopotaniu.
– Z czasów dzieciństwa pozostała mi namiętność do przechadzek o świcie, – śmiała się Iza – i przypadkowo spotkaliśmy się w gustach z panem Brunonem.
– Co ta waryatka wyrabia! –wydaje panna Ludwisia westchnienie, bolesne jak jęk zranionej duszy. – Niech pani sobie wyobrazi, panno Florencyo! wczoraj jedna puściła się czółnem po Dnieprze!
– Koło Truchanowskiego ostrowu są niebezpieczne wiry – krótko i poważnie odzywa się Zdzisław, nie patrząc na nikogo.
– Jeszcze się kiedy utopi! – żaliła się panna Ludwisia. –Ja ci to zawsze przepowiadam, Izo!
Oczy Zdzisława nagle pociemniały, ogarniając z troskliwym niepokojem postać Izy.
– Siadajże pan nareszcie! – mówi do Brunona panna Florencya z anielską słodyczą, topiąc w nim rozmarzone spojrzenie, i robi mu uprzejmie miejsce obok siebie.
– Musiałeś się pan porządnie zmachać! –żartuje rubasznie gospodyni, nalewając mu szklankę kawy.
Ale Bruno pochmurny, obojętny, z zajęciem studyuję zegarek.
– Lubię dalekie piesze wycieczki, –mówi oschle – natomiast widzę, że już mi czas wracać… Panie darują, że muszę je pożegnać… Spieszę się!
Wzrok panny Florencyi strzela fosforycznym, szmaragdowym blaskiem, poczem odwraca się niechętnie i dumnie milczy.
– Mucha go jakaś ukąsiła – śmieje się jowialnie gospodyni, patrząc na migającą wśród drzew szczupłą, nerwową postać oddalającego się Brunona.
Panna Florencya wysyła za nim w pogoń błyszczące urazą spojrzenie, z koralowych ustek sycząco i ostro:
– Blagier nieznośny, nadziany frazesami! pyszałek! Żyd!
– Dusza entuzyastyczna, a umęczona bezsilnymi wzlotami do ideału, migotliwa, jak płomień szarpany wiatrem, który co chwila przekształca postać: wybucha, to przygasa – wymawia cicho w zamyśleniu Iza.
A jasnowłosy student podnosi na nią promieniejące uczuciem oczy, i jest w nich morze cichej głębi i bezdennego przywiązania.ROZDZIAŁ II.
Promienie zorzy dogasają. Noc gwiaździsta szmerem drzew sennych, mrokiem i ciszą otula biały dworek.
W pokoju Izy, panna Ludwisia zakłopotana i uroczysta, skubiąc paluszki, snuje nić zwierzeń.
– Przyznam się pani… ale tylko pani! to wielki sekret.
Iza spogląda na nią z pobłażliwym uśmiechem. Panna Ludwisia ogląda się twożnie, trzymając palec na ustach.
– Chciałabym… nie śmiem… powiem ja pani wszystko! taką mam do pani ufność, chociaż znam panią zaledwie od roku… Ale to tajemnica!
– Co się stało? – pyta Iza zaniepokojona. Panna Ludwisia płoni się coraz więcej, spuszczając niezapominajkowe oczęta.
– Posłałam mu bukiet kwiatów polnych! – wyznaje wreszcie, szepleniąc ze wzruszenia – i wierszyk… Ach! nie pisałam sama, aby nie poznał charakteru pisma… wycięłam z książki! Będzie się dziwi): skąd… Może odgadnie?
Zmięta jej, żółtoróżowa twarzyczka rozpromienia się wstydliwym blaskiem.
Cichy szept panieńskich zwierzeń, figlarny i wstydliwy chychot, – wreszcie panna Ludwisia wysuwa się.
Iza staje w oknie i otwiera je. Cicha noc wionie parna i duszna od woni kwiatowych. Z granatowych głębin niebios, jak oczy wieczności, spoglądają zadumane gwiazdy.
Jakże miniaturowe, jak śmiesznie błahe wydają się jej te wyznania, które tu szemrzą jak drobne strumyki oplatające jej stopy; jak błahe uczucia młodzieńcze, wznoszące do niej spragnione kielichy, jak kwiaty świeże, co jutro zwiędną. Otoczona ich wyziewami, słucha obojętnie i patrzy z pogardą, głodna istotnej, jako smierć silnej miłości.
W pamięci jej stają dawne wyrazy, zapisane gdzieś w starym kajecie, słowa, których nie wypowiedziała nigdy, chociaż echo ich do dzisiaj w duszy chowa.
…. "gdyby on był wygnańcem, szłabym za nim przez śniegi, mrozy, zawieje, nie lękając się trudów, byle tylko nie rozłączać się z nim. by módz, gdy sił mu zabraknie, pocieszać…
… "Gdyby on był wzgardzonym, odepchniętym od świata, jabym od zwątpienia i rozpaczy głowę jego ukochaną strzegła, każdąbym boleść przetrwała, wszystkie ciosy na siebie przyjęła, aby on tylko nie poczuł się smutnym, opuszczonym i nieszczęśliwym. Dla niego nić na świecie nie byłoby mi ciężkiem, by jemu módz tylko nieść ulgę i osłodę… "
Uczucia te pierzchły, jak czara kryształowa rozprysła o kamień rzeczywistości, a czar ich jeszcze trwa… Pozostał blask wspomnień; palące pragnienie pojenia się urokiem tych wzruszeń, czystych i świeżych jak woda źródlana, pragnienie wielkich i świętych, jak świat nieobjętych uczuć. Żądza ukorzenia się i uwielbienia czegoś wielkiego, w czem koncentrowałaby się dla niej treść bytu, Głód ofiar.
Pochyla głowę w dłonie.
– I dzisiaj jeszcze może byłaby zdolną iść tak za kimś na koniec świata… iść na wygnanie i nędzę… Ale musiałby ją porwać moralną wyższością, podniosłością i prawdą przekonań. Musiałby to być Zbawiciel społeczeństwa, nowy Chrystus ludzkości…
W pamięci jej przesuwają się wspomnienia lat dziecinnych: stary park otoczony rzędem topoli, sperlony poranną rosą, szeregi obszernych pokojów w wiejskim dworze, w narożnej komnacie biblioteka zastawiona szafami starych foliałów, a natem tle przesuwająca się wysmukła postać dziewczęca, z długimi, ziemi sięgającymi warkoczami, bezdennie cicha, z otchłannemi oczyma zagadkowego dziecka, zmieniającego się niekiedy w ognistą, burzliwą, wesołą trzpiotkę.
Bogata sierota, pod opieką krewnych cieszyła się względną swobodą. Wynajmowano dla niej guwernantki, cudzoziemki, po zatem mało się o nią troszcząc.
Pamięta ogromne przestwory pól oblanych płomienną łuną zachodu, owiane jakąś melancholią zadumy i majestatem ciszy: niezmierzone obszary, wśród których krzyż gdzieniegdzie wyciągał ramiona, a w oddali wznosiły się opuszczone kurhany; połyskliwe blaski księżyca srebrzące step ukraiński, rozśpiewany tęsknotą nieskończoności.
W tych srebrnych blaskach i w tej bezbrzeżnej
Nieraz, stojąc wśród pól rozległych, pod kloszem niebios rozlanych po krańce horyzontu czuła jak w okół coś staje się, odzywa wibruje… Czyste subtelne prądy, niosące w swych drgnieniach echa duszy świata.. Przestrzeń była wypełniona tchem potęgi twórczej, przestrzeń żyła!
tęsknocie skąpana dusza dziecka, rwała się ku niebu… zlewając się, w jeden ton harmonijny z czarami otaczającej przyrody, jako jej nierozdzielny atom, wzlatywała w tonie Świetlane, czując, że żadna skaza obciążać jej nie powinna, bo inaczej na świecie, ani w zaświatach, pokoju dla siebie nie znajdzie…
Pamięta ciche rozmodlenie, które wówczas ogarniało jej duszę, płomienne wzloty czystych pragnień ofiarnego żywota, i te łzy ekstazy i zachwytu, co po jej twarzy spływały.
I te dziecinne porywy surowego ascetyzmu, po stanowienia bezgrzesznego życia, żądzę poświęceń i wyrzeczeń się, gdy wiejskim dzieciom oddawała upragnione przez siebie zabawki, winy ich przyjmowała na siebie, lub dla zaoszczędzenia im przykrości gotowa była nieustraszenie narazić się na gniew opiekunów, na drwiny ich nawet, bo ją sąd ludzki nic nie obchodził, bo ją wlekła nieprzeparta żądza ideału.
Z takich istot jak ona była wtedy, składał się orszak ciągnący za Chrystusem, pierwszych wyznawców idących z rozjaśnionem czołem na mękę.
Pamięta ciemne głębie ogrodu, w których z poszumem wiatru leciały echa roztęsknionych ukraińskich melodyi, z kwietnych puchów unosił się czar upajający i słodki, – a przed nią stał ktoś, co był dla niej wcieleniem dobra na ziemi; gdy w falach upojenia z nieba i ziemi płynących, drgały dźwięki cudownych słów.
Słów. co roztaczały przed nią jasne świty podniosłych dążeń, szerokie horyzonty pojęć, całe światy myśli i czynu, – a których ona z głową pochyloną, w religijnem skupieniu słuchała…..
W dotychczasowem jej otoczeniu głuszy wiejskiej, na tle dobrodusznej prowincyi, gdzie gospodarze, zebrawszy się, z przejęciem rozprawiali ci nawozach, topieniu żuczków, cenach buraków i pszenicy, z piramidalnym apetytem pochłaniali nieprawdopodobne stosy tłustego jadła, a wreszcie z zamiłowaniem cięli wincika, – mignął, jak nagły błysk światła, gość ze stolicy, mózgu i serca kraju, gdzie ludzie za masy myślą i dążą.
Było to zjawisko świetne: błyszczący meteor, lecący nad wyżynami płomienną linią, by zginać gdzieś za kresem horyzontu. Natura artystycznie bogata, z okrutną żądzą "nowych dreszczów", umysł niepospolicie zdolny i bystry, trawiony ambicyą i wyniosłem przeświadczeniem o własnej wielkości, porywający aktor idei, drapujący się w togę ideałów społecznych, tem niebezpieczniejszy, że przejmując się z umiłowaniem swą rolą, niekiedy seryo sam wierzył w siebie.
Estetyczną jego wrażliwość zajęła młoda dziewczyna z oczami gazelli, w ciszy ogrodów wiejskich. Odgadł w niej naturę głęboką, gorącą, a czystą i dumną, może nawet na chwilę pokochał ją? – o ile kochać był zdolnym… – Bądź co bądź, z niepospolitą finezyą i artyzmem odegrał przepysznie rolę bohatera, apostoła i męczennika prawdy, zainteresowany inscenizacyą, partnerką i własną pozą, udrapowany wspaniale w płaszcz wielkiego beznadziejnego uczucia, złożonego w ofierze celom wyższym.
A ona wcieliła weń swoje sny nieskończoności, swe nieujęte rojenia, tęsknotę rozległych społecznych dążeń.
Nie był już dla niej człowiekiem, ale uosobieniem podniosłej myśli, wszystkich pragnień i uczuć, co tak niejasno i nieokreślenie a potężnie rozpierały jej serce.
Dobro – to on… prawda i sprawiedliwość – to on!
Sen był upajający – przebudzenie nielitościwe.
Po pierwszych gołębio śnieżnych wzlotach uczuć co wzbiły się z jej piersi żarem skrzydlatych marzeń i blasków promiennych, – ostry cios przygnębienia, rozczarowania i bólu.
Wstrząsnął jej wiarą dziecinną, zachwiał dawne zasady, a gdy… chcąc oprzeć się o nowe podstawy, zajrzała mu w dusze, dziecięcemi głębokiemi oczami dostrzegła w niej otchłań ziejącą, – pustkę i nudę, przykrytą szychem migotliwych frazesów.
Czar prysł.
Wroński odjechał, poetyzując swe postanowienie, strojąc je w płaszcz nieugiętego bohaterstwa i silnej, niezachwianej woli. W rzeczywistości, ona w życiu jego była tylko przelotnym epizodem, jak on w jej życiu motorem, który pchnął w ruch siły drzemiące.
Została sama.
Serce jej gryzły w ukryciu dotkliwe zwątpienia. Dotychczas on dla niej był tą jasną, przewodnią kolumną, ku której wzrok podnosiła, rozjaśnień spragniony: streszczał dla niej podnioślejsze, przerastające świadomość ogółu dążenia. W chwili, gdy przejrzała, że słowa płyną mu z ust, lecz nie z serca, a kanon przez niego głoszony jego samego nic obowiązuje, – gmach idealnych wierzeń runął. Myśli jej targały się w szalonym zamęcie, napróżno usiłując wytworzyć sobie własne samoistne kryteryum, świat się napełnił chaosem, wszystkie pojęcia waliły się, wikłały, huczały, usuwały się z pod stóp, a znikąd nie miała oparcia.
Widząc tę dziewczynę milczącą, bladą, z podkrążonemi oczyma, przesuwającą się jak cień tajemniczy i zrozpaczony, nic domyślano się, iż nie zmarnowanej miłości ona żałuje, ale pojęcia dobra i prawdy, które w niej się zachwiało że boli ją strata nie człowieka – lecz ideału.
Życie w ciasnem otoczeniu pokrewnej rzeszy stawało się coraz bardziej dokuczliwe, szpilkami politowania i szyderskich napomnień najeżone. Dotychczas imponowała im powaga i pewność siebie młodej dziewczyny, byli nią obrażeni, dotknięci, ale trzymani w pewnej odległości; teraz dopiero, czując lukę w fortecy, rzucili się z pociskami ostrzeżeń, ubolewań, domysłów, z całym przygnębiającym arsenałem rad, pocieszeń i przepisów i z wezbraniem wszystko zalewającej, tryumfalnej szarzyzny życiowej, z pod władzy której Iza dotąd tak dumnie usuwała głowę.
Teraz za to wszyscy cisnęli się zwycięzko, wszyscy starali się opanować jej życie, urządzić je po swojemu. Każdy niósł jakąś dobrą radę, jakąś niezbitą prawdę, ubolewanie z utajonym, zatrutym kolcem dla opornej. Wrońskiemu wsuwano w usta insynuacje i przechwałki, o których. Bogiem a prawdą, ani mu się śniło. Wszystko to tkały z własnej przędzy, ubarwiały fantazyą, przeinaczały w przeróżnych kombinacyach, podchwytywały rade i niosły dalej, osoby nawet nie złe, wiejskim brakiem wrażeń znudzone, żądne nowin, udręczone własną pustką, ciekawe, pospolite a spragnione twórczości, – i dodać trzeba – nawet Izie przyjazne.
Był to wylew dobrych chęci, perswazyi, namów, – potop; pospolitość się mściła.
Zjawił się nowy konkurent, eks-obywatel, dziś zamieszkały w Kijowie, zajmujący się operacyami bankowemi, człowiek poważny, zamożny, stateczny, nie jakiś – uchowaj Boże! – fircyk latający po obłokach.
Nie żądał od krewnych rachunku z opieki. To jedno było dostateczną rekomendacyą: – wystarczało.
Rozporządzono jej ręką, jak rzeczą martwą. Zgodziła się obojętnie i apatycznie. – Wieś jej rodzinną sprzedano, dla opłacenia jakichś tam należności i zaległości, głównie dla zaoszczędzenia tej biednej, niepraktycznej Izie kłopotów. Kapitał doręczono nowemu legalnemu opiekunowi, który przyrzekł pomysłowymi obrotami wkrótce go potrać.
Opiekunowie spoglądali na siebie z zadowoleniem, radzi z kombinacyi. – Kapitał potrojony! – to właśnie akurat tyle, ile się jej należało. Wywiązali się więc z obowiązku uczciwie!
Pamięta, jak w bieli całą, martwą i spokojną, prowadzono ją do ołtarza z człowiekiem, równie, jak całe otoczenie jej obcym. Jej było wszystko jedno – bo chciała tylko umrzeć W sercu miała chłód i pustkę grobu.ROZDZIAŁ III.
Ptaka stworzonego by bujał w powietrznych przestworach i pieśnią napełniał obszary, zakuto w żelazną obrożę, wprzągnąwszy w kamienny pług; obowiązków.
Iza uważała siebie za umarłą, za bezpowrotnie niezdolną do uczuć i pragnień. Wszystko wokoło było mdłe, powszednie, ona sama marną i lichą, niezdolną do wytworzenia własnych probierzy pojęć, błahą i pospolitą, tylko niepospolicie udręczoną istotą. Nienawidziła siebie za dawne, nieuświadomione wzloty, których rozważanie przynosiło jej tylko gorycz i ból piekielny. Zresztą ogarniała ją niepokonana odrętwiałość i apatya. Życie nic nie było warte.
Wśród tej martwoty wewnętrznej i obumarcia, błyskały niekiedy chwile jaśniejsze. On był tym półBogiem, w którego chociaż przestała wierzyć jako w uosobienie dobra i prawdy, niemniej jednak wynosiła nad tłum. W wyobraźni jej dotąd stał na wyżynach, przykuwając niespokojną, zapytań pełną uwagę.
– Dokąd on dąży? – pytała siebie gorączkowo –
co wykonywa? jakiemi drogami ludzkość chce prowadzić?
Występy jego na widowni publicznej śledziła w gazetach, które wśród sprawozdań z działalności młodego dyplomaty pomieszczały lekkie omówienia i przejrzyste aluzyi; co do jego tryumfów w salonach, umiejętnego grania na strunach serc niewieścich. Były tam kolejne wzmianki o pięknej księżnie rumuńskiej, fantastycznie bogatej amerykance, to znów o jakiejś tanecznicy z cyrku, którą z sobą obwoził po świecie.
Iza wieści te przyjmowała ze spokojnym, ironicznym, smutnym trochę uśmiechem. Nie zazdrościła mu tych łatwych zwycięztw: bala się, aby nie obniżyły jego skali moralnej. Jako mężczyzna przestał dla niej istnieć; zraniona duma kobieca nie dopuszczała nawet nawiązania dawnej znajomości. Istniał dla niej jeszcze tylko, jako duch światły, jako wybraniec myśli Bożej, o którego udoskonalenie była troskliwą, i tej jego nietykalności duchowej, wywyższenia, zdaleka zazdrośnie strzegła.
Żyła tą skoncentrowaną myślą. W domu przesuwała się cicha, milcząca, prowadziła mężowi rachunki w jego przedsiębiorstwach, była mu intelligentną wyręczycielką i pomocnicą, dla siebie pragnąc tylko martwego spokoju. Nie odpowiadała jednak w zupełności wymaganiom męża. Pan Kalasanty, z nalaną tłuszczem niezdrowym czerwoną twarzą, obrzękłemi oczyma i grubą byczą szyją, którą co chwila kręcił niecierpliwie, aby wyswobodzić z wiecznie uciskającego wykrochmalonego kołnierza, – obok smukłej, wytwornej żony wyglądający jak gąsiennica na listku róży… – w dobrych chwilach, po załatwieniu jakiegoś zyskownego interesu, np. puszczeniu w ruch zagrożonych akcyi, lubił być jowialnym i starał się być dowcipnym i żądał też, aby słuchacze należycie to ocenili. Iza uprzejmie słuchała jego żartobliwych konceptów, cierpliwie znosiła jego obecność – ale odgrodziła się odeń murom obojętności i nie dopuszczała go w swój świat duchowy.
On dla niej nie istniał.
Jedyną różdżkę oliwną małżeństwa, maleńką chorobliwą istotkę o żółtej, zwiędłej twarzyczce i przedwcześnie mądrych oczach pod zgrzybiałem dziecięcem czołem, – uniosła epidemia ospy, jak roślinę zwyrodniałą i wątłą, bez siły odporności życiowej, nie przeznaczoną do zapuszczenia w ziemie korzeni.
Ostatnia nić łącząca małżeństwo się zerwała: więzy – właściwie nigdy nie nawiązane – pękły.
Blada, bez łez i głosu, szła Iza za małą trumienką.
To był jedyny płód, jaki wydało jej życie: kwiat nikły i chorobliwy, uschły w samym zaczątku, powstały z ziarna obojętności i niechęci dwóch istot. A jednak serce jej rwało się w strzępy, gdy je traciła…
Nazajutrz po powrocie z cmentarza cicho ułożyła panieńskie swe rzeczy i milcząc oczekiwała męża z nieruchomemi, w głąb zapadniętemi, przepaścistemi oczami.
Pan Kalasanty powracał z biura, burcząc już zawczasu na przypuszczalne opóźnienie obiadu, babskie marudztwo i babskie dąsy. Jego egoistycznej, grubej natury, śmierć dziecka nie wytrąciła z równowagi. Wstydził się prawie wydania na świat tak nędznej, rachitycznej istoty. Tęgi syn o silnych muskułach i mocnych szczękach, byłby może poruszył ojcowskie serce żądzą chluby, jako przyszły wspólnik i następca firmy, – ale te mądre, cierpiące oczy w połamanem ciele dziecka, budziły w nim wprost fizyczny wstręt.
Dzisiaj był w dniu swego czarnego humoru: papiery, na których grał – spadły. Rzeczy ułożone w przedpokoju nogą złośliwie potrącił.
– Co tam za tłomok stoi? – mówił, otwierając drzwi z hałasem. – Co ci nowego strzeliło do głowy? Zmierzasz na jakieś wojaże? co to za nowa babska fantazya?
I uciął nagle. Iza wydala mu sit dziwną ze swym kamiennym, wewnątrz siebie wpatrzonym wzrokiem, jakąś oderwaną od ziemi. Czuł, że zawisło nad nim coś nieuniknionego,
– Przebacz mi, – odchodzę! – mówiła z głębokim, lodowatym spokojem, wynikiem długich walk wewnętrznych, który uniemożliwiał w zaczątku zarówno wybuchy, jak prośby: – a on patrzał na nią zdziwionemi, wyłupiastemi oczyma, które bezwiednie dla niego łzą zachodziły, i szyję poprawiał w kołnierzu, który teraz zdaje się dusił mu gardło i dławił słowa. – Obok siebie szczęśliwymi być nie możemy; moglibyśmy tylko męczyć siebie wzajemnie.
Ryknął wielkim płaczem i głowę schował w dłonie.
Poczuł nagle, że coś nieodzyskanego w niej traci.. Iza w kapeluszu i płaszczu, ubrana do drogi, patrzyła nań chłodno. Serce w tej chwili miała kamienne.
Alimentów, ofiarowanych sobie jąkającym się, urywanym ze wzruszenia i żalu głosem, nie przyjęła. Zgodziła się na wypłatę procentu od posagu, w sumie, którą mąż uznał za odpowiednią. Usuwała się tak obojętnie i martwo, jak obok niego żyła. Odeszła.
– Więc niechże zginie! marna – huknął pan Kalasanty, uderzając w stół' pięścią. Twarz mu nabrzmiała sino i oczy krwią zabiegły.
Nazajutrz w mieszkaniu na Nestorowskiej, gospodarowała fertyczna młoda kobieta, w czystym białym fartuszku, szeleszczących spódnicach, z filuternie błyszczącem spojrzeniem. Krzątała się, pobrzękiwała kluczykami, nuciła, a mimochodem przygładzała w zwierciadle czarne, lśniące włosy, otaczające twarz rumianą.
Pan Kalasanty, powróciwszy z miasta, pierwszy niż od lat wielu znalazł smacznie przyrządzone flaki… zawiesisty barszcz z grzybowemi uszkami i pysznie faszerowane prosię. To też odsapnąwszy parę razy smutno i gniewnie, jakby chciał powiedzieć – "co mi tam!" – pierwszy raz jadł swobodnie, rozparłszy się łokciami na stole, grzebiąc widelcem w uchu i zębach, i puszczał grube, trywialne koncepta, które też przyjmowano nie powściągliwem milczeniem i pobłażliwą cierpliwością, ale cichym, przymilającym się chychotem i swywolnem ożywieniem całej powabnej postaci gosposi.
Po faworkach przyrządzonych przedziwnie, oblanych konfiturami i paru kieliszkami słodkiego a mocnego wiśniaku, pan Kalasanty sapnął, jak miech kowalski z irrytacyi i pracowitego trawienia, jakby na zakończenie jakiejś wewnętrznej medytacyi, machnął ręką z gniewną żałością, życząc w duchu, aby Iza doznała jak najwięcej mizeryi w losie, który sobie obrała – i z dolą swoją się pogodził.