Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

A gdy odejdzie w przepaść wieczną... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A gdy odejdzie w przepaść wieczną... - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 413 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Sze­ro­kie roz­ło­gi łąk za­la­ne po­ran­ny­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, ro­ze­lśnio­ne i oper­lo­ne rosą, dyce wil­got­ną Świe­żo­ścią, roz­brzmie­wa­ją­ce su­chem, ryt­micz­nem ćwier­ka­niem ko­ni­ków po­lnych, hu­lasz­czo-we­so­łym brzę­kiem owa­dów, – wpół­sen­ne jesz­cze, jesz­cze na krań­chach na­wpół otu­lo­ne w le­ciuch­ne rąb­ki noc­nych mgieł, za­snu­te gaza ma­rzeń sen­nych, a bu­dzą­ce się raź­no, uśmiech­nię­te do słoń­ca i ra­do­ścią a pra­gnie­niem ży­cia roz­iskrzo­ne.

Przej­rzy­ste, roz­wiew­ne zwo­je mgieł po­ran­ko­wych, otu­la­ją tu­ma­nem za­du­my kępy trzcin nad­brzeż­nych: nad bry­lan­to­wo świe­cą­cą rze­ką, w ci­chem, roz­świe­tlo­nem po­wie­trzu pły­ną tę­czo­wą, mi­go­tli­wą falą, wśli­zgu­ją się na szczy­ty brzóz z od­da­li sre­brzy­stą korą po­ły­sku­ją­cych, toną w jędr­nej so­czy­stej zie­le­ni cze­rem­chy okry­tej pę­ka­mi śnież­nych, wo­nie­ją­cych rześ­ką mło­do­ścią kwia­tów.

Fale świa­teł, barw, woni, gra­ją ro­ze­dr­ga­ne, cha­osem świe­żej, ożyw­czej ra­do­ści za­ta­pia­ją świat.

Nad ob­sza­ra­mi gó­ru­je wzbi­ta w ob­ło­ki pieśń sko – wron­ka, dzwo­ni w nie­bio­sach ci­chem roz­mo­dle­niem za­chwy­tu dusz wie­rzą­cych, spły­wa z błę­ki­tów wi­bra­cyą kor­nych dzięk­czy­nień, leje się jak hej­nał po­god­ne­go upo­je­nia.

Po­lne po­wo­je zwi­ja­ją się w po­wietrz­ne ar­ka­dy… omglo­ne bla­dym mu­śli­nem kwia­tów de­li­kat­nych i wiot­kich jak ma­rze­nie; bu­ja­ją róż­no­barw­ne za­wo­je gro­chów, iak tę­cza ró­żo­wych i fi­joł­ko­wych skrzy­deł, uwię­zio­nych na ło­dy­gach mo­ty­li; kol­cza­ste żmi­jow­ce pod­no­szą dłu­gie szy­je opa­trzo­ne mnó­stwem błę­kit­nych lej­ko­wa­tych pyszcz­ków, z wy­su­nię­te­mi pur­pu­ro­we­mi żą­deł­ka­mi; ko­ron­ko­we ki­ście mie­tli­czek i raj­gra­sów chwie­ją się i drżą. A wie­trzyk swy­wo­ląc prze­la­tu­je nad zie­mią, śmie­je się i szu­mi w za­ro­ślach, otrzą­sa cza­ry kwia­to­we, spra­gnio­nym od­de­chem rosy wy­są­cza i mięk­ką piesz­czo­tą cie­płych skrzy­deł roz­sy­pu­je deszcz barw­nych płat­ków.

I colą.zie­mie osła­nia pie­ści­we roz­ma­rze­nie roz­ko­szy, jak lek­kie zwo­je il­lu­zji, jak ułu­da – jak pra­gnie­nie szczę­ścia i o szczę­ściu sen.

Na ścież­ce su­ną­cej wąz­ką mie­dzą wśród fal zie­le­ni, uka­zu­ją się dwie po­sta­cie: wy­so­kiej ko­bie­ty z wy­smu­kłą ki­bi­cią i za­du­ma­nem czo­łem, i po­chy­lo­ne­go ku niej męż­czy­zny.

Męż­czy­zna jest w za­ra­niu wie­ku, jak ta wio­sna. Ma śnia­dą, szczu­płą twarz, ścią­gnię­tą nie­po­ko­jem, w oczach żar du­szy pa­lo­nej bo­le­ścią.

Ko­bie­ta jest pięk­nem doj­rza­łem la­tem, go­rą­cem po­łu­dniem ży­cia, do­stoj­nem kró­lew­ską dumą i wła­dzy peł­nym spo­ko­jem.

Z jego ust wy­ry­wa­ją się pło­mien­ne pro­te­sty, brzmią na­prze­mian wy­bu­chy skarg i unie­sień, sar­ka­zmu i żalu.

Ser­ce jego – jak to mło­de ży­cie w oko­ło – wi­bru­je od­wiecz­ną cu­dow­ną pie­śnią roz­kwi­tu żąd­nej przy­ro­dy. Ona, po­waż­na i nie­prze­nik­nio­na, z ci­cha po­tę­gą w oczach i za­du­mą na.smut­nem czo­le, jak chmu­ra pły­ną­ca z po­szu­mem fa­ta­li­zmu i nie­szczę­ścia.

W du­szy jego bu­rzy się męka, co dłu­go ha­mo­wa­na, tłu­mio­na wy­sił­kiem ro­zu­mu i woli, ze­rwa­ła wresz­cie tamy mil­cze­nia i w sza­le dzi­kiej tę­sk­no­ty pę­dzi na oślep, zno­sząc wszel­kie za­po­ry.

– Jak­to! co pani wy­rze­kła? Więc pani na­praw­dę do­ra­dzać może abym po­rzu­cił to, w czem dla mnie za­wie­ra się cała treść ży­cia! Tyl­ko pro­szę!… Za­prze­stań pani już mó­wić o mo­jej przy­szło­ści i o mo­jej ka­ry­erze. Jam dłu­go roz­my­ślał. Nie idę śle­po za pierw­szem wra­że­niem. Wszyst­ko roz­trzą­sną­łem: za­sta­no­wi­łem się i wy­bra­łem. Wra­że­nia te… któ­re­mi te­raz żyję… nie po­chwy­ci­ły mię na­gle; ja ich szu­ka­łem, one były dla mnie ko­niecz­no­ścią, nie­odzow­nym czyn­ni­kiem mego du­cho­we­go roz­wo­ju. Dla mnie, po za ich ob­rę­bem, ab­so­lut­nie wszyst­ko utra­ci­ło war­tość. A pani ła­ska­wie do­ra­dzać ra­czy bym je,po­rzu­cił… jak­by to od mo­jej woli za­leż­nem było!… i po co zresz­tą by kie­dyś nie cier­pieć? A kto dał pani pra­wo wglą­dać w moje cier­pie­nia? roz­po­rzą­dzać się moją przy­szło­ścią? I co to zresz­tą pa­nią ob­cho­dzić może! czy cier­pi taki nędz­ny ro­bak… Mi­ło­sier­dzie pani jest szczy­tem iro­nii. Ale ja nie przy­pusz­czam, by sło­wa te, któ­re­mi mnie pani zgnieść chcesz, były szcze­re, po­wiedz mi pani – Zli­tuj się! po­wiedz otwar­cie: za­żar­to­wa­łaś so­bie z li­che­go two­ru, któ­ry wzrok pod­no­si ku To­bie? wszak praw­da? tak?

Chce ująć jej rękę, któ­rą ko­bie­ta ge­stem spo­koj­nym usu­wa.

– Chy­ba… że moja oso­ba zbyt już jest pani nie­mi­łą – mówi mło­dzie­niec ła­mią­cym się, wzbu­rzo­nym gło­sem, – moie wy­wie­ram od­py­cha­ją­ce wra­że­nie?…,. O! o! wte­dy bądź pani spo­koj­ną! ja… ja na­tu­ral­nie… na­tych­miast pa­nią od sie­bie uwol­nię! Nie będe… na­tręt­nym! o nie! odej­dę na­tych­miast.. Wsze­la­ko… je­śli to o mnie tyle tro­skli­wo­ści… cha – cha! taka czu­ła prze­zor­ność, by mi w przy­szło­ści oszczę­dzić cier­pie­nia – Pro­szę mi od­po­wie­dzieć! pro­szę od­po­wie­dzieć! nie je­stem zdol­ny drę­czyć się dłu­żej – mil­czeć po­kor­nie i cze­kać – cią­gle cze­kać – i mil­czeć! Po­zwo­lisz mi tu po­zo­stać? mó­wić z Tobą nie­kie­dy… pa­trzeć na Cie­bie! tak?

Ci­snął go­rącz­ko­wo jej pal­ce. Mil­cza­ła.

We­szli w gaik, na skra­ju któ­re­go srebr­no­pien­ne brzo­zy po­wie­wa­ły ka­ska­dą gib­kich ga­łę­zi, po­ły­sku­ją­cych mi­go­tli­wie drżą­cy­mi list­ka­mi w Po­wietrz­nem prze­zro­czu. W szma­rag­do­wej gę­stwi­nie dźwię­czy fi­glar­nym śmie­chem za­lot­ne prze­ko­ma­rza­nie się ku­kuł­ki. Pod­ło­że lasu usła­ne buj­nym, fi­li­gra­no­wo rzeź­bio­nym li­ściem pa­pro­ci 7. każ­dej kępy drzew pły­ną fale szcze­bio­tu, świe­go­tów, roz­gwa­rów pta­szę­cych, drga­ją­cych nutą we­se­la, ra­do­ści bytu.

– Więc ka­żesz mi pani od­da­lić się? od­pę­dzasz od sie­bie- – do­py­ty­wał się z nie­po­ko­jem. W glo­sie jego łkał obłęd bólu.

Pod­nio­sła nań smut­ne prze­pa­ści­ste oczy.

– Dla pana bę­dzie tak le­piej – wy­rze­kła.

– Zno­wu dla mnie' le­piej! ach Boże! i pani tak my­śli na­praw­dę? Lecz je­śli bez­na­dziej­na mi­łość jest cier­pie­niem – to ja chcę cier­pieć! Wolę tu cier­pieć pa­trząc na pa­nią, niź­li tam gi­nąć w osa­mot­nie­niu.. Czyż pani nie poj­mu­je, że to uczu­cie uszla­chet­nia mię, pod­no­si, że w je­den dzień daje mi prze­zy­wać wię­cej wra­żeń, niż po­przed­nie obo­jęt­ne lata cale… że każe mi od­su­wać siej ze wstrę­tem od wszel­kich mę­tów ży­cia… A pani tę ja­sną, wy­so­ką, cud­ną gwiaz­dę "chce za­ga­sić – i po co? abym nie cier­piał? przez tchó­rzo­stwo? Nie! wolę wy­brać ból żywy, co mnie oczysz­cza, niż ów ka­mien­ny ból odrę­twia­ło­ści, po­wro­tu do sza­rych, pła­skich, po­wsze­dnich wa­run­ków bytu. Te­raz ja żyję tyl­ko my­ślą, kie­dy pa­nią uwi­dzę: – usły­szę… To­mie po­chła­nia ca­łe­go! Co bę­dzie je­śli mi tego za­brak­nie?

– Ro­zu­muj­my spo­koj­nie. Pana uno­si eg­zal­ta­cya…

Wy­so­kie ko­na­ry dę­bów ogar­nia­ją ich swym cie­niem i szu­mem. Le­śne dzwon­ki pod­no­szą cie­ka­we kie­li­chy prze­świe­ca­ją­ce grą pro­mie­ni sło­necz­nych, ru­mie­nią się ko­ni­czy­ny, fi­joł­ki spo­glą­da­ją po­waż­nie rzew­ne­mi, łez peł­ne­mi oczy­ma, smu­kłe kon­wa­lie po­chy­la­ją roz­ma­rzo­ne, śnie­ży­ste cza­ry, tchnąć wo­nią dum­nej, nie­przy­stęp­nej nie­win­no­ści, śmie­ją się pur­pu­ro­wy­mi usty pło­mien­ne dzi­kie goź­dzi­ki, w cie­ni­stych wą­do­łach kry­ją się w me­lan­cho­lij­nej za­du­mie nie­za­po­mi­naj­ki, spusz­cza­jąc nie­utu­lo­ne w żalu, mo­dre źre­ni­ce. Z pa­ro­wów, gąsz­czów, ja­rów, bije buj­na, wez­bra­na siła, try­um­fu­ją­ca pieśń przy­ro­dy, hej­nał roz­ko­szy i szczę­ścia.

Oczy mło­dzień­ca przy­bie­ra­ją wy­raz ci­che­go roz­mo­dle­nia, gdy usta silą się na trzeź­we szy­der­stwo.

– Otó­żem spo­koj­ny – we­dle ła­ska­we­go roz­ka­zu. Niech mi pani wie­rzy: kom­bi­nu­ję zu­peł­nie po­waż­nie i lo­gicz­nie. Co po­cznę, sko­ro wy­rzu­cę z sie­bie myśl o pani? Naj­pierw jest to ab­so­lut­ną nie­moż­li­wo­ścią, a po­wtó­re po­zo­stał­bym pu­sta łu­pi­ną bez ją­dra.

Na­raz ciem­ny ob­łok za­sła­nia słoń­ce i cień jego wle­cze się po zie­mi omra­cza­jąc ją mgłą smut­ku.

Umilkł na chwi­lę i roz­po­czął znów gło­sem ci­chym, dziw­nie uro­czy­stym i wzru­szo­nym.

– Są isto­ty ska­za­ne na to… by ko­chać po wszel­ka wiecz­ność. Nie, nie pu­sta za­ba­wa wle­cze mię do pani stóp ko­cham; po­mi­mo cie­bie samą, po­mi­mo Boga…

Głos więź­nie mu w gar­dle, la­mie się i ury­wa. Po chwi­li roz­po­czy­na ci­cho, chmur­no, pra­wic nie­chęt­nie.

– Ja prze­cież ni­cze­go od pani się nie spo­dzie­wam. Im­per­ty­nen­cją z mej stro­ny by­ło­by na­wet o tem upew­niać. Ale dla mnie nie­zbęd­nem jest pa­trzeć na pa­nią, sły­szeć głos pani, roz­my­ślać nad tem… gdzie mógł­bym ją spo­tkać. Przez cały sze­reg dni po­chmur­nych mar­co­wych, sza­mo­ta­łem się w roz­my­śla­niach i wal­kach. Całe ty­go­dnie roz­wa­ża­łem w od­osob­nie­niu, wąt­pi­łem, ra­cho­wa­łem się z sobą… Te­raz wal­ka skoń­czo­na. Wy­bra­łem.

Ko­bie­ta pod­no­si nań wiel­kie, ciem­ne oczy.

– Żal mi pana.

Głos ma kontr­al­to­wy, me­lo­dyj­ny, słod­ki, – bar­dzo po­waż­ny i spo­koj­ny z wi­bru­ją­cą w głę­bi go­rą­cą nutą.

– Nie poj­mu­jesz pan jesz­cze, że te wzru­sze­nia to ka­pi­tał, któ­rym raz tyl­ko w ży­ciu roz­rzą­dza czło­wiek. On też po­wi­nien być osno­wą przy­szło­ści. Za jego cenę na­le­ży zdo­być szczę­ście… Więc nie trwoń go pan na­próż­no. Do­bądź zań spo­kój du­cho­wy ro­dzin­ne­go uko­je­nia, za­miast – kil­ku chwil prze­lot­nych.. złu­dzeń…

Wzrok jej prze­szy­wa go jak stal, smut­ny i chłod­ny. Spoj­rzał na nią nie­le­d­wie ze wście­kło­ścią.

– Na­praw­dę? pani wie­rzy w to co mówi? kil­ka chwil prze­lot­nych!' A cóż mi za­bro­ni prze­dłu­żyć je w nie­skoń­czo­ność? Od­le­głość może? Aa! czyż pani są­dzi że taka prze­szko­da ist­nie­je dla mnie? Od­da­li się pani na ko­niec świa­ta – i cóż stąd? Ja od ni – kogo mo­ral­nie ni leż ma­te­ry­al­nie za­leż­nym nie je­stem. Dzie­dzic­twa żad­ne­go nie otrzy­ma­łem, ale mam ręce, któ­re mi do pra­cy wy­star­czą.

Ge­stem po­ryw­czym i pra­wie bru­tal­nym wy­cią­gnął przed sie­bie obie ręce.

– Wy­je­dzie pani kon­cer­to­wać do Ame­ry­ki przy­pusz­czam, do Au­stra­lii – i cóż stąd? i po­mi­mo to ja nie ustą­pię! będę pra­co­wał z po­dwój­ną ener­gją i… i choć raz w kil­ka lat… przy­ja­dę jed­nak na pa­nią spoj­rzeć!…

Głos mu się zła­mał.

– Nie, nie żart to dla mnie, to… to całe moje ży­cie!

– I dla­te­go wła­śnie że nie żart, po­wta­rzam: od­dal się pan! A je­że­li… już do tego stop­nia!… je­że­li…

Sta­nę­ła, gło­wę opar­ła o pień brzo­zy i kil­ka chwil trwa­ła w roz­my­śle.

– Je­że­li… pan tak już po­grą­żył się w od­męt, że wyjść zeń nie ma sił ani ocho­ty, – trze­ba wbrew panu wtar­gnąć się w jego ży­cie i niem roz­rzą­dzić. Od­wró­cić od nie­chyb­nej za­gła­dy! prze­ciąć moż­ność…

Wparł w nią roz­go­rza­łe oczy.

– Boże! ja chy­ba osza­le­ję! coś pani po­wie­dzia­ła… coś po­wie­dzia­ła? Jak­to! pani by­ła­byś zdol­ną… pani byś na to się od­wa­ży­ła! Ale nie! to nie­mo­żeb­ne… ja chy­ba nie ro­zu­miem… Prze­ciąć! więc od­jąć mi ży­cie, za­brać to czem żyję, czem od­dy­cham… I wszyst­ko to dla mego do­bra? Wszak pani żar­to­wa­ła tyl­ko? wszak zga­dłem! Nie męcz mnie pani na­próż­no.

Ko­bie­ta sta­ła bla­da ale sta­now­cza.

– Nie!

Za­ciął zęby jak­by bo­jąc się krzy­czeć z bólu. Jej wzrok w roz­tar­gnie­niu błą­dził po oko­li­cy, z ja­kąś okrut­ną, obo­jęt­ną sło­dy­czą.

– Pan się znaj­du­je obec­nie w sta­nic nie­nor­mal­ne­go pod­nie­ce­nia, – wy­rze­kła po­błaż­li­wie, ser­decz­nie pra­wie. – Temu, co za­cho­wał roz­są­dek i zim­ną krew na­le­ży po­sta­no­wić. Dla pań­skiej przy­szło­ści,.

– Zno­wu! pro­szę, nie troszcz się pani o mnie! nie trudź się roz­my­śla­niem o mo­jej przy­szło­ści. Więc by w przy­szło­ści unik­nąć ja­kichś uro­jo­nych nie­szczęść, wi­nie­nem za­raz na pień­ku po­ło­żyć gło­wę? Pro­szę do­zwo­lić ła­ska­wie: o swo­jej przy­szło­ści będę sta­no­wi! sam.

– A pyta kto to­ną­ce­go czy ży­czy so­bie zo­stać wy­ra­to­wa­ny­mi Nie, jego wprost chwy­ta­ją za wło­sy i wy­cią­ga­ją na brzeg.

– Aa! więc pani są­dzi, że pierw­szą my­ślą owe­go wbrew woli wy­ra­to­wa­ne­go to­piel­ca, wy­zwo­liw­szy się z rąk wspa­nia­ło­myśl­ne­go opie­ku­na, nie bę­dzie do­ko­na­nie pier­wot­ne­go za­mia­ru, choć­by w jaki inny spo­sób łeb so­bie gru­cho­cąc?

– Nie, nie są­dzę. Czło­wiek, któ­ry po­sta­no­wił umrzeć, w tym na­tę­żo­nym wy­sił­ku woli uto­pił już swo­je cier­pie­nie. Wy­do­by­wa­ją z wody prze­ro­dzo­ne­go już, prze­kształ­co­ne­go czło­wie­ka, któ­ry ze­rwał z prze­szło­ścią, i zdol­nym jest roz­po­cząć ży­cie na nowo.

– Tak? i pani są­dzi że ży­cie to bę­dzie dla nie­go ra­do­ścią? że sto­kroć nie prze­klnie nie­pro­szo­ne­go wy­baw­cy… że ode­rwa­ne­go od owych rdzen­nych pra­gnień, któ­rych osię­gnąć nie zdo­łał, cze­ka peł­nia do­sko­na­łe­go ży­wo­ta, nie zaś bez­dusz­na i mdła we­ge­ta­cya?

– Nie! ży­cic jest wiel­ką war­to­ścią. Na­wet ułom­ne i nie­do­sko­na­łe lep­szem jest od ni­co­ści. Świat go oto­czy wi­rem no­wych wra­żeń. Otwo­rzą się przed nim szer­sze ho­ry­zon­ty, po­chło­ną go inne cele.

Schwy­cił sio za gło­wę.

– Ja nie chcę in­nych wra­żeń, a cele moje przy pani ja­śniej­sze… Aa! jam my­ślał, że po­chwy­ci­łem już tę­czo­wy sen ży­cia… i ta­kem się doń przy­wią­zał… tak żyć bez nie­go już nie po­tra­fię – i nie chcę! nie moge! Co ze mną sta­nie się, gdy pani mię od­trą­ci?

Mó­wił nie­le­d­wie z prze­ra­że­niem, oczy jego przy­bra­ły wy­raz obłę­du.

– Prze­bo­le­jesz pan. Do­koń­czysz świet­nie uni­wer­sy­te­tu, zdo­bę­dziesz na­ukę, sła­wę, zna­mie­ni­ta prak­ty­kę…

Mó­wi­ła po­waż­nie i spo­koj­nie, cho­ciaż po ustach prze­wi­jał się za­gad­ko­wy, za­ra­zem smut­ny i lek­ce­wa­żą­cy uśmiech.

Twarz jego przy­bra­ła wy­raz cierp­ki i przy­kry.

– Ro­zu­miem, – rzekł z uśmie­chem co uno­sił kąty warg, ob­na­ża­jąc duże, ostre zęby, – wy­wle­kłaś pani na mnie cały ar­se­nał szy­der­stwa. Cią­żę pani jak uprzy­krzo­ny na­tręt, ja, – pa­rya, Żyd! Obec­ność moja jest wprost dla pani wstręt­na. Pro­ste przy­znać się wresz­cie… o! je­śli tak, od­da­lę się na­tych­miast, prze­sta­nę raz na za­wsze jej się na­rzu­cać…

Za­trzy­mał się z ja­kiemś na­głem po­sta­no­wie­niem.

– Chce pani tego? więc tak? tak! Pro­szę raz na­ko­niec wy­po­wie­dzieć się wy­raź­nie. Ja cze­kam.

Głos drżał mu w brzmie­niach chry­pli­wych, ła­mał się męką we­wnętrz­ną. Zro­zu­mia­ła, że je­śli te­raz odej­dzie to nic po­wró­ci ży­wym, że miał to roz­wią­za­nie na my­śli.

Sta­nę­ła w za­du­mie, mnąc w pal­cach ja­kąś ga­łąz­kę, zda­wa­ło się iż z osy­pa­ne­mi li­ść­mi od­rzu­ca ja­kieś ar­gu­men­ta, że waży coś i po­sta­na­wia.

Pa­trzał na nią smut­ne­mi, roz­go­rza­łem i oczy­ma, z go­rącz­ką i nie­po­ko­jem.

– Cóż? – za­py­tał. Sło­wa wy­do­by­wa­ły mu się z trud­no­ścią z su­che­go gar­dła.

Po twa­rzy jej nie­spo­dzia­nie prze­mknął uśmiech.

– Nie poj­mu­jesz pan na­wet, że los twój jest god­nym za­zdro­ści. – Ja sama – do­praw­dy – za­zdrosz­czę panu..

– Pani? mnie! cze­go?

– Bo to, co pan w tej chwi­li uczu­wa, to praw­dzi­wa mi­łość…

Pod­nio­sła nań oczy za­my­ślo­ne, ja­kiemś ta­jem­nem uczu­ciem pło­ną­ce i bar­dzo smut­ne.

– Po­myśl pan jak to okrop­nie, gdy po za il­lu­zya uczu­cia, któ­re czło­wiek pra­gnie w so­bie roz­nie­cić, po za wszyst­ki­mi ma­ja­ka­mi wzru­szeń, któ­re­mi usi­łu­je się upo­ić, czu­je, ze to nie ona, wiel­ka, pro­mien­na, bo­ska, – lecz tyl­ko jej wid­mo bla­de: do­bro­wol­ne mi­ło­ści złu­dze­nie. To jak­by umie­ra­ją­ce­mu z pra­gnie­nia roz­ko­szo­wać się wy­obra­że­niem wody….

Pa­trzał w nią z ża­rem i męką wier­ne­go, zbli­ża­ją­ce­go się do świę­te­go źró­dła. Ko­bie­ta opar­ta o pień brzo­zy, z ocza­mi uwie­szo­ne­mi w prze­strze­ni, mó­wi­ła śpiew­nym, mięk­kim kontr­al­tem.

– Pana wzru­sze­nia te wstrzą­sa­ją do głę­bi, śpie­wa­ją panu cu­dow­ne, sło­wi­cze pie­śni tę­sk­no­ty i za­chwy­tu, pan czu­jesz, żeś dla nich na świat przy­szedł, że są naj­istot­niej­szym drgnię­ciem jego du­szy… okrzy­kiem jej sa­mo­wie­dzy… To jest sama praw­da i rdzeń bytu… A inni na­to­miast znaj­du­ją wy­cię­te z kar­to­nu drze­wa, ma­lo­wa­ne nie­bo i imi­ta­cye kwia­tów – flir­tu, sztucz­ne de­ko­ra­cye uda­nej kłam­li­wej mi­ło­ści. Za­miast kar­ty z ży­cia, z ca­łem cier­pie­niem, z po­ezyą nie­skoń­czo­no­ści, nuda, prze­syt i ckli­wość. Za­miast bry­lan­tu, – garść bło­ta i bań­ka my­dla­na.

– Skąd pani wie o tem wszyst­kiem? – do­py­ty­wał się to­piąc w jej twa­rzy roz­go­rza­łe spoj­rze­nie.

A ona wstrzą­snę­ła się, jak gdy­by na­gle ogar­nię­ta wra­że­niem chło­du, wi­dzia­dłem wspo­mnień.

– Ce­nię dy­amen­ty, – rze­kła, – i dużo wi­dzia­łam w ży­ciu ba­niek my­dla­nych… Wierz mi pan, pierw­sze nie mają po­wo­du za­zdro­ścić dru­gim.

– Więc pani w za­sa­dzie uzna­je, że moż­na pra­gnąć cier­pie­nia…? nic ucie­kać odeń, lecz dą­żyć… jak ku cze­muś, co du­szę roz­sze­rza? że bez tej uko­cha­nej bo­le­ści świat sza­ry jest… mdły i nud­ny, – a ży­cie nic nie war­te?

Sło­wa wy­ry­wa­ły mu się z rzę­że­niem z su­che­go gar­dła. Wzrok nie­ru­cho­my wle­piał au­to­ma­tycz­nie w ja­kiś nie­wi­dzial­ny punkt, któ­ry go po­cią­gał i po­chła­niał.

Po­ję­ła, że pod­nie­cał się wła­sne­mi sło­wa­mi i bez­wied­nie sug­ge­sty­ono­wał. W sta­nie, któ­re­mu obec­nie pod­le­ga, po­peł­ni sa­mo­bój­stwo, prze­ko­na­ny że in­a­czej po­stą­pić nie może.

Wil­ga w gę­stwi­nie mi­go­ce zło­ci­ste­mi pió­ra­mi, rzu­ca­jąc jak­by z ra­do­snem, fi­lu­ter­nem wy­zwa­niem, swój try­um­fu­ją­cy trio­let.

On po­wta­rzał bez­przy­tom­nie pra­wie.

– Pani mie nic wy­pę­dza? po­zwa­la po­zo­stać? tak? tak!

Bla­da, spo­glą­da mu w twarz po­waż­nie, pra­wie su­ro­wo.

– Tak! – je­śli mi­łość ta dla pana jest dźwi­gnią; nie!… je­śli ma być bu­rzą i znisz­cze­niem… Wstrzą­śnie­nia po­dob­ne albo prze­ra­dza­ją czło­wie­ka, do­by­wa­ją mu z du­szy uta­jo­ne bo­gac­twa, roz­pa­la­ją ją ogniem ja­snym i czy­stym: albo też po­zo­sta­wia­ją go na resz­tę ży­cia zmiaż­dżo­nym, zdru­zgo­ta­nym, uni­ce­stwio­nym, Na sil­ne or­ga­ni­zmy leki dzia­ła­ją od­mien­nie, niż na sła­be.

Za­trząsł się cały.

– Zła­ma­ny, uni­ce­stwio­ny, przy­pu­ść­my? A pani ja­kie pra­wo ma w to wglą­dać? To spra­wa moja – i do mnie tyl­ko na­le­ży! Ja sam chcę tego i sam wy­bie­ram.

Przed nimi otwo­rzył się za­kręt, to­po­la­mi wy­sa­dzo­na dro­ga, na krań­cu któ­rej bły­snął bia­ły dwo­rek, otu­lo­ny fe­sto­na­mi dzi­kie­go wina, z po­ły­sku­ją­ce­mi wśrod zie­le­ni ta­fla­mi szyb.

Na we­ren­dzie dość licz­ne to­wa­rzy­stwo piło kawę. Przy okrą­głym sto­le pre­zy­do­wał krzep­ka i sil­na nie­wia­sta lat czter­dzie­stu, w oko­ło bie­la­ły jak go­łę­bie suk­nie dwóch pa­nien i wy­smu­kla syl­wet­ka stu­den­ta w let­nim ja­snym mun­du­rze.

Pan­ny zry­wa­ją się na wi­dok Izy, i z ży­we­mi ge­sty­ku­la­cy­ami prze­sy­ła­ją ja­kieś we­zwa­nia, – któ­rych nie sły­chać. A stu­dent od­gar­nia nie­cier­pli­wie wło­sy nad wy­so­kiem czo­łem i wbi­ja oczy po­chmur­ne i nie­chęt­ne w to­wa­rzy­sza jej po­ran­nej wy­ciecz­ki.

Ten za­trzy­mu­je się przed nią.

– Jed­no sło­wo szcze­re – ostat­nie. Co pani uczy­ni­ła­by w mo­jem po­ło­że­niu?

Iza mil­cza­ła.

– Pro­szę po­wie­dzieć praw­dę. Bądź pani wspa­nia­ło­myśl­ną.

– Ogól­ne­go pra­wi­dła w tym ra­zie być nie może… – rze­kła wy­mi­ja­ją­co, su­cho pra­wie. Lek, któ­ry wzmac­nia je­den or­ga­nizm, znisz­czy inny. Niech każ­dy wy­bie­ra od­po­wied­ni swym si­łom.

– Aha! więc w za­sa­dzie uzna­je pani… że tchó­rzo­stwo i uciecz­ka obo­wią­zu­ją­cy­mi nie są… Lecz dla mnie waż­ną jest wia­do­mość, jak na mo­jem miej­scu po­stą­pi­ła­by pani?

Zbli­ża­ją się do gan­ku.

Twarz Izy po­wle­kła się mgłą, za­my­ślo­ne­mi oczy­ma spo­glą­da w prze­strzeń, za­po­mi­na­jąc pra­wie o ist­nie­niu to­wa­rzy­sza.

– Ja… ja – przy­pusz­czam, prze­biedz­bym chcia­ła wszel­kie mo­żeb­ne ska­le wzru­szeń, – mówi po­wo­li, jak­by do sie­bie, ci­cho.

1 na­gle prze­mo­cą wy­bu­cha z jej pier­si.

– Tak! cier­pieć! mę­czyć się – ale żyć!

– Wi­taj­cie! wi­taj­cie pań­stwo!

Z we­ren­dy pły­ną po­wi­ta­nia i uryw­ki roz­mo­wy Mło­da sza­tyn­ka z upię­ta wy­so­ko mi­ster­ną ko­afiu­rą spo­glą­da na nich przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, szep­cze kil­ka słów do ja­sno­wło­se­go stu­den­ta, któ­ry w od­po­wie­dzi rzu­ca jej roz­ją­trzo­ne spoj­rze­nie, gniew­nie mię­to­sząc ser­we­tę.

Ma­leń­ka szczu­pła osób­ka, z na­iw­ne­mi ha­bro­we­mi oczy­ma, żół­to­ró­żo­wą twa­rzycz­ką i sie­cią drob­nych zmarsz­czek pod sta­ran­nie utre­fio­ną grzyw­ką, wy­ska­ku­je z roz­pacz­li­wym okrzy­kiem:

– Izo! nie­do­bra… co ty wy­ra­biasz? kawa sty­gnie!

– No… sia­daj­cież pań­stwo! –do­bro­tli­wie i de­spo­tycz­nie od­zy­wa się go­spo­dy­ni. – My­śla­łam już, że­ście zbłą­dzi­li.

– Nic nam się nie sta­ło – śmie­je się Iza – mia­łam ocho­tę na wy­ciecz­kę ło­dzią – i za­ma­ru­dzi­li­śmy.

– Pan Zdzi­sław cze­kał i nie­po­ko­ił się – wy­ce­dzi­ła ele­ganc­ko ład­na sza­tyn­ka, za­ci­ska­jąc usta z iro­nią.

A ja­sno­wło­sy stu­dent spło­nął jak ju­trzen­ka i po­chy­lił twarz nad fi­li­żan­ką, w nie­mem za­kło­po­ta­niu.

– Z cza­sów dzie­ciń­stwa po­zo­sta­ła mi na­mięt­ność do prze­cha­dzek o świ­cie, – śmia­ła się Iza – i przy­pad­ko­wo spo­tka­li­śmy się w gu­stach z pa­nem Bru­no­nem.

– Co ta wa­ry­at­ka wy­ra­bia! –wy­da­je pan­na Lu­dwi­sia wes­tchnie­nie, bo­le­sne jak jęk zra­nio­nej du­szy. – Niech pani so­bie wy­obra­zi, pan­no Flo­ren­cyo! wczo­raj jed­na pu­ści­ła się czół­nem po Dnie­prze!

– Koło Tru­cha­now­skie­go ostro­wu są nie­bez­piecz­ne wiry – krót­ko i po­waż­nie od­zy­wa się Zdzi­sław, nie pa­trząc na ni­ko­go.

– Jesz­cze się kie­dy uto­pi! – ża­li­ła się pan­na Lu­dwi­sia. –Ja ci to za­wsze prze­po­wia­dam, Izo!

Oczy Zdzi­sła­wa na­gle po­ciem­nia­ły, ogar­nia­jąc z tro­skli­wym nie­po­ko­jem po­stać Izy.

– Sia­daj­że pan na­resz­cie! – mówi do Bru­no­na pan­na Flo­ren­cya z aniel­ską sło­dy­czą, to­piąc w nim roz­ma­rzo­ne spoj­rze­nie, i robi mu uprzej­mie miej­sce obok sie­bie.

– Mu­sia­łeś się pan po­rząd­nie zma­chać! –żar­tu­je ru­basz­nie go­spo­dy­ni, na­le­wa­jąc mu szklan­kę kawy.

Ale Bru­no po­chmur­ny, obo­jęt­ny, z za­ję­ciem stu­dy­uję ze­ga­rek.

– Lu­bię da­le­kie pie­sze wy­ciecz­ki, –mówi oschle – na­to­miast wi­dzę, że już mi czas wra­cać… Pa­nie da­ru­ją, że mu­szę je po­że­gnać… Spie­szę się!

Wzrok pan­ny Flo­ren­cyi strze­la fos­fo­rycz­nym, szma­rag­do­wym bla­skiem, po­czem od­wra­ca się nie­chęt­nie i dum­nie mil­czy.

– Mu­cha go ja­kaś uką­si­ła – śmie­je się jo­wial­nie go­spo­dy­ni, pa­trząc na mi­ga­ją­cą wśród drzew szczu­płą, ner­wo­wą po­stać od­da­la­ją­ce­go się Bru­no­na.

Pan­na Flo­ren­cya wy­sy­ła za nim w po­goń błysz­czą­ce ura­zą spoj­rze­nie, z ko­ra­lo­wych ustek sy­czą­co i ostro:

– Bla­gier nie­zno­śny, na­dzia­ny fra­ze­sa­mi! py­sza­łek! Żyd!

– Du­sza en­tu­zy­astycz­na, a umę­czo­na bez­sil­ny­mi wzlo­ta­mi do ide­ału, mi­go­tli­wa, jak pło­mień szar­pa­ny wia­trem, któ­ry co chwi­la prze­kształ­ca po­stać: wy­bu­cha, to przy­ga­sa – wy­ma­wia ci­cho w za­my­śle­niu Iza.

A ja­sno­wło­sy stu­dent pod­no­si na nią pro­mie­nie­ją­ce uczu­ciem oczy, i jest w nich mo­rze ci­chej głę­bi i bez­den­ne­go przy­wią­za­nia.ROZ­DZIAŁ II.

Pro­mie­nie zo­rzy do­ga­sa­ją. Noc gwiaź­dzi­sta szme­rem drzew sen­nych, mro­kiem i ci­szą otu­la bia­ły dwo­rek.

W po­ko­ju Izy, pan­na Lu­dwi­sia za­kło­po­ta­na i uro­czy­sta, sku­biąc pa­lusz­ki, snu­je nić zwie­rzeń.

– Przy­znam się pani… ale tyl­ko pani! to wiel­ki se­kret.

Iza spo­glą­da na nią z po­błaż­li­wym uśmie­chem. Pan­na Lu­dwi­sia oglą­da się twoż­nie, trzy­ma­jąc pa­lec na ustach.

– Chcia­ła­bym… nie śmiem… po­wiem ja pani wszyst­ko! taką mam do pani uf­ność, cho­ciaż znam pa­nią za­le­d­wie od roku… Ale to ta­jem­ni­ca!

– Co się sta­ło? – pyta Iza za­nie­po­ko­jo­na. Pan­na Lu­dwi­sia pło­ni się co­raz wię­cej, spusz­cza­jąc nie­za­po­mi­naj­ko­we oczę­ta.

– Po­sła­łam mu bu­kiet kwia­tów po­lnych! – wy­zna­je wresz­cie, sze­ple­niąc ze wzru­sze­nia – i wier­szyk… Ach! nie pi­sa­łam sama, aby nie po­znał cha­rak­te­ru pi­sma… wy­cię­łam z książ­ki! Bę­dzie się dzi­wi): skąd… Może od­gad­nie?

Zmię­ta jej, żół­to­ró­żo­wa twa­rzycz­ka roz­pro­mie­nia się wsty­dli­wym bla­skiem.

Ci­chy szept pa­nień­skich zwie­rzeń, fi­glar­ny i wsty­dli­wy chy­chot, – wresz­cie pan­na Lu­dwi­sia wy­su­wa się.

Iza sta­je w oknie i otwie­ra je. Ci­cha noc wio­nie par­na i dusz­na od woni kwia­to­wych. Z gra­na­to­wych głę­bin nie­bios, jak oczy wiecz­no­ści, spo­glą­da­ją za­du­ma­ne gwiaz­dy.

Jak­że mi­nia­tu­ro­we, jak śmiesz­nie bła­he wy­da­ją się jej te wy­zna­nia, któ­re tu szem­rzą jak drob­ne stru­my­ki opla­ta­ją­ce jej sto­py; jak bła­he uczu­cia mło­dzień­cze, wzno­szą­ce do niej spra­gnio­ne kie­li­chy, jak kwia­ty świe­że, co ju­tro zwięd­ną. Oto­czo­na ich wy­zie­wa­mi, słu­cha obo­jęt­nie i pa­trzy z po­gar­dą, głod­na istot­nej, jako smierć sil­nej mi­ło­ści.

W pa­mię­ci jej sta­ją daw­ne wy­ra­zy, za­pi­sa­ne gdzieś w sta­rym ka­je­cie, sło­wa, któ­rych nie wy­po­wie­dzia­ła nig­dy, cho­ciaż echo ich do dzi­siaj w du­szy cho­wa.

…. "gdy­by on był wy­gnań­cem, szła­bym za nim przez śnie­gi, mro­zy, za­wie­je, nie lę­ka­jąc się tru­dów, byle tyl­ko nie roz­łą­czać się z nim. by módz, gdy sił mu za­brak­nie, po­cie­szać…

… "Gdy­by on był wzgar­dzo­nym, ode­pchnię­tym od świa­ta, ja­bym od zwąt­pie­nia i roz­pa­czy gło­wę jego uko­cha­ną strze­gła, każ­dą­bym bo­leść prze­trwa­ła, wszyst­kie cio­sy na sie­bie przy­ję­ła, aby on tyl­ko nie po­czuł się smut­nym, opusz­czo­nym i nie­szczę­śli­wym. Dla nie­go nić na świe­cie nie by­ło­by mi cięż­kiem, by jemu módz tyl­ko nieść ulgę i osło­dę… "

Uczu­cia te pierz­chły, jak cza­ra krysz­ta­ło­wa roz­pry­sła o ka­mień rze­czy­wi­sto­ści, a czar ich jesz­cze trwa… Po­zo­stał blask wspo­mnień; pa­lą­ce pra­gnie­nie po­je­nia się uro­kiem tych wzru­szeń, czy­stych i świe­żych jak woda źró­dla­na, pra­gnie­nie wiel­kich i świę­tych, jak świat nie­ob­ję­tych uczuć. Żą­dza uko­rze­nia się i uwiel­bie­nia cze­goś wiel­kie­go, w czem kon­cen­tro­wa­ła­by się dla niej treść bytu, Głód ofiar.

Po­chy­la gło­wę w dło­nie.

– I dzi­siaj jesz­cze może by­ła­by zdol­ną iść tak za kimś na ko­niec świa­ta… iść na wy­gna­nie i nę­dzę… Ale mu­siał­by ją po­rwać mo­ral­ną wyż­szo­ścią, pod­nio­sło­ścią i praw­dą prze­ko­nań. Mu­siał­by to być Zba­wi­ciel spo­łe­czeń­stwa, nowy Chry­stus ludz­ko­ści…

W pa­mię­ci jej prze­su­wa­ją się wspo­mnie­nia lat dzie­cin­nych: sta­ry park oto­czo­ny rzę­dem to­po­li, sper­lo­ny po­ran­ną rosą, sze­re­gi ob­szer­nych po­ko­jów w wiej­skim dwo­rze, w na­roż­nej kom­na­cie bi­blio­te­ka za­sta­wio­na sza­fa­mi sta­rych fo­lia­łów, a na­tem tle prze­su­wa­ją­ca się wy­smu­kła po­stać dziew­czę­ca, z dłu­gi­mi, zie­mi się­ga­ją­cy­mi war­ko­cza­mi, bez­den­nie ci­cha, z ot­chłan­ne­mi oczy­ma za­gad­ko­we­go dziec­ka, zmie­nia­ją­ce­go się nie­kie­dy w ogni­stą, burz­li­wą, we­so­łą trzpiot­kę.

Bo­ga­ta sie­ro­ta, pod opie­ką krew­nych cie­szy­ła się względ­ną swo­bo­dą. Wy­naj­mo­wa­no dla niej gu­wer­nant­ki, cu­dzo­ziem­ki, po za­tem mało się o nią trosz­cząc.

Pa­mię­ta ogrom­ne prze­stwo­ry pól ob­la­nych pło­mien­ną łuną za­cho­du, owia­ne ja­kąś me­lan­cho­lią za­du­my i ma­je­sta­tem ci­szy: nie­zmie­rzo­ne ob­sza­ry, wśród któ­rych krzyż gdzie­nieg­dzie wy­cią­gał ra­mio­na, a w od­da­li wzno­si­ły się opusz­czo­ne kur­ha­ny; po­ły­skli­we bla­ski księ­ży­ca sre­brzą­ce step ukra­iń­ski, roz­śpie­wa­ny tę­sk­no­tą nie­skoń­czo­no­ści.

W tych srebr­nych bla­skach i w tej bez­brzeż­nej

Nie­raz, sto­jąc wśród pól roz­le­głych, pod klo­szem nie­bios roz­la­nych po krań­ce ho­ry­zon­tu czu­ła jak w okół coś sta­je się, od­zy­wa wi­bru­je… Czy­ste sub­tel­ne prą­dy, nio­są­ce w swych drgnie­niach echa du­szy świa­ta.. Prze­strzeń była wy­peł­nio­na tchem po­tę­gi twór­czej, prze­strzeń żyła!

tę­sk­no­cie ską­pa­na du­sza dziec­ka, rwa­ła się ku nie­bu… zle­wa­jąc się, w je­den ton har­mo­nij­ny z cza­ra­mi ota­cza­ją­cej przy­ro­dy, jako jej nie­roz­dziel­ny atom, wzla­ty­wa­ła w to­nie Świe­tla­ne, czu­jąc, że żad­na ska­za ob­cią­żać jej nie po­win­na, bo in­a­czej na świe­cie, ani w za­świa­tach, po­ko­ju dla sie­bie nie znaj­dzie…

Pa­mię­ta ci­che roz­mo­dle­nie, któ­re wów­czas ogar­nia­ło jej du­szę, pło­mien­ne wzlo­ty czy­stych pra­gnień ofiar­ne­go ży­wo­ta, i te łzy eks­ta­zy i za­chwy­tu, co po jej twa­rzy spły­wa­ły.

I te dzie­cin­ne po­ry­wy su­ro­we­go asce­ty­zmu, po sta­no­wie­nia bez­grzesz­ne­go ży­cia, żą­dzę po­świę­ceń i wy­rze­czeń się, gdy wiej­skim dzie­ciom od­da­wa­ła upra­gnio­ne przez sie­bie za­baw­ki, winy ich przyj­mo­wa­ła na sie­bie, lub dla za­osz­czę­dze­nia im przy­kro­ści go­to­wa była nie­ustra­sze­nie na­ra­zić się na gniew opie­ku­nów, na drwi­ny ich na­wet, bo ją sąd ludz­ki nic nie ob­cho­dził, bo ją wle­kła nie­prze­par­ta żą­dza ide­ału.

Z ta­kich istot jak ona była wte­dy, skła­dał się or­szak cią­gną­cy za Chry­stu­sem, pierw­szych wy­znaw­ców idą­cych z roz­ja­śnio­nem czo­łem na mękę.

Pa­mię­ta ciem­ne głę­bie ogro­du, w któ­rych z po­szu­mem wia­tru le­cia­ły echa roz­tę­sk­nio­nych ukra­iń­skich me­lo­dyi, z kwiet­nych pu­chów uno­sił się czar upa­ja­ją­cy i słod­ki, – a przed nią stał ktoś, co był dla niej wcie­le­niem do­bra na zie­mi; gdy w fa­lach upo­je­nia z nie­ba i zie­mi pły­ną­cych, drga­ły dźwię­ki cu­dow­nych słów.

Słów. co roz­ta­cza­ły przed nią ja­sne świ­ty pod­nio­słych dą­żeń, sze­ro­kie ho­ry­zon­ty po­jęć, całe świa­ty my­śli i czy­nu, – a któ­rych ona z gło­wą po­chy­lo­ną, w re­li­gij­nem sku­pie­niu słu­cha­ła…..

W do­tych­cza­so­wem jej oto­cze­niu głu­szy wiej­skiej, na tle do­bro­dusz­nej pro­win­cyi, gdzie go­spo­da­rze, ze­braw­szy się, z prze­ję­ciem roz­pra­wia­li ci na­wo­zach, to­pie­niu żucz­ków, ce­nach bu­ra­ków i psze­ni­cy, z pi­ra­mi­dal­nym ape­ty­tem po­chła­nia­li nie­praw­do­po­dob­ne sto­sy tłu­ste­go ja­dła, a wresz­cie z za­mi­ło­wa­niem cię­li win­ci­ka, – mi­gnął, jak na­gły błysk świa­tła, gość ze sto­li­cy, mó­zgu i ser­ca kra­ju, gdzie lu­dzie za masy my­ślą i dążą.

Było to zja­wi­sko świet­ne: błysz­czą­cy me­te­or, le­cą­cy nad wy­ży­na­mi pło­mien­ną li­nią, by zgi­nać gdzieś za kre­sem ho­ry­zon­tu. Na­tu­ra ar­ty­stycz­nie bo­ga­ta, z okrut­ną żą­dzą "no­wych dresz­czów", umysł nie­po­spo­li­cie zdol­ny i by­stry, tra­wio­ny am­bi­cyą i wy­nio­słem prze­świad­cze­niem o wła­snej wiel­ko­ści, po­ry­wa­ją­cy ak­tor idei, dra­pu­ją­cy się w togę ide­ałów spo­łecz­nych, tem nie­bez­piecz­niej­szy, że przej­mu­jąc się z umi­ło­wa­niem swą rolą, nie­kie­dy se­ryo sam wie­rzył w sie­bie.

Es­te­tycz­ną jego wraż­li­wość za­ję­ła mło­da dziew­czy­na z ocza­mi ga­zel­li, w ci­szy ogro­dów wiej­skich. Od­gadł w niej na­tu­rę głę­bo­ką, go­rą­cą, a czy­stą i dum­ną, może na­wet na chwi­lę po­ko­chał ją? – o ile ko­chać był zdol­nym… – Bądź co bądź, z nie­po­spo­li­tą fi­ne­zyą i ar­ty­zmem ode­grał prze­pysz­nie rolę bo­ha­te­ra, apo­sto­ła i mę­czen­ni­ka praw­dy, za­in­te­re­so­wa­ny in­sce­ni­za­cyą, part­ner­ką i wła­sną pozą, udra­po­wa­ny wspa­nia­le w płaszcz wiel­kie­go bez­na­dziej­ne­go uczu­cia, zło­żo­ne­go w ofie­rze ce­lom wyż­szym.

A ona wcie­li­ła weń swo­je sny nie­skoń­czo­no­ści, swe nie­uję­te ro­je­nia, tę­sk­no­tę roz­le­głych spo­łecz­nych dą­żeń.

Nie był już dla niej czło­wie­kiem, ale uoso­bie­niem pod­nio­słej my­śli, wszyst­kich pra­gnień i uczuć, co tak nie­ja­sno i nie­okre­śle­nie a po­tęż­nie roz­pie­ra­ły jej ser­ce.

Do­bro – to on… praw­da i spra­wie­dli­wość – to on!

Sen był upa­ja­ją­cy – prze­bu­dze­nie nie­li­to­ści­we.

Po pierw­szych go­łę­bio śnież­nych wzlo­tach uczuć co wzbi­ły się z jej pier­si ża­rem skrzy­dla­tych ma­rzeń i bla­sków pro­mien­nych, – ostry cios przy­gnę­bie­nia, roz­cza­ro­wa­nia i bólu.

Wstrzą­snął jej wia­rą dzie­cin­ną, za­chwiał daw­ne za­sa­dy, a gdy… chcąc oprzeć się o nowe pod­sta­wy, zaj­rza­ła mu w du­sze, dzie­cię­ce­mi głę­bo­kie­mi ocza­mi do­strze­gła w niej ot­chłań zie­ją­cą, – pust­kę i nudę, przy­kry­tą szy­chem mi­go­tli­wych fra­ze­sów.

Czar prysł.

Wroń­ski od­je­chał, po­ety­zu­jąc swe po­sta­no­wie­nie, stro­jąc je w płaszcz nie­ugię­te­go bo­ha­ter­stwa i sil­nej, nie­za­chwia­nej woli. W rze­czy­wi­sto­ści, ona w ży­ciu jego była tyl­ko prze­lot­nym epi­zo­dem, jak on w jej ży­ciu mo­to­rem, któ­ry pchnął w ruch siły drze­mią­ce.

Zo­sta­ła sama.

Ser­ce jej gry­zły w ukry­ciu do­tkli­we zwąt­pie­nia. Do­tych­czas on dla niej był tą ja­sną, prze­wod­nią ko­lum­ną, ku któ­rej wzrok pod­no­si­ła, roz­ja­śnień spra­gnio­ny: stresz­czał dla niej pod­nio­ślej­sze, prze­ra­sta­ją­ce świa­do­mość ogó­łu dą­że­nia. W chwi­li, gdy przej­rza­ła, że sło­wa pły­ną mu z ust, lecz nie z ser­ca, a ka­non przez nie­go gło­szo­ny jego sa­me­go nic obo­wią­zu­je, – gmach ide­al­nych wie­rzeń ru­nął. My­śli jej tar­ga­ły się w sza­lo­nym za­mę­cie, na­próż­no usi­łu­jąc wy­two­rzyć so­bie wła­sne sa­mo­ist­ne kry­te­ry­um, świat się na­peł­nił cha­osem, wszyst­kie po­ję­cia wa­li­ły się, wi­kła­ły, hu­cza­ły, usu­wa­ły się z pod stóp, a zni­kąd nie mia­ła opar­cia.

Wi­dząc tę dziew­czy­nę mil­czą­cą, bla­dą, z pod­krą­żo­ne­mi oczy­ma, prze­su­wa­ją­cą się jak cień ta­jem­ni­czy i zroz­pa­czo­ny, nic do­my­śla­no się, iż nie zmar­no­wa­nej mi­ło­ści ona ża­łu­je, ale po­ję­cia do­bra i praw­dy, któ­re w niej się za­chwia­ło że boli ją stra­ta nie czło­wie­ka – lecz ide­ału.

Ży­cie w cia­snem oto­cze­niu po­krew­nej rze­szy sta­wa­ło się co­raz bar­dziej do­kucz­li­we, szpil­ka­mi po­li­to­wa­nia i szy­der­skich na­po­mnień na­je­żo­ne. Do­tych­czas im­po­no­wa­ła im po­wa­ga i pew­ność sie­bie mło­dej dziew­czy­ny, byli nią ob­ra­że­ni, do­tknię­ci, ale trzy­ma­ni w pew­nej od­le­gło­ści; te­raz do­pie­ro, czu­jąc lukę w for­te­cy, rzu­ci­li się z po­ci­ska­mi ostrze­żeń, ubo­le­wań, do­my­słów, z ca­łym przy­gnę­bia­ją­cym ar­se­na­łem rad, po­cie­szeń i prze­pi­sów i z wez­bra­niem wszyst­ko za­le­wa­ją­cej, try­um­fal­nej sza­rzy­zny ży­cio­wej, z pod wła­dzy któ­rej Iza do­tąd tak dum­nie usu­wa­ła gło­wę.

Te­raz za to wszy­scy ci­snę­li się zwy­cięz­ko, wszy­scy sta­ra­li się opa­no­wać jej ży­cie, urzą­dzić je po swo­je­mu. Każ­dy niósł ja­kąś do­brą radę, ja­kąś nie­zbi­tą praw­dę, ubo­le­wa­nie z uta­jo­nym, za­tru­tym kol­cem dla opor­nej. Wroń­skie­mu wsu­wa­no w usta in­sy­nu­acje i prze­chwał­ki, o któ­rych. Bo­giem a praw­dą, ani mu się śni­ło. Wszyst­ko to tka­ły z wła­snej przę­dzy, ubar­wia­ły fan­ta­zyą, prze­ina­cza­ły w prze­róż­nych kom­bi­na­cy­ach, pod­chwy­ty­wa­ły rade i nio­sły da­lej, oso­by na­wet nie złe, wiej­skim bra­kiem wra­żeń znu­dzo­ne, żąd­ne no­win, udrę­czo­ne wła­sną pust­ką, cie­ka­we, po­spo­li­te a spra­gnio­ne twór­czo­ści, – i do­dać trze­ba – na­wet Izie przy­ja­zne.

Był to wy­lew do­brych chę­ci, per­swa­zyi, na­mów, – po­top; po­spo­li­tość się mści­ła.

Zja­wił się nowy kon­ku­rent, eks-oby­wa­tel, dziś za­miesz­ka­ły w Ki­jo­wie, zaj­mu­ją­cy się ope­ra­cy­ami ban­ko­we­mi, czło­wiek po­waż­ny, za­moż­ny, sta­tecz­ny, nie ja­kiś – ucho­waj Boże! – fir­cyk la­ta­ją­cy po ob­ło­kach.

Nie żą­dał od krew­nych ra­chun­ku z opie­ki. To jed­no było do­sta­tecz­ną re­ko­men­da­cyą: – wy­star­cza­ło.

Roz­po­rzą­dzo­no jej ręką, jak rze­czą mar­twą. Zgo­dzi­ła się obo­jęt­nie i apa­tycz­nie. – Wieś jej ro­dzin­ną sprze­da­no, dla opła­ce­nia ja­kichś tam na­leż­no­ści i za­le­gło­ści, głów­nie dla za­osz­czę­dze­nia tej bied­nej, nie­prak­tycz­nej Izie kło­po­tów. Ka­pi­tał do­rę­czo­no no­we­mu le­gal­ne­mu opie­ku­no­wi, któ­ry przy­rzekł po­my­sło­wy­mi ob­ro­ta­mi wkrót­ce go po­trać.

Opie­ku­no­wie spo­glą­da­li na sie­bie z za­do­wo­le­niem, ra­dzi z kom­bi­na­cyi. – Ka­pi­tał po­tro­jo­ny! – to wła­śnie aku­rat tyle, ile się jej na­le­ża­ło. Wy­wią­za­li się więc z obo­wiąz­ku uczci­wie!

Pa­mię­ta, jak w bie­li całą, mar­twą i spo­koj­ną, pro­wa­dzo­no ją do oł­ta­rza z czło­wie­kiem, rów­nie, jak całe oto­cze­nie jej ob­cym. Jej było wszyst­ko jed­no – bo chcia­ła tyl­ko umrzeć W ser­cu mia­ła chłód i pust­kę gro­bu.ROZ­DZIAŁ III.

Pta­ka stwo­rzo­ne­go by bu­jał w po­wietrz­nych prze­stwo­rach i pie­śnią na­peł­niał ob­sza­ry, za­ku­to w że­la­zną ob­ro­żę, wprzą­gnąw­szy w ka­mien­ny pług; obo­wiąz­ków.

Iza uwa­ża­ła sie­bie za umar­łą, za bez­pow­rot­nie nie­zdol­ną do uczuć i pra­gnień. Wszyst­ko wo­ko­ło było mdłe, po­wsze­dnie, ona sama mar­ną i li­chą, nie­zdol­ną do wy­two­rze­nia wła­snych pro­bie­rzy po­jęć, bła­hą i po­spo­li­tą, tyl­ko nie­po­spo­li­cie udrę­czo­ną isto­tą. Nie­na­wi­dzi­ła sie­bie za daw­ne, nie­uświa­do­mio­ne wzlo­ty, któ­rych roz­wa­ża­nie przy­no­si­ło jej tyl­ko go­rycz i ból pie­kiel­ny. Zresz­tą ogar­nia­ła ją nie­po­ko­na­na odrę­twia­łość i apa­tya. Ży­cie nic nie było war­te.

Wśród tej mar­two­ty we­wnętrz­nej i ob­umar­cia, bły­ska­ły nie­kie­dy chwi­le ja­śniej­sze. On był tym pół­Bo­giem, w któ­re­go cho­ciaż prze­sta­ła wie­rzyć jako w uoso­bie­nie do­bra i praw­dy, nie­mniej jed­nak wy­no­si­ła nad tłum. W wy­obraź­ni jej do­tąd stał na wy­ży­nach, przy­ku­wa­jąc nie­spo­koj­ną, za­py­tań peł­ną uwa­gę.

– Do­kąd on dąży? – py­ta­ła sie­bie go­rącz­ko­wo –

co wy­ko­ny­wa? ja­kie­mi dro­ga­mi ludz­kość chce pro­wa­dzić?

Wy­stę­py jego na wi­dow­ni pu­blicz­nej śle­dzi­ła w ga­ze­tach, któ­re wśród spra­woz­dań z dzia­łal­no­ści mło­de­go dy­plo­ma­ty po­miesz­cza­ły lek­kie omó­wie­nia i przej­rzy­ste alu­zyi; co do jego try­um­fów w sa­lo­nach, umie­jęt­ne­go gra­nia na stru­nach serc nie­wie­ścich. Były tam ko­lej­ne wzmian­ki o pięk­nej księż­nie ru­muń­skiej, fan­ta­stycz­nie bo­ga­tej ame­ry­kan­ce, to znów o ja­kiejś ta­necz­ni­cy z cyr­ku, któ­rą z sobą ob­wo­ził po świe­cie.

Iza wie­ści te przyj­mo­wa­ła ze spo­koj­nym, iro­nicz­nym, smut­nym tro­chę uśmie­chem. Nie za­zdro­ści­ła mu tych ła­twych zwy­cięztw: bala się, aby nie ob­ni­ży­ły jego ska­li mo­ral­nej. Jako męż­czy­zna prze­stał dla niej ist­nieć; zra­nio­na duma ko­bie­ca nie do­pusz­cza­ła na­wet na­wią­za­nia daw­nej zna­jo­mo­ści. Ist­niał dla niej jesz­cze tyl­ko, jako duch świa­tły, jako wy­bra­niec my­śli Bo­żej, o któ­re­go udo­sko­na­le­nie była tro­skli­wą, i tej jego nie­ty­kal­no­ści du­cho­wej, wy­wyż­sze­nia, zda­le­ka za­zdro­śnie strze­gła.

Żyła tą skon­cen­tro­wa­ną my­ślą. W domu prze­su­wa­ła się ci­cha, mil­czą­ca, pro­wa­dzi­ła mę­żo­wi ra­chun­ki w jego przed­się­bior­stwach, była mu in­tel­li­gent­ną wy­rę­czy­ciel­ką i po­moc­ni­cą, dla sie­bie pra­gnąc tyl­ko mar­twe­go spo­ko­ju. Nie od­po­wia­da­ła jed­nak w zu­peł­no­ści wy­ma­ga­niom męża. Pan Ka­la­san­ty, z na­la­ną tłusz­czem nie­zdro­wym czer­wo­ną twa­rzą, obrzę­kłe­mi oczy­ma i gru­bą by­czą szy­ją, któ­rą co chwi­la krę­cił nie­cier­pli­wie, aby wy­swo­bo­dzić z wiecz­nie uci­ska­ją­ce­go wy­kroch­ma­lo­ne­go koł­nie­rza, – obok smu­kłej, wy­twor­nej żony wy­glą­da­ją­cy jak gą­sien­ni­ca na list­ku róży… – w do­brych chwi­lach, po za­ła­twie­niu ja­kie­goś zy­skow­ne­go in­te­re­su, np. pusz­cze­niu w ruch za­gro­żo­nych ak­cyi, lu­bił być jo­wial­nym i sta­rał się być dow­cip­nym i żą­dał też, aby słu­cha­cze na­le­ży­cie to oce­ni­li. Iza uprzej­mie słu­cha­ła jego żar­to­bli­wych kon­cep­tów, cier­pli­wie zno­si­ła jego obec­ność – ale od­gro­dzi­ła się odeń mu­rom obo­jęt­no­ści i nie do­pusz­cza­ła go w swój świat du­cho­wy.

On dla niej nie ist­niał.

Je­dy­ną różdż­kę oliw­ną mał­żeń­stwa, ma­leń­ką cho­ro­bli­wą istot­kę o żół­tej, zwię­dłej twa­rzycz­ce i przed­wcze­śnie mą­drych oczach pod zgrzy­bia­łem dzie­cię­cem czo­łem, – unio­sła epi­de­mia ospy, jak ro­śli­nę zwy­rod­nia­łą i wą­tłą, bez siły od­por­no­ści ży­cio­wej, nie prze­zna­czo­ną do za­pusz­cze­nia w zie­mie ko­rze­ni.

Ostat­nia nić łą­czą­ca mał­żeń­stwo się ze­rwa­ła: wię­zy – wła­ści­wie nig­dy nie na­wią­za­ne – pę­kły.

Bla­da, bez łez i gło­su, szła Iza za małą tru­mien­ką.

To był je­dy­ny płód, jaki wy­da­ło jej ży­cie: kwiat ni­kły i cho­ro­bli­wy, uschły w sa­mym za­cząt­ku, po­wsta­ły z ziar­na obo­jęt­no­ści i nie­chę­ci dwóch istot. A jed­nak ser­ce jej rwa­ło się w strzę­py, gdy je tra­ci­ła…

Na­za­jutrz po po­wro­cie z cmen­ta­rza ci­cho uło­ży­ła pa­nień­skie swe rze­czy i mil­cząc ocze­ki­wa­ła męża z nie­ru­cho­me­mi, w głąb za­pad­nię­te­mi, prze­pa­ści­ste­mi ocza­mi.

Pan Ka­la­san­ty po­wra­cał z biu­ra, bur­cząc już za­wcza­su na przy­pusz­czal­ne opóź­nie­nie obia­du, bab­skie ma­rudz­two i bab­skie dąsy. Jego ego­istycz­nej, gru­bej na­tu­ry, śmierć dziec­ka nie wy­trą­ci­ła z rów­no­wa­gi. Wsty­dził się pra­wie wy­da­nia na świat tak nędz­nej, ra­chi­tycz­nej isto­ty. Tęgi syn o sil­nych mu­sku­łach i moc­nych szczę­kach, był­by może po­ru­szył oj­cow­skie ser­ce żą­dzą chlu­by, jako przy­szły wspól­nik i na­stęp­ca fir­my, – ale te mą­dre, cier­pią­ce oczy w po­ła­ma­nem cie­le dziec­ka, bu­dzi­ły w nim wprost fi­zycz­ny wstręt.

Dzi­siaj był w dniu swe­go czar­ne­go hu­mo­ru: pa­pie­ry, na któ­rych grał – spa­dły. Rze­czy uło­żo­ne w przed­po­ko­ju nogą zło­śli­wie po­trą­cił.

– Co tam za tło­mok stoi? – mó­wił, otwie­ra­jąc drzwi z ha­ła­sem. – Co ci no­we­go strze­li­ło do gło­wy? Zmie­rzasz na ja­kieś wo­ja­że? co to za nowa bab­ska fan­ta­zya?

I uciął na­gle. Iza wy­da­la mu sit dziw­ną ze swym ka­mien­nym, we­wnątrz sie­bie wpa­trzo­nym wzro­kiem, ja­kąś ode­rwa­ną od zie­mi. Czuł, że za­wi­sło nad nim coś nie­unik­nio­ne­go,

– Prze­bacz mi, – od­cho­dzę! – mó­wi­ła z głę­bo­kim, lo­do­wa­tym spo­ko­jem, wy­ni­kiem dłu­gich walk we­wnętrz­nych, któ­ry unie­moż­li­wiał w za­cząt­ku za­rów­no wy­bu­chy, jak proś­by: – a on pa­trzał na nią zdzi­wio­ne­mi, wy­łu­pia­ste­mi oczy­ma, któ­re bez­wied­nie dla nie­go łzą za­cho­dzi­ły, i szy­ję po­pra­wiał w koł­nie­rzu, któ­ry te­raz zda­je się du­sił mu gar­dło i dła­wił sło­wa. – Obok sie­bie szczę­śli­wy­mi być nie mo­że­my; mo­gli­by­śmy tyl­ko mę­czyć sie­bie wza­jem­nie.

Ryk­nął wiel­kim pła­czem i gło­wę scho­wał w dło­nie.

Po­czuł na­gle, że coś nie­odzy­ska­ne­go w niej tra­ci.. Iza w ka­pe­lu­szu i płasz­czu, ubra­na do dro­gi, pa­trzy­ła nań chłod­no. Ser­ce w tej chwi­li mia­ła ka­mien­ne.

Ali­men­tów, ofia­ro­wa­nych so­bie ją­ka­ją­cym się, ury­wa­nym ze wzru­sze­nia i żalu gło­sem, nie przy­ję­ła. Zgo­dzi­ła się na wy­pła­tę pro­cen­tu od po­sa­gu, w su­mie, któ­rą mąż uznał za od­po­wied­nią. Usu­wa­ła się tak obo­jęt­nie i mar­two, jak obok nie­go żyła. Ode­szła.

– Więc nie­chże zgi­nie! mar­na – huk­nął pan Ka­la­san­ty, ude­rza­jąc w stół' pię­ścią. Twarz mu na­brzmia­ła sino i oczy krwią za­bie­gły.

Na­za­jutrz w miesz­ka­niu na Ne­sto­row­skiej, go­spo­da­ro­wa­ła fer­tycz­na mło­da ko­bie­ta, w czy­stym bia­łym far­tusz­ku, sze­lesz­czą­cych spód­ni­cach, z fi­lu­ter­nie błysz­czą­cem spoj­rze­niem. Krzą­ta­ła się, po­brzę­ki­wa­ła klu­czy­ka­mi, nu­ci­ła, a mi­mo­cho­dem przy­gła­dza­ła w zwier­cia­dle czar­ne, lśnią­ce wło­sy, ota­cza­ją­ce twarz ru­mia­ną.

Pan Ka­la­san­ty, po­wró­ciw­szy z mia­sta, pierw­szy niż od lat wie­lu zna­lazł smacz­nie przy­rzą­dzo­ne fla­ki… za­wie­si­sty barszcz z grzy­bo­we­mi uszka­mi i pysz­nie fa­sze­ro­wa­ne pro­się. To też od­sap­nąw­szy parę razy smut­no i gniew­nie, jak­by chciał po­wie­dzieć – "co mi tam!" – pierw­szy raz jadł swo­bod­nie, roz­parł­szy się łok­cia­mi na sto­le, grze­biąc wi­del­cem w uchu i zę­bach, i pusz­czał gru­be, try­wial­ne kon­cep­ta, któ­re też przyj­mo­wa­no nie po­wścią­gli­wem mil­cze­niem i po­błaż­li­wą cier­pli­wo­ścią, ale ci­chym, przy­mi­la­ją­cym się chy­cho­tem i swy­wol­nem oży­wie­niem ca­łej po­wab­nej po­sta­ci go­spo­si.

Po fa­wor­kach przy­rzą­dzo­nych prze­dziw­nie, ob­la­nych kon­fi­tu­ra­mi i paru kie­lisz­ka­mi słod­kie­go a moc­ne­go wi­śnia­ku, pan Ka­la­san­ty sap­nął, jak miech ko­wal­ski z ir­ry­ta­cyi i pra­co­wi­te­go tra­wie­nia, jak­by na za­koń­cze­nie ja­kiejś we­wnętrz­nej me­dy­ta­cyi, mach­nął ręką z gniew­ną ża­ło­ścią, ży­cząc w du­chu, aby Iza do­zna­ła jak naj­wię­cej mi­ze­ryi w lo­sie, któ­ry so­bie ob­ra­ła – i z dolą swo­ją się po­go­dził.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: