A ja na Ciebie zaczekam! - ebook
A ja na Ciebie zaczekam! - ebook
)Rozgrzewająca serca, pachnąca czekoladą opowieść o miłości i cudownej mocy aniołów
O miłości, nadziei i cudach, na które nigdy nie jest za późno
Emilia budzi się w szpitalu. Mówi w niezrozumiałym języku, a pamięć podsuwa jej strzępy dawno zapomnianych wydarzeń. Jedyną osobą, która ją rozumie, jest młoda pielęgniarka z Polski. Co stało się przed wielu laty? I dlaczego Emilia nie może przestać myśleć o wypatrzonym w antykwariacie portrecie dziewczyny w granatowym płaszczu?
Ernestyna wciąż wraca myślami do rodzinnej Warszawy. Choć może się wydawać, że zapomniała o danej dawno temu obietnicy, wie, że w tym roku będzie inaczej. Zrobi wszystko, by po raz ostatni stanąć w bramie na Nowym Świecie i wypatrywać zbłąkanego wędrowca.
Anastazja ma same kłopoty – po raz kolejny nie dostała się na wymarzone studia, okłamuje rodziców, nie ma pracy. Pocieszenia szuka w aromatycznej gorącej czekoladzie i rozmowach z tajemniczym starszym panem przy stoliku u Wedla. Tymczasem święta coraz bliżej, a ona wie jedno: w tę Wigilię nie opuści swojej babci Ernestyny nawet na krok.
Dzieli je wiek i odległość, ale łączy jedno – w tę Wigilię będą potrzebować prawdziwego cudu.
Magdalena Kordel nazywana jest ulubioną pisarką Polek. Każda z jej powieści, . Anioł do wynajęcia i książki z cyklu Malownicze staje się bestsellerem, zdobywając serca czytelniczek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6400-7 |
Rozmiar pliku: | 860 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Haniu…
Stojąca przy oknie kobieta, przyciskająca nieomal nos do zimnej szyby, słysząc swoje imię, drgnęła, zamrugała gwałtownie i niechętnie oderwała wzrok od smaganej wichrem, bezlistnej korony drzewa. To, co miała za plecami, było niewiele – o ile w ogóle – lepsze od ponurości za oknem. Odwróciła się z ociąganiem. Ostre, nieprzyjazne światło szpitalnego korytarza z miejsca poraziło jej oczy, płynnie przenikając do serca.
– Obudziła się? – Spojrzała na stojącego tuż za nią mężczyznę i bezwiednie zacisnęła dłonie tak mocno, że paznokcie boleśnie wbiły jej się w skórę.
– Jeszcze nie. – Pokręcił głową.
– A przecież powinna! Za długo to trwa! Lekarz twierdził…
– Haniu, stop! Czemu ty zawsze jesteś o jedną czarną myśl do przodu?
– Muszę. Dla równowagi. Od dziecka ty, Bruno, byłeś tym, który widział świat w jasnych barwach i czekał, co też dobrego nowy dzień mu przyniesie, a ja z kolei każdego poranka przygotowywałam się na potencjalne trudności. Noc i dzień, pamiętasz? Tak mówił o nas tata. – Usiłowała przywołać na twarz uśmiech, ale nie bardzo jej to wyszło. – No właśnie… Po tylu latach niewiele się zmieniło, ty, braciszku, nadal jesteś dobrej myśli, a ja cóż… W sumie też, tylko trochę mniej. – Wzruszyła ramionami. – A w tym konkretnym wypadku w ogóle – dodała, zanim ugryzła się w język.
„Cholera, mogłam sobie darować – pomyślała, popatrując na ściągającą się twarz brata. – Niepotrzebnie dolewam oliwy do ognia…”
– No i właśnie w ten subtelny sposób oznajmiłaś, że jeżeli cokolwiek złego się wydarzy, to ja będę ponosił całą odpowiedzialność, bo ty byłaś na „nie”! Chociaż zastanówmy się, przypomnijmy sobie wszystko od początku… – zawiesił teatralnie głos. – No oczywiście. – Klepnął się w czoło, udając, że nagle sobie coś przypomina. – Przecież najpierw to ty nalegałaś, żeby załatwić to jak najszybciej! Przekonywałaś ją, że to dobry pomysł. A mnie obrugałaś porządnie, gdy powiedziałem, żeby ciebie nie słuchała, że nie ma pośpiechu, żeby przygotowywała się do tego tak długo, jak potrzebuje, psychicznie i fizycznie, bo mamy czas. A potem niespodzianka! Nagle zmieniłaś zdanie! Zaczęłaś mieć wątpliwości. I co najgorsze, podzieliłaś się nimi z mamą…
– Teraz żałuję, że dodatkowo ją denerwowałam – przerwała mu schrypniętym od zmęczenia głosem i ciężko opadła na sterylnie białe plastikowe krzesło. – Skoro i tak to nic nie dało i zdecydowała się na ten zabieg. I jeżeli byłbyś tak dobry, to nie krzycz na mnie. Nie ma chyba zbyt wielu żałośniejszych rzeczy niż szpitalny cichy korytarz i tkwiąca tam, niczym w pułapce, skacząca sobie do oczu i usiłująca zrzucać na siebie winę najbliższa rodzina pacjenta – dodała, zerkając na przechodzącą obok nich pielęgniarkę, która z zawodową wprawą udawała, że nie słyszy wzburzonej wymiany zdań. – A poza tym bez sensu się pieklisz. W końcu i tak wyszło na twoje. Mama mnie nie posłuchała.
– Przepraszam, nie powinienem podnosić głosu, rzeczywiście nerwy mnie poniosły – mruknął, zagryzając dolną wargę. – A co do tego, że mama podjęła taką, a nie inną decyzję, to trudno, żeby było inaczej – podjął po chwili. – Ty przecież nie podałaś ani jednego racjonalnego argumentu, który mógłby skłonić ją do zmiany planów. Co, nawiasem mówiąc, było niesamowicie dziwne. Nie obraź się, Haniu, ale zazwyczaj jesteś przewidywalna do bólu, wszystko umiesz rozsądnie wytłumaczyć i uzasadnić. A tu nagle bach! Bez żadnego po pierwsze ani po drugie, tylko zaparłaś się jak koza: nie, bo nie, i już!
– Bo jedyne, co miałam w tej kwestii do powiedzenia, to było właśnie to: nie, bo nie, i już, jak to ładnie podsumowałeś. – Wzruszyła ramionami i schowała dłonie w rękawach swetra. – I skoro nawet ty nadal nie możesz przejść nad tym do porządku dziennego, to pomyśl, co ja musiałam przeżywać! Pierwszy raz mi się to zdarzyło…
– Ale co? Co takiego? Hanka, staram się, jednak mimo wysiłku kompletnie nic z tego nie rozumiem! Pytałem z tysiąc razy, a ty mówiłaś jedno i to samo: powinniśmy to przełożyć, ten szpital i zabieg to nie jest dobry pomysł! Koniec! Jak można coś takiego brać na poważnie? Szczególnie jeżeli na drugiej szali położona jest sprawność mamy.
– Bruno, na litość boską, a co mam ci więcej powiedzieć, skoro nie mam nic do dodania? – tym razem to ona podniosła głos, ale słysząc, jak odbija się echem po pustym korytarzu, natychmiast go ściszyła nieomal do szeptu. – Nie wiem, nie rozumiem… Po prostu nagle poczułam, że to zła decyzja. Że po tym zabiegu stanie się coś okropnego, takiego, takiego… Nie wiem nawet, jak to określić… Niewyobrażalnego! Nieodwracalnego! Nie umiem tego lepiej wyjaśnić i uwierz mi, męczy mnie to bardziej niż ciebie! Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się coś tak oderwanego od rzeczywistości! Myślisz, że nie wiem, jaka jestem? Wiem! Zawsze twardo stąpająca po ziemi, niewierząca w żadne znaki, podszepty intuicji, może nawet i nudna – obrzuciła go przelotnym, trochę zaczepnym spojrzeniem – nagle mam PRZECZUCIE – ostatnie słowo przesylabizowała z zabójczą dokładnością.
– No tak, kogoś tak niewprawnego jak ty mogło to nieco wyprowadzić z równowagi i zszokować. – Bruno mimowolnie się uśmiechnął.
– Żeby nie było, że mnie tak totalnie przenicowało na drugą stronę, to mam jakiś konkret. Taki trochę niejasny, ale jednak. Tyle tylko, że nie mogłam go przedstawić mamie, bo tu znów rozbijałam się o to nieszczęsne rozmyte coś! Nie wiem, jak ludzie mogą doświadczać takich rzeczy notorycznie i z tym normalnie żyć! Przecież to przypomina błądzenie we mgle!
– Przyjmujemy to po prostu za coś naturalnego, wiemy, że nie wszystko da się wyjaśnić, i tyle. – Bruno wzruszył ramionami i usiadł na krzesełku obok siostry. – A wracając do tematu, to ten twój mało konkretny konkret to…? – zawiesił pytająco głos.
– To nagłe zainteresowanie mamy sztuką – powiedziała, starannie dobierając słowa. – Przyznasz sam, że to dziwne. W jej wieku taka zmiana! Kocham mamę całym sercem, podziwiam i wiem, że ma pasje, zainteresowania. Na przykład kwiaty. W całej kamienicy nikt nie ma piękniejszego balkonu od maminego. A dom od zawsze wyglądał jak zielona dżungla. Albo szycie. To, co nadal mama umie wyczarować spod igły, to są po prostu cuda. Ale obrazy, rzeźby? No, przyznaj sam, że do tej pory tego nie grali.
– Fakt, te nagłe odwiedziny w galeriach i muzeach to było coś zaskakującego – przytaknął, poprawiając się na niewygodnym krześle. – Ale jak to się ma do twojego, wybacz, że użyję tego działającego ci na nerwy słowa, przeczucia?
– To jeszcze się nie ma. Choć jest zastanawiające. Przecież to ojciec zawsze z nami chodził do takich miejsc. Mama zmusiła się do tego zaledwie kilka razy, myślę, że można takie wizyty policzyć na palcach u jednej ręki. Nudziło ją to niepomiernie i co śmieszniejsze, odbierało kompletnie energię. Pamiętasz, jak zasnęła twardo w Luwrze na ławeczce, na której przysiadali zachwyceni zwiedzający, żeby dłużej podziwiać obrazy mistrzów?
– A my zorientowaliśmy się, co się dzieje, dopiero gdy dobiegło nas gromkie chrapnięcie wydobywające się z ust mamy, czemu towarzyszyło pełne zakłopotania chrząknięcie starszego dżentelmena, na którym nasza głęboko uśpiona Emilia właśnie się bezceremonialnie uwaliła. – Roześmiał się Bruno. – Pewnie, że pamiętam…
– No właśnie. Sam widzisz, że w tym kontekście ten nagły pociąg do sztuki może zastanawiać. O dziwo, samo to na początku mnie jeszcze nie zaniepokoiło. Dopiero gdy przyniosła ten dziwny obraz…
– Ten z dziewczyną w granatowym płaszczyku ze złotymi guzikami…
– Trzymającą pod pachą dużą skórzaną torbę, a w oddali widać ściany kamienic i jakąś bramę – dokończyła za brata. – Widzę, że oboje przyjrzeliśmy się temu płótnu dość dokładnie…
– Wiesz, trudno, żeby było inaczej. Miałem z nim naprawdę bliski kontakt, obrazów w domu jest dużo, więc musiałem się faktycznie nieźle nakombinować, żeby dla tego nowego znaleźć jakieś sensowne miejsce…
– I to takie zadowalające mamę – dorzuciła, unosząc znacząco brwi.
– Fakt, nie pozwoliła go powiesić gdzie bądź… – Zmrużył w zastanowieniu oczy. – Jakoś do tej pory nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz jak o tym mówisz, to rzeczywiście wydaje się dość dziwne. Przegoniła mnie z tym płótnem po całym domu, nic jej nie pasowało.
– I pozwoliła ci przewiesić kwiatki, żeby zrobić miejsce, i to też jest godne odnotowania, bo to były te wyjątkowe, przerażająco rzadkie hybrydy, które są niesamowicie kapryśne i strach na nie chociażby krzywo spojrzeć, żeby natychmiast nie padły. O czym innym, bardziej drastycznym, takim jak najmniejsze muśnięcie palcem, nawet nie wspominając. Jednak tym razem mama nie mrugnęła nawet okiem, gdy te jej oczka w głowie wylądowały w nowych miejscach. Najważniejsze wtedy było, że dziewczyna na obrazie zawisła w salonie. Gdzie?
– No, jak to gdzie? Przecież sama przed momentem powiedziałaś, że w salonie. – Bruno obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.
– Nie o to mi chodzi! Tylko o to, że wisi dokładnie w miejscu widocznym z każdego punktu pokoju! I z kanapy. I z fotela stojącego w kącie, tam gdzie mama najczęściej zaszywa się z książką. Nawet siedząc przy stole, nie możesz ominąć go wzrokiem, chyba że wybierzesz odpowiednie krzesło…
– Czekaj, czekaj! Czyli to, na którym do niedawna zawsze siadała mama… Dopiero gdy pojawił się ten obraz, zmieniła swoje stałe, odwieczne miejsce. Wiem, bo zdumiało mnie to niepomiernie, przecież u nas od zawsze każdy miał swoje własne wysiedziane krzesło przy własnym kawałku stołu, a tu nagle taka odmiana!
– No i dotarliśmy do sedna. Bo to nie tylko obraz. Nie tylko zmiana dekoracji ścian. Nie tylko eksmisja kwiatków. Wraz z nim zamieszkała z nami ona, tajemnicza dziewczyna w granatowym płaszczu. I o to mi właśnie chodzi. Mamy w domu nieproszonego gościa, Bruno – głos Hanny zabrzmiał złowieszczo.
– Wiesz co, tak to powiedziałaś, że zrobiło mi się jakoś tak… Bo ja wiem? Facetowi w moim wieku nie wypada powiedzieć strasznie, ale trudno to ująć inaczej. Powiało grozą. – Wzdrygnął się.
– Bo to jest przerażające. Mam wrażenie, że ona mamę jakby opętała. Non stop przyłapywałam ją na tym, jak siedziała, wpatrując się w ten nieszczęsny obraz. Raz nawet nakryłam ją, jak stojąc na stołeczku, z bliska wpatrywała się w namalowaną twarz. Chociaż nie przyznała się do tego. Usiłowała mi wmówić, że chciała tylko przetrzeć ramę z kurzu. Ale nie miała ani ścierki, ani miotełki, więc to było kłamstwo wymyślone na poczekaniu. I to wszystko bardzo mi się nie podobało i nie podoba. I to, że gdy już udawało się jej oderwać od kontemplowania tego malowidła, to nie zajmowała się niczym innym jak chodzeniem na wystawy, wyszukiwaniem galerii, dreptaniem po muzeach i zaglądaniem do sklepów z antykami. To też w żaden sposób nie działa na mnie kojąco. To było i jest po prostu kompletnie do niej niepodobne! Nie mówiąc już o tym, ile wysiłku ją to kosztowało z tym bolącym biodrem.
– Masz rację. – Bruno pokręcił z niedowierzaniem głową. – Do cholery, masz rację! – powtórzył. – Nie pojmuję tylko, jak mogło mi to umknąć!
– Chyba właśnie z tego powodu, o którym wcześniej wspomniałeś. Winne temu jest to twoje przekonanie, że wszystko da się wyjaśnić… Dla ciebie, powołującego się w kółko na los i przeznaczenie, takie sytuacje nie odbiegały od normy, a dla mnie, racjonalistki i do bólu poukładanej perfekcjonistki, wprost przeciwnie, takie symptomy były wysoce niepokojące. Zresztą to nie wszystko. Jest jeszcze jedna rzecz. – Hanna w zamyśleniu zaczęła skubać rękaw swetra. – Coś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że tu coś naprawdę nie gra… – zawiesiła głos i widać było, że usiłuje ubrać w odpowiednie słowa to, co miała do powiedzenia.
– No mów – przynaglił ją w końcu zniecierpliwiony Bruno.
– Już. Nie chcę zabrzmieć śmiesznie… Najchętniej bym to przemilczała, ale potwornie mnie to męczy…
– Wyrzuć to w końcu z siebie, tym bardziej że i tak nie masz innego wyjścia, bo teraz dopóki nie dowiem się, o co chodzi, mnie będzie to dręczyło i nie spocznę, dopóki tego z ciebie nie wyciągnę.
– W porządku, wiesz, że ja zawsze doprowadzam sprawy do końca i skoro już powiedziałam „a”, to i resztę alfabetu wyrecytuję – westchnęła głęboko Hanna. – Nawet gdybym miała się przy tym dławić i krztusić. Tylko nie wiem, od czego zacząć.
– Najlepiej od początku. – Bruno uniósł w bladym półuśmiechu kącik ust.
– Dziękuję, bracie dobra rado – prychnęła. – No więc tak… Mama nigdy nie chciała w domu żadnych obcych twarzy, żadnych portretów z nieznanymi ludźmi, żadnych starych, choćby nie wiem jak urokliwych fotografii, jeżeli byli na nich nieznajomi. Miała na tym tle jakąś obsesję. Pamiętasz, jak zafascynowała mnie przedwojenna moda? Wymyśliłam sobie, że będę zbierać stare fotografie, na których panie i panowie są ubrani w stylu swoich epok, chciałam w ten sposób stworzyć swoisty katalog strojów. A mama…
– Wiem, nie pozwoliła kupować tych zdjęć.
– „Żadnych nieznanych ludzi, w ten sposób też wpuszczasz ich do domu”, tak mi powiedziała. Pamiętam do dziś, bo przeżyłam wtedy szok. Kompletnie tego nie rozumiałam. Nie pojmowałam, co ma piernik do wiatraka. Jakim cudem coś, co istnieje jedynie na kartoniku, może mieć jakikolwiek wpływ na ludzi z krwi i kości? Wtedy tata po swojemu zażegnał konflikt, bo najzwyczajniej za plecami mamy pozwalał mi kupować zdjęcia. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, Haneczko, choć w tym wypadku trochę bym to zamienił i powiedział: tego serce się nie lęka”, tak mi to wytłumaczył, choć Bogiem a prawdą i tak niewiele wtedy z tego rozumiałam. Zresztą teraz też nie jestem wiele mądrzejsza i nadal wydaje mi się, że jest to niczym niepoparte dziwactwo. Zabobon. Ale mniejsza o większość. W każdym razie fotografie kupowałam, a album trzymałam u ojca w gabinecie, zamknięty na cztery spusty w szafce biurka. Tato dorobił mi nawet mój własny klucz… Mam go do dziś u siebie, tak samo jak wypełniony album, zdarza mi się nawet dokupywać do niego co nieco. Mama nigdy się o tym nie dowiedziała, bo przecież ta jej niechęć do „obcych w domu” wciąż trwała do… No właśnie. Aż do momentu gdy przyniosła ze sobą ten obraz. I mniej więcej wtedy włączyło mi się to dziwne coś, co ani na chwilę nie chciało zamilknąć i złowieszczo szeptało, że już nie jest dobrze, ale po pobycie w szpitalu dopiero się zacznie, non stop szumiało mi w głowie, że ten zabieg to początek katastrofy.
– Wiesz, z tego, co mówisz, to nie jest początek, tylko ciąg dalszy – wtrącił zamyślony Bruno. – Bo preludium wisi na ścianie w salonie. Czemu ty mi tego wszystkiego nie powiedziałaś wcześniej? Przynajmniej w części rozumiałbym, o co ci chodzi, spróbowałbym pogadać od serca z mamą, a i my może mniej byśmy się żarli.
– Może – przytaknęła bez przekonania. – Dziwisz się? Ja nawet nie umiałam o tym normalnie myśleć, a co dopiero zwyczajnie mówić! Głośno! To jakby dać temu moc sprawczą i przyznać, że wierzę w to, co do tej pory uważałam za bzdury. Teraz też pewnie bym się nie zdobyła na bezwzględną szczerość, gdyby nie to, że to czekanie, aż mama wybudzi się po tej całej narkozie, jest wprost nie do wytrzymania. Jestem tym tak zmęczona i zdenerwowana, że wszystko, nawet to, w co na co dzień nie wierzę albo co usiłuję zepchnąć w głąb siebie, teraz wylazło na wierzch i to chyba jedyny moment, w którym byłam w stanie ubrać w słowa to, co poczułam. Zobaczysz, za chwilę odpocznę i na siłę znajdę dla tego wszystkiego jakieś wytłumaczenie… I widzisz, to wszystko się we mnie kłóci, bo z jednej strony śmiać mi się chce, jak słyszę, o czym opowiadam, a z drugiej mam niezbite przekonanie, że powinieneś o tym wiedzieć. Po to właśnie, żeby jedno z nas, to, które twardo nie stąpa po ziemi, miało to na uwadze… Rozumiesz coś z tego? – Spojrzała na brata spod oka i prychnęła z irytacją. – Bo ja niewiele. W sumie pomimo że jestem w pełni świadoma tego, co właśnie powiedziałam, i że to wszystko prawda, bo tak właśnie czuję, to i tak mam wrażenie, że bredzę!
– Wiesz, właściwie to chciałbym żebyś… – przerwał, bo na korytarzu pojawił się lekarz, ten sam, który operował ich mamę.
Szedł w ich kierunku, a głowę miał spuszczoną. Patrząc na niego, Bruno nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego nadciągająca, przygarbiona sylwetka zwiastuje wszystko, co najgorsze.
„A jednak Hanka miała rację – przemknęło mu przez głowę i poczuł, jak serce boleśnie mu się kurczy. – Za długo się nie wybudzała, niepotrzebnie…”
– Panie doktorze nie jest dobrze, prawda? – Hanka poderwała się z krzesełka i podeszła do lekarza, nie kryjąc niepokoju. Nigdy nie miała w zwyczaju owijać w bawełnę, zwykle mówiła prosto z mostu. – Tylko niech pan nie mówi, że mama, że ona…
– Nie, nic z tych rzeczy. – Doktor podniósł głowę i spojrzał na nich zmęczonymi oczami. – Państwa mama właśnie zaczyna się wybudzać.
– Na całe szczęście. – Bruno poczuł, jak wielki ciężar spada mu z serca. – Czyli wszystko jest na dobrej drodze?
– I tak… i nie. – Lekarz głośno wypuścił wstrzymywane do tej pory powietrze i rozłożył ręce w geście bezradności. – Mamy pewien kłopot…
– To znaczy? – Hanna zmarszczyła brwi. – Skoro się wybudza, to chyba dobrze? I co to ma znaczyć: i tak, i nie? Zawsze myślałam, że w medycynie jest podobnie jak w matematyce…
– No niestety, proszę pani, ale ludzie to nie działania, których wynik zawsze musi się zgadzać – przerwał jej, z trudem prostując zmęczone plecy. – I niezbitym tego dowodem jest to, co właśnie dzieje się z panią Emilią. Tak jak powiedziałem, budzi się i w każdym innym przypadku odpowiedziałbym na pani stwierdzenie, że to chyba dobrze, że oczywiście nie tylko dobrze, ale wręcz świetnie. – Na moment zamilkł i zatrzymał spojrzenie na Hannie. – Ale nie w tym wypadku – podjął po chwili. – Bo państwa mama… Nie wiem, jak to precyzyjnie wyjaśnić… Trochę to wygląda tak, jakby nie chciała do nas wrócić. Jakby sama siebie trzymała na granicy snu. Mimo że nadal nie odzyskała przytomności, mówi…
– Mówi, chociaż jest niewybudzona? – Hanna czuła, że z sekundy na sekundę coraz mniej z tego rozumie.
– Może lepsze określenie to: nie tyle mówi, ile majaczy. Właśnie sam nie wiem, jak to wyjaśnić. Po raz pierwszy widzę coś takiego! Może gdybym rozumiał, byłoby mi prościej, ale szkopuł polega na tym, że nikt z nas nie wie, co państwa mama mówi, co tak mocno przeżywa.
– Zaraz, zaraz, bo teraz to ja niby rozumiem słowa, jednak nie pojmuję znaczenia. – Bruno potrząsnął głową. – Mówi tak niewyraźnie czy co, do choroby, bo…
– Po prostu mówi w innym języku – doktor przerwał Brunonowi w pół zdania. – I to jest pytanie do państwa: może któreś z was go zna? Może pani Emilia posługiwała się nim w domu, rozmawiała z państwem?
Na moment na szpitalnym korytarzu zapanowała cisza przerywana jedynie przyspieszonymi oddechami rodzeństwa. Doktor, widząc ich miny, zmarszczył brwi i w jego oczach zagościło zdumienie podszyte ciekawością. Zanim którekolwiek z nich dobyło głosu, wiedział już, co usłyszy.
– Nasza mama nie zna żadnego obcego języka – przemówił w końcu Bruno, potwierdzając tym domysły lekarza.
– A przynajmniej my nic o tym nie wiemy – dodała jego siostra i nie obejrzawszy się, szybkim krokiem ruszyła w kierunku sali, na której leżała Emilia.
Doktor i Bruno, nie mówiąc ani słowa, ruszyli za nią.Emilia wiedziała, że nie powinna się znaleźć w tym miejscu, gdzie przebywała. Ale jednocześnie nie miała ochoty stąd odchodzić. Coś, czego w tej chwili i w tym stanie nie potrafiła ani precyzyjnie określić, ani nazwać, mówiło jej, że właśnie jest o krok od rozwiązania problemu, który już od jakiegoś czasu nie dawał jej spokoju. Szkopuł polegał jednak na tym, że za nic nie mogła przypomnieć sobie, co to było. Wiedziała tylko, że to coś ostatnimi czasy okropnie ją gnębiło. Tutaj nagle zalało ją poczucie pewności, że czymkolwiek to jest, ma jakiś związek z tym przestronnym pokojem, na którego środku właśnie stała. Niby obcym, a jednak tak kusząco znajomym.
Widziała go bardzo dokładnie, całe wnętrze. Królował w nim duży okrągły stół na masywnej nodze. Jego blat zarzucony był bibułkami i papierami we wszystkich kolorach tęczy. Kawałki przezroczyste, karbowane, błyszczące i matowe mieniły się, połyskiwały i nęciły. Dostrzegła też małe pojemniczki wypełnione różnobarwnymi koralikami, w podłużnym pudełku leżały długie słomki. Pośrodku tego kolorowego kramu stał słoik z gumą arabską, wokół niego zaś rozpanoszyły się krótkie nożyczki z zaokrąglonymi ostrzami. Wszystko było gotowe. Emilia poczuła, jak zaczynają świerzbić ją palce, a serce przyspiesza bicie. Dawno już nie czuła się tak podekscytowana. Przepełniało ją oczekiwanie.
„Idą święta” – przemknęło jej przez głowę i uśmiechnęła się radośnie. W powietrzu zapachniało czymś słodkim… Miodem, cynamonem, goździkami.
„Pierniczki” – dokonała rozpoznania. Tak właśnie, korzennie i słodko pachniały najpiękniejsze zimowe dni. I to był też znak: gdy po pokojach zaczynał snuć się ten aromat, gdy wieczory zaczynały pachnieć anyżem, marcepanem i kardamonem, gdy niekiedy w nosie zakręcił ostry zapach pieprzu złagodzony bursztynową wonią podgrzewanego miodu – nadchodził czas oczekiwania i zabawek, i ozdób choinkowych.
W pudłach ustawionych koło stołu leżały szklane bańki, widziała je wyraźnie, wyglądały spod otulającej je słomy, krągłe i błyszczące. Ale tak naprawdę one były tylko dodatkiem. Przede wszystkim liczyło się to, co miało wyjść spod ich rąk – zmarszczyła brwi, bo dotarło do niej, że nie może sprecyzować, kim są ci, na których czekały odsunięte od stołu krzesła. Coś mówiło jej, że powinna to wiedzieć, przez moment nawet wydawało jej się, że zaczyna przypominać sobie jakieś rysy twarzy, czyjeś smukłe ręce, ale natychmiast to wszystko okryła mgła, a ona znów skupiła się na kolorowych papierkach i długich słomkach, które za moment, tego była pewna, zamienią się w mozolnie klejone łańcuchy, koraliki przeistoczą się w misterne żyrandole, puste skrzyneczki stojące na podłodze wypełnią się aniołkami w powłóczystych piórkowych szatach, pierniczkami nanizanymi na niteczki, cukierkami obklejonymi srebrnymi gwiazdkami i złoconymi orzechami.
Tak, nie mogła się już tego doczekać – tego, żeby wszyscy, kimkolwiek byli, zasiedli w końcu przy okrągłym, stareńkim stole.
A jednocześnie wiedziała, że nie ma za wiele czasu, że jest tutaj tylko gościem.
„Pospieszcie się” – pomyślała i z rosnącą niecierpliwością zerknęła na widoczne na przeciwległej ścianie zamknięte drewniane drzwi. Nie miała pojęcia, skąd wie, że to właśnie stamtąd nadejdą ci, których oczekiwała.
Ale wiedziała.
Tak samo jak to, że gdyby wyszła im naprzeciw, trafiłaby na korytarz prowadzący prościutko do dużego salonu…
A stamtąd już tylko krok do palarni – spłynęło na nią nagłe olśnienie. Palarnia… Zapomniane słowo nagle ożyło. Ten pokój budził w niej mieszane uczucia, bo w sumie lubiła zapach, który go przenikał, tytoniu i czegoś jeszcze, charakterystycznego tylko dla tego pomieszczenia. Lubiła też przepięknie zdobioną fajczarnię kryjącą w swoim wnętrzu fajki stambułki – z długimi cybuchami zakończonymi ustnikami z bursztynu. I leżącą przed kominkiem niedźwiedzią skórę, kuszącą miękkością. No i pokój ten miał posmak zakazanego owocu, przecież przeznaczony był dla panów. Dzieci, nawet te dorastające, a w szczególności dziewczynki, nie były tam mile widziane…
„A mnie zawsze pociągało to, co było zabronione” – odkryła ze zdumieniem.
Jednocześnie nie bardzo ubolewała nad tym, że palarnia była dla niej niedostępna. Bo pokój poza tym wszystkim, co jej się podobało, był też wypełniony trofeami łowieckimi, te zaś ją przerażały. Najstraszniejszy był wiszący na ścianie szczerzący się łeb wilka, a jego szklane, niewidzące już oczy przyprawiały ją o dreszcze najprawdziwszej grozy.
Potrząsnęła głową, nie chciała o tym dłużej myśleć. Lepiej było skupić się na tym, co ją otaczało.
„To ważne, patrz, drugiej szansy nie będzie” – szepnęło coś w jej głowie, budząc zaniepokojenie i zarazem zmuszając do posłuchu. Emilia z wytężoną uwagą znów rozejrzała się dookoła.
Dopiero teraz dostrzegła płonący w kominku ogień. Na jego gzymsie stał ozdobny zegar, który w tym samym momencie zaczął drżąco wybijać godzinę.
I nagle wszystko wokół niej zaczęło dygotać, płomienie przygasły, drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się i na sekundę zastygły w bezruchu, a potem zaczęły zamykać się i otwierać, zamykać i otwierać. Pokój wypełniły mgliste cienie, które co chwila znikały i pojawiały się zewsząd: przenikały przez ściany, zaglądały przez pokryte mrozem szyby, prześlizgując się koło niej bezszelestnie, znacząc swoją obecność ciemnymi smugami. Zrobiło się strasznie. Stała pośrodku tego wszystkiego niezdolna do żadnego ruchu. To byli oni. Ci, którzy zamieszkiwali ten dom. Dom, w którym – teraz wiedziała to z niezbitą pewnością – znała każdy kąt i domowników, choć nadal nie umiała przypomnieć sobie nikogo.
Żadnej twarzy, żadnego imienia. Ale byli tu. Właśnie oni, ci, o których przed momentem pomyślała „wszyscy”. Przemykali obok niej, przemijali, zatapiali się w czasie. I nagle wszystko zastygło, uspokoiło się. Stała nadal niczym skamieniała, ale ku swojemu zdumieniu spostrzegła, że znajduje się w zupełnie innym pokoju.
„Duży salon” – zatrzepotała jej spłoszona myśl, a wzrok pobiegł ku środkowi pomieszczenia, gdzie na wywoskowanej do lśniącego połysku podłodze stała piękna, rozłożysta, pachnąca lasem i żywicą choinka, pod którą pośród masy zabawek bawiły się dzieci.
„Tam muszę być też ja” – gdy to do niej dotarło, wytężyła wzrok, jednak nim zdołała cokolwiek zobaczyć, wszystko się zakołysało, w uszach zabrzmiały śpiewane ulotnym głosem: „Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi…”. A potem na białej ścianie, na której jeszcze przed momentem wisiały malowidła z sielskimi widokami, pojawił się ogromny obraz oprawiony w złoconą ramę. Patrzyła na nią z niego dziewczyna w granatowym płaszczyku, starannie zapiętym złotymi guziczkami. Patrzyła oczekująco, z lekkim wyrzutem i wielkim smutkiem.
„Obiecałam – nie wiedzieć czemu, przemknęło przez głowę Emilii. – Choinka, święta, Wigilia i ona… Czego ode mnie chcesz?” – Spojrzała raz jeszcze, obraz zakołysał się niebezpiecznie, wydawało jej się, że widzi, jak tajemnicza dziewczyna wyciąga do niej ręce, chciała je schwycić, poczuć jej dłonie w swoich, ale już nie zdążyła, wokół niej wszystko się rozmyło, dziewczyna zaczęła niknąć. Emilia poczuła jeszcze, jak jej policzek musnęła zielona choinkowa gałązka, i z niechęcią otworzyła oczy.W pierwszym momencie nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Biały sufit zwieszał się nad nią przygnębiającym bezkresem, a wokół łóżka, na którym leżała, stali ludzie.
„A więc to jeszcze nie koniec” – pomyślała i w tym samym momencie wszyscy jak na komendę pochylili się nad nią, ona zaś odzyskała ostrość widzenia i wróciła jej pamięć.
No tak, była w szpitalu. A ci wszyscy zgromadzeni nie mieli nic wspólnego z żadnymi marami, tylko byli ludźmi z krwi i kości. Tyle tylko że w jakiś dziwny sposób zaniepokojonymi. Jeszcze gdyby widziała tylko zasępioną minę doktora, to może pomyślałaby, że coś jej się wydaje. W końcu to lekarz, a oni chyba tak na wszelki wypadek muszą mieć zachmurzony wyraz twarzy, żeby przypadkiem żaden pacjent nie popadł w zbytni optymizm – z trudem pohamowała chichot, który podchodził jej do gardła. Lepiej było powstrzymać się od tak jawnej wesołości. Trudno by było wyjaśnić, co ją tak ubawiło, i jeszcze, nie daj Boże, uznaliby to za objaw
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.