- W empik go
A kiedy nadejdzie dzień - ebook
A kiedy nadejdzie dzień - ebook
January Zatorski traci wzrok na misji w Ukrainie. Wojsko opłaca i kieruje do niego pielęgniarkę. Chociaż January początkowo ją zbywa, Ludka ze swoim poczuciem humoru i optymizmem staje się doskonałą towarzyszką. W czasie pobytu w hotelu należącym do dziadka Januarego Ludka stara się rozwikłać tajemnicę śmierci jego kuzynki Marty. Z Czarnym Młynem związanych jest wiele niesamowitych historii. Zatorscy kochają, nienawidzą i są bardzo skryci, ale przede wszystkim cenią własną rodzinę. Jakie uczucia będą towarzyszyć Januaremu i Ludce w czasie współpracy? Co kryją stare mury hotelu? Jakie sekrety znalazła Julka w starych albumach ze zdjęciami rodzinnymi? I co wspólnego z rodziną Zatorskich ma Syberia?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67787-95-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
13 kwietnia 1940 roku
Dla mojej rodziny koszmar zaczął się dużo wcześniej, przed wybuchem drugiej wojny światowej. Zatorscy mieszkali na Ukrainie w małej miejscowości Boharka, która dzisiaj nie istnieje. Mój dziadek Włodzimierz Zatorski otrzymał gospodarstwo rolne za udział w wojnie z bolszewikami w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku. Był dzielny i oddany ojczyźnie jak jego trzej synowie: Bogdan, Konstanty i Henryk. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym zaczęły się wysiedlenia na Sybir z regionu Boharki.
Mój tata Konstanty Zatorski ożenił się z panną z Polesia Zdzisławą z domu Zięba i przeniósł się z Boharki, aby móc pracować na roli. Dostał od rządu sad i dwadzieścia hektarów pola, które uprawiał wraz z młodszym bratem Heńkiem. Było to całkiem sporo dla dobrego gospodarza, którym był mój tatuś.
Pamiętam nasz dom. Otaczały go rozległe pola i lasy, pachniało w nim świeżym chlebem i czystością. Tak, czystością, która pachnie jak świeże powietrze, jak słońce wpadające do izb, jak trawa i jabłecznik. To ważne, by pamiętać zapachy.
Mieliśmy dwa konie, dwie krowy i kury. Świnie też biegały po podwórku. Było ono rozległe i zielone. W ogródku mama sadziła różnokolorowe kwiaty, tuż przy drzewie dzikiej gruszki. Smak tych ulęgałek kojarzył mi się z latem. Mama i ciocia Józka obrabiały gospodarkę i sprzedawały jaja, miód, mąkę i owoce z sadu. Wszystko, co mieliśmy.
Dom był drewniany, miał dwie izby, kuchnię, komórkę, sień i dużą werandę. Pokryty był blachą i pamiętam, że w sieni była taka część zasłonięta starą firanką, za którą mama trzymała świeżo wypieczony chleb. Jak wchodziło się do domu, było go czuć na powitanie.
Do szkoły miałyśmy osiem kilometrów i chodziłyśmy do niej piechotą z moją siostrą Anuszką, Anastazją. Często jak wracałam ze szkoły, dobierałyśmy się do tego chleba w sieni. Byłyśmy głodne, a mama zawsze zostawiła tam dla nas po ukrajanej pajdzie.
Mleko było w kankach i zanim do tego chleba się dobrałyśmy, Anaszka przynosiła cynowy kubek, w którym je piłyśmy. To były dobre czasy. Mama zawsze krzyczała, byśmy zostawiły mleko na później i nie kruszyły.
Nie pamiętam jej twarzy. Czy była piękna?... Czy ją przypominam? Nie wiem. Mama była zmęczona. Urodziła moją siostrę Marysię, która miała zaledwie dwa miesiące i często mama leżała w łóżku w dużej izbie z małym zawiniątkiem w ramionach. Mniejszą izbę zajmowali ciocia z wujkiem. Na wąskim łóżku pod oknem spałam tam ja i Anastazja. Mój brat Staś, zaledwie trzyletni, spał z rodzicami w ich pokoju i często mu tego zazdrościłam.
Pamiętam drzewo na podwórku. Było bardzo duże, zdawało się nam, że sięgało nieba. Mój brat często się bawił w jego cieniu. Może to był dąb, a może kasztan. Miało duże, rozłożyste liście. Latem tata zawieszał nam tam sznur, na którym mogliśmy się huśtać. Raz Staś wszedł na płot i wspiął na niższą gałąź, a potem spadł na sztachetę. Pamiętam, że bardzo płakał, gdy mama go okrzyczała, że rozciął sobie brzuch.
Zawsze się o nas martwiła. Mieliśmy tak duże gospodarstwo, że biegaliśmy wokoło, kryjąc się za budynkami, w trawie czy ogródku mamy za krzakami agrestu. Mieszkaliśmy daleko od innych zabudowań, więc bawiliśmy się razem albo pomagaliśmy rodzicom w polu.
Lubiłam patrzeć na drogę, czekać, aż tata będzie wracał z wozem i końmi z pracy.
Mama często leżała w łóżku, a ciocia Józia jej pomagała przy nas i w gospodarstwie. Niedaleko, zaraz za lasem, był folwark, i ciocia Józia tam pracowała. Nie pamiętam, jako kto. Może pomagała przy dzieciach.
Tata i wuj pracowali na roli dzień i noc, wychodzili wcześnie i wracali, gdy zapadał zmierzch. Tata był bardzo mądrym człowiekiem. Ludzie przychodzili do naszego domu radzić się go w gospodarowaniu albo posłuchać radia, które mieliśmy. Przynosili też tacie gazety. Pan z folwarku, nie pamiętam jego nazwiska, też lubił tatę, bo pomagał mu obrządzać na folwarku i wycinać drzewa w lesie. Dzięki temu tata brał udział w zakładaniu kółek rolniczych, spółdzielni mleczarskich. Popierał władzę i Piłsudskiego.
Mój tata pisał dużo listów, które mama adresowała, a ciocia wysyłała na poczcie. Tygodniowo wysyłali jeden list. Dopiero po latach dowiedziałam się, dokąd. Mama opowiadała nam, że rodzinę taty: dziadka Włodzimierza, babcię Wiktorię, wujka Bogdana z ciocią Leosią i ich troje dzieci wysiedlono w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku z Ukrainy z Boharki w głąb Kazachstanu. Tata poszukiwał ich przez lata, ale nigdy nie dochodziły do nas żadne wieści o miejscu ich pobytu.
Dlatego nie sądziliśmy, że historia się powtórzy. Nie żyliśmy na Ukrainie, ale wybuch wojny przyniósł strach. Trzeba było jednak pracować i utrzymywać gospodarkę. Mieszkaliśmy daleko od drogi, trzeba było przejechać przez las, by do nas trafić. Często zatrzymywali się u nas ludzie uciekający z Polski przed wojną. Mama częstowała ich, czym miała, zostawiali u nas jakieś rzeczy, których nie mieli siły ze sobą zabrać, i szli dalej.
Czasem w nocy ujadały psy. Gdy zaczęły się niemieckie naloty, tata kazał nam schodzić z łóżek i kłaść się na podłodze. Nasłuchiwaliśmy z trwogą, czasem seria z karabinu rozbrzmiewała głucho, dochodziły jakieś krzyki. Nie wychodziliśmy z domu. Rano tata z wujkiem szukali zabitych, stawiali mogiły i szli pracować w polu. Widziałam tylko krzyże pod lasem.
Nie pytałam, kim byli ci ludzie.
Wieczorami nerwowo siadywaliśmy w izbie, a tata i wuj nasłuchiwali radia. Wtedy wiele się zmieniło, nie chodziliśmy do szkoły, a ciocia do pracy. Z dnia na dzień wszystko stało się tylko koszmarem.
Trzynastego kwietnia o świecie obudziło nas łomotanie do okna. Marysia zaczęła płakać rozdzierająco, a ja obudziłam się, gdy Nastka uderzyła mnie łokciem w brzuch. Usłyszałam ciężkie kroki ojca w drugiej izbie i głos. Potem wstał wuj Henio i stanął w drzwiach izby, zasłaniając mi widok.
– Obudź dzieci. Zacznij pakować wszystko, co cenne – rozkazał cicho mój tata. – Ja ukryję broń w oborach. Szukają konspiracji.
– Co się stało?
– Czerwoni wysiedlają ludzi.
– Konstanty?! – krzyczała nerwowo mama z drugiej izby.
– Cicho, Zdziśka. Bierz jedzenie – ponaglił ją tata. – Naczynia, narzędzia i ubrania.
Potem był głos mamy i donośny płacz Marysi.
Byłam zaspana i odwróciłam się tylko na bok. Anaszka miała gorączkę i leżała na sienniku okryta pierzyną, ciocia Józka nie mogła jej doprosić, aby się obudziła. Ciocia prosiła nas, byśmy się szybko ubrały. Włożyłam na siebie ubranie i trzewiki. Tata rzucał do środka przez okno w kuchni wiklinowe kosze na drewno, spoglądając na mnie.
Miał na sobie robocze spodnie i gumowce, na dziurawy sweter narzucił śmierdzącą molami kufajkę z brązowej skóry i czapkę na głowę. Teraz czarne włosy wystawały spod tej czapki, a ciemne wąsy i broda ukazywały jego kwadratową twarz. Wyglądał groźnie. Koleżanki ze szkoły bały się mojego taty tylko z powodu wyglądu.
– Pomóż mamie, Hania. Podaj jej kosze i pakuj chleb.
Nadal zaspana, nic nie rozumiejąc, wyszłam do sieni z wiklinowym koszem, ciągnąc go po podłodze. Mama zakładała sweter na koszulę nocną, zwijała makaty i wykładała nimi kosze, do których z ciocią wrzucały potem bochenki chleba.
– Hanka, rusz się. Pomóż nam – prosiła mama w wielkim pośpiechu.
Zajęłam się pakowaniem chleba. Zawsze piekło się u nas więcej, dla folwarku. Teraz wszystko wrzucaliśmy do kosza i przykrywaliśmy kocami, a ciocia ściągała z pieca worki z sucharkami. Tata i wuj byli na zewnątrz. Anaszka stała w izbie rodziców, trzymając w ramionach płaczącą Marysię, a Staś chował się za nią. Wszyscy mieliśmy przerażenie w oczach. Tym większe, gdy usłyszeliśmy wystrzały. Staś schował się pod stołem, Nastka padła na kolana, a ja schowałam się za firanką w sieni.
Mama krzyknęła dziko i wybiegła na podwórze. Upuściłam pierzynę, którą ciocia kazała mi składać.
Ktoś na podwórzu krzyczał po rosyjsku, bałam się o mamę i zaczęłam płakać. Ciocia Józia objęła mnie i pchnęła lekko w stronę rodzeństwa.
– Idź do nich – prosiła szeptem. – Stańcie za szafą.
Zrobiłam to, obejmując swoją starszą siostrę Anaszkę, która była rozpalona jak piec i z trudem udało jej się utrzymać Marysię. Schowaliśmy się za szafą, gdzie ledwie można było nas dojrzeć. Widzieliśmy, jak do sieni wchodzi mama, za nią tata i wuj Henio z rękami nad głową. A potem weszli żołnierze. Krzyczeli po rusku, ale żadne z nas nie rozumiało. Mama krzyknęła, gdy tatę i wuja oddzielono od nich i zaciągnięto do drugiej izby. Jeden z żołnierzy pchnął mamę w naszym kierunku.
– Sabiraj’sa! Skorej! Pakowat’sa!
Mama zaczęła nas ubierać w płaszcze, czapki, a Marysię owinęła w koc. Nie byłam w stanie zapiąć płaszcza, bo płakałam, patrząc na żołnierzy z karabinami, którzy plądrowali nasz dom. Tata wynosił z domu kosze i pakował je na sanie. Były roztopy i sanie z trudem pokonywały rozmiękłą drogę pod górę, która do nas prowadziła. Jeden z żołnierzy wskazał ojcu nasz wóz i kazał tam wszystko pakować. Wuj wsadził mnie na wóz i podał Marysię. Próbowałam ją uspokoić, ale była czerwona od płaczu. Dopiero gdy mama weszła na wóz i zabrała ją ode mnie, uspokoiła się. Niewiele z tego pamiętam. Tata i wuj pakowali dobytek, podczas gdy żołnierze pili nasze mleko z kanek i jedli słoninę, którą chowaliśmy w lepiance pod studnią. Tata wrzucił trzy pierzyny na wóz, byśmy mogli się tam położyć, i kazał nam spać.
Nie sądziłam, że ktokolwiek z nas zaśnie. Ciocia miała łzy w oczach i starała się tego nie okazywać. Anaszka ściskała jej dłoń, gdy ciocia ją przytulała. Nie pozwolono nam zabrać kota, czarnego Bęcka, i strasznie przez to płakałam. Wuj wrzucił dwie walizki na wóz, a tata kury w dwóch klatkach. Żołnierze kazali mu przywiązać krowy do wozu, bo konie rekwirowali.
Tata mówił, że pozwolili nam zabrać wóz i krowy, bo wóz, który miał nas zabrać z domu, zepsuł się żołnierzom w drodze i oni przyszli tu z końmi. Teraz mieli dwa nasze konie i swoje cztery. Było ich może pięciu, może czterech. Nie pamiętam dobrze. Tak bardzo płakałam, że gdy mama przyłożyła mi do twarzy pierzynę, po prostu się pod nią schowałam.
Czy wiedziałam, co nas czeka?
Anaszka wpatrywała się tępo w domostwo, które opuszczaliśmy. Tata i wuj poganiali krowy. Mama modliła się, tuląc do siebie Marysię, pamiętam brzmienie jej głosu i chciałabym sobie dziś przypomnieć słowa tej modlitwy.
Ta modlitwa uratowała nam życie. Nie wszystkim, ale na pewno mnie i mojej rodzinie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------