- promocja
A kiedy zniknie pustynia - ebook
A kiedy zniknie pustynia - ebook
Samaa żyje w świecie, który za kilka stuleci może być naszym światem. To pustynia pozbawiona tlenu, pełna nieznośnego ciepła. Większość zwierząt i roślin wymarła na skutek tajemniczej katastrofy klimatycznej. Ludzkość zmuszona jest funkcjonować w opustoszałej przestrzeni, prowadzić koczowniczy tryb życia, a także żyć w strachu przed głodem i odwodnieniem. W tym wrogim człowiekowi środowisku ocaleni nauczyli się organizować swoją codzienność na nowo. Kobiety zajmują się domem, mężczyźni handlują lub polują… na drzewa. To pozostałość dawnego świata będąca ostatnim cennym dobrem – walutą wymiany żywności i tlenu, które można zdobyć w Mieście. Nikt nie wierzy, że to właśnie drzewa są sednem sprawy i nie powinny być wycinane. Zbyt wiele pokoleń przeminęło, by ktokolwiek o tym wiedział. Samaa nie zna innego świata. Marzy o dołączeniu do łowców, ale w jej społeczeństwie kobiety nie mogą wykonywać wielu czynności. Pomimo to dziewczyna zdobywa się na odwagę i pewnego dnia wyrusza w ślad za łowcami. Okazuje się, że pustynia ma niejedno oblicze, a wszystko, w co do tej pory wierzyła Samaa, jest kłamstwem.
Poetycka i futurystyczna powieść autorstwa Marie Pavlenko pokazuje, że niektóre rozwiązania problemu globalnego ocieplenia są na wyciągnięcie ręki. Ale podobnie jak ludzie ze świata Samai, nie bierzemy ich pod uwagę.
Marie Pavlenko proponuje nam kontemplacyjną historię, w której krok po kroku, razem z bohaterką, odkrywamy istotę natury – istotę życia.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-61-4 |
Rozmiar pliku: | 462 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za jej plecami tańczy gałąź. Opada, to znów się podnosi, a jej pożółkłe liście falują na wietrze. Przy kolejnym pochyleniu muska kark kobiety, która odgania gałąź wierzchem dłoni i wraca do obserwacji pustyni.
Linia horyzontu między niebem a ziemią jest nieuchwytna.
Nagle w oddali, spośród wydm, wyłania się ruchomy kształt. Jest mikroskopijny, ale dla obserwatorki już zauważalny.
Pewna tego, kto nadchodzi, odwraca się i woła chłopca czekającego u stóp wieży.
– Nadchodzą ostatni goście.
– Czy to znaczy, że będę mógł odczytać Księgę?
– Tak. Ceremonia rozpocznie się zaraz po tym, gdy goście dotrą i się obmyją. Będziesz czytał Księgę. Teraz idź, powiadom radę!
Chłopiec uśmiecha się i biegnie slalomem między lianami, korzeniami i krzewami.
Kobieta patrzy, jak znika w plątaninie pni i gałęzi, pochłaniany przez las, który rozpościera się za wieżą. Jego stopy uderzają w dywan z liści. Po chwili jest na tyle daleko, że ponownie zapada cisza.
Prostując się, kobieta przeczesuje sobie włosy ręką; układa je. Wygładza swoją tunikę i śledzi wzrokiem zbliżającą się karawanę.
Nie daje po sobie tego poznać, ale ona również z niecierpliwością wyczekuje czytania Księgi.Pustynia rozciąga się aż za horyzont, a na jej tle wyróżniają się trzy kolory: falująca ochra palącego piasku, wyrazisty błękit nieba oraz, w zagłębieniu jednej z wydm, trójkątna czerń zagubiona w bezmiarze.
Namiot Pradawnej.
To właśnie tam idziemy.
Zapach zupy dociera do moich nozdrzy. Musimy się spieszyć, żeby nie wystygła. Tak powiedziały nasze mamy.
Ściskam rękę Tewidy. Jej długie, kręcone włosy łaskoczą mnie w przedramię.
– Gotowa?
Wymachuje swoim długim kijem o cylindrycznym kształcie, wykonanym z twardego materiału i kupionym w Wielkim Mieście. Odwracam się i jeszcze raz spoglądam na nasze obozowisko. Moja mama stoi w progu namiotu. Podenerwowana daje znak, żebym się pospieszyła. Mama Tewidy kiwa głową. Świadomość tego, że nas obserwują, uspokaja mnie.
– Chodźmy!
Boję się, ale nie chcę tego okazać. Sypki piasek wdziera się do moich sandałów przy każdym kroku. Idę powoli, próbując zachować pozory swobody. Zdradza mnie wilgotna dłoń, która ślizga się w dłoni Tewidy.
Tewida jest starsza ode mnie o dwa lata, ale już przewyższa wzrostem moją mamę. Jej ciało jest kobiece. Ja mam dwanaście lat, ale nadal wyglądam jak dziecko. Do tego nie mam prawa do zapuszczenia włosów. W naszym plemieniu trzeba być dopuszczonym do Kręgu Kobiet, by przestać je ścinać. Mnie do tego jeszcze daleko.
Czarny trójkąt staje się coraz większy.
Tewida się uśmiecha.
– Spokój na horyzoncie. Dzisiaj nic nas nie pożre.
Obserwuję pustynne skały, które odznaczają się na tle nieba. Bestie opanowały sztukę kamuflażu do perfekcji. Używają szczelin i zagłębień tych kamiennych kształtów jako kryjówki. Nie opuszczam obozowiska, więc nigdy ich nie spotkałam. Czasem jednak, pod osłoną nocy, przemykają i wyją nieopodal ostatnich namiotów.
Łowcy dobrze je znają. Przynoszą niekiedy ich skóry koloru piasku zakrapianego czernią. Pyski bestii pełne są ostrych kłów.
Zwykły kij Tewidy niby ma nas obronić.
– Nie bądź taka pewna – bąknęłam. – Bestie są przebiegłe.
Waham się przed wypowiedzeniem kolejnej myśli.
– Co… Co zrobimy, jeśli znajdziemy Pradawną martwą?
– Dobrze wiesz, że ciała nigdy nie ma. To dlatego starcy odchodzą tak daleko od obozowiska. Bestie ich wyczekują, dopadają, a ciało zawsze zabierają ze sobą.
Tewida jest pewna siebie. Co do mnie, to nie potrafię odegnać wątpliwości. Pradawna opuściła obozowisko dwa księżyce temu. Rekordowy czas. Namiot jest pusty zazwyczaj już po kilku dniach.
Taki jest zwyczaj – kiedy ktoś jest zbyt stary, by przysłużyć się społeczności, kiedy staje się dla niej ciężarem, wtedy zwołuje członków plemienia i prosi o pozwolenie, by osiąść w Murfie. W większości przypadków kobiety i mężczyźni przystają na tę prośbę. Nazajutrz starzec rozdaje cały swój dobytek. O zachodzie, gdy tarcza słońca sięga horyzontu, niebo czerwienieje, a pustynia zdaje się płonąć, pradawny składa przysięgę. Następnie długa procesja prowadzi go do Murfy, namiotu odosobnienia. Później każdy po kolei przynosi mu jedzenie. Aż do momentu, gdy zostanie porwany przez bestię. Wówczas namiot czeka na kolejnego gościa.
Nasze tuniki zaczynają łopotać na ciepłym wietrze.
– Myślę, że Pradawna przestraszyła bestie – szepnęłam.
Tewida spogląda na mnie. Marszczy brwi, powstrzymując śmiech.
– Samao, wszyscy albo prawie wszyscy mają cię za dziwaczkę przez te twoje pomysły, by zostać łowczynią, i to, że czytasz tę twoją śmieszną książkę. Ja cię bronię, bo bardzo cię lubię, ale jeśli nie przestaniesz, też w końcu uznam, że jesteś pokręcona. Pradawna nie przestraszyłaby dziecka, a co dopiero bestie. Ględzi o drzewach i nic poza tym. No i jest nie do zdarcia. Czasami.
Drobinki piasku wpadają mi do oczu wraz z podmuchem wiatru.
Zupa chlupocze w pojemniku.
Pradawna urodziła się tak dawno temu, że nikt nie potrafi powiedzieć kiedy. Zupełnie jakby zawsze była stara. Pokoleniom kobiet pomagała przy porodzie, opiekowała się nimi i ratowała życie noworodkom. To ona powitała mnie na świecie. Tysiące razy słyszałam od mamy, że byłam niewłaściwie ułożona, a poród mógł się źle potoczyć, ale Pradawna zmusiła mnie, żebym się obróciła. Pomimo historyjek, którymi nas bez przerwy raczy, kobiety ją szanują. Wiele z nich płakało, gdy oznajmiła chęć udania się do Murfy. Mężczyźni zaś nią gardzą. Wiadomo, bo im więcej drewna przynoszą łowcy, tym bardziej Pradawna się wścieka. Według niej nie powinno się ścinać drzew, lecz otaczać je czcią. Tylko one mogą przywrócić życie na naszych jałowych ziemiach.
To jakieś bzdury.
Przy życiu utrzymują nas polowania. W zamian za sprzedane drewno ściętego drzewa mężczyźni przynoszą z Wielkiego Miasta wodę i żywność wytworzoną w maszynach, puszki konserw, leki, butle z tlenem, tkaninę i nici. Dzięki temu możemy przeżyć kilka księżyców.
Jeśli jednak łowcy wrócą z polowania z pustymi rękoma, jeśli nie zetną żadnego drzewa, wówczas głodujemy. Żebra zaczynają się odznaczać na skórze, a barki stają się spiczaste. Oddychamy z trudnością, a język puchnie w gardle, jakby miał zatkać przełyk. Potem umieramy.
Za mojego życia plemię głodowało trzy razy.
Za każdym razem łowców uprzedzali członkowie innego plemienia. Takie dalekie ekspedycje pochłaniają wiele zapasów. Jeśli zaopatrzenie łowców się kończy, muszą wrócić, by je uzupełnić i wyruszyć ponownie. Od kiedy się urodziłam, trzykrotnie wracali z pustymi rękoma. Handlarze nie mieli z czym udać się do Wielkiego Miasta. Zaczęło brakować wody, żywności i tlenu. Przeżyłam, bo mama oddawała mi swoje posiłki i pozwalała korzystać z butli tlenowych, które skrzętnie chowała pod siennikiem. Mój ojciec niezwłocznie wyruszył wraz z innymi łowcami, by przeczesać szczeliny, gdzie ukrywają się ostatnie drzewa. Pamiętam oczy mamy. Zmieniają się, gdy głoduje – stają się wielkie i straszne.
Nie pamiętam, kto umarł podczas pierwszego i drugiego głodu – byłam zbyt mała. Przypominam sobie jedynie zapadnięte policzki mamy i suchość w ustach. Pamiętam za to trzeci raz: dwoje niemowląt, dziecko, siedem kobiet i dwóch mężczyzn leżało na matach na Wydmie Zmarłych. Ich usta były sine, a skóra poszarzała. Udusiło ich pustynne powietrze albo umarli z głodu. Albo i to, i to.
Zanieśliśmy ich daleko za obozowisko, jedno po drugim. Ja też pomagałam. Chłopiec, którego ciągnęłam, był ciężki. Jego nogi żłobiły w piasku dwie równoległe koleiny. Wiele takich śladów znaczyło drogę do Wydmy Zmarłych. Następnie złożyliśmy ich na matach i prosiliśmy bestie, żeby zabierając ciała, pozostawiły pamięć zmarłych, by mogła pozostać między nami, niewidzialna, ale nas przenikająca. Zebrani w kręgu śpiewaliśmy przez trzy noce. Ceremonii nie towarzyszył ogień, zwykle płonący pośrodku, zapasy różowego kamienia również były wyczerpane. Nuciliśmy w towarzystwie gwiazd, a nasze słabe głosy ginęły w mroku. Moja mama płakała, lecz ani jedna łza nie płynęła po jej policzku. Zasnęłam tam na piasku, śpiewając, przekonana, że wszyscy umrzemy i że już nigdy nie zobaczę ojca.
Powrót łowców przywrócił nadzieję, ale – by zaspokoić pragnienie i głód – musieliśmy czekać, aż handlarze wrócą z Wielkiego Miasta. W tym czasie kolejne ciała zostały zabrane na Wydmę Zmarłych.
Powodzenie łowców oznacza nasze przetrwanie.
Potykam się o kamień ukryty pod piaskiem i wydaję z siebie cieniutki pisk. Tewida patrzy na mnie z wyrzutem.
– Bądź cicho!
Milknę i przyspieszam kroku. Tewida ma rację – tej nocy słyszałam wycie bestii. Przeciągły, przypominający śmiech skowyt przeradzający się w pisk.
Może ta bestia zabrała Pradawną?
Już prawie dotarłyśmy do namiotu. Drżę, choć jest upalnie.
Zatrzymujemy się przed wejściem, a ja biorę głęboki wdech. Tewida puszcza moją dłoń, rzuca spojrzenie, prostuje się i wchodzi do namiotu.
Zaciskam rękę na torbie i niechętnie podążam za nią.
Ciąg dalszy w wersji pełnej