A kto by nie chciał? - ebook
A kto by nie chciał? - ebook
Marta, samotna matka, oddana przyjaciółka i dobra pracownica w domu opieki dla osób starszych w Wielkiej Brytanii – innymi słowy, zwykła kobieta borykająca się ze zwykłymi problemami – dostaje niezwykłą szansę na zmianę całego swojego dotychczasowego życia. Czy skorzysta? A kto by nie chciał skorzystać? Ale czy będzie wtedy szczęśliwa? Czy odnajdzie się w zupełnie innym świecie, wyznającym inne wartości i kierującym się innymi zasadami?
Książka „A kto by nie chciał?” uświadamia nam, że mimo przeciwności losu warto zawalczyć o własne szczęście i choć to zabrzmi jak frazes – dobro jednak zwycięża.
„A kto by nie chciał?” to znakomity debiut literacki Anny Magosz, historia napisana niezwykle ciepło i kobieco, a zarazem wciągająca lektura, idealna do kubka gorącej herbaty, którą lubi pić również bohaterka tej powieści. Przyjemna, odprężająca opowieść, którą warto przeczytać.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-07-8 |
Rozmiar pliku: | 649 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Marta starannie zamknęła za sobą drzwi i wrzuciła kluczyki do koszyczka. Weszła do salonu i usiadła na swoim starym, wysłużonym fotelu. Uff, co za ulga. Znowu w domu, po kolejnej nocce, i dzisiaj może dłużej pospać, bo dziś jest środa. Wiedziała, że zbyt długo w tym fotelu nie posiedzi. Jest już godzina 7.25, a o 7.30 czas obudzić Emilkę i przygotować ją do szkoły, ale wciąż ma jeszcze te parę minut. Jak cudownie. Przez chwilę o niczym nie myśleć, nie martwić się, nie analizować sytuacji, po prostu sobie posiedzieć. Przyjemna chwilka bezczynności minęła zbyt szybko i Marta poderwała się z fotela na pierwszy dźwięk budzika dzwoniącego w pokoju córki. Emilka nie należała do wielkich śpiochów, ale czasem spowodowanie, by wstała z łóżka i poszła do łazienki, było wyzwaniem. Na szczęście dziś obyło się bez nerwów. Emilka była w doskonałym humorze, bo dzisiaj środa. A środa to dzień lekcji baletu i czasem udaje jej się namówić ciocię Agnieszkę na loda albo dodatkowe słodycze.
Marta zeszła do kuchni. Kiedy szykowała córce śniadanie i kanapki do szkoły, znowu wróciła do starego tematu. Ciocia Agnieszka. Jej najlepsza przyjaciółka, wsparcie jej wybrakowanej rodziny i jej osobisty anioł. To Agnieszka ściągnęła ją do Wielkiej Brytanii dziewięć lat temu i pomogła znaleźć pracę jej mężowi.
„O przepraszam, eksmężowi” – poprawiła się w myślach.
Pomogła także w znalezieniu pokoju, a potem, kiedy okazało się, że Marta jest w ciąży, Agnieszka wypatrzyła również ten dom. Pracę Marta znalazła sobie sama, choć właściwie to praca ją znalazła. Ale co z tego, skoro w każdej chwili może ją teraz stracić?
„Myśl pozytywnie, policz dobre strony swojego życia” – przypomniała sobie rady Agnieszki.
Pozytywy… No tak, jest Emilka. I ma dopiero osiem lat, dojrzewanie jeszcze przed nią, na razie jest w miarę poukładaną dziewczynką, z zacięciem do baletu. Co jeszcze? No oczywiście Agnieszka. Przecież to do niej poszła się wypłakać, kiedy dwa lata temu… jakie dwa, już prawie trzy lata temu Jurek oświadczył jej, że wraca do Polski, bo tam czeka na niego jego prawdziwa miłość.
– Czyli że ja i Emilka nie byłyśmy jego prawdziwą miłością? – zamruczała sama do siebie. Ten zwyczaj Marty denerwował wszystkich dookoła. Marta w chwili stresu lub kiedy miała problem do rozwiązania, rozmawiała sama ze sobą, mruczała pod nosem, a czasem nawet sama ze sobą się kłóciła.
– Znowu mruczysz? – usłyszała za sobą głos Agnieszki.
– Emilka cię obudziła? – spytała podenerwowana Marta.
– Nie, wyjątkowo sama wstałam. Wczoraj byłam zmęczona i kładłyśmy się z Emilką w tym samym czasie. Wiesz, że spałam jak dziecko przez prawie dziesięć godzin? A teraz idę przenosić góry. – Zręcznie okręciła się w udawanym piruecie i zniknęła za drzwiami.
Marta została sama i znowu wróciła myślami do tego dnia, kiedy wydawało jej się, że świat się skończył. Ależ była wdzięczna Agnieszce za jej energię i żywiołowość. To ona zadzwoniła do Orchidei i wyjaśniła pani menedżer, że jeśli nie da swojej pracownicy kilku dni urlopu, to dziewczyna dostanie załamania nerwowego i pani menedżer osiągnie tylko tyle, że straci najlepszą opiekunkę dla swoich rezydentów. Marta uśmiechnęła się na to wspomnienie. Patrzyła wówczas z przerażeniem, jak jej najlepsza przyjaciółka pozbawia ją pracy. Przynajmniej tak wtedy myślała, a tu niespodzianka. Szefowa nadspodziewanie dobrze przyjęła złe nowiny, obiecała wsparcie i bez zbędnych ceregieli zgodziła się na urlop. Ustaliły razem…
– Zaraz, zaraz, jakie razem, to Agnieszka ustaliła – zamruczała znów Marta i odruchowo obejrzała się za siebie, czy jej przyjaciółka tego nie słyszy.
A może jednak razem? W każdym razie ustaliły, że na razie Agnieszka wprowadzi się do Marty. Przestanie płacić za wynajem pokoju, a te pieniądze przeznaczy na pokrycie części opłat za dom. Jej popołudniowe zmiany w Tesco zlikwidowały problem opieki nad córką Marty. Skoro Agnieszka śpi w ich domu, to Emilka jest pod dobrą opieką, a Marta może wziąć nocki w domu spokojnej starości o wdzięcznej nazwie Orchidea.
No tak, ale to rozwiązanie miało być tylko na chwilę, a mijają miesiące, nawet lata, a sytuacja się nie zmienia. A jeśli straci pracę? Jeśli Agnieszka kogoś pozna i się wyprowadzi? Jeśli…
– Mamuś, ile ty zrobiłaś tych kanapek? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Emilki.
Marta spojrzała na stół i dopiero teraz zauważyła, że zrobiła swojej córce sześć kanapek do szkoły.
– Córcia, nie wszystkie są dla ciebie, część jest dla Agnieszki na śniadanie. No szybko wcinaj, bo za dziesięć minut wychodzisz. I nie zapomnij torby na balet – dodała chyba trochę na wyrost, bo przecież Emilka mogłaby nie wziąć śniadania albo kurtki, ale torbę na balet – zawsze.
Teraz, kiedy już w kuchni nie było nic do roboty, Marta mogła spokojnie położyć się do łóżka. Ale dziś sen nie nadchodził. Marta znała siebie na tyle dobrze, że wiedziała, iż aby zasnąć, musi szczegółowo przemyśleć dzisiejszą noc. Niestety, zawsze taka była, każdy problem musiał być rozebrany na części, każda część przeanalizowana, czasem wielokrotnie. Ileż to razy nie mogła zasnąć, bo po raz kolejny zastanawiała się, co zrobiła źle, dlaczego Jurek odszedł, dlaczego ona mu na to pozwoliła, dlaczego nie walczyła o ich małżeństwo albo chociaż o pieniądze dla Emilki? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Dlatego musi wrócić myślami do dzisiejszej nocy i do Amandy. Im szybciej to zrobi, tym większe ma szanse, że w końcu zaśnie, a tego pragnęła każda cząstka jej zmęczonego ciała. Cóż z tego, kiedy umysł szalał z niepokoju.
Jej dzisiejszy problem zawierał się w jednym słowie: Amanda.
Amanda to jej ulubiona rezydentka w pracy. Miała problemy z zaśnięciem. Jej umysł funkcjonował jakoś inaczej. Wystarczyły jej dwie dwugodzinne drzemki w ciągu dnia i kobieta nie spała całą noc. Z tego powodu wiele opiekunek jej nie lubiło. Amanda nie siedziała w pokoju i nie oglądała telewizji. Ciągnęło ją do ludzi, więc chodziła po korytarzu – miała nadzieję na rozmowę z innymi rezydentami albo chociaż z personelem. Niestety, opiekunki albo były zajęte przewracaniem obłożnie chorych, albo biegały po pokojach i roznosiły środki przeciwbólowe lub herbatę. Jak miały wolną chwilkę, to znacznie bardziej wolały zdrzemnąć się w fotelu, niż gawędzić ze staruszką.
Marta nie była jednak typową opiekunką. Jako samotna matka nie mogła pozwolić sobie na to, żeby w pracy zdrzemnąć się choć na chwilkę. Za to groziło zwolnienie, a ona miała na utrzymaniu dom i córkę, więc obiecała sobie, że nigdy nie da nikomu powodu, aby się na nią poskarżyć. Dlatego jak tylko miała chwilkę, wolała sprawdzać pokoje lub robić papierkową pracę; na bieżąco, a nie na sam koniec zmiany jak część jej koleżanek. Kilkakrotnie zaglądała również do pokoju Amandy. I tak się zaprzyjaźniły. Z biegiem czasu Marta coraz częściej bywała w pokoju Amandy. Odkryła, że nawet jeśli staruszka jest szalona, jak twierdzą jej koleżanki, to nie jest niebezpieczna, można z nią porozmawiać na każdy temat, ma własne, często oryginalne poglądy, inteligencję i dużą dawkę poczucia humoru. Po jakimś czasie inne opiekunki zauważyły wpływ polskiej opiekunki na kłopotliwą rezydentkę. Na dyżurach Marty Amanda łagodniała, nie czepiała się, nie dzwoniła ciągle z błahostkami, a czasem wręcz bez powodu. Czekała grzecznie na Martę, bo wiedziała, że ona może przyjść tylko wtedy, gdy nie ma zajęcia. Skoro opiekunki nie ma w jej pokoju, to znaczy, że pomaga właśnie komuś innemu. Czasem dziewczyny mówiły do Marty:
– Dawno nie zaglądałaś do Amandy, jeszcze zacznie chodzić po korytarzu i kogoś obudzi. Idź i pogadaj z nią chwilkę.
Marta musiała przyznać, że niektóre dobre rady Amandy sprawdziły się w życiu. Kiedy po rozstaniu Emilka bardzo przeżywała brak taty, Marta była bezsilna. Z jednej strony chciałaby nieba przychylić córce, a z drugiej – stała się jedynym żywicielem rodziny i musiała wyjść do pracy, i zostawiać córkę na noc pod opieką przyjaciółki. Mała jednak strasznie płakała, bo co noc bała się, że mama również odchodzi. Pewnego dnia Marta przyszła do pracy ze śladami łez na twarzy. Tylko Amanda je zauważyła i tylko ona miała czas i chęć, żeby spytać, co się stało. Marta bez oporów opowiedziała o swoim problemie. Gdzieś w głębi zaświeciło jej się światełko ostrzegawcze, bo przecież nie powinno się rezydentom w pracy ujawniać osobistych spraw, ale w tej właśnie chwili było jej to obojętne. Cieszyła się, że może zwierzyć się komuś z zewnątrz, kto z boku popatrzy na jej problem.
– Znajdź jej pasję, ale pamiętaj, to nie ma być coś, co sama chciałabyś, by twoja córka robiła, to ma być coś, czego ona chce; nawet jeśli tobie się to mniej spodoba – poradziła Amanda, kiedy wysłuchała zwierzeń samotnej matki.
Marta podeszła do tej rady po swojemu. Jak zwykle rozebrała problem na czynniki pierwsze. Sporządziła listę czterdziestu dwóch aktywności. Starała się nie pominąć niczego: były tam dyscypliny sportowe, sztuka, technika, muzyka itp. Dała tę listę córce i kazała jej zakreślić dziesięć najbardziej interesujących. Część zakreślonych zainteresowań nie zdziwiła Marty, była przygotowana na kino, muzykę, basen i taniec, ale balet to coś, o czym wcześniej nie rozmawiały. Zdecydowały się spróbować i już po pierwszych zajęciach w kółku baletowym wiadomo było, że to jest to.
Ale przyjaźń z Amandą miała swoją cenę. W Orchidei od dawna słyszano plotki o szaleństwach starszej pani. Niby nikt nie znał szczegółów, ale zawsze miało to coś wspólnego z gwiazdami. Jedni mówili, że staruszka potajemnie zajmowała się okultyzmem i od tego zwariowała; inni zaś, że jak się zapatrzy na gwiazdy, to potem mówi niespójnie i bez sensu; jeszcze inni podejrzewali, że jej fascynacja gwiazdami to efekt spotkania z UFO.
Marta jednak nie dostrzegała żadnych oznak choroby psychicznej i jak dotychczas Amanda zawsze wydawała się rozsądną, trzeźwo myślącą kobietą. Któregoś dnia spytała Martę, czy mogłaby dostać od niej prezent. Dziewczyna lekko zesztywniała.
– A co byś chciała dostać, Amando? – spytała wolno i jakby z wahaniem. Trochę bała się tego, co może usłyszeć.
– Chciałabym coś, co pokazuje dwanaście cyfr w jednym rzędzie – odpowiedziała natychmiast staruszka, jednocześnie uważnie przyglądając się reakcji Marty.
Ale Marta nie zrozumiała i nie potrafiła tego ukryć.
– Chcesz jakiś licznik? Czy może stoper? Teraz są takie, które liczą kroki, ale nie wiem, czy mają na liczniku dwanaście cyfr. Przykro mi, chyba nie mogę ci pomóc. – Po tych słowach Marta postanowiła szybko ulotnić się z pokoju.
– Marto, nie odchodź teraz. Przepraszam, ja się chyba źle wyraziłam. Jest mi obojętne, jakie urządzenie to będzie. Może być krokomierz, licznik prądu albo minutnik. Ale bardzo mi zależy, żeby było obok siebie dwanaście cyfr. Nie chcę, żebyś wydawała dużo pieniędzy, ale wiem, że czasem można takie rzeczy kupić w tanich sklepach z różnymi częściami elektronicznymi. Gdybyś mogła tylko tam pójść i wyszukać coś dla mnie. Ja chętnie bym poszła, ale nie wiem, czy pamiętasz – nie wolno mi opuszczać tego budynku. Sama wiesz, że całe noce nie śpię. Taki powolny rytm przesuwających się cyferek mnie uspokaja. Traktowałabym to jako wyjątkowo miłą zabawkę. Wiesz, dziecko, są ludzie, którzy lubią dostawać książki albo pluszaki, ja marzę o czymś takim. To nic złego trochę różnić się od innych.
Amanda przekonywała Martę jeszcze parę razy, aż w końcu Marta poszła do sklepu z używanym sprzętem elektronicznym. Przekazała sprzedawcy dziwną prośbę staruszki, jednocześnie bojąc się, że sama zostanie uznana za dziwaczkę. Wprawdzie sprecyzowała, że to dla kogoś innego, ale nie powiedziała, że to dla jej podopiecznej – szalonej rezydentki domu spokojnej starości. Wspomniała coś o ekscentrycznej cioci. O dziwo, sprzedawca, który okazał się właścicielem sklepu, był bardzo pomocny. Lekkim tonem wyraził pogląd, że większość wynalazców to świry i jego już nic nie zdziwi. Zaczął chodzić po sklepie, czegoś szukał i w końcu znalazł. To był elektroniczny budzik, który równocześ-nie pokazywał kalendarz. W sumie na ekranie było obok siebie dwanaście cyfr. Cyfry określające godzinę były większe i w innym kolorze niż te określające datę, więc Marta do końca nie była pewna, czy prezent się spodoba. Nie zapłaciła wiele, pudełko czekoladek byłoby droższe, więc nie o pieniądze tu chodziło, ale o pewną niecodzienność sytuacji. Od kiedy to opiekunka kupuje prezenty swojej podopiecznej? I co z tego może wyniknąć?
W wyniku wielu przemyśleń, analizowania sytuacji i amplitudy uczuć od dumy, że pomogła zrealizować staruszce wielkie marzenie, aż do panicznego strachu, że może z tego powodu stracić pracę, Marta podjęła decyzję, że w nocy da Amandzie prezent. Amanda była w siódmym niebie. Praktycznie popłakała się ze szczęścia. Nie sprawdził się pesymistyczny scenariusz zakładający, że inne kolory i wielkości czcionek mogą się nie spodobać. Dla starszej pani najważniejsze było to, że wszystkie cyfry są w tym samym rzędzie. Ale jak można się było domyślić, po tej pierwszej prośbie przyszły kolejne. Oczywiście nie od razu. Marta, gdy wręczała pierwszy prezent, zastrzegła, że zrobiła to w ramach wyjątku i nie zamierza narazić się na utratę pracy – nawet dla Amandy. Nie wiadomo, czyj to był pomysł, ale postanowiły, że po prostu nikomu nie wspomną, kto był ofiarodawcą, a Amanda może łatwo wymigać się od kłopotliwych pytań, zasłaniając się krótką pamięcią. Po tygodniu jednak powróciła na wokandę sprawa kolejnego prezentu. Tym razem soczewka. Jakaś nietypowa. Marta wiedziała, że ma dwa wyjścia. Albo znowu się zgodzi, i wtedy już będzie skazana na kupowanie kolejnych dziwnych przedmiotów, albo utnie sprawie łeb już teraz. Postanowiła zagrać w otwarte karty.
– Amando, wiem, że soczewka nie jest twoim ostatnim pomysłem, za chwilę poprosisz o jednorożca albo pył księżycowy. Myślałam, że dając ci prezent, uszczęśliwię cię, ale chyba popełniłam błąd i teraz tego żałuję.
– Chcesz mnie o coś zapytać? – spytała Amanda, przybierając jednocześnie skupiony wyraz twarzy. Marta znała tę minę. To nie była twarz szalonej kobiety. Kiedy rozmawiały o prawdziwych problemach lub kiedy Amanda mówiła naprawdę mądre rzeczy, wówczas tak właśnie wyglądała. Coś tu nie grało. Marta tylko nie wiedziała co.
– Kiedy ja nie wiem, o co miałabym zapytać? – odparła z rezygnacją.
– Może spytaj mnie, dziecko, czego ja tak naprawdę potrzebuję i do czego mi te rzeczy będą potrzebne.
– Do czego? – spytała Marta grobowym tonem. Wcale nie chciała tego wiedzieć. Już zauważyła, że rozmowa zmierza w dziwnym kierunku, i że jest ryzyko, iż jak zwykle ulegnie.
– Potrzebuję czterech ostatnich elementów, z których zrobię teleskop – powiedziała cicho, ale pewnym siebie tonem Amanda; nadal nie spuszczała wzroku z twarzy Marty.
– Jak to teleskop? Czemu go po prostu nie kupisz? Wiem, że nie masz zbyt wiele własnych funduszy, ale skoro marzysz o tym od lat, to mogłabyś uzbierać, nawet z drobnych kwot. Gdzie tu tkwi kruczek? – spytała Marta. Próbowała zebrać myśli, bo pomysł teleskopu trochę ją zaskoczył. Spodziewała się raczej, że Amanda będzie chciała wywoływać duchy.
– Miałam mnóstwo czasu na obmyślenie mojego własnego projektu. Widzisz, dziecko, kupne teleskopy to jak większa lornetka. A ja nie chcę podglądać gwiazd, jak chcę na nie patrzeć. Tylko na mój własny sposób. Wiesz, taki szalony sposób. Przecież wiem, co o mnie tutaj mówią. I to jest niesprawiedliwe, że pozwalają mi być szaloną, ale jak chcę zrealizować moje marzenie o teleskopie, to wszyscy nabierają wody w usta. Nikt nic nie zrobi, nikt nie pomoże. Pomyśl, dziewczyno, ja całe noce nie śpię, oglądam gwiazdy. To jest mój świat: gwiazdy, a nie chorzy rezydenci. Mogłabym nareszcie realizować pasję. Po tylu latach czekania. Przecież nikogo nie skrzywdzę, oglądając gwiazdy. Marto, pomóż mi, ty jedna możesz dostrzec, że nawet szaleni ludzie mają prawo posiadać własne marzenia. Sama popatrz, nie niszczę przedmiotów, mój telewizor ma dwanaście lat i wciąż chodzi. Teleskop też mi długo posłuży. Wiesz, że pod łóżkiem mam walizkę skarbów. Dla wszystkich to są śmieci, ale pozwalają mi je trzymać. A to są części do teleskopu. Potrzebne mi są cztery ostatnie elementy. Ten licznik cyfrowy też do nich należał. I przepraszam, że nie powiedziałam prawdy, ale ja tak panicznie się bałam, że cię wystraszę i już nic mi nie kupisz.
Po tych słowach zapadła długa cisza. Marta biła się z myślami. Wiedziała, że Amanda chce deklaracji teraz. Jeśli obieca pomóc, to musi jej te cztery części znaleźć lub kupić, a jeśli odmówi, to musi się liczyć z konsekwencjami, z tym że utraci jedyną bratnią duszę w tym budynku. W końcu podjęła decyzję. Jej słowiańska dusza wzięła górę nad rozsądkiem i kobieta obiecała cichym głosem, że pomoże, byle nikt nie dowiedział się o jej udziale.
Najtrudniej Marcie było znaleźć człowieka, który by zespawał rurę w taki sposób, żeby nie uszkodzić soczewki i całej gamy dziwnych elektronicznych rzeczy, ale tu z pomocą przyszedł znajomy sprzedawca _vel_ właściciel sklepu. Kiedy ponownie ujrzał dziewczynę w drzwiach, tym razem już z gotową listą w ręku, uśmiechnął się.
– Witamy w świecie wynalazców. Jak tam szalona ciotka? – spytał, nadal szeroko się uśmiechając.
Marta zrozumiała, że sprzedawca nie uwierzył w wersję z ciotką i że chyba podejrzewa ją samą o przygodę z wynalazczością. Nie chciało jej się prostować szczegółów, zwłaszcza że i tak nie mogła się przyznać do prawdziwych relacji z rzeczoną ciotką. Z pewną nieśmiałością wyartykułowała, czego jej jeszcze brakuje, i spytała, czy są miejsca, gdzie można by znaleźć pomieszanie spawacza z optykiem. Sprzedawca teraz już śmiał się z całego serca. Przyznał, że tak zabawnej klientki jeszcze nie miał, i dał jej numer telefonu do swojego znajomego.
Marta miała już wszystkie kupione rzeczy plus te zbierane latami przez Amandę. Kilka dni później postanowiła wykonać telefon. Rozmówca okazał się miłym facetem. Kazał mówić do siebie Mike i powiedział, że takie zlecenie jest możliwe, ale niestety, będzie to praca precyzyjna. Wykonanie zajmie mu do trzech tygodni, bo on to może robić tylko w weekendy, i koszt to około czterysta funtów.
– Ile??? – spytała totalnie zaskoczona Marta. Spodziewała się wydatku większego niż koszt paru piw, ale tyle pieniędzy nie zamierzała wydać na rezydentkę.
Tej nocy Marta cicho wślizgnęła się do pokoju Amandy.
– Czuję, że mamy problemy, dziecinko – domyśliła się staruszka.
Marta zrelacjonowała całą sytuację. Zaczęła się tłumaczyć, ale Amanda nie pozwoliła jej dokończyć zdania.
– Ja jestem przygotowana na ten problem. Pamiętasz, jak prosiłam cię o kupno części? Ty wydawałaś swoje własne pieniądze, a ja pozwalałam ci na to, bo nie miałam gotówki. Ale to nie znaczy, że nie byłam przygotowana na ostateczny koszt wykonania. Wiedziałam, że trzeba będzie zapłacić, i powiem ci, dziecinko – cieszę się, że znalazłaś kogoś drogiego. Doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że tanio robią zazwyczaj partacze, a mnie naprawdę zależy na dobrym wykonaniu. – Po tych słowach Amanda otworzyła swoją walizkę z tak zwanymi skarbami i wyjęła bardzo brzydki pierścionek ze sporym kamieniem w oprawie wykonanej z metalu, którego kolor nie był już ani srebrny, ani złoty, tylko zielonkawobrązowy.
Marcie przeleciało przez głowę, żeby uciekać. Myśli w jej głowie kłębiły się jak szalone: „Ona jest szalona. Po co się w to zaczęłam bawić, teraz mi każe sprzedawać pierścionki z odpustu. Rany, co ja tutaj robię? Jak jej nie urazić?”.
Amanda popatrzyła na panikę malującą się na twarzy opiekunki i uśmiechnęła się. Marta widywała ten uśmiech na jej twarzy parokrotnie. Amanda uśmiechała się tak, kiedy była pewna osiągniętego celu. Obojętne, czy to była walka o kolejny skarb do jej walizki, czy zlecenie na dodatkowe badanie kolana. W czasie negocjacji lub walki o coś Amanda była poważna i skupiona. Ale kiedy w końcu się uśmiechnęła TYM uśmiechem, wszyscy wiedzieli, że batalia jest zakończona.
– Nie uśmiechaj się tak, nie namówisz mnie na sprzedaż TEGO – ostatnie słowo wypowiedziała Marta prawie z obrzydzeniem.
– Marta, dziecinko, zastanów się przez chwilkę. Ja nie zawsze byłam stara, schorowana i szalona. Kiedyś pracowałam, prowadziłam normalne życie i miałam prawdziwą biżuterię. Ale znajoma powiedziała mi przed wielu laty, że jej matkę okradli właśnie w takim domu jak nasz. Niby wszystko chronione, ale przecież każdy tu może wejść. Dlatego mój największy rubin wart parę tysięcy funtów kazałam umieścić w tandetnej obudowie.On jest tak duży, że nikomu przez myśl nie przejdzie, że to może być coś warte. Dlatego nikt mi go do tej pory nie ukradł. Przez te wszystkie lata sprzedałam kamienie dwukrotnie. Raz, kiedy potrzebowałam kupić informacje, drugi raz, kiedy potrzebowałam najdroższej części. Teraz czas na ostatnią sprzedaż. Po prostu w domu weź mocne nożyczki i odetnij ten kawałek blaszki, i zanieś czysty kamień do jakiegokolwiek jubilera. Proszę, nie przynoś mi reszty pieniędzy, zapłać za wykonanie, a reszta jest dla ciebie jako zwrot kosztów za te wszystkie części, które mi kupiłaś.
Dziewczyna po raz kolejny nie wiedziała, co robić. Wszystko brzmiało rozsądnie tu i teraz, ale co będzie, jeśli jubiler ją wyśmieje? Albo jeśli kamień okaże się skradziony przez szaloną kobietę? Usłużna wyobraźnia podsuwała Marcie wizje policjantów zbliżających się z kajdankami bądź śmiejącego się z niej jubilera. Ale znowu, jak wiele razy w swoim życiu, posłusznie wzięła pierścionek i włożyła go do kieszeni.
Marta miała go już od dwóch tygodni, ale jakoś nie potrafiła podjąć decyzji o pójściu do jubilera. Na szczęście decyzję taką podjęła nieświadomie Agnieszka. Któregoś dnia wróciła z pracy i już w progu oznajmiła:
– Dziewczyny, w sobotę jedziemy do oceanarium. Dostałam bilety.
Cała trójka uczciła tak wspaniałą nowinę puszką coca-coli i wszystkie zaczęły planować, jak będzie można zagospodarować ten dzień.
– Ciociu, a pójdziemy potem na lody? – spytała przymilnie Emilka. Dziewczynka dobrze wiedziała, do kogo skierować pytanie, bo mama mogłaby mieć obiekcje, a ciocia nie miała ich prawie nigdy.
– Ależ oczywiście, kochana. Oddam mój żakiet do czyszczenia, to przy lodach czas się nie będzie nam dłużył.
– Gdzie go oddasz, tam koło jubilera? – spytała nagle Marta.
– A znasz jakąś inną pralnię chemiczną koło oceanarium? – zdziwiła się Agnieszka.
– To zrób coś dla mnie. Jak tam już będziesz, to wdepnij przy okazji do tego jubilera i spytaj go, czy by nie kupił od ciebie starego kamienia szlachetnego po ciotce – zaproponowała Marta w przypływie natchnienia. Wiedziała, że zapytania o informację nigdy nie były problemem dla Agnieszki. Nie spodziewała się jednak przesłuchania.
– Po jakiej ciotce? Czyjej: mojej czy twojej? Jaki kamień? Ty masz kamień szlachetny? Skąd?
No i Marta, chcąc nie chcąc, po położeniu Emilki spać musiała wszystko opowiedzieć swojej przyjaciółce. Bała się jej reakcji i krytyki tego, że tak nagina regulamin, ale, o dziwo, Agnieszka ją wsparła.
– To cudownie, że jej pomagasz. Martusiu, jestem z ciebie dumna i chętnie zaniosę ten kamień do jubilera.
Ustaliły, że jeśli to jest cokolwiek warte, to nie będą się targować, tylko Agnieszka ma zainkasować każdą, nawet bardzo niewielką sumę.
Jubiler był szczerze zainteresowany transakcją. Kamień wycenił na trzy tysiące osiemset funtów i zaproponował wypłatę gotówki od razu. Ten pośpiech w sprawie tak delikatnej jak biżuteria skłaniał do przemyśleń, ale Marta nie miała sił ani śmiałości na wizytę u innego jubilera, nawet jeśli rozsądek podpowiadał jej, że gdzie indziej może dostanie więcej. Ona chciała mieć tylko problem z głowy, więc wysłała Agnieszce SMS z akceptacją. Późnym popołudniem, po powrocie do domu, skontaktowała się z Mikiem i ustaliła szczegóły zleconej pracy.
Postanowiła zapłacić mu połowę teraz, a drugą połowę po wykonaniu zlecenia, i zaproponowała dodatkową stówę, jeśli wszystko będzie wykonane idealnie zgodnie z instrukcją. Ta ekstrapremia to był zresztą pomysł Amandy. Marcie nawet przez sekundę nie zaświtała myśl o zatrzymaniu sobie reszty. Dla niej oczywiste było, że reszta pieniędzy za kamień należy się staruszce i trzeba jej to oddać.
Kiedy pseudoteleskop był gotowy, Marta ładnie go zapakowała i przyniosła do pokoju Amandy. Jej reakcja i łzy szczęścia nie zaskoczyły opiekunki. Dziewczyna wręczyła resztę pieniędzy Amandzie wraz ze szczegółowym rozliczeniem. I tym razem znowu wygrał twardy upór rezydentki w połączeniu z miękką duszą Marty. Amanda postawiła na swoim. Stwierdziła, że te pieniądze i tak znikną, i że jeśli Marta chce, to może to traktować jako premię na poczet wszystkich złośliwości, jakich może się spodziewać od koleżanek, jak się wyda, że pomagała przy stworzeniu tak osobliwego dzieła. Tym argumentem Amanda zaskoczyła Martę doszczętnie i na tym dyskusja się urwała.
A teraz Marta leży w łóżku i nie może zasnąć. Znowu ma w głowie te pytania: „Czy może przyjąć tyle pieniędzy? A co się stanie, jeśli ktoś ją oskarży o kradzież pierścionka? Ale przecież nikt nie traktował tego śmiecia poważnie. Inni pomyślą co najwyżej, że wylądował w koszu. Czy można ufać Amandzie? Czy nikomu nie powie? Jak mogła dać się tak omotać szalonej kobiecie? A może nie zrobiła nic złego? Przecież widziała, jaka Amanda była szczęśliwa – całą noc wpatrywała się w urządzenie, coś ustawiała, przesuwała i patrzyła w dziwnie wygiętą soczewkę”.
W rezultacie tej gonitwy myśli Marta postanowiła przyjąć wariant tymczasowy. Nie wyda pieniędzy Amandy, wpłaci je na konto i w razie czego zwróci co do grosza wraz z rozliczeniem i rachunkiem od jubilera. Ta decyzja spowodowała, że nareszcie napięcie z niej opadło i dziewczyna zasnęła.