Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A na Bermudach kwitną oleandry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,00

A na Bermudach kwitną oleandry - ebook

Zbigniew Antoni Kędzierski – mieszka w Szczecinie, gdzie ukończył studia w Wyższej Szkole Morskiej. Zarówno podczas wieloletniej pracy na wielorakich statkach pod różnymi banderami, na których pracował jako chief engineer, jak i podczas prywatnych podróży zwiedził niemal cały świat. Mieszkał też w Niemczech, Hiszpanii i Bułgarii, ale zawsze wracał do swojego Szczecina. Zna cztery języki obce: angielski, niemiecki, hiszpański i rosyjski.
Bywają opowieści, w które trudno czasem uwierzyć, choć historia, którą chcę opowiedzieć, miała się wydarzyć w rzeczywistości. Do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Usłyszałem ją od przypadkowo poznanego mężczyzny. Miał na imię Martin i jest on bohaterem zdarzeń opisywanych w tej książce. Zdarzeń momentami tak nieprawdopodobnych, niesamowitych i dziwnych, jakby były wytworem wyobraźni chorego umysłowo człowieka. Wiele faktów zdawało się jednak prawdopodobnych, inne bez wątpienia były prawdziwe, a Martin opowiadał o nich bardzo przekonywająco. Słuchając go, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że on to wszystko rzeczywiście przeżył. (…)
Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz mnie zechce jeszcze w tę historię uwierzyć. Wiem jednak, że moim obowiązkiem jest się nią z Państwem podzielić. Szczególnie po wyjeździe Martina i jego ostatniej pozostawionej dla mnie wiadomości.
(fragment z "Od Autora")

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-842-2
Rozmiar pliku: 705 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Bywają opowieści, w które trudno czasem uwierzyć, choć historia, którą chcę opowiedzieć, miała się wydarzyć w rzeczywistości. Do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Usłyszałem ją od przypadkowo poznanego mężczyzny. Miał na imię Martin i jest on bohaterem zdarzeń opisywanych w tej książce. Zdarzeń momentami tak nieprawdopodobnych, niesamowitych i dziwnych, jakby były wytworem wyobraźni chorego umysłowo człowieka. Wiele faktów zdawało się jednak prawdopodobnych, inne bez wątpienia były prawdziwe, a Martin opowiadał o nich bardzo przekonywająco. Słuchając go, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że on to wszystko rzeczywiście przeżył. Mówię o tym również w kontekście faktów i sytuacji, które dotknęły ludzkość naprawdę, a o których również od niego słyszałem, na przykład o strasznej epidemii koronawirusa. Dzięki temu byłem przekonany o prawdziwości jego opowiadania.

Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz mnie zechce jeszcze w tę historię uwierzyć. Wiem jednak, że moim obowiązkiem jest się nią z Państwem podzielić. Szczególnie po wyjeździe Martina i jego ostatniej pozostawionej dla mnie wiadomości.

Dlatego właśnie napisałem tę książkę.

Zbigniew Antoni KędzierskiWSTĘP

A tak się to wszystko zaczęło. Na początku lutego byłem na krótko w Karpaczu, w Karkonoszach. Niedługo, bo tylko przez trzy dni, i nie dla przyjemności, lecz żeby załatwić pewną sprawę. A ściślej mówiąc, by kupić dom.

Ostatniej jesieni spędzaliśmy tam urlop razem z moją żoną Ewą. Pomimo pory roku, a może właśnie z jej powodu, mieliśmy wspaniałe wakacje. Pogoda nam dopisywała. Było sucho, ciepło, ale nie gorąco. Pozostawaliśmy więc wiele czasu poza pensjonatem – na spacerach i wycieczkach. Penetrowaliśmy całą okolicę, podziwialiśmy widoki i piękno gór. Zażywaliśmy naszej wakacyjnej wolności, ciszy i spokoju w mało odwiedzanej o tej porze roku przez turystów uroczo położonej miejscowości. Wieczorami przesiadywaliśmy z kolei w przytulnych restauracyjkach przy dobrej kolacji z lampką wina. Niczym nieograniczani czuliśmy się beztrosko i byliśmy szczęśliwi.

Pewnego dnia, podczas jednej z naszych górskich wycieczek, odkryliśmy ten dom. Byliśmy już cały dzień w drodze i schodziliśmy od strony Śnieżki w kierunku Karpacza. Śnieżka jest najwyższą górą w Karkonoszach i wszystkie wędrówki kręcą się wokół niej. Mimo że tym razem wybraliśmy nową, zupełnie nieznaną nam trasę, wiedzieliśmy, że nie zabłądzimy. Po całodziennym marszu byliśmy już jednak trochę zmęczeni, spragnieni i głodni. Na tej leśnej drodze zatraciliśmy poczucie czasu i odległości, przez co nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie i kiedy dotrzemy do cywilizacji. Z tego powodu żartowaliśmy i trochę się nawet sprzeczaliśmy. Bo ja tę drogę wybrałem i jakkolwiek wszystkie drogi i tak do Rzymu wiodą, nie powinno się wyszukiwać tych najdłuższych.

Aż nagle las się skończył! A my stanęliśmy jak zauroczeni i z zachwytem patrzyliśmy na roztaczający się przed nami wspaniały obraz natury. Kolory wczesnej jesieni zmieszane ze światłem zachodzącego słońca barwiły i oświetlały dolinę oraz położone w dole miasto wszystkimi kolorami złota. Wyglądało to tak, jakby były one wyrzeźbione ze szczerego złota.

Dom stał opuszczony i samotny – tuż obok drogi. Jednopiętrowy, dębowy, na kamiennej podmurówce z rzeźbionymi belkami i okiennicami. Znajdował się na sporej posesji na skraju lasu, otoczony starymi świerkami. Pomimo zaniedbania i widocznych już pierwszych oznak zniszczenia urzekał swoim pięknem, solidnością wykonania i spokojem.

Obok pluskał potok, śpiewały ptaki i leniwie szumiały drzewa.

Przy furtce umieszczona została tablica obwieszczająca, że dom jest na sprzedaż. Podano również numer telefonu, pod którym należało zasięgnąć informacji.

Wraz z Ewą byliśmy na niego od razu zdecydowani. Chcieliśmy ten dom mieć! Jakkolwiek oczywistym było, że wymagać on będzie dużych nakładów pracy, kosztów i cierpliwości, żeby go uczynić zdatnym do ponownego zamieszkania.

Planowana transakcja i snute plany miały pozostać jedynie nieziszczonym marzeniem. W drodze powrotnej do domu siedziałem w samochodzie zły na cały świat. Sprzedaż domu w Karpaczu odbyła się drogą licytacji, w której wziąłem udział. Byłem zdecydowany ten dom kupić, więc licytowałem pewnie i przebijałem mocno propozycje innych kontrahentów, żeby ich tylko odstraszyć. W końcu wszyscy się wycofali i pozostał jeszcze tylko jeden zainteresowany. Był on jednak bardziej uparty ode mnie i na pewno miał więcej pieniędzy. Moje oferty przebijał natychmiast, bez zastanowienia. Najwyraźniej lubił się licytować i wygrywać. Później się okazało, że on tego domu w ogóle nie oglądał i znał go tylko ze słyszenia. Przekroczyłem zaplanowaną przeze mnie sumę o połowę, ale w końcu musiałem dać za wygraną.

Zaraz po licytacji zatelefonowałem do Ewy. O dziwo, moja żona przyjęła wiadomość ze spokojem.

– Nie masz się czym przejmować. Wracaj szybko do domu. Na pewno znajdziemy coś równie ładnego.

– Coś równie ładnego nie istnieje – odparłem z przekorą, choć nastrój nieco mi się już poprawił.

Wyjechałem z Karpacza tuż po licytacji. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, około jedenastej przed południem. Mieszkałem w Szczecinie. Postanowiłem jechać przez Niemcy. Wprawdzie trasa była dłuższa, ale autostradą można było szybciej ją przebyć, więc miałem nadzieję prędzej dotrzeć do domu. Do przejechania było ponad siedemset kilometrów. Pogoda doskonała – słonecznie i sucho, tylko miejscami na poboczach leżał śnieg. Liczyłem na to, że jeszcze tego samego dnia wieczorem będę w domu. Po stronie polskiej zjadłem smaczny obiad w przydrożnym zajeździe i bez przeszkód zbliżałem się do przejścia granicznego w Olszynie.

„Zaraz autostrada i będzie można dodać gazu”, pomyślałem. Tuż przed granicą zaczął padać śnieg i wtedy już wiedziałem, że z szybkiej jazdy raczej nic nie będzie. I faktycznie, po niemieckiej stronie jechałem już bardzo wolno, a miejscami z powodu wypadków trzeba było czekać na usunięcie ich skutków. Padało coraz gęściej i zaczęło zmierzchać. Widoczność pogorszyła się tak bardzo, że trudno było przed sobą cokolwiek rozpoznać. Ruch na drodze osłabł – widocznie co poniektórzy dotarli już do celu swojej podróży albo zrezygnowali z dalszej jazdy. Widziało się tylko pługi śnieżne, które próbowały zaprowadzić jakiś porządek na ulicach, ale i te miały kłopoty, bo wiele aut stało bezczynnie na poboczach.

A ja nie dotarłem jeszcze nawet do berlińskiej obwodnicy. Wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę z faktu, że tego dnia kolacji w domu na pewno jadł nie będę.

W końcu przeoczyłem zjazd na obwodnicę i zanim zdążyłem się zorientować, błądziłem już po ośnieżonych, opustoszałych ulicach Berlina. Główną trasę zgubiłem, a nawet nie było kogo zapytać o dalszą drogę. Kierowałem się więc na wyczucie, żeby tylko wyjechać z miasta. W końcu zabudowania się przerzedziły, a po jakimś czasie zaczęły pojawiać się szyldy z nazwami nowych, nieznanych mi miejscowości.

Miałem dobre auto i porządne opony zimowe, jednak droga stała się na tyle uciążliwa, że dalsza jazda była właściwie niemożliwa. Kiedy ujrzałem przed sobą większe skupisko świateł, postanowiłem zjechać z trasy, aby przynajmniej się zorientować, gdzie w ogóle jestem. Po chwili wjeżdżałem już do Pohne, małego miasteczka, a po przejechaniu paru ulic dotarłem do położonego w centrum ryneczku. Wtedy przed sobą zobaczyłem napis „Stadthotel”. Nie widziałem żadnego sensu w dalszej jeździe. Komunikaty radiowe podawały, że sytuacja na wszystkich drogach w środkowych i północnych Niemczech jest katastrofalna. Rychłej poprawy nie przewidywano. Tymczasem zrobiła się już godzina dwudziesta, a ja ciągle miałem do przejechania około dwustu kilometrów. W takim tempie, którym dotychczas jechałem, potrzebowałbym co najmniej ośmiu godzin, żeby dotrzeć do domu. Jeżeli oczywiście po drodze nie utknę gdzieś na dobre, na przykład w szczerym polu.

Zdecydowałem się przeczekać tę śnieżną zadymkę i pozostać na noc w tym hotelu.

Budynek był niedużą, starą miejską kamieniczką typową dla małych miasteczek. Poprzez płatki śniegu zobaczyłem, że otoczony jest murarskimi rusztowaniami. Widocznie pomimo zimy, która do tej pory była zresztą bardzo łagodna, przeprowadzano tutaj remont. Przez chwilę zacząłem mieć obawę, czy hotel jest w ogóle czynny, ale zobaczyłem jasno oświetlone wejście i wszedłem do środka.

Znalazłem się we wnętrzu małego przytulnego holu. Pomieszczenie było świeżo odnowione, ale ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby nie było zbyt nowoczesne i nie zatraciło swojego pierwotnego charakteru.

Za ladą recepcji siedziała dziewczynka, może dwunastoletnia – szczupła i blada blondyneczka. Była pochłonięta rozmową przez telefon do tego stopnia, że nawet nie dostrzegła mojego przybycia. Rozmawiała z koleżanką. Oplotkowywały jakąś inną koleżankę.

– Halo! Dobry wieczór! – powiedziałem i zapukałem w blat lady.

Spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem, ale po chwili zareagowała.

– Poczekaj chwilę! Ktoś tu czegoś chce – rzuciła do słuchawki, a do mnie, intruza, oficjalnie, ale w niezbyt grzecznym tonie powiedziała: – Proszę?! Czego pan sobie życzy?!

– Czy mógłbym dostać pokój? Chciałbym przenocować jedną noc.

– Numer siedemnaście. Pan zostawi dowód, to mama jutro wszystko załatwi – nakazała i szybko o mnie zapomniała, zagłębiając się z powrotem w telefonicznej rozmowie.

Windy nie było. Wszedłem szerokimi schodami na górę. Na pierwszym piętrze, naprzeciwko schodów, znajdował się mój pokój. Był niedawno odnowiony i pachniał jeszcze świeżą farbą oraz surowym drewnem. Wyglądał tak, jakby po remoncie nikt go jeszcze nie odwiedzał. Był urządzony skromnie, ale przytulnie: proste sosnowe meble, telewizor, telefon i nieduża łazienka z prysznicem. Pościel trochę nietypowa jak na wnętrza hotelowe – olbrzymia, gruba pierzyna, a na niej stos poduszek powleczonych w poszewki w drobną niebieską kratkę.

Włączyłem telewizor i odszukałem wiadomości. W całej północnej Europie padał śnieg. Reportaże filmowe pokazywały liczne wypadki drogowe, stojące na drogach samochody, chaos na lotniskach i zrezygnowanych, zmęczonych podróżnych. Na razie nic nie wskazywało na poprawę sytuacji.

Próba telefonicznego połączenia się z Ewą okazała się bezskuteczna. Mój telefon komórkowy milczał. Widocznie z powodu złej pogody nie mógł złapać zasięgu. Telefon hotelowy miał z kolei zajęty sygnał już podczas wybierania pierwszych cyfr numeru. Do recepcji też nie mogłem się dodzwonić.

Po wzięciu prysznica zszedłem na dół. Dziewczynka wciąż była zajęta rozmową. Tym razem mnie jednak zauważyła i spojrzała pytającym wzrokiem, jakby się zastanawiała, czego tym razem mógłbym od niej chcieć

– On znowu czegoś chce! – rzuciła do koleżanki.

– On chce zatelefonować! – oznajmiłem w podobnym tonie.

Moja odpowiedź najwyraźniej ją rozbawiła, bo po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Muszę kończyć. Ale nie idź jeszcze spać! Za chwilę zadzwonię.

Połączyłem się z Ewą, opowiedziałem jej, co się ze mną dzieje, i uspokoiłem ją, że wszystko jest w porządku.

– Kolację może pan zjeść tuż obok, w naszej restauracji. Nie trzeba w to zimno wychodzić na ulicę. To zaraz tutaj, za tymi drzwiami – powiedziała, tym razem grzecznie, mała recepcjonistka i miło się uśmiechnęła.

***

Od razu go zauważyłem. Może dlatego, że siedział przy barze naprzeciwko wejścia. A może dlatego, że widziałem, jak zwrócił uwagę kelnerki na moje wejście bocznymi drzwiami. Zająłem pierwszy stolik tuż przy drzwiach i natychmiast pojawiła się obsługa. Poprosiłem o piwo i zacząłem przeglądać kartę, żeby zamówić też coś do jedzenia.

Restauracyjka była niewielka, ale również – jak całe wnętrze hotelu – świeżo odnowiona. W sali było niewiele osób. Przy dwóch stolikach pod oknem siedziało kilku mężczyzn grających w karty, młoda para siedziała przy barze, a cztery kobiety w średnim wieku oglądały telewizję – przypuszczalnie partnerki karciarzy. Nikt niczego nie jadł. Najwidoczniej przyszli tutaj tylko po to, żeby się spotkać i wspólnie spędzić wieczór.

Mężczyzna siedzący przy barze nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułem to, przeglądając menu, a potem pijąc piwo. Kiedy ja też na niego popatrzyłem, nie odwrócił wzroku. Nie była to jednak próba zaczepki, bo jego spojrzenie było przyjazne. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. On krótko się zamyślił. Wyglądało to tak, jakby się nad czymś zastanawiał lub jakby podejmował jakąś decyzję. Potem westchnął, prawie z ulgą, uśmiechnął się do swoich myśli, aż w końcu podniósł się z barowego hokera, rozejrzał się z roztargnieniem po sali i podszedł do mojego stolika.

– Dobry wieczór – przywitał się. – Pan jest tu tylko przejazdem. Nie jest pan tutejszy, prawda? – A potem, jakby chcąc usprawiedliwić to swoje stwierdzenie, dodał szybko: – To mała miejscowość. Wszyscy się tu znają.

Mogłem mu się teraz przyjrzeć z bliska. Był szczupły, średniego wzrostu. Należał do tego typu ludzi, którzy sprawiają wrażenie zdrowych i silnych. Musiał mieć około pięćdziesiątki, na tyle w każdym razie wyglądał. Jego rzadkie blond włosy były zaczesane gładko do tyłu. Miał szczupłą, opaloną, inteligentną twarz i szare, pogodne, smutne oczy. Ubrany był schludnie w niebieskie dżinsy, czarny golf i szarą marynarkę. Sprawiał dobre wrażenie.

Moje milczenie najwyraźniej go zaniepokoiło, bo zauważyłem wahanie w jego oczach i znów to samo zamyślenie.

– Ja też nie jestem stąd… To znaczy mieszkam tutaj, ale jestem przyjezdny – próbował wytłumaczyć swoje zachowanie. – Chciałem tylko porozmawiać. – A po chwili, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym, powiedział szybko: – Jestem Martin Kowalski… To znaczy nazywam się Martin Kowalski.

Przez moment pomyślałem, że to może miejscowy pijaczek, który poszukuje kompana do picia albo kogoś, kto postawiłby mu parę drinków. Na to wyglądał jednak zbyt porządnie.

W tym momencie kelnerka podeszła do stolika, żeby przyjąć moje zamówienie.

– Martin, zostaw pana w spokoju! – zwróciła się do niego. Po czym skierowała wzrok na mnie i dodała: – Będzie pana zanudzał opowiadaniami o statkach i krokodylach większych niż te statki. Tutaj wszyscy to już znają…

– Nie szkodzi. Chętnie posłucham. Proszę, niech pan usiądzie – rzekłem i się przedstawiłem, nie wstając z krzesła i nie podając mu ręki.

Zapytałem, czego chciałby się napić, poprosił o lemoniadę. Zamówiłem ją więc dla niego, a dla siebie jeszcze jedno piwo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: