- W empik go
A niebo błękitne nade mną - ebook
A niebo błękitne nade mną - ebook
Co się dzieje, gdy człowiek samotnie przebywa w leśnej głuszy? Zatapia się w świat myśli, marzeń, wspomnień, refleksji o życiu, szukaniu jego sensu i istoty. Cisza lasu – zakłócana tylko subtelnym szelestem liści drzew, a jeszcze rzadziej dźwiękami jego mieszkańców – tworzy wyjątkową atmosferę. Wtedy wspomnienia i myśli – już wydawałoby się zapomniane, pogrzebane, na zawsze utracone – wychodzą na jaw i żyją nowym życiem. Tego właśnie doświadcza bohater tej quasi-autobiograficznej powieści, dla którego kontakt z naturą jest przede wszystkim okazją do wzięcia głębokiego oddechu, wyciszenia i spotkania z samym sobą.
Powódź tysiąclecia z 1997 roku, spływ rzeką Nidą, wyprawa na Alaskę na łososie, zbrodnia połaniecka i polowanie na niedźwiedzie w północnym New Jersey – to tylko niektóre ze wspomnień towarzyszących bohaterowi podczas jego wypraw. Skrzące się błyskotliwym humorem, czasem nostalgiczne, czasem przepełnione goryczą, ale zawsze w towarzystwie dziczyzny i dobrych trunków – właśnie takie są te leśne opowieści.
Wszystko jakoś rozeszło się po kościach, ale policjantka upominała mnie, żebym tutaj więcej nie parkował. Starałem się słuchać tego, co mówi, ale nie zdając sobie z tego sprawy, zapatrzyłem się na jej seksowne, meksykańskie kształty – pełne i powabne. Wyglądała bosko! Promieniowała seksapilem niczym Gal Gadot, ba, po stokroć powabniej, bo policyjny mundur w kolorze navy blue nadawał majestatu jej seksowności [...]. Myśląc o tym, rozpłynąłem się w sobie [...]. Odjechała zakłopotana, zupełnie tracąc swoją policyjną charyzmę. Czar prysł! Wraz z tym i ja przestałem myśleć o jej seksownych krągłościach, bo martwił mnie los zbarczonego jelonka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-162-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIELKA WODA
Najbardziej wyblakły atrament jest lepszy od najwierniejszej pamięci.
− przysłowie starochińskie
Płynie! Bezradnie kołysząc się z boku na bok, ale jednak płynie do przodu. Patrzę na niego z troską i niepokojem. Chyba da radę! Dopłynął do muru, tuż obok mnie, i próbuje się wdrapać na jego pionową ścianę, ale najwidoczniej nie wie, jak to zrobić i od czego zacząć. Po kilku próbach uświadamia sobie beznadziejną sytuację, w jakiej się znalazł, i zaczyna bezradnie falować na wodzie, zaczepiony pazurem o jakąś dziurę wydrążoną w haszowym pustaku. Chyba nie jest za duży? A może jest? Trudno ocenić. Niecodziennie się go widuje, a szczególnie gdy obserwuje się go w tak nienaturalnym dla niego środowisku jak woda. Zrobiło mi się go żal. Taki zaskoczony, wystraszony. Podobnie jak my! Zupełnie nie wie, co się wokół niego dzieje. Nawet nie czuję wstrętu, gdy łapię go palcami za czarne futerko i trzymając za grzbiet, unoszę w powietrze. Wcale się nie szarpie, ba, przestaje się zupełnie ruszać i sparaliżowany wisi tylko na swoim futrze, ułatwiając mi zadanie. Przez moment nie wiem, co z nim zrobić. Mogę go położyć na betonowej posadzce klatki schodowej, na której właśnie klęczę, ale jestem pewien, że ze strachu zacznie nerwowo posuwać się do przodu, aż znajdzie jakiś kąt, w który bezskutecznie będzie próbował się wryć. Prędzej jednak zawróci i z impetem wpadnie ponownie do wody, po czym odpłynie w inne miejsce, gdzie już nie będę w stanie go dosięgnąć, a tam niechybnie utonie. W kącie klatki schodowej dostrzegam jednak parę starych gumiaków. To pewnie ojca, bo już mocno sfatygowane. Muszą mieć już kilka dobrych lat. Nawet nie wiedziałem, że ojciec miał takie, dopiero teraz je zauważyłem. Złapałem pierwszego z brzegu gumiaka, a potem, przytrzymawszy za futerko, wrzuciłem go do środka. Upuściłem go bezsilnego w czarną otchłań i odstawiłem buta na bok. Gumiak jest wysoki, więc wiedziałem, że nie da rady z niego wyjść. W samą porę, bo ojciec właśnie zaczyna krzyczeć z przerażeniem:
− Ta woda wciąż rośnie! Już dochodzi do parteru! Co się dzieje! Przenieśmy te świnie na piętro, bo cholera wie, co będzie! Arkady! Ruszże się, do jasnej cholery! − ponagla mnie zniecierpliwiony.
Łapiemy świnie. Ja za jedną nogę, ojciec za drugą, sąsiad Fryderyk za trzecią, a wujek Józek za czwartą. To kastrowane tuczniki − wiem, bo sam je kastrowałem. Nie było w domu pieniędzy na weterynarza, a ojciec podpatrzył kiedyś, przy wcześniejszej okazji, jak się kastruje prosięta, i pokazał mi, jak to się robi. Wykastrowałem wtedy siedem na dwanaście prosiąt w miocie, bo pięć było świnek. Miesiąc przed tym zabiegiem odbierałem prosiaki od świni, siedząc całą noc w zimnym chlewie i pilnując, aby maciora któregoś z nich nie przygniotła. Żadnemu nie stała się krzywda, tak dobrze pilnowałem. Teraz już urosły i mają po sto kilogramów wagi. Ledwo dajemy radę, ale pomimo tego niemal biegiem wynosimy prosiaka na pierwsze piętro. Zwierzęcy pisk rozrywa uszy. Śpieszymy się. Drugą świnię zabieramy, brodząc już po kolana w wodzie, przy wtórze potwornego kwiku zwierzęcia. Świnia rzuca się okropnie, nie wiedząc, co się dzieje i zapewne myśląc, że idzie na zarżnięcie. Wracamy biegiem po trzecią i taszczymy ją na górę, ale woda wezbrała już do poziomu mojego krocza. Czuję ten nieprzyjemny ziąb brudnej, powodziowej wody, zwilżającej wrażliwą i dobrze ukrwioną skórę mojej moszny i studzącej rozgrzane z emocji przyrodzenie. Czwartą świnię niesiemy już w wodzie po pas, brodzimy z trudem. Wbrew pozorom, tu idzie nam dość łatwo, bo woda jest już tak wysoko, że świni właściwie nie dźwigamy, ale pchamy ją po wodzie, niczym wielką, tłustą łódź. Wszystkie zwierzęta są już bezpieczne, bo siedzą w pomieszczeniu, w którym kiedyś pewnie będzie jakiś ładnie urządzony pokój. Pewnie kiedyś, bo nie teraz, kiedy nic tam nie ma, oprócz surowych ścian. Całkiem jak w piosence Golców: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Sam już nie wiem, albo nie pamiętam, co tata tu planował, bo dom jest jeszcze w stanie surowym. Nie ma drzwi, a tylko dziury w ścianach wykonanych z cegieł i pustaków. Wejście do tymczasowego chlewa zagrodziłem znalezioną gdzieś naprędce dyktą, którą podparłem deską ubabraną w wapnie. Sapiemy ze zmęczenia, ale jednocześnie czujemy ulgę, że uratowaliśmy zwierzęta. W samą porę! Woda jest już na balkoniku klatki schodowej, na której tak niedawno siedziałem. To już ze dwa metry od poziomu podwórka. Gumiak, o który dziwnie się troszczę, podniesiony przez wzbierającą wodę, przechylił się już na bok, niczym wędkarski spławik podczas połowu leszczy, które są znane z tego, że unoszą przynętę do góry, co skutkuje wyłożeniem spławika na powierzchnię wody, dając tym znak wędkarzowi do zacięcia ryby. W samą porę złapałem but i przeniosłem go kilka schodków wyżej. Zdążyłem, zanim dostała się do niego woda.
− Co się dzieje?! Co się dzieje?! – krzyczy zdenerwowany ojciec. – Dokąd ta woda będzie się podnosić?! Już jest pod strop na parterze! Te świnie już by były potopione! O Boże Święty! O Boże! – rozpacza.
Wchodzimy na pierwsze piętro. Już szarówka. Nadchodzi wieczór. Mamy zostać tutaj na całą noc, bo słuchy chodziły, że ludzie zza Wisły podpływają pod domy łódkami na szabry. To z pewnością złe plotki. Nie wierzymy w takie rzeczy, ale strach ma wielkie oczy i wolimy pozostać na miejscu, aby pilnować domu i dobytku. Tak, na wszelki wypadek! Co chwilę zerkamy na wodę, ale ta wciąż rośnie, budząc konsternację i niepokój.
− Jak to możliwe?− krzyczy ojciec. – W trzydziestym czwartym¹ woda była tylko do pieca! Jak to możliwe? – Po chwili dodaje: – Spieprzajmy stąd! Może dom podmyć i pogrzebie nas tu w cholerę!
Z balkonu wsiadamy do pontonu. W ferworze wydarzeń niemal zapomniałem o gumiaku. Łapię go w ostatniej chwili i w zamieszaniu wrzucam do środka gumowej łodzi, choć jest tyle ważniejszych rzeczy do zrobienia. Przewożę ojca pontonem z zalanego domu w kierunku wału przeciwpowodziowego, którego fragment jeszcze wystaje z wody. Nie jest daleko, bo tylko dwadzieścia metrów od domu do korony wału, ale wiem, że woda jest głęboka. Co najmniej trzy metry głęboka! Wysadzam ojca na koronie wału i wracam pontonem po wujka Józka, machając wiosłem ile sił w rękach. Potem jeszcze jedna rundka po sąsiada Fredka. Wreszcie wyciągam ponton na koronę wału. Wszyscy patrzą z niedowierzaniem na otaczającą nas wodę. Niewiele już widać w mroku, choć światło księżyca pozwala nieco przyjrzeć się najbliższej okolicy. Nie pada już i nawet trochę się rozpogodziło, a zza chmur nieśmiało wyglądają gwiazdy oraz księżyc, udzielając nam swojego światła, tak nam teraz potrzebnego. Łapiemy ponton za boczne uchwyty, ja z sąsiadem Fredkiem, bo już musimy iść. Jeszcze zatrzymuję się na moment i w ostatniej chwili sięgam do wnętrza gumowej łodzi po gumiaka i wysypuję jego zawartość na mokrą trawę wału, ziemię zmiękczoną przez kilkudniowe, intensywne opady. Nie czeka, nie mówi mi „dziękuję”, nie spogląda wdzięcznym wzrokiem w moim kierunku. Wcale nie! Takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach i opowiastkach dla dzieci. Zamiast tego nerwowo, czym prędzej, rozgarnia bujną trawę swoimi potężnymi łapami, uformowanymi w kształcie łopat i uzbrojonymi w pazury, a potem rozrzuca na boki mokrą ziemię. Ojciec mnie pogania, ale ja jeszcze przystanąłem i patrzę ze zdziwieniem, poprzez mrok, jak wkopuje się głębiej i głębiej w mokrą ziemię. Po chwili znika całkiem, zostawiając za sobą kupkę wilgotnej mieszaniny błota i trawy, poruszającej się pulsacyjnie do góry i w dół. Kopie głębiej i głębiej. Niech chociaż on będzie szczęśliwy w ten złowrogi czas. Już o nim nie myślę, bo wiem, że go uratowałem. Musimy iść.
Niosę ponton do spółki z sąsiadem Fredkiem. Doszliśmy koroną wału do jego zabudowań, oddalonych o trzysta metrów od naszego domu. Sąsiad Fredek został w swoim domu wraz z wujkiem Józkiem, aby doglądać dobytku. Woda po naszej stronie, po stronie zabudowań, po stronie wsi, była już tak wysoka, że zaczęła się przelewać przez wał w kierunku wezbranej rzeczki Breń, do jej wnętrza, wymywając stopniowo ziemię od wewnątrz wału brniowego i spadając kaskadą z wysokości dwóch lub trzech metrów, co powodowało huk, jaki się słyszy przy górskim wodospadzie. Taki obrót sprawy zupełnie nas zaskoczył. To nas martwiło, bo wiedzieliśmy, że taki przelew spowoduje jeszcze bardziej gwałtowne wezbranie rzeczki Breń, w której woda i tak już była nader wysoka. Pomimo to, przy tym huku przelewającej się wody, Fredek przewiózł nas jeszcze pontonem przez Breń na wydawałoby się bezpieczną stronę, wciąż suchą i z dala od zalanego terenu. Ja z tatą udaliśmy się stamtąd do sąsiada, dobrego przyjaciela ojca, który zgodził się nas przenocować. Czujemy się już trochę bezpieczniejsi. Wkrótce dochodzimy do jego domu. Już nikt nie myśli, co jeszcze można było uratować, co jeszcze można było zabezpieczyć. Aby tylko uratować życie. W ciszy układamy się do spania. Już pewnie druga w nocy, ale nikt nie śpi, bo trudno zmrużyć powieki i ukoić rozdygotane ciało. Minęło może z pół godziny, gdy z początku słabo, a potem coraz głośniej słyszymy megafony przejeżdżającego po drodze policyjnego samochodu:
_–_ Ewakuacja! Ewakuacja! – rozbrzmiewa złowrogo.
Zrywamy się wszyscy z łóżek i wskakujemy w ciuchy rzucone gdzieś niedbale, w całym tym galimatiasie, na podłogę. Wsiadam do „Żuka”, którym ojciec już dwa dni wcześniej przyjechał do sąsiada, aby go uchronić przed zalaniem. W chaosie, w nocy, pakujemy na pakę żuka świnie, których część tata również przywiózł do sąsiada dwa dni wcześniej razem z cielakiem, psem i innym inwentarzem. Te cztery świnie, które poprzedniego dnia wieczorem uratowaliśmy od pewnej śmierci przez utopienie, zostały w zalanym domu, bo sąsiad nie miał już miejsca w chlewie, aby je wszystkie przechować. Wieziemy zwierzęta do innego znajomego, który mieszka w bezpiecznej odległości od rzeki. Bezpiecznej? Już nikt nie wie, co tutaj jest bezpieczne, ale tak nam się wydaje, że bezpiecznej, bo jego gospodarstwo leży kilka kilometrów od rzeki, w głąb lądu. Ojciec już nic nie mówi. Nigdy nie widziałem go płaczącego. Kilka lat później słyszałem, że płakał z emocji na weselu swojej córki, a mojej siostry, na którym nie byłem, bo powstrzymały mnie sprawy wizowe w Ameryce. Płakał zapewne ze szczęścia lub ewentualnie z melancholii, jak to robi wielu ojców, gdy wydaje swoje córki za mąż. Poza tym nigdy nie widziałem ojca płaczącego. Nigdy! Oprócz tej nocy.
Po godzinie wracamy już pustym żukiem. Wyprowadzamy ze stajni cielaka i ładujemy go na wózek traktora. Ojciec każe mi wsiadać na traktor i jechać z cielakiem do Mielca. On jeszcze zostanie, bo musi pomóc sąsiadowi wywieźć świnie z jego gospodarstwa. Pies przywiązany do ogrodzenia szczeka jak szalony, ale nikt nie myśli teraz o psie, bo są ważniejsze sprawy. Wczoraj był ładny dzień ze słońcem, którego już nikt nie widział od tygodni, ale teraz, w nocy, znowu zaczyna padać. Wsiadam na traktor, Ursusa C-330, i pełnym gazem jadę w stronę mostu na Wisłoce. W stronę Gawłuszowic. Po drodze mija mnie traktorem jakiś nieznany mi, starszy rolnik, zatrzymuje się przy mnie i pyta, dokąd jadę. Mówię, że do Mielca, przez Gawłuszowice do Mielca.
– Tam wszystko zalane! – słyszę. – Nie przejedziesz!
Nie wiem, co robić, ale jadę, bo jestem młody, odważny, jeszcze nie w pełni rozumiem znaczenie słów, a nawet jeśli słyszałem, że mówił, że zalane, że nie przejadę, nawet jeśli w pełni rozumiem znaczenie tych kilku słów, to co mi tam. Co mi tam stary dziadek będzie pierdzielił! Sam przecież wiem lepiej! Sam muszę zobaczyć i sam muszę zdecydować, czy zalane, czy nie! Jadę więc przed siebie. Przed mostem trochę wody było, lecz przejechałem z łatwością, ledwo mocząc opony traktora. Most na Wisłoce jest wysoki, nowy, betonowy, niedawno zbudowany, to też przejechałem, ale zjeżdżam z mostu i rzeczywiście, widzę drogę zupełnie zalaną na długości około pięćdziesięciu metrów. Znam jednak tą drogę i wiem, że jeszcze tędy przejadę. Gdybym tędy wcześniej nie przejeżdżał dziesiątki razy, to nigdy bym się nie zdecydował na przejazd, bo przede mną rozpościerała się płynąca rzeka. Gaz do dechy i naprzód! Deszcz zaczyna mocniej padać. Krople spadają na rozgrzaną rurę wydechową traktora i od razu znikają, odparowując z sykiem. Woda sięga już do środka dużych, tylnych kół traktora. Zalewa silnik. Dochodzi już do sprzęgła! Pedał gazu znika pod wodą i już go nie widzę, ale czuję butem. Cisnę go do spodu i jadę, a właściwie płynę, rozbijając taflę wody, która sunie nurtem przede mną. Byle do przodu! Po chwili widzę ponownie mój but, którym naciskałem pedał gazu. Wynurza się powoli z wody. To dobry znak! Droga wznosi się nieznacznie i stopniowo wyjeżdżam z otchłani. Nie wiem, jak tę przygodę przeżył cielak, ale zerknąłem do tyłu i widziałem jego podniesioną głowę na wózku rolniczym przyczepionym do traktora. Pewnie nic mu się nie stało, a trochę kąpieli nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Jest już po trzeciej w nocy. Jeszcze ciemno, lecz mrok już rzednie, a oczy, przyzwyczajone do zmroku, widzą niemal wszystko. Pędzę do Mielca na pełnym gazie traktora, przez środek miasta i pusty o tej porze rynek przejeżdżam jak huragan. Parkuję pod blokiem mojego wujka, gdzie spotykam mamę i siostrę. Obie płaczą. Jakby tym płaczem miały mi jakoś pomóc. Najważniejsze, że wszyscy są, że wszyscy żyją, że nikomu nic się nie stało. Szkoda mi tylko psa, suki Saby, bo została na deszczu, przywiązana łańcuchem do żelaznego płotu. A pada coraz mocniej. Lało całą noc i cały dzień. Saba zdechła miesiąc później.
*
Jest pochmurno. Zachód słońca będzie o 18:45. Legalnie mogę polować jeszcze pół godziny po nim. Siedzę na ambonie. Na ambonie o wysokości szesnastu stóp, czyli ponad pięć metrów nad ziemią, i patrzę uparcie przed siebie. Założyłem sobie uprząż, aby nie spaść z drzewa, i zasiadłem w bezruchu na metalowym krzesełku stanowiącym integralną część ambony. Staram się być cicho i nie wydawać żadnych dźwięków, nie pociągać nosem i nie pochrząkiwać niepotrzebnie. Jest przyjemnie, a zachodzące słońce gra magią kolorów, co powoduje, że robi mi się błogo. Zastanawiam się, skąd może nadejść zwierz, i choć nie mam na to żadnego wytłumaczenia, myślę, że pojawi się od prawej strony. Jest cicho, jeśli nie liczyć szumu przejeżdżających aut na pobliskiej drodze numer osiemnaście, która znajduje się za moimi plecami, w odległości nie większej niż sto metrów. Po pewnym jednak czasie ten szum aut, dochodzący mnie od strony drogi, z łatwością mogę odizolować od dźwięków dobiegających z lasu, który rozpościera się przede mną, tuż przed moją twarzą. Obserwuję go. Widzę, jak wiewiórka szara bezszelestnie podbiega do drzewa i wspina się po nim kilka metrów wzwyż, do dziupli wydrążonej w starej sośnie. Tam ma swoje gniazdo z miotem, bo widzę małe wiewiórcze główki, wychylające się od czasu do czasu z dziupli, a może bardziej z półkolistego pęknięcia w sośnie. Jest dziewiętnasty września, roku Pańskiego dwa tysiące szesnastego. Trochę późno na miot dla wiewiórek, ale to pewnie drugi albo już trzeci w tym roku. Zaczyna zmierzchać. Zerkam przez celownik optyczny zamontowany na ramie kuszy. Jeszcze jestem w stanie zobaczyć kreski, tam w środku, ale nie są one klarowne. Jest już zbyt ciemno. To moja pierwsza optyka do kuszy, dość tania i pozbawiona podświetlenia punktowego, które tak by mi się w tej chwili przydało. Zerkam jeszcze na zegarek w telefonie komórkowym. Osiemnaście po siódmej. Jest mi całkiem przyjemnie. To siedzenie w lesie na ambonie daje mi niesamowity spokój ducha i wiele odprężenia. Nawet się nie spodziewałem, że to takie zwykłe siedzenie tak dobrze potrafi wpłynąć na umysł i nastrój. Żadnej telewizji, żadnych niepotrzebnych wydarzeń, hałasów i rozpraszających dźwięków. Spokój i cisza. Jedynie ten szum aut na drodze za mną, ale i on, monotonny i jednostajny, po pewnym czasie stanowi już tylko tło, na które nie zwracam większej uwagi. Żeby tylko nie zasnąć, bo tak przyjemnie się zrobiło. Było wiele takich przypadków, nawet śmiertelnych, gdy myśliwi, siedzący godzinami na ambonie, zasypiali i bezwładnie spadali w dół, w kilkumetrową przepaść. Miałem wprawdzie na ciele zapiętą uprząż, przytroczoną do grubej gałęzi drzewa, która wychodziła, tuż nad moją głową, z pnia ambrowca balsamicznego², ale problem z nią był taki, że szeroki, parciany pasek przechodził przez moje krocze. Gdybym przysnął i spadł z ambony, to uprząż zatrzymałaby mnie wprawdzie, ratując od kalectwa albo może nawet śmierci, ale kosztem gwałtownego szarpnięcia w ramionach i kroczu.
„Jeszcze by mi ramiona sponiewierało!” – pomyślałem.
Nie rozmyślałem jednak nad tym pesymistycznym scenariuszem zbyt wiele, bo zrobiło mi się wcale przyjemnie w ten ciepły wieczór i zacząłem dryfować myślami. A niebo, nieco pochmurne, ale wciąż błękitne, rozpościerało się wysoko nade mną…
*
Był jedenasty lipca roku Pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Miejscowość Gliny Małe w ówczesnym województwie rzeszowskim. Za dwa lata będzie to już województwo podkarpackie. Nasz dom rodzinny znajduje się nie więcej niż tysiąc metrów w linii prostej od elektrowni Połaniec, jednak po drugiej stronie Wisły. Jest godzina druga, a może trzecia po południu. Ktoś podjechał traktorem pod nasz dom i krzyczy z przerażeniem, że wały przerwało i że woda idzie. Nawet nie czeka na odpowiedź lub jakieś pytania od nas, a zamiast tego przyśpiesza i jedzie pędem dalej, na pełnym gazie rolniczej maszyny. Traktor podskakuje na dołkach i nierównościach haszowej drogi, pełnej dziur i uskoków. O dziwo, pogoda jest ładna, widać słońce, a chmur na niebie jest jak na lekarstwo. Ojciec jeszcze każe mi wynosić jakieś rzeczy na strych, ale widzę, że jest skołowany i sam nie bardzo wie, co robi. Mówi coś niezrozumiale do mnie, potem coś do siebie samego, ale też niezrozumiale, i w końcu już sam nie wiem, do kogo i co mówi, pewnie podobnie jak i on. Już nie krzyczy na mnie, nie pogania mnie więcej. Chodzi w kółko, zupełnie zagubiony. Nosi jakieś graty, ale rzuca je w kąt, po czym, po chwili namysłu, znowu je podnosi i niesie na strych. Ja sam nie wiem, co mam robić. Już mi wszystko jedno. Jestem jeszcze młody i głupi. Choć wstyd to przyznać, dla mnie ta cała powódź to bardziej atrakcja niż tragedia. Jeszcze nie w pełni zdaję sobie sprawę z konsekwencji tego, co się właśnie dzieje na moich oczach. Zamiast pomagać ojcu, wsiadam na rower i czym prędzej jadę w kierunku centrum wsi. Ujechałem może półtora kilometra, pedałując co sił w nogach, ale natknąłem się na stojącą nieruchomo grupę ludzi, więc i ja przystanąłem. Nikt nic nie mówi. Każdy bezradnie rozgląda się wokół. Woda idzie w naszym kierunku powoli, acz nieubłaganie. Zagarnia połacie suchego asfaltu. Nie śpieszy się wcale. Najpierw otacza suche miejsca powierzchni drogi po bokach, tak jak obejmuje się ukochaną osobę, ale zaraz potem wlewa się do środka i zachłannie zagarnia tą suchą przestrzeń, która zmniejsza się i zmniejsza, aż całkiem zanika, wypełniona warstwą wody. I wszystko się powtarza, ale tym razem już bliżej naszych stóp. Żywioł prze do przodu, do przodu, zagarniając więcej i więcej przestrzeni. Ludzie stoją na krawędzi tego zjawiska i przesuwają się powoli do tyłu, popychani przez zachłanną wodę. Nawet nie chcą dotknąć jej butem, bo to nie jest zwykła woda. To woda złowroga! Woda nieczysta! Woda budząca lęk! Rzeczywiście! Niektórzy wcale do niej nie podchodzą. Boją się! Stoją daleko od niej, z tyłu na drodze lub wysoko na pobliskim wale przeciwpowodziowym. Nikt nic nie mówi.
Patrzę na drewniany dom ulokowany przy szosie i widzę, że przez okno wygląda starszy człowiek, zupełnie skołowany, oszołomiony. Choć dzieli nas od siebie okno i cień jego pokoju, widzę wyraźnie, że odziany jest w białe kalesony i białą koszulkę z długimi rękawami, które imitują piżamę. Zapewne ten człowiek jest już gotowy do wieczornego spoczynku. Nie pytam się nikogo, dlaczego on tam jeszcze jest, i dlaczego nie ucieka z tego domu. Ulegam magii tłumu, jego niewolniczemu posłuszeństwu, wymuszonemu przez nową sytuację, jeszcze nikomu nieznaną. Nie pytam się nikogo, co się stanie ze starcem i czy ktoś mu pomoże. Nic nie mówię i ludzie też nic nie mówią, choć widzę, że zerkają w jego kierunku. Pewnie któryś z gapiów w końcu się otrząsnął z tego amoku i pomógł mu wyjść z domu, już otoczonego po kolana wodą, ale nie byłem to ja i nie byłem tego świadkiem. Popatrzyłem jeszcze trochę na wodę, która od mojego przyjazdu przesunęła się już kilkadziesiąt metrów do przodu, w kierunku naszego domu. Zrobiłem jeszcze w pośpiechu kilka zdjęć moim rosyjskim Fedem, aparatem fotograficznym popularnym w latach osiemdziesiątych, i wróciłem do domu, pedałując co sił w nogach. Zdałem relację tacie, że woda jest już pod Skoczylasem, że idzie do nas. Tata nic nie odpowiedział. Zatrzymał się tylko na moment, zamyślił, a potem powrócił do swoich zajęć. Nie czekaliśmy długo. Może ze trzy, cztery godziny i ta sama woda, która powoli zagarniała przestrzenie na asfalcie szosy tam wyżej we wsi, zaczęła wlewać się na nasze podwórko. Zmierzchało.
Jak dziś pamiętam koniec maja roku Pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Przyjechałem ze studiów na sobotę i niedzielę do rodzinnego domu i zamiast pomagać rodzicom, oglądałem jakieś głupoty w telewizji, choć pogoda była ładna i powinienem wykorzystać ten czas, aby spędzić go na świeżym powietrzu − trochę się opalić, nawąchać ziołowych eterów. W sobotę po południu wpadł do domu tata i powiedział, że trzeba zwozić siano z pola, i to jak najszybciej. Zapytałem wtedy:
– Tato! Skąd ten pośpiech? Taka ładna pogoda!
– Boćki siedzo na kopkach! Bedzie lało! – odpowiedział nerwowo.
„Taa – pomyślałem. – Komu jak komu, ale mnie? Chemikowi? Człowiekowi nauki! Takie bajki! Że boćki siedzą na kopkach, to będzie lało?! Ha, ha, ha” – śmiałem się z bajek.
Obfite deszcze zaczęły padać od końca maja. Lało prawie cały czerwiec. Pod koniec roku szkolnego wszyscy zaczęli się zastanawiać, co z tego wyniknie. Wały przeciwpowodziowe na Wiśle były pełne ludzi, którzy chodzili po nich i z przerażeniem obserwowali podnoszącą się wodę. W czerwcu miałem praktyki techniczne w zakładzie WSK Mielec³, w ramach moich studiów chemicznych na Politechnice Rzeszowskiej, ale każdego wieczoru, po powrocie do domu, wsiadałem na mojego „górala” i czym prędzej jechałem na wał wiślany, oddalony nie więcej niż trzysta metrów od mojego rodzinnego domu w Glinach Małych, aby zobaczyć, co się dzieje. Widziałem podnoszącą się wodę, co budziło mój niepokój, ale siódmego lipca ogarnęło mnie prawdziwe przerażenie. Widziałem już nieraz przybraną wodę wiślaną, bo mieszkałem w tych okolicach od dziecka, ponad dwadzieścia lat, ale nigdy nie było mi dane zobaczyć coś takiego. Wały przeciwpowodziowe na Wiśle mają od czterech do pięciu metrów wysokości, a ta woda, na którą właśnie patrzyłem, była tylko pół metra od korony wału, od samego szczytu. Stojąc na wale, z jednej strony widziałem lustro wody, tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, ale z drugiej strony przepaść! W normalnych warunkach była ona niezauważalna, lecz tym razem, ze względu na wodę powodziową, wypełniającą do reszty jedną stronę doliny, była tak dobrze widoczna, podkreślona i kontrastowo głęboka. Na dole widziałem pola uprawne, łąki, sady, drzewa, kwiaty, małe ptaszki, fruwające nisko i śpieszące do swoich gniazd, aby tam nakarmić pisklęta. Widziałem skaczące koniki polne, jeszcze wesołe, grające swoją melodię, bezmyślne, nieświadome swojego losu. Po chwili patrzenia na wodę uświadomiłem sobie coś, co zaczęło napawać mnie lękiem: „A co, jakby taki wał puścił?! Zerwał się?! Kto wie, jaka jest jego wytrzymałość?” – myślałem przerażony. „Ludzie już mówili, że wały są przemoknięte, że woda się powoli sączy po drugiej stronie” – pomyślałem. Czym prędzej wróciłem do domu, wystraszony nie na żarty.
Ósmego lipca pokazały się w okolicy liczne wozy straży pożarnej i pierwsze wojskowe „Stary”. Po południu widziało się już żołnierzy pomagających ludziom wywozić dobytek z zagrożonych terenów. Policja informowała o niebezpieczeństwie. Jeżdżące traktory z dobytkiem i inwentarzem, wzbijające kurz, wyzwalały odczucie niepokoju, chaosu i toczącej się wojny, ale w tym całym pośpiechu i galimatiasie była złowroga cisza. Mało kto coś mówił. Ludzie chodzili jak w amoku, z niedowierzaniem i z rezygnacją poddając się woli Boga. Dziewiątego i dziesiątego lipca trwała walka z wodą na worki z piaskiem. Wory! Wory! Wory! Ludzie ustawieni w szeregach układali worki tam, gdzie pokazywała się woda po niezalanej stronie wału. Ta sączyła się podstępnie i co rusz wypływała w nowych miejscach. Wolno, subtelnie, złowrogo, tym większy budząc niepokój.
W nocy z dziesiątego na jedenastego lipca przyjechał w nasz kąt Glin Małych jakiś starszy stopniem dowódca wojskowy. Nie działo się dobrze! Słychać było megafon, że przerwało wał w okolicach Szczucina, ale nikt nie wiedział, gdzie dokładnie to się stało. Los tych pomiędzy rzeką Brniem a Wisłą był już przesądzony. Otoczeni wałami wiślanym i brniowym, mogli już tylko czekać na to, co nadejdzie. Wciąż jednak walczyli ci mieszkańcy, którzy oddzieleni byli od Wisły rzeczką Brniem i podwójną tyralierą wałów przeciwpowodziowych. Walczyli co sił, kładąc worki z piaskiem u podnóża wału, we wrażliwych i przesiąkniętych miejscach. Pomimo przerwanego wału wiślanego woda wciąż wzbierała na rzeczce Breń. Niepewność jednak narastała z każdą godziną, więc i tamci, w panice, zaczynali się ewakuować wraz z całym swoim dobytkiem. Nie ma czasu! Każdemu się śpieszy! W tym pośpiechu niedbale przymocowane krowy, przywiązane łańcuchami na pakach starów i płytkich przyczepach od traktorów, przechylały się niczym kłosy zbóż na wietrze i spadały z przyczep na najmniejszym zakręcie, łamiąc karki lub dusząc się w objęciach stalowych łańcuchów. Ktoś próbował odciąć naprężony łańcuch, na którym wisiała nieruchoma krowa, tłukąc w niego z całych sił siekierą, w miejscu styku łańcucha z metalową burtą przyczepy. Niszczy burtę, tępi siekierę, ale stalowy łańcuch w końcu puszcza. Martwa krowa leży chwilę na asfalcie, lecz po chwili cudownie ożywa i wstaje na trzęsących się nogach. Chyba nic jej nie będzie. Ludzie wywożą cały swój dobytek do obcych domów, często nieznanych, do każdego, kto chce pomóc, a tych jest wielu. Pomagają z chęcią. Patrole wojska i policji kręcą się na drogach, a tam często sprzeczne informacje mieszają się z płaczem kobiet i przerażeniem mężczyzn. Jeden patrol mówi, aby zawracać, więc ludzie zawracają, ale kilometr lub dwa dalej inny patrol każe im jechać z powrotem, bo w tym kierunku nie ma już przejazdu. Ludzie jadą to tu, to tam, sami już nie wiedzą, gdzie mają się udać i co robić. Kobiety płaczą, mężczyźni starają się zachować resztki swojej męskości i próbują sami zadecydować, jak działać.
Już wiadomo, co się stało! Podobno w nocy wysadzili wały, aby woda zeszła z Wisły. Dziwne zjawiska się tu działy i trudno było to zrozumieć na bieżąco. Dopiero na spokojnie można było analizować sytuację, ale to już wiele dni potem. Okazało się, że Gliny Małe znalazły się w pułapce, którą dość trudno wytłumaczyć bez pomocy mapy. Próbując jednak to zrobić, należy sobie uzmysłowić, że w okolicach Glin Małych, a dokładnie w następnej wsi, o nazwie Ostrówek, do Wisły wpada rzeka Wisłoka, lecz pomiędzy tymi rzekami znajduje się niewielka rzeczka o nazwie Breń Stary, który wpada wprawdzie do Wisłoki, jednak w bliskiej odległości od samej Wisły. Wzdłuż wszystkich tych rzek, po obu ich stronach, przebiegają wały przeciwpowodziowe, dość wysokie, bo sięgające pięciu metrów. Miejscowość Otałęż leży około dziesięciu kilometrów w górę Wisły. Gdy przerwało tam wały, choć niektórzy mówią, że zostały one wysadzone⁴, w obawie o niżej położoną elektrownię Połaniec, ulokowaną po drugiej stronie rzeki, w miejscowości Zawada, to przez wyrwy w wale woda zaczęła wlewać się do wiosek i spływać w dół zgodnie z topografią, a ta okazała się bezwzględna dla Glin Małych, bo miejsce, w którym przerwało wał w Otałęży, leży topograficznie kilka metrów wyżej niż lokalizacja mojej wsi. Woda wlewała się więc do Glin Małych, otoczonych z lewej strony wałem wiślanym, a z prawej wałem brniowym, niczym do wanny. Przy końcu Glin Małych, wał wiślany i wał brniowy łączą się, choć właściwie sam nie wiem z jakiego powodu i dopiero teraz, gdy piszę te słowa, zaczynam się zastanawiać, dlaczego tak to wygląda. Prawdopodobnie powodem jest przebiegająca przez wał droga z Glin Małych do Sadkowej Góry, albo lokalizacja śluzy nawadniającej, umieszczonej na wale, pomiędzy basenem Wisły a basenem Brnia. Są to jednak tylko moje przypuszczenia. Dalej wały te − wiślany i brniowy − łączą się ponownie w miejscu, gdzie Breń wpada do Wisły, a właściwie Wisłoki, która jednak kilkadziesiąt czy najwyżej kilkaset metrów dalej sama wpada do Wisły. Wieś Ostrówek jest więc ze wszystkich stron otoczona wałami, i to ją uratowało. Nasza wieś, Gliny Małe, była jednak w tym półkolu, gdzie woda spływała z Otałęży i wlewała się, i parła naprzód, schodząc w dół zgodnie z topografią terenu, aż właśnie dotarła do naszego domu, w którym uratowałem biednego, zabłąkanego krecika, wsadzając go do gumiaka ojca. Zaraz za naszym domem znajduje się to nieszczęsne połączenie wałów, więc gdy woda tam dotarła, napotkała blokadę i zaczęła się podnosić. Podnosiła się do korony wału, a potem już przelewała się przez szczyt umocnienia, które miało około czterech metrów wysokości. Woda osiągnęła poziom dokładnie trzy metry i siedemdziesiąt pięć centymetrów, bo tyle zmierzyłem miarką na ścianie garażu. Gdyby wały były wyższe, to i woda byłaby wyższa. Gdy woda zaczęła się przelewać przez złącze wału, niedługo potem jej pęd rozerwał to złącze, w efekcie czego całą siłą napłynęła do rzeczki Breń, dodatkowo podnosząc jej i tak już wysoki poziom. Rozerwanie wałów na Wiśle lub ich wysadzenie, bo do tej pory nie wiem, jaka jest oficjalna wersja, spowodowało obniżenie poziomu wody w królowej polskich rzek, co uratowało elektrownię Połaniec. U nas jednak woda wciąż się wlewała od strony Otałęży, a jej stan był nieprzerwanie wysoki. Aby temu przeciwdziałać, rozkopano wał wiślany, tuż koło naszego domu, aby woda, która zalała wioskę, wróciła do koryta. Wtedy dopiero poziom wód zaczął opadać na terenie zalanej wsi, ale nie działo się to zbyt szybko.
Cztery świnie, które uratowaliśmy, wciąż były w naszym domu i trzeba było je regularnie dokarmiać. Już następnego dnia pojechałem tam z moim bratem Ryszardem i z naszym sąsiadem. Przepłynęliśmy wszyscy pontonem wezbraną rzekę Breń, a potem ten krótki odcinek od korony wału do tarasu naszego domu. Wtedy nasz sąsiad zaczął się awanturować i wydzierać na nas, że chcieliśmy go utopić, bo dopatrzył się, że wentyl od pontonu był zatkany plastikowym korkiem, pochodzącym oryginalnie z taniego wina owocowego o nazwie Kwiat Jabłoni.
Mijały dni. My, zajęci dokarmianiem świń, przytłoczeni rozmiarem zniszczeń i zmartwieni niepewnością najbliższej przyszłości, z pewnym zdziwieniem obserwowaliśmy ludzi z Ostrówka i Sadkowej Góry − miejscowości, które ostały się nietknięte powodzi. Oni mieli frajdę, bo zrelaksowani jeździli wałami na rowerkach z przytroczonymi do bagażników wanienkami i wyławiali ogłuszone ryby z rzeki Breń. Gdybym nie widział na własne oczy, nigdy nie uwierzyłbym, że w tak małej rzeczce jak Breń żyje tyle miętusów. Pięciokilogramowe karpie pływały po asfaltowej drodze pokrytej półmetrową warstwą powodziowej wody, w miejscu, gdzie znajdował się przystanek autobusowy. Sam je widziałem! Takie to rzeczy wtedy się działy u nas w Glinach Małych.
*
Na wprost mnie, z gęstego lasu wybiegło coś, co wyglądało jak sarna, ale przemieszczało się tak szybko i tak bezszelestnie, że zdębiałem i zamarłem jednocześnie. To bardziej tak, jakby coś frunęło kilka centymetrów nad ziemią, niż biegło. Doskonały kamuflaż w postaci płowego koloru sierści niemal rozmywał postać zwierzęcia na tle leśnej ściółki, już nieco pożółkłej i szarawej. To „coś” przystanęło w bezruchu na chwilę, ale na nie dłużej niż dziesięć sekund, jakby sprawdzając, czy wszystko naokoło jest w porządku. Chyba było, bo zaraz podbiegło jeszcze kilka metrów, do kostki soli, którą wyłożyłem na leśnej ściółce w odległości osiemnastu jardów od ambony. Wiem to, bo odległość mierzyłem za pomocą laserowego dalmierza myśliwskiego firmy Nikon. Przyłożyłem oko do celownika kuszy. Wiedziałem, że celuję gdzieś w klatkę piersiową, ale było za ciemno, aby upewnić się, czy mierzę do samicy (ang. _dow_) czy do samca (ang. _buck_). Nie dostrzegłem poroża, więc byłem przekonany, że strzelam do samicy. Zgodnie z tutejszym regulaminem, do końca września pierwszą upolowaną sarną musi być samica. Takie są reguły. Pociągnąłem za spust kuszy. Jeszcze teraz słyszę ten świst strzały, tak charakterystyczny, a potem jakby tępy trzask. Sarna zerwała się żwawo z miejsca i bez żadnego wydanego dźwięku, zwinnie i z dużą szybkością pomknęła w głąb lasu, gdzie zniknęła na dobre. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że w pobliżu były jeszcze dwie inne sarny, które słysząc odgłos zwalnianej cięciwy, rozbiegły się z przestrachem w różnych kierunkach. Tych saren z początku nawet nie widziałem. Jeszcze nie wiedziałem, że są pewne reguły w lesie, że samice zwykle trzymają się razem, podczas gdy samce zazwyczaj chodzą samotnie. Jest to dość luźna reguła i często widziałem inne kombinacje, w zależności od pory roku czy pogody, ale dziś mogę potwierdzić, że sprawdza się ona w większości przypadków.
Gdy mierzyłem do celu, moje serce waliło jak młotem. Z początku wydawało mi się, że będę odporny na takie wydarzenia, bo z myślistwem byłem za pan brat i już niejednokrotnie polowałem na gęsi, kaczki i inną zwierzynę, lecz dziś wiem, że polowanie na sarny to zupełnie inny kaliber doświadczeń. Odczekałem dziesięć minut, aby się uspokoić i dojść do siebie. Nie miałem nawet pewności, czy trafiłem sarnę, a jeśli tak, to chciałem wiedzieć, czy celnie. Było już ciemno. Po dziesięciu minutach zszedłem na dół z ambony, udałem się w kierunku lasu, zaświeciłem światełko umieszczone na myśliwskiej czapce i podszedłem ostrożnie do kostki soli. Zobaczyłem tam bełt od kuszy wbity głęboko w ziemię. Nie było wątpliwości, że strzała doszła celu, bo bełt był cały we krwi. Zadzwoniłem do domu i poprosiłem Zosię, moją żonę, aby przyjechała pod Dunkin’ Donuts i przywiozła ze sobą naszego syna Kajtka oraz aby wzięła ze sobą dobrą latarkę. W międzyczasie zadzwoniłem do Kurskiego i Ferenca, moich dobrych kumpli od kieliszka, licząc na jakąś pomoc, bo to, co się działo, było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem i uznałem, że im więcej głów do myślenia, tym lepiej. Niestety, okazało się, że Kurski jest w pracy, a Ferencemu właśnie urodził się syn, więc miał on inne troski niż moje durne problemy myśliwskie. Zdany byłem sam na siebie. Na szczęście na miejsce dojechał Kajtek i zaczęliśmy szukać śladów krwi na leśnej ściółce, intensywnie oświetlając okolicę latarkami, aby nie przeoczyć żadnego śladu. Było zupełnie ciemno, ale światło latarek stworzyło magiczną, leśną atmosferę, zupełnie mi nieznaną, a jednak przyjemną, i to do tego stopnia, że nawet zawróciło mi się w głowie od tych wszystkich drzew, błysków świateł i nocnych cieni. Przypomniałem sobie, że gdy kilka dni wcześniej siedziałem na ambonie przez wiele godzin, również zakręciło mi się w głowie, ale bardzo pozytywnie. Czułem się, jakbym był pod wpływem środków odurzających, i zastanawiałem się, co mogło wywołać taki efekt. Czy to nowy rodzaj doświadczeń? Czy też świeżość lasu i jego czyste, żywiczne powietrze wprawiło mnie w taki nastrój?
Już po chwili w świetle latarek zauważyliśmy pierwsze ślady krwi na leśnej ściółce. Było jej dużo − z każdym krokiem widzieliśmy jej coraz więcej. Plamy na liściach, na powalonym drzewie i na gałązkach leżących na leśnym podłożu upewniły mnie, że oddany strzał był prawidłowy. Pomimo obfitości krwi już po chwili zgubiliśmy ślady, i poszliśmy w złym kierunku. To zapewne efekt braku doświadczenia. Skąd mogłem wiedzieć, jak prawidłowo tropić postrzeloną sarnę? Przecież robiłem to po raz pierwszy, właśnie tej nocy. Noc w lesie jest magiczna, ale też bardzo zwodnicza, dlatego łatwo się pogubić i zupełnie stracić orientację. Wróciliśmy ponownie pod ambonę, by zmienić perspektywę i przypomnieć sobie prawidłowy kierunek poszukiwań. Gdy znaleźliśmy się ponownie pod amboną, przystanąłem i starałem się sobie przypomnieć, dokąd pobiegła sarna. Po uzmysłowieniu sobie tego i wyznaczeniu kierunku poszliśmy z Kajtkiem bezpośrednio w uzgodnione miejsce, ale tym razem już bez patrzenia na ślady krwi. Świecąc przed sobą latarkami, uszliśmy około pięćdziesiąt metrów w głąb lasu, zakłócając jego ciemność, w której był pogrążony. W oddali zobaczyłem coś białego. Podszedłem bliżej − okazało się, że to spód brzucha sarny, doskonale widoczny w świetle silnej latarki, niemal iluminujący, niczym powierzchnia odblaskowych znaków drogowych odbijających światło samochodowych reflektorów. Martwe oczy sarny błyszczały wyraźnie w świetle latarki i tworzyły dość niepokojący obraz czegoś mrocznego, nieznanego. To wrażenie było szczególnie przejmujące dla nowicjusza, takiego jak ja. Podeszliśmy do sarny na odległość nie większą niż trzy metry i przystanęliśmy, aby się jej przyjrzeć. Nie ruszała się, oczy miała szeroko rozwarte i najwyraźniej martwe. Nie dałem się jednak zwieść pozorom i postąpiłem zgodnie z naukami głoszonymi przez mądre książki o tematyce łowieckiej. Podniosłem z ziemi jakiś suchy, sosnowy patyk, który znalazłem nieopodal, i ostrożnie przysunąłem go do otwartego oka sarny. Dotknąłem, ale nic się nie działo. Dotknąłem ponownie, ale tym razem mocniej. Również nic. Żadnego refleksu oka. Ewidentnie sarna była już martwa. Jest to standardowa procedura, którą należy wykonać przed zbliżeniem się do – wydawałoby się – martwego zwierzęcia. Historia myślistwa zna wiele przypadków, w których martwy rogacz nagle ożywał i poważnie ranił lub nawet zabijał myśliwego. Lepiej więc zachować daleko idące środki ostrożności. Obejrzeliśmy z Kajtkiem łup. Była to samica sporych rozmiarów, zdrowa, bez żadnych ran, chorób czy zniekształceń. Po kilku zrobionych zdjęciach, aby upamiętnić tak historyczną chwilę, zataszczyliśmy sarnę do samochodu. Podjechałem samochodem z drogi osiemnastki aż na parking przy Dunkin’ Donuts. Co żeśmy się umordowali, to nasze. Kajtek ledwo żył i ja też. Byłem początkującym myśliwym i nie wpadłem na pomysł, aby rozejrzeć się za specjalnym, prostym wózkiem myśliwskim służącym do transportu zdobyczy z lasu. Takowy kupiłem dopiero kilka lat później. Co mówi encyklopedia, Wikipedia, na temat wagi jelenia wirginijskiego, bo z takim mamy do czynienia? Mulak białoogonowy, zwany też jeleniem wirginijskim lub jeleniem wirgińskim⁵, waży różnie, w zależności od płci. Samice (ang. _doe_) są zasadniczo mniejsze i ważą od 40 do 90 kg (od 88 do 198 funtów (lb) wagi). Większe samce (ang. _buck_ lub _stag_) ważą od 45 do 125 kg (od 100 do 275 lb). Nie wiem, ile kilogramów miała nasza sarna, bo jej nie ważyłem. Dopiero teraz, gdy piszę tę książkę, planuję nabyć wiszącą wagę do przybliżonego określania ciężaru upolowanych zwierząt. Pamiętam z rodzinnego domu, oczywiście z czasów przedelektronicznych, starą, wiszącą wagę, która nie miała nawet sprężyny − była kawałkiem metalu zgiętego w kształt podkowy, z umieszczoną w jej środku wskazówką i skalą na obrzeżu. To siła rozciągnięcia przeciwnych końców tejże „podkowy” wprawiała w ruch wskazówkę pokazującą wagę w kilogramach. Gdybym miał taką wagę, to myślę, że z pewnością pokazałaby sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt kilogramów, jeśli zawiesiłbym na niej moją upolowaną sarnę.
Wrzuciliśmy sarnę do bagażnika, wyłożonego papierowymi workami i mocną folią, po czym pojechaliśmy do domu. Na suficie w garażu miałem zamontowane haki, wkręcone w belkę konstrukcyjną. Pomiędzy nie wsunięty był gruby, stalowy pręt. To na nim zawiesiłem sarnę, za tylnie skoki, posługując się liną. Dużo później nabyłem bloczkowy dźwignik, który posłużył mi w rozwiązaniu problemów z wieszaniem sarny i znacznie ułatwił cały proces. Ściągnąłem z sarny skórę i rozciąłem brzuch. Do podstawionej wanienki chlusnęło krwią niczym z hydrantu − szacuję, że wylało się około trzech do czterech litrów. Sarna nie miała szans na przeżycie, a ja uświadomiłem sobie, jak śmiertelną bronią jest kusza z odpowiednim grotem penetrującym. Do polowań na sarny używa się tu grotów nazywanych _broadhead_, czyli w wolnym tłumaczeniu „szerokich głów”. Są to zwykle ostre noże rozstawione pod kątem 120 stopni względem siebie. Ich zadaniem jest poprzecinać możliwie najwięcej żył, mięśni i organów w momencie, gdy przechodzą przez ciało zwierzęcia, co powoduje masywny krwotok i szybką śmierć, zakładając, że zwierzę zostanie odpowiednio trafione. Gdy usunąłem wnętrzności, spojrzałem na miejsce wlotu i wylotu bełtu. Strzała weszła z prawej strony zwierzęcia, u dołu żeber (pierwsze lub drugie żebro), przeszła przez płuca, a może nawet serce, i wyszła lewą stroną, przebijając łopatkę. Nazywają to tutaj _quarterback shot_. To jeden z modelowych strzałów, bo bełt przechodzi przez organy ważne dla życia, czyli dwa płuca, serce, żyły i aorty. Czym prędzej rozparcelowałem tuszę, pociąłem mięso na kawałki i wrzuciłem do zamrażarki, która dwa lata czekała na to wydarzenie. Wtedy niewiele jeszcze wiedziałem o prawidłowym rozbieraniu mięsa. Nie mówię, że robiłem coś źle, lecz dopiero dziś uświadamiam sobie ciągłość i nieustanność procesu uczenia się i wnikania w coraz to nowe szczegóły, gdy powtarza się pewną operację, doczytuje, uświadamia samego siebie. Dopiero po kilku upolowanych sarnach nauczyłem się rozbierać mięso szybko i z pełną świadomością tego, że naprawdę wiem, co robię. Ale Ameryki nie odkryłem − jest to znany proces doskonalenia się w każdym fachu. Wprawdzie temat nie był mi zupełnie obcy, bo w Polsce wychowywałem się na małorolnej gospodarce, więc proces zarzynania zwierząt, a szczególnie świń, nie stanowił dla mnie tajemnicy. Nigdy nie zarzynałem świni samodzielnie, lecz wielokrotnie pełniłem funkcję mniej lub bardziej ważnego pomocnika masarza. Gdy byłem dzieckiem, takie sprawy zupełnie mnie nie interesowały, a wręcz nudziły i brzydziły, i głównie bezmyślnie robiłem to, co ojciec lub masarz mi kazali. Były to zwykle proste czynności, typu: przynieś, podaj, pozamiataj. W wieku, w którym mogłem się już czegoś nauczyć, wyemigrowałem do internatu, do technikum chemicznego w Pustkowiu, potem na studia magisterskie na Politechnikę Rzeszowską i w końcu na chemiczne studia doktoranckie do Instytutu Chemii Organicznej Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. W rodzinnym domu byłem więc niedzielnym gościem i zwykle przyjeżdżałem na gotowe już kiełbasy, a nie na świniobicie samo w sobie. Raz czy dwa udało mi się jednak być na świniobiciu, w wieku starszym niż nastoletni, więc mogłem coś zaobserwować i czegoś się nauczyć, co potem bardzo mi się przydało przy rozbieraniu upolowanych saren.
Jedną z obserwacji, której dokonałem po tym pierwszym polowaniu, było to, że muszę kupić nowy celownik optyczny do mojej kuszy. Taki _down/dusk_, bo sarny żerują najczęściej na pograniczu światła, a ja muszę mieć pewność, że wiem, co robię i w co celuję. Tym razem miałem dużo szczęścia, że udało mi się upolować sarnę w półmroku, praktycznie nie widząc jej na celowniku. Zdawałem sobie jednak sprawę, że takie postępowanie na dłuższą metę nie będzie się sprawdzać. Upojony sukcesem i świadomy innych obowiązków dałem sobie spokój z sarnami na jakiś czas. Do połowów powróciłem dopiero w zimie, ale tym razem z zupełnie innym zestawem myśliwskim. O tym opowiem Czytelnikowi w następnym rozdziale.
1 Powódź w roku 1934. Największa powódź w Polsce międzywojennej.
2 Ambrowiec balsamiczny, ambrowiec amerykański, styrakowiec amerykański (_Liquidambar styraciflua L._). Gatunek drzewa pochodzący z Ameryki Północnej i Środkowej.
3 Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego w Mielcu.
4 W Wikipedii, pod hasłem _Elektrownia Połaniec_, znalazłem następujący fragment: „W 1997 roku podczas powodzi elektrowni groziło podtopienie w związku z wystąpieniem z brzegów rzeki Wisły, płynącej w bezpośrednim sąsiedztwie. W związku z tym, iż sytuacja była bardzo poważna, zarząd elektrowni wpadł na pomysł wysadzenia wałów po drugiej stronie Wisły – mieszkańcom zaproponowano odszkodowania i duże zniżki na prąd przez kilka lat, ale odrzucili oni tę propozycję. Ostatecznie woda nie spowodowała strat w majątku należącym do elektrowni, a po ustąpieniu powodzi wały zostały solidnie wzmocnione w kilku miejscach”. Nie uzyskałem jednak odpowiedzi na pytanie, czy wały zostały wysadzone, bo o żadnych odszkodowaniach wypłacanych przez elektrownię dla wsi Gliny Małe nie słyszałem.
5 łac. _Odocoileus virginianus._