Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A song for you Moje życie z Whitney Houston - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 grudnia 2022
Ebook
39,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

A song for you Moje życie z Whitney Houston - ebook

Whitney Houston i Robyn Crawford poznały się jako nastolatki i spędziły razem dwadzieścia dwa lata. W tym czasie Whitney została globalną supergwiazdą. Biła kolejne rekordy popularności jako wokalistka, przyciągała do kin tłumy jako aktorka i zawładnęła wyobraźnią całego pokolenia. Robyn towarzyszyła jej na każdym etapie tej podróży.

Ich relacja zaczęła się od fascynacji i przyjaźni, ale szybko przerodziła się w intymny związek dwóch bezgranicznie oddanych sobie kobiet. W amerykańskim showbiznesie lat 80. XX wieku takie uczucie wciąż stanowiło nienaruszalne tabu. Sama Whitney wiedziała, że plotki dotyczące orientacji seksualnej mogą przyćmić nawet najbardziej spektakularną karierę. Zwłaszcza kobiecą. Przez całe życie stanowczo więc im zaprzeczała, odsuwając Robyn coraz dalej i jednocześnie nie pozwalając jej nigdy do końca odejść.

Ta historia to opowieść o lojalności i zaufaniu – o dwóch dziewczynach, które zawarły pakt, by nawzajem się chronić i wspierać. Ale to również opowieść o manipulacji, kontroli, głodzie władzy, kwestiach rasowych, uzależnieniu i presji, jaką przemysł rozrywkowy wywiera na kobiety. Ponad wszystko jest to jednak opowieść o trwałej przyjaźni.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-4101-9
Rozmiar pliku: 979 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mojej mamie Janet; bratu Marty’emu; siostrze Robinie

– za Waszą niewzruszoną miłość.

Zawsze jesteście przy mnie.

Najbardziej niesamowitym istotom, moim dzieciom: Gillian i Jeremiemu. Jesteście moją największą miłością. Sprawiacie, że każdy dzień jaśnieje.

I wreszcie mojej jedynej. Tej, z którą wiodę zuchwałe życie, przy której nocą składam głowę i przy której budzę się o świcie. Mojej bezgranicznej miłości, Lisie. Od pierwszej chwili naszego spotkania, kiedy owinęłam ci wokół szyi mój szalik, wciąż widzę twoją twarz. Jesteś wszystkim.

WSTĘP

Dlaczego teraz? Dlaczego zdecydowałam się napisać tę książkę, skoro mogłam zachować milczenie przez resztę moich dni, zostawiając wszystkie wspomnienia tylko dla siebie? Jeżeli jesteś fanką lub fanem Whitney Houston, to zapewne kojarzysz moje nazwisko. W wyszukiwarce Google wśród materiałów z różnych wydarzeń z jej życia odnajdziesz zdjęcia mojej twarzy, a w wielu artykułach – moje nazwisko.

Poznałyśmy się jako nastolatki i spędziłyśmy razem dwadzieścia dwa lata. W tym czasie Whit stała się jedną z najpopularniejszych na świecie i najbardziej uwielbianych artystek naszego pokolenia. Znajomość z nią nadała kształt mojej młodości, zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym. Nasza historia to opowieść o lojalności i zaufaniu – o dwóch kobietach, które zawarły pakt, by chronić siebie nawzajem i wspierać. Miałyśmy wspólne marzenie, a ono przerodziło się w podróż, która wiodła z East Orange w stanie New Jersey do Nowego Jorku, a potem przez cały świat, gdzie nie tylko zwiedzałyśmy, ale też poznawałyśmy supergwiazdy i głowy państw.

Jest to opowieść o manipulacji, kontroli, głodzie władzy, niedoświadczeniu, kwestiach rasowych, AIDS, chorobie psychicznej, presji, jaką przemysł rozrywkowy wywiera na kobiety, więziach rodzinnych oraz o tym, jak ważne jest stawianie siebie na pierwszym miejscu. Ponad wszystko jednak jest to opowieść o trwałej przyjaźni.

Zdaniem niektórych osób doświadczyłam w życiu aż nazbyt wielu strat. Kiedy mu się przyglądam, powraca mnóstwo wspomnień, zarówno pięknych, jak i bolesnych. Pisanie tej książki zmusiło mnie do skonfrontowania się z rzeczywistością śmierci i ponownego przeżycia straty mojej matki, mojego brata i mojej najlepszej przyjaciółki. Ten proces pozwolił mi – i pomógł – przeżyć żałobę, zmierzyć się ze smutkiem, stawić czoła wszystkiemu, co wcześniej usilnie starałam się zagrzebać głęboko w sobie. Stał się dla mnie również sposobnością do lepszego zrozumienia bliskich mi osób i docenienia tego, czego nauczyłam się od każdej z nich.

Wierzcie mi, robiłam, co w mojej mocy, żeby trzymać się poza blaskiem reflektorów, pozostawać w cieniu. To inni malowali obrazy przedstawiające mnie i nas. Przez dziewiętnaście lat, od chwili rozstania z Whitney, uparcie nakłaniano mnie, żebym podzieliła się własną wersją naszej historii. Po jej śmierci oraz po śmierci jej córki byłam smutna i sfrustrowana tym, jak fałszywie przedstawiano życie i spuściznę Whit.

Poczytuję za swój obowiązek oddać honor mojej przyjaciółce i wyjaśnić wiele nieścisłości dotyczących mnie samej oraz tego, kim była Whitney. Czuję się zobligowana przypomnieć ludziom o jej wielkości i podjąć jej wybitne dziedzictwo. Whitney, jaką znam, miała wielkie serce, była pełna determinacji, wielkoduszna, tajemnicza, zabawna i pokładała ufność w swoich talentach.

Mam nadzieję, że pomogę czytelnikom rozpoznać i lepiej zrozumieć autentyczną osobę kryjącą się za jej głosem i publicznym wizerunkiem. Tak, jej koniec był tragiczny, ale jej marzenie i droga na szczyt były piękne. Jestem winna mojej przyjaciółce, by opowiedzieć naszą historię. I mam nadzieję, że dzięki temu uwolnię nas obie.

rozdział 1

Pierwsze spotkanie z Whitney Elizabeth Houston

Latem 1980 roku jechałam na moim czarnym dwudziestodwubiegowym rowerze Kabuki przez East Orange. Telefon wyrwał mnie z łóżka, a teraz rozbudzał mnie wiejący w twarz wiatr. Kiedy trenerka Clark, która w szkole średniej uczyła mnie koszykówki, zadzwoniła, by powiedzieć, że ma dla mnie pracę w lokalnym ośrodku rozwoju społecznego, kilka minut później byłam już za drzwiami domu. Jesienią rozpoczynałam drugi rok studiów i miałam wobec niej dług wdzięczności. Mogła zatrudnić do tej pracy kogokolwiek, ale wiedziała, że na mnie może liczyć. Pomknęłam na Main Street. Letnie słońce pulsowało już ciepłem na przejrzystym niebie.

Pędem dojechałam do budynku ze szklaną fasadą, zeskoczyłam z roweru i weszłam do słabo oświetlonej sali pełnej ludzi, stolików i krzeseł rozstawionych pod ścianami. Odnalazłam trenerkę Clark, a ona uśmiechnęła się, uściskała mnie i wręczyła mi stertę papierów do rozdania.

Czułam się naprawdę atrakcyjnie w trawiastozielonych szortach, jasnozielonym T-shircie, białych tenisówkach Nike i podkolanówkach o nieskazitelnej bieli. Byłam trochę próżna na punkcie swoich włosów. W tamtym okresie często upraszałam moją młodszą siostrę, Robinę, zdrobniale nazywaną Biną, żeby po ich umyciu zaplotła mi je w warkocz. Kiedy indziej nawijałam je na różowe piankowe wałki, po zdjęciu których miałam loki. Trzeciego dnia moje afro wyglądało niesamowicie, a dzień, o którym opowiadam, był właśnie dniem trzecim.

Chodziłam po sali, trzymając stertę formularzy zgłoszeniowych dla opiekunów półkolonijnych i ściskając w dłoni garść długopisów. Nagle natknęłam się na dziewczynę, której nigdy wcześniej nie widziałam. Początkowo jej nie zauważyłam, ponieważ siedziała z tyłu, pod ścianą. Ale kiedy wręczałam jej dokument, zatrzymałam się na dłużej: było w niej coś, co po prostu kazało mi przystanąć.

Miała na sobie jedwabną bluzkę w czerwono-niebiesko-szarą kratkę, obcisłe szorty do kolan i tenisówki Adidas Gazelle z czerwonymi paskami. Na szyi nosiła złoty zegarek na łańcuszku, a rudawo-brunatne włosy zaczesała do tyłu i przykryła daszkiem przeciwsłonecznym opatrzonym emblematem Czerwonego Krzyża. Miała ciemnobrzoskwiniową karnację i oczy, w których pobłyskiwało tajemnicze światło.

– Jak masz na imię? – zapytałam.

– Whitney Elizabeth Houston – odparła.

Uznałam jej odpowiedź za zabawną i nietypową. Kto przedstawia się, podając dwoje imion i nazwisko? Zapytałam, gdzie mieszka. Okazało się, że w Doddtown, naprzeciwko lokalu McDonald’s. Pracowałam w tym McDonaldzie w pierwszym roku nauki w szkole średniej. Moi kuzyni mieszkali niedaleko, często u nich nocowałam. Tego samego dnia dowiedziałam się, że Whitney chodzi do prywatnej szkoły dla dziewcząt i śpiewa. Jej matka założyła Sweet Inspirations, zespół wokalistów wykonujących chórki dla tak wielkich gwiazd jak Elvis Presley i Aretha Franklin. Jej kuzynką była Dionne Warwick.

Zanim poszłam dalej, spojrzałam na nią raz jeszcze i powiedziałam, że będę miała na nią oko. Nie wiem, dlaczego poczułam potrzebę, by to powiedzieć. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej jej nie widziałam ani o niej nie słyszałam?

* * *

Opiekunowie zabierali dzieci na rozmaite zajęcia organizowane latem w parkach w East Orange. Wybrałam pracę z dziećmi w wieku od sześciu do jedenastu lat w Columbian Park, który znajdował się w pobliżu mojej szkoły średniej, w części miasta, w której mieszkała Whitney. Przypadek sprawił, że ona wybrała te same zajęcia. Pracowałam w sesji porannej, przekazywałam Whitney uczestników półkolonii, po czym zajmowałam się własnymi sprawami. Grywałam w koszykówkę i inne gry zespołowe organizowane w tamtejszym parku. Gdy kończyłam mecze, ona rozsyłała półkolonistów do domów, więc siłą rzeczy zaczęłyśmy spędzać razem czas.

Miałam dziewiętnaście lat, Whitney prawie siedemnaście. Nie zdawałam sobie sprawy, dokąd zaprowadzi nas ta znajomość, ale wiedziałam, że lato 1980 roku układa się w jakiś cudowny czas. Whitney Elizabeth była miła i powściągliwa, ale zarazem pociągająca. Zachowywała się z wdziękiem i śmiałością, jednak za tymi pozorami kryła się dziewczyna taka sama, jak wszystkie w jej wieku. Była nieświadoma swojego uderzającego piękna, zawsze krytykowała swój wygląd. Nie potrafiłam zrozumieć, skąd brał się w niej ten brak pewności siebie.

Któregoś dnia, na początku naszej znajomości, podjechałam do białego, średniej wielkości domu jej matki na Cape Cod. Gdy zaparkowałam przed nim auto mojej mamy, Whitney już czekała na szczycie schodów. Smukła, w przewiewnym T-shircie, z bawełnianym sweterkiem owiniętym wokół szyi i w najbardziej obciachowych dżinsach, jakie widziałam w życiu. Wąskie u góry i rozszerzające się od kolan w dół. Z całą pewnością zauważyła, że się uśmiecham i kiedy wsiadła do samochodu, rzuciła:

– No co?

Starannie ważyłam każde słowo, nie chcąc jej urazić.

– Wow – powiedziałam. – Te dżinsy. Są w porządku, ale... czemu je nosisz?

Zaczęła dociskać, o co mi chodzi, aż w końcu wydusiłam z siebie:

– Musimy znaleźć ci jakieś dżinsy.

– A jakie dżinsy powinnam sobie sprawić? – spytała.

– Z prostymi nogawkami.

I wtedy Whitney zaczęła mi opowiadać, że jej tułów jest za krótki, a talia zbyt wysoka, a do tego koślawią się jej kolana, więc ma iksowate nogi. Snuła tak bez końca, a ja czułam się nieswojo, słuchając, jak mówi o sobie w ten sposób. Zaledwie miesiąc wcześniej wspomniała mi, że razem z mamą stały na rogu alej Pięćdziesiątej Siódmej i Siódmej, przed gmachem Carnegie Hall, kiedy podszedł do nich jakiś mężczyzna i powiedział:

– Agencja modelingu z tego budynku szuka właśnie takiej dziewczyny jak ty.

Ludzie z Click Model Management zatrudnili ją jeszcze tego samego dnia.

Teraz, siedząc w samochodzie, powiedziałam:

– Jesteś młodą modelką. Nie widziałaś Cheryl Tiegs? Albo tej reklamy perfum Charlie z Shelley Hack w ciemnych rurkach, stawiającej chyba ze trzymetrowe kroki? Przecież to właśnie ty!

Whitney uśmiechnęła się i chyba także rozluźniła. Jej uśmiech przypominał rozbłysk światła. Cieszyłam się, że zdołałam go wywołać. Zawsze kiedy przeglądałam czasopisma modowe mojego brata Marty’ego, natrafiałam w nich na uśmiechniętą Cheryl Tiegs, która sprawiała wrażenie szczęśliwej, pewnej siebie, świeżej. Ludzie opisywali ją jako dziewczynę z sąsiedztwa. Cheryl nie mieszkała w mojej okolicy, ale Whitney owszem i chciałam, żeby czuła się tak piękna, jak piękna rzeczywiście była.

Chwilę później jechałyśmy już po pierwszą parę wąskich dżinsów dla Whitney. W tamtych czasach popularne były marki Jordache, Sergio Valente czy Gloria Vanderbilt. Większość znajomych dziewczyn decydowała się na wymyślne projekty spodni, lecz ja nigdy nie podążałam za modą. Byłam raczej zwolenniczką prostych wzorów, takich jak Levi’s 501 albo dżinsy Lee i Wrangler, które kupowałam w galerii Universal Uniform Sales przy Broad Street w śródmieściu Newark. Zabrałam Whitney do sklepu Gap w centrum handlowym Willowbrook Mall i wyszukałam dla niej osiem par dżinsów z prostymi nogawkami. Wybrałyśmy najciemniejsze z nich, granatowe, na tyle długie, by zostawić jedynie wąski pasek odsłoniętego ciała tuż powyżej jej adidasów Gazelle. Kupiłyśmy też jaśniejszą parę, którą nosiła niemal bez przerwy. Whitney Houston, wielka, ubierająca się w połyskliwe suknie gwiazda, jaką poznał świat, w rzeczywistości lubiła wygodę i była prostolinijną, bezpretensjonalną miłośniczką dżinsów, T-shirtów, rozpinanych swetrów i tenisówek.

* * *

To był dla mnie szczęśliwy czas – wypełniony zabawą z moją nową przyjaciółką, pracą, grą w koszykówkę. A nie zawsze tak było, zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie. Od drugiego do szóstego roku życia mieszkałam z rodziną w Kalifornii. Zdarzały się tam trudne chwile, mimo iż Los Angeles miało spełnić marzenie mojej matki o domku z białym drewnianym płotem. Zdecydowała się na wyjazd w ślad za bratem i jego żoną, którzy opuścili Newark. Tata pełnił wtedy służbę wojskową (od 1958 do 1963 roku) i przez pewien czas służył w jednostce spadochroniarskiej w Wietnamie, o czym nigdy z nami nie rozmawiał. Wkrótce po zwolnieniu ze służby dołączył do mamy w Los Angeles i niebawem jej marzenie przerodziło się w koszmar. Zaczął ją zdradzać i zachowywać się agresywnie, a ponadto stracił posadę. No i jeszcze szczeniak...

Ten incydent był moim pierwszym doświadczeniem bolesnej straty. W Boże Narodzenie rozpakowywaliśmy z Biną i Martym prezenty, kiedy nasz ojciec sięgnął do kieszeni swojej marynarki American Airlines i wyciągnął z niej maleńkiego, wierzgającego szczeniaka o jasnobrązowej sierści. Wrzeszczeliśmy z radości. Miałam wtedy pięć lat.

Nazajutrz bawiliśmy się z dzieciakami z sąsiedztwa za naszym domem. Szczeniaczek dokazywał i wdrapywał się na każdego z nas. Tata wychodził właśnie do pracy. Wsiadł do swojego białego pontiaca bonneville i tuż przed zatrzaśnięciem drzwi zawołał, byśmy usunęli się z drogi. Zrobiliśmy, co kazał, ale żadne z nas nie pomyślało, żeby złapać małego psiaka. Chwilę potem zobaczyłam najokropniejszą scenę: tata wrzucił bieg wsteczny i niczego nieświadomy rozjechał Pup-Pupa. Czuł się z tym strasznie. Zawołał mamę, żeby zabrała nas do środka, a on mógł posprzątać szczątki.

Rodzice wprowadzili się do jednokondygnacyjnego domu z trzema sypialniami i białą sztukaterią, która w ostrym słońcu lśniła oślepiającym blaskiem. Mój brat, Marty, miał własny pokój we frontowej części domu, a ja dzieliłam pokój z malutką siostrą Biną. Sądziłam, że nasi rodzice są zamożni – do chwili, gdy któregoś dnia moja matka podsłuchała, jak opowiadam jednej z koleżanek o tym, co mamy, i krzyknęła na mnie z okna:

– Przestań! Jadamy z jednego garnka!

Pewnego dnia matka zabroniła nam wychodzić z domu. Serwisy informacyjne w kółko podawały wiadomości o zamieszkach w Watts. Tata powiedział, że wybiera się tam razem z wujkiem. Chcieli się przekonać, czy uda im się jakoś skorzystać na panującym chaosie. Matka nie chciała, by wychodził.

– Nie chcę tu zostać sama z dziećmi – przekonywała. Marty miał osiem lat, ja – pięć, a Bina, jedyne kalifornijskie dziecko moich rodziców, zaledwie dwa.

– Wrócę – zapewnił i wyszedł w ciemną noc.

Mama zamknęła drzwi i zaprowadziła nas do pokoju Marty’ego, gdzie mieliśmy poczekać na powrót ojca. Panowały ciemności, ale widzieliśmy czarno-białe policyjne wozy patrolowe przemykające po osiedlowej ulicy. Nie ruszaliśmy się z pokoju Marty’ego, przykucnięci, wyglądając przez okno i wyczekując ojca.

– Dennis powinien tu być – rzuciła matka. Kiedy się denerwowała, zazwyczaj cała drżała i teraz też wyraźnie trzęsły się jej ręce. Przytuliłam ją, by pomóc jej się uspokoić. Kiedy ojciec i wuj w końcu wrócili, wciąż panowały ciemności. Ich łup składał się z opon, kilku odbiorników radiowych i ośmiościeżkowego odtwarzacza kaset. Na matce nie zrobił wielkiego wrażenia, ale poczuła ulgę. Tamtej nocy wszyscy spaliśmy w jednym pokoju.

Rodzice często kłócili się o pieniądze i o niewierność taty. Ojciec nierzadko bił mamę.

Kiedy miałam sześć lat, stłukł ją metalową rurą od odkurzacza. Policja po przybyciu na miejsce wezwała karetkę, a ta zawiozła mamę do szpitala. Wróciła do domu z zasiniaczonym okiem i wielką blizną na kolanie, która została jej do końca życia. Już w domu poprosiła, byśmy zbliżyli się z Marty’m do jej łóżka, po czym zapytała, czy nie chcielibyśmy odwiedzić babci.

Kilka dni później wczesnym świtem wymknęliśmy się ukradkiem z domu i poleciliśmy z powrotem do Newark. Kiedy dotarliśmy na miejsce, ojciec zadzwonił do matki z przeprosinami. Niedługo potem przyjechał swoim białym pontiakiem bonneville, zatrzymując się po drodze wyłącznie na tankowanie. Przyjęła go. I znów ją bił.

Moja rodzina przeżyła również zamieszki w Newark. Ojciec tym razem został w domu. Gwardia Narodowa uzbrojona w karabiny stała pod naszym blokiem, przeszukiwała korytarze i dziedziniec budynku, a nam nie wolno było wychodzić na dwór po godzinie szesnastej trzydzieści, gdy zapalały się uliczne latarnie.

Wszystkie tamte obrazy zabitych tekturą witryn sklepowych i wypalonych budynków zeszły na drugi plan, gdy niedługo potem byłam świadkiem, jak ojciec rzuca mamę na podłogę i wlecze ją przez korytarz mieszkania. Wciąż widzę jej twarz i słyszę, jak prosi:

– Zadzwońcie po policję.

A potem znika nam z oczu.

I znów uciekaliśmy od ojca w środku nocy, ale wtedy matka odeszła od niego po raz ostatni.

Martin Luther King Junior stwierdził: „Bunt jest językiem niewysłuchanych”. Ktoś mógłby zapewne powiedzieć, że agresja mojego ojca brała się z dyskryminacji i rażącej niesprawiedliwości, podobnie jak złość i frustracja, jakie doprowadziły do wybuchu zamieszek w Los Angeles czy Newark. Może jest w tym trochę prawdy, jednak nie mogę zaakceptować takiego tłumaczenia. Nigdy nie zapomnę strachu, jaki słyszałam w głosie mojej matki i wyrazu jej oczu, kiedy ojciec wybuchał – kopiąc w drzwi, szarpiąc ją i rzucając na podłogę, klnąc i krzycząc – a Marty i ja błagaliśmy go, by przestał. Malutka Bina, zdezorientowana i przerażona, wyciągała rączki, by któreś z nas ją przytuliło i ukoiło. Większość widocznych blizn mamy z biegiem czasu się zagoiła, ale te niewidzialne pozostały na zawsze w niej, w moim bracie, w mojej siostrze i we mnie.

Janet Marie Williams Crawford rozpoczęła przebudowę swojego życia, idąc na studia, i w końcu uzyskała stopień magistra.

Kiedy miałam jedenaście lat, przenieśliśmy się do nowego miejsca w New Jersey. Mama z ekscytacją przyjęła wiadomość o budowie apartamentowców z ogrodami w Kuzuri-Kijiji – był to wówczas największy zespół mieszkaniowy realizowany przez firmę budowlaną należącą do Afroamerykanów. Rozpowiedziała o nim wszystkim swoim przyjaciółkom, w większości samotnym matkom z dziećmi. Wiele z nich również się tam przeprowadziło. W języku suahili nazwa osiedla znaczy tyle co „Piękna Osada”.

* * *

Dorastając, zdawałam sobie sprawę, że jestem inna niż rówieśniczki, ale to było w porządku. Bina jako nastolatka chodziła na imprezy, nosiła makijaż i flirtowała z chłopcami, a ja zupełnie się tym nie interesowałam. Jedyną częścią mojego ciała, której w ogóle byłam świadoma, były moje chude nogi; przez nie jednak pewien facet przezwał mnie kiedyś „Panną Twiggy”.

Kiedy poskarżyłam się matce, odpowiedziała:

– Chodzisz na tych nogach, prawda? Biegasz na tych nogach, i to szybko, prawda? Powinnaś być im wdzięczna.

W dniu, w którym miałam pójść do fotografa, albo przy innych okazjach, kiedy nosiłam rozpuszczone, opadające na ramiona włosy, mężczyźni spoglądali na mnie z takim pożądaniem, że aż się wzdrygałam. Co za dewianci! Przecież byłam dzieckiem. Do szkoły zazwyczaj zbierałam włosy w kucyk.

Nie chciałam stać się taka jak ojciec, ale wystarczyło spojrzeć mi w oczy, by wiedzieć, że byłam córeczką tatusia. Zdarzało się, że dorośli mężczyźni przechadzający się po ulicy, prowadzący ciężarówki albo dostarczający pocztę, przystawali na mój widok i pytali:

– Jesteś córką Dennisa Crawforda, tak?

Mój ojciec w szkole średniej był wybitnym sportowcem, który jako tailback prowadził do ataku drużynę stanu New Jersey. Kiedy stało się jasne, że mój brat, Marty, nie interesuje się sportem, to ja oglądałam z ojcem mecze futbolu amerykańskiego i napełniałam mu szklankę piwem – co zresztą uwielbiałam, bo wymagało to wskoczenia na krzesło, przesunięcia w dół dźwigni barku piwnego, nachylenia szklanki, a czasem nawet upicia odrobiny przelewającej się pianki. Jako kibic Miami Dolphins ojciec tłumaczył mi, że długo trwało, zanim Giants zatrudnili czarnoskórego biegacza, a także dzielił się wieloma innymi obserwacjami na temat afroamerykańskich zawodników i niektórych dyscyplin sportu. Odziedziczyłam po nim również w znacznej mierze skłonność do rywalizacji i sportowe uzdolnienia, więc gry zespołowe były czymś, w czym od razu się odnalazłam.

W 1974 roku rozpoczęłam naukę w publicznej szkole średniej Barringer High School w Newark. Rano na ogół nastawiałam radio na WABC, licząc, że usłyszę Bohemian Rhapsody Queen, arcydzieło, które doprowadzało mnie do szaleństwa. Po szkole wracałam do domu pieszo. Pokonywałam wiele kilometrów po Park Avenue, a drobne na bilet autobusowy przeznaczałam na słodycze. W miejscu, gdzie Newark graniczy z East Orange, w pobliżu sklepu monopolowego Cooper’s Liquors & Deli, gromadziło się wielu popijających mężczyzn. Rzucali za mną coś w stylu: „Hej, dziecinko. Chodź tu, słodziutka”. Nie zatrzymywałam się. Zaglądałam za to do jadłodajni, gdzie właścicielka sprzedawała przepyszny placek ze słodkimi ziemniakami. Od chwili kiedy go spróbowałam, stałam się bywalczynią tego lokalu. Nie miał koloru pomarańczowego, ponieważ – jak wyjaśniała – sporządzała go z prawdziwych słodkich ziemniaków, a nie z batatów.

W sobotnie poranki wstawałam wcześnie i uprawiałam jogging, pokonując trasę z East Orange do dzielnicy North Ward w Newark, kierując się potem do Branch Brook Park, skąd wracałam. Jeździłam na rowerze tak daleko, jak tylko pozwalały na to moje nogi. Najpierw na damce z czarnym siodełkiem typu banan, a potem na ukochanym czarnym Kabuki ze złotymi napisami. Jeździłam nim wszędzie, żeby mój świat wydawał się większy.

* * *

Spoglądając wstecz na moje dzieciństwo, pamiętam, że pojęcie miłości powodowało u mnie dezorientację. Wiedziałam, że mama i tata mnie kochają, ale uczucie między nimi w żadnym razie nie było inspirujące. Potrzebowałam czegoś więcej niż wzorce, jakie dawała mi własna rodzina, więc modliłam się i dążyłam do tego, by wieść inne życie i poznać inny rodzaj miłości.

Moje modlitwy zostały wysłuchane, przynajmniej w takim sensie, w jakim to się przydarza nastolatkom, gdy pierwszy raz ujrzałam Raynarda Jeffersona. Bawiłam się na huśtawce pod moim domem, kiedy przechodził obok. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja zdołałam odczytać z jego ust pytanie, które skierował do swojego kuzyna Draytona:

– Kto to?

I to wystarczyło.

Miałam piętnaście lat, a Raynard był moją pierwszą miłością. Miał w sobie dużo spokoju, był przystojny i mojego wzrostu, a jego usta smakowały słodko. Był trzecim, najmłodszym z braci Jeffersonów.

Poznaliśmy się niedługo po tym, jak jeden z jego rodzeństwa został zamordowany. Raynard wciąż przeżywał tę stratę, a ja zjawiłam się w samą porę, by pomóc złagodzić jego smutek. Chodził do prywatnej szkoły ogólnokształcącej Seton Hall Preparatory School w West Orange, odległej o wiele kilometrów, zatem każdego ranka wstawałam trochę wcześniej, by móc odprowadzić go na stację kolejową, oddaloną o pięć minut drogi od mojego domu. Każdego popołudnia, w drodze ze szkoły do domu, wpadałam do domu Raynarda. Spędzaliśmy większość czasu w jego pokoju na drugim piętrze, przeglądając sprośne czasopisma, prezentujące najlepsze pozycje seksualne, i rozprawiając o ucieczce do Kalifornii. Raynard był piękny: dotykał mnie i traktował z ogromną czułością i pełnym szacunkiem. Kochałam go i troszczyłam się o niego, i tamta piętnastoletnia „ja” będzie kochała go już zawsze.

Mama podchodziła bez entuzjazmu do naszej rodzącej się relacji. Twierdziła, że jestem nazbyt emocjonalna i że Raynard przypomina jej mojego ojca, a ja nie wiedziałam pod jakim niby względem. Tym niemniej pozwalała mi samodzielnie dokonywać wyborów, a ja wolałam nadal się z nim spotykać. Kiedy zapytała mnie, czy potrzebuję środków antykoncepcyjnych, odparłam:

– Kiedy będę na nie gotowa, to będę też gotowa na dziecko.

Nigdy nie poszliśmy z Raynardem „na całość”, ponieważ obawiałam się zajścia w ciążę. Kiedy okazało się, że moja matka w wieku siedemnastu lat spodziewa się dziecka, babcia od strony ojca uparła się, żeby jej syn, wtedy osiemnastolatek, wziął z mamą ślub.

Skutków tego doświadczyliśmy na własnej skórze. Ich małżeństwo miało uchronić reputację obu rodzin, zapewnić im stabilizację i jednocześnie zadośćuczynić za grzech seksu przedmałżeńskiego. Zamiast tego przez ponad dekadę matka była poniżana, fizycznie maltretowana i zdradzana. Trwała w związku z mężczyzną, którego dobrowolnie nigdy nie wybrałaby na męża.

Szczęśliwie mój związek z Raynardem nie był toksyczny, a poza tym miałam wiele innych spraw, na których skupiałam uwagę. Moja szkoła średnia była prawdziwą kuźnią obiecujących młodych sportowców, a uczelnie wyższe chętnie rekrutowały zawodników z naszych drużyn futbolowej, koszykarskiej i baseballowej. Andre Tippett, należący dziś do galerii sław Narodowej Ligi Futbolowej, chodził ze mną na zajęcia z edukacji zdrowotnej; raz nawet dałam mu skopiować moje wypracowanie.

Należałam do aktywnych dzieci – zawsze na rowerze albo z piłką do koszykówki, i zawsze w biegu – ale nie byłam maniaczką sportu. Marty – który grał na klarnecie, wiolonczeli i saksofonie tenorowym – stanowił dla mnie inspirację, a ja, jak każda rozgorączkowana młodsza siostra, chciałam być taka jak on. Podjęłam więc naukę gry na cymbałkach, które nazywaliśmy „dzwoneczkami”, a z czasem znalazłam miejsce w orkiestrze marszowej. To było pełnoetatowe zajęcie ponadprogramowe. W dni meczowe albo podczas parad świątecznych dało się słyszeć wibrowanie perkusji z odległości kilku kilometrów. Gdy nadciągaliśmy – morze niebiesko-białych strojów, liczące dwieście pięćdziesiąt kołyszących się rytmicznie osób – budziliśmy dreszcze rozchodzące się po chodnikach miasta i trybunach Newark Schools Stadium.

Moje życie biegło rutynowo i nie miałam ambicji, bo cokolwiek w nim zmieniać, aż do drugiego roku nauki w szkole średniej, kiedy trójka starszych dziewczyn z reprezentacji koszykarskiej zaczepiła mnie w szatni. Mówiły o zbliżających się kwalifikacjach i o tym, że podjęły się misji zwerbowania nowego talentu. Widziały, jak gram w kosza w sali gimnastycznej. Uznały, że powinnam spróbować gry w drużynie.

– Pójdziesz na kwalifikacje – oznajmiła mi liderka, nawet nie pytając mnie o zdanie.

– Jasne, w porządku – uśmiechnęłam się i podniosłam swoje rzeczy z ławki.

Przemyślałam ich propozycję i doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Stawiłam się w sali gimnastycznej, dołączając do szkolnej reprezentacji.

Trenerka Carol Yvonne Clark, która załatwiła mi pracę wtedy, kiedy poznałam Whitney, przyglądała się, jak gram przeciwko jej drużynie, a jakiś czas później przyjechała do mojego domu, żeby się przedstawić.

– Jestem główną trenerką w Clifford J. Scott High School w East Orange. Wiesz, możesz grać naprawdę dobrze. Myślałaś o studiach? Jeżeli przejdziesz do mojej szkoły, z całą pewnością staniesz się bardziej widoczna i będziesz miała większe szanse dostać się na tę uczelnię, na której ci zależy.

Wydała mi się całkiem przekonująca, zaczęłam więc planować przeniesienie do Clifford J. Scott High School, począwszy od drugiego kwartału jedenastej klasy.

Kiedy podzieliłam się tą dobrą wiadomością z Raynardem, pierwszą rzeczą, jaką powiedział, było:

– Stracę cię. Proszę, nie przenoś się.

Zaskoczył mnie, ale miał rację. Nie pamiętam, kiedy i jak dokładnie zaczęliśmy się od siebie oddalać, ale niedługo po moim transferze nasz związek się rozpadł.

Tego roku błyszczałam! W pierwszym sezonie zdobyłam ponad tysiąc punktów i poprowadziłam drużynę do zwycięstwa w naszej lidze, choć niewiele brakowało, byśmy odpadły w półfinałach. Matka dużo pracowała i nie miała czasu, by przychodzić na mecze. Ojciec był generalnie nieobecny, lecz perorował do mnie w taki sposób, jakby znał się na koszykówce. Przypuszczam, że śledził moje postępy w „Star Ledger” i innych gazetach z New Jersey. Przyszedł na jeden z meczów w ramach rozgrywek okręgowych, a kiedy spotkał się ze mną po ostatnim gwizdku, stwierdził:

– Musisz być bardziej wredna.

Po zakończeniu nauki w szkole średniej rozpoczęłam grę w słynnej lidze Rucker Park w Harlemie i podróżowałam po całym kraju razem z New Jersey Big Heads, ekipą najlepszych koszykarzy reprezentujących stan. To był świetny sezon – grałam jeszcze lepiej niż przedtem, a w drużynie poznałam bliską przyjaciółkę, Val Walker.

Zostałam zwerbowana do gry na Uniwersytecie Seton Hall, który wówczas należał do dywizji drugiej. Skłaniałam się ku temu, żeby pójść tam na studia, ale tamtego lata Uniwersytet Stanowy Montclair organizował letni turniej ligowy, na który przybywali zawodnicy z trzech pobliskich stanów, by zaprezentować swoje talenty. W tamtym roku należałam do zawodniczek zdobywających najwięcej punktów w lidze. Grałam obok Val, która potem, już na studiach, została wybrana do składu honorowej koszykarskiej drużyny wszechamerykańskiej (All-American).

Razem z Val zostałam również zwerbowana przez C. Vivian Stringer z Uniwersytetu Pensylwanii w Cheyney, jedną z najbardziej utytułowanych trenerek w dziejach uniwersyteckiej koszykówki kobiecej. Po części dlatego, że już uczęszczałam do szkoły dla Afroamerykanów, odrzuciłam tę propozycję i wybrałam Uniwersytet Stanowy Montclair, który należał do dywizji pierwszej, plasował się na trzecim miejscu w kraju i miał rozbudowany plan wyjazdów sportowych.

Po latach intensywnej gry i zdobyciu ogromnej liczby punktów, wiedziałam, że jestem gotowa, lecz kiedy rozpoczął się oficjalny sezon, trenerka nie pozwalała mi grać. Miałam szczęście, jeśli wpuściła mnie na boisko na dwie czy trzy minuty. Tkwiłam z tyłkiem przyklejonym do ławki. Kiedy trenerka marszczyła brwi, zakładała ręce i sfrustrowana przechadzała się tam i z powrotem przed ławką rezerwowych, miałam ochotę wstać i krzyknąć jej prosto w twarz:

– Ty kretynko, jestem tutaj!

Wychodziłam z siebie. Nie rozumiałam jej decyzji i po każdym spotkaniu wylewałam piekące, gniewne łzy. Ponadto gdy siedzisz tak długo na ławce, to niemal zapominasz, jak się gra. Carol Yvonne Clark i moja mama przyszły na jeden z moich meczów i obie stwierdziły, że trenerka mojej drużyny jest rasistką. Wydaje mi się, że nie przywykła do pracy z Afroamerykankami. Byłam pierwszą niebiałą dziewczyną, która trafiła do drużyny, i to na pierwszym roku studiów.

Moim azylem były korporacje ciemnoskórych studentek na kampusie: AKA, Phi Beta Sigma i Deltas. To były moje starsze siostry, zawsze gotowały coś dobrego i karmiły mnie, kiedy byłam głodna. Obdarzyły mnie przyjaźnią. W ich towarzystwie czułam, że mam wsparcie i jestem rozumiana. Znajdowałam wśród nich poczucie koleżeństwa, którego brakowało w drużynie koszykarskiej.

Na domiar złego na początku drugiego roku użyto mnie w roli wabika dla czarnoskórych zawodniczek: Tracey Brown, Sharon Ross i Bonity Spence. Wprawdzie trzymałyśmy się razem, ale już wtedy myślałam o tym, by odejść.

Szczęśliwie trenerka z Uniwersytetu Monmouth poprosiła mnie, żebym dołączyła do jej drużyny, więc po pierwszym semestrze drugiego roku studiów odeszłam z Montclair. Jedynym problemem było to, że nie mogłam otrzymać stypendium wiosną, zatem postanowiłam znaleźć pracę i oszczędzać pieniądze aż do jesieni. Bonita Spence, która pochodziła z Atlantic City, powiedziała mi, że otwierają tam kasyna i szukają pracowników. I że mogę zatrzymać się u jej matki. Skorzystałam z jej rady i znalazłam zatrudnienie w Bally’s Park Place jako ochroniarka.

Zaczęłam przemierzać kasyno w typowym uniformie z szarego poliestru, ale nie trwało to długo, bo po trzech tygodniach zaczepił mnie dobrze ubrany mężczyzna, przedstawił się, powiedział, że mi się przyglądał i chce, bym jako agentka w cywilu dołączyła do jego jednostki detektywistycznej. Miałam ubierać się wedle własnego upodobania lub zależnie od okoliczności. Niekiedy uchodziło mi na sucho noszenie luźnych spodni i bluzy, ale w barze musiałam wyglądać tak jak inne kobiety i zakładać sukienkę. Dostawałam dietę, więc mogłam łatwo wmieszać się w tłum, siedzieć i gawędzić z klientami, popijając rozwodnione koktajle.

Jednostka detektywistyczna miała siedzibę pod rampą dostawczą, za solidnymi drzwiami, które kryły biuro wyposażone w mnóstwo monitorów i kamer wideo. Do moich zadań należało wyszukiwanie hazardzistów, którzy liczyli karty, wyłapywanie naciągaczy i porównywanie twarzy klientów ze zdjęciami z opasłego katalogu oszustów. Czasem kierowano mnie do konkretnej sali kasyna, w której rozpoznano na monitorze poszukiwanego człowieka. Kiedy indziej zakładałam słuchawki, wsłuchiwałam się w rozmowy w jednym z hotelowych pokoi wyposażonych w urządzenia podsłuchowe i spisywałam wszystko, co usłyszałam. Pracowałam szesnaście godzin na dobę, spałam w ciągu dnia, a długie i późne godziny pracy powodowały, że nie miałam kiedy wydawać mojego hojnego wynagrodzenia. Lubiłam zadania związane z tą wymagającą stałej czujności pracą.

Po sześciu miesiącach wróciłam do East Orange z pokaźnym plikiem banknotów. Nie potrzebowałam letniej roboty w ośrodku rozwoju społecznego, ale przecież nigdy nie zawadzi mieć trochę więcej pieniędzy. Ponadto wiele zawdzięczałam trenerce Clark, zatem kiedy zadzwoniła z prośbą o przysługę, nawet się nie zawahałam. Nie mogłam przewidzieć, że jej poranny telefon na zawsze odmieni moje życie.

* * *

Po kilku dniach od spotkania Whitney na letnich półkoloniach wybrałyśmy się na lunch. Wyszłyśmy z lokalu i uszłyśmy może kilkanaście kroków, kiedy z kieszeni na piersi wyjęła papierosa. Przypuszczam, że na mojej twarzy malowało się zdziwienie.

– Tak, palę – przyznała, po czym wyciągnęła jeszcze jointa.

Teraz już byłam w szoku. Nie wyglądała na kogoś, kto lubi się upalić.

– Och, a masz coś innego? – rzuciłam.

Whitney zaśmiała się i włożyła jointa z powrotem do kieszeni.

Paliłam trawkę kilka razy na studiach, ale na tym kończyły się moje doświadczenia z narkotykami. W szkole średniej moja nauczycielka angielskiego odesłała mnie na koniec klasy za gadanie na lekcji. Usiadłam w ostatnim rzędzie obok dzieciaka, który rozdzielał trawę do woreczków i otrzymałam od niego propozycję skromnej franczyzy. Miałam sprzedawać cheerleaderkom marihuanę opakowaną w małe różowe woreczki. Zarobiłam trzysta dolarów, ale skończyłam z tym po dwóch tygodniach. Klienci byli chętni, a pieniądze przychodziły łatwo, ale bałam się, że zostanę przyłapana i moja ciężko pracująca matka któregoś dnia wróci do domu i dowie się, że zostałam aresztowana.

* * *

– Możesz mi mówić Nippy – oznajmiła Whitney. Wyjaśniła, że taki przydomek nadał jej ojciec i że pochodzi on od psotnej postaci z pewnego komiksu.

Dowiadywałam się o niej coraz więcej. Nip zwierzyła mi się, że ma chłopaka o imieniu Craig, którego matka należała do pierwszego składu Sweet Inspirations. Ale nigdy go z nią nie widziałam.

W tamtym czasie nie spotykałam się z nikim, choć miałam kłopot z jedną z dziewczyn z drużyny koszykarskiej. Była bardzo zaborcza. Wymieniłyśmy kilka pocałunków, ale nie sądziłam, że kryje się za tym coś więcej, do chwili, aż oświeciła mnie jedna z moich współlokatorek; byłam ślepa i nieświadoma tego, co działo się wokół mnie. Mama też za nią nie przepadała i jasno wyrażała swoje niezadowolenie:

– Robyn, ta dziewczyna próbuje cię omotać – orzekła.

Pamiętam, co jej odpowiedziałam:

– Ale, mamo, jeśli chce prasować mój uniform, to mogę jej na to pozwolić!

Wkrótce jednak zrozumiałam, co dostrzegała mama.

Dziewczyna miała ogromną potrzebę kontroli, a ja czym prędzej musiałam znaleźć sposób, by skłonić ją do poluzowania uścisku. Któregoś dnia tamtego lata wybrałam się do niej na drugi koniec naszego osiedla. Utknęłam w jej mieszkaniu na kilka godzin, bo nie chciała mnie z niego wypuścić. Blokowała drzwi, mimo że umówiłam się, że Val, Paulette i jeszcze jedna dziewczyna z drużyny Big Heads wpadną zabrać mnie na mecz. W końcu odeszła od drzwi, a ja zdołałam wybiec na zewnątrz. Złapała mnie jednak za rękę, a ja zatoczyłam się, uderzyłam w ceglaną ścianę i stłukłam sobie głowę do krwi.

Opowiedziałam tę historię Whitney, która stwierdziła, że mam się nie przejmować.

– Wyciągnę cię z tego – zapewniła.

Nie zapytałam jej, co ma na myśli; wiele rzeczy pozostawiałyśmy niedopowiedzianych. Ale rzeczywiście dokonała tego. Dziewczyna zniknęła z mojego życia, podczas gdy Whitney i ja stawałyśmy się sobie coraz bliższe.

* * *

Ludzie obserwujący nas z zewnątrz mogli dojść do przekonania, że jesteśmy zżyte, ale pomiędzy nami rozwijało się coś głębszego. Stałyśmy się nierozłączne. Jeżeli nie siedziałyśmy w moim domu, to byłyśmy u niej. W jej pokoju panował chaos. Rzeczy leżały w nieładzie, sterty ubrań zalegały na podłodze, łóżko miała stale nieposłane, a plecaki, szkolne mundurki i portmonetki walały się wszędzie. Kiedyś usłyszałyśmy dziwne chrupanie. Okazało się, że w jednej z jej toreb siedzi mysz i zajada się chipsami Lay’s.

Kilka tygodni po pierwszym spotkaniu Nippy znów zaprosiła mnie do siebie. Nieśpiesznie przechadzałyśmy się po okolicy, a kiedy się zmęczyłyśmy, weszłyśmy do jej domu i usiadłyśmy na podłodze w salonie, wsparte plecami o sofę. Gadałyśmy bez końca, gdy nagle nasze twarze znalazły się bardzo blisko siebie. Ten pierwszy pocałunek był długi i ciepły jak płynny miód. Kiedy przestałyśmy się całować i nasze spojrzenia się spotkały, czułam, jak budzą się moje emocje, a serce wali jak oszalałe. Co się teraz stanie? Co ona powie? Może się rozzłości? Nie wiedziałam, ale ewidentnie między nami zaiskrzyło.

A Whit rzuciła tylko:

– Gdybym wiedziała, o której wrócą moi bracia, to bym ci coś pokazała.

To było totalnie łobuzerskie. Ale Nip potrafiła wpakować cię we wszelkie kłopoty, jeśli tylko miała ku temu sposobność. Trafnie ujęła to moja mama, kiedy pierwszy raz ją spotkała:

– Wyglądasz jak anioł, ale wiem, że nim nie jesteś.

rozdział 2

Jak anioł

Whitney nie była osobą, która obnosiłaby się ze swoim talentem i śpiewała wszędzie, gdzie się pojawi. To zupełnie nie było w jej stylu. Ale naszego pierwszego lata, czy to w domu, czy w samochodzie, czy na frontowej werandzie, śpiewała utwory z nowego albumu Chaki Khan. Od początku do końca, a zwłaszcza Clouds, Our Love’s in Danger i Papillon (vel Hot Butterfly). W powstaniu tej płyty mieli swój udział Luther Vandross, Whitney i jej matka, Cissy, która była legendarną wokalistką wspierającą. Ilekroć rozbrzmiewały te piosenki, Whitney śpiewała wszystkie chórki, przytrzymując słuchawki swojego walkmana, zupełnie tak, jakby była w studiu. Publicznie zachowywała się bardziej powściągliwie, pozwalając sobie niekiedy na zaśpiewanie po cichu jednego czy dwóch wersów.

Muzyka przenikała każdą cząstkę jej ciała; Whit uwielbiała ją i łaknęła jej. Zapowiadała, że zostanie zawodową piosenkarką i powtarzała to niczym mantrę od dwunastego roku życia. Skupiała na tym całą swoją uwagę i planowała wszystkie kroki niezbędne, by osiągnąć upragniony cel. Pracowała nad stworzeniem zespołu i repertuaru, który umożliwiłby jej zaprezentowanie swojego talentu. Przebywanie z kimś tak całkowicie zaprzątniętym sobą jest odurzające, ale w Whitney Elizabeth Houston było coś więcej.

Uwielbiała opowiadać mi o swoim pierwszym pobycie w studiu z Chaką Khan. Chaka usłyszała jej głos i przerwała sesję, by powiedzieć Whitney:

– Przysuń się bliżej do mikrofonu.

Whitney poczuła się w pewnym sensie namaszczona, więc potem we własnym ogródku chodziła z włączonym walkmanem i śpiewała:

Chanson papillon, we were very young

Like butterflies, like hot butterfly.

– Posłuchaj Chaki! Posłuchaj, co teraz robi – pouczała. – Co oni tu wyprawiają. Posłuchaj. Właśnie teraz, w tym momencie.

Puszczała ten utwór w kółko, a ja byłam jej pilną uczennicą. Whitney tłumaczyła, że frazowanie Chaki jest genialne, a jej głos jest niczym instrument. Kiedy śpiewała wysokie dźwięki, przypominał brzmieniem trąbkę albo saksofon tenorowy. Moja przyjaciółka była również pod ogromnym wrażeniem jej artykulacji.

– To jest katolicka prymuska. Można zrozumieć każde słowo, które wyśpiewuje.

Poprzedniego lata Val zadeklarowała, że kocha Chakę, ale wtedy w ogóle tego nie odnotowałam. Teraz jednak słuchałam jej uważnie i rzeczywiście każde słowo rozbrzmiewało wyraźnie niczym dźwięk dzwonu.

– Ludzie nie doceniają Chaki w wystarczającym stopniu – mawiała Whitney, która zdekonstruowała dla mnie każdy wers piosenki, a ja zaczęłam pojmować wielki dar tej wokalistki.

Oprócz rozkładania na czynniki pierwsze geniuszu innych śpiewających kobiet, Whitney odnajdywała wielką przyjemność w zapoznawaniu mnie z nagraniami swojej matki. Ewidentnie przesłuchała każdy album wielokrotnie i znała każdą wyśpiewaną przez nią nutę. Gdy tylko odtwarzałyśmy płytę, na której śpiewała jej matka, Nippy wypowiadała się o niej tonem pełnym czci, zastrzeżonym dla gwiazd takich jak Aretha. Mimo iż Cissy występowała jedynie w chórkach, Whitney zachowywała się tak, jakby to jej matka była główną wokalistką.

– Chcę, żebyś usłyszała wszystko, co zrobiła moja matka – powiedziała pewnego dnia Whit, po czym włączyła mi każdą piosenkę, w której pojawiła się Cissy, z dumą demonstrując, dlaczego płacono jej trzykrotność normalnej stawki.

Daydreamin’ and I’m thinking of you

Look at my mind floating away.

Początek utworu Day Dreaming Arethy zawsze działał na mnie hipnotyzująco, ale po sesji słuchania płyt z Whitney zdałam sobie sprawę, że to głos Cissy odpowiadał za jego słodycz. Do dziś mam wszystkie albumy, na których śpiewała, i potrafię zidentyfikować jej głos w piosenkach takich jak I Know It’s You Donny’ego Hathawaya, Roll Me Through the Rushes Chaki czy You’re the Sweetest One Luthera.

Po godzinach zgłębiania dyskografii Cissy Nippy podarowała mi egzemplarz solowego albumu jej matki (szczególnie spodobał mi się utwór Things to Do). Patrzyłam na okładkowe zdjęcie uśmiechniętej Cissy Houston ubranej w jaskrawo pomarańczową bluzkę z kołnierzykiem, rozrywającej dłońmi warstwę szarego papieru, i starałam się dopasować wizerunek kobiety o szklistym głosie do postaci matki, przy której Whitney, jak sama mówiła, czuła się taka mała.

Opowiadała mi o latach spędzonych przez Cissy w zespole Sweet Inspirations. Dzieliła się ze mną historiami o tym, że w lokalach na Południu muzycy musieli wchodzić na występy tylnymi lub kuchennymi drzwiami, bo wciąż obowiązywała tam segregacja rasowa i osoby o ciemnej skórze miały zakaz korzystania z drzwi frontowych. Whitney powiedziała, że jej matka często rozwodziła się nad tym, jak przystojnym i uprzejmym człowiekiem był Elvis, który życzliwie się nimi opiekował. Jedną z najcenniejszych rzeczy należących do Cissy była drobna biżuteria, którą jej podarował.

Podobnie jak większość afroamerykańskich rodzin, moja także żyła muzyką. Ojciec słuchał Johnny’ego Mathisa i Phyllis Hyman; matka była wielką fanką Tony’ego Bennetta, Barbry Streisand i Morgany King. Mój brat, Marty, przepadał za Black Ivory, Dr. Buzzard’s Original Savannah Band, Motown oraz muzyką klubową, bo uwielbiał tańczyć. Kiedy miałam dwanaście lat, Marty, moi kuzyni i ja założyliśmy zespół o nazwie 5 Shades of Soul. Do czasu aż poświęciłam całą uwagę koszykówce, odgrywaliśmy na rodzinnych grillach i zawodach sportowych na terenie Newark Natural High grupy Bloodstone i Ooh Child Five Stairsteps.

Whitney zaczęła zabierać mnie na spotkania ze swoją kuzynką Felicią i „kuzynem” Larrym, który tak naprawdę był po prostu jej bliskim przyjacielem. Trzymali się razem niczym Trzej Muszkieterowie. Wykonywali w miejscowym chórze kościelnym wiązanki utworów, więc niekiedy wybierali jakąś piosenkę z radia i śpiewali ją we troje.

Przyznałam się Whitney, że zawsze chciałam należeć do chóru kościelnego, ale nigdy nie było mi to dane. W dzieciństwie chodziłam z rodziną do Sali Królestwa w śródmieściu, gdzie moja prababcia pełniła funkcję starszej zboru, ale tam nie wychwalali Boga śpiewem ani tańcem. Brakowało rytmu, brakowało prawdziwej celebracji. Moja matka, osoba poszukująca własnej drogi duchowej, spędziła wiele lat na odwiedzaniu różnych ośrodków kultu, z nadzieją odnalezienia swojego miejsca. Jako dziecko chodziłam do kościoła, ale w wieku nastoletnim tak bardzo pochłaniała mnie koszykówka, że rzadko udawało mi się tam dotrzeć. Bina i Marty w większym stopniu podążyli śladem mamy. Najbardziej zależało jej na tym, żeby jej dzieci zrozumiały, iż istnieje siła większa od nas, co z czasem się stało. Nie słuchaliśmy w domu muzyki gospel, lecz jeśli wsłuchać się w utwory Arethy Franklin, łatwo rozpoznać w nich ten gatunek muzyki.

Śpiewanie w chórze było dla Whitney ważne, ale zdarzało się, że nie miała ochoty chodzić do kościoła wspólnoty, do której należała jej rodzina. Twierdziła, że to miejsce „sztuczne i pełne hipokryzji”. Któregoś wieczoru, kiedy miałyśmy się spotkać, zadzwoniła i zwierzyła mi się, że matka zmusiła ją do wspólnego wyjścia z ich pastorem, wielebnym doktorem C.E. Thomasem, i jego synem. Whitney odniosła wrażenie, że była to podwójna randka obmyślona tak, by zapewnić przykrywkę jej matce i żonatemu pastorowi. Nigdy nie widziałam, żeby wychodzili razem z sypialni Cissy, ale spotykałam go w jej domu, gdy siedział w bieliźnie na blacie kuchennym. Whitney powiedziała, że nie czuje się komfortowo, realizując plany matki, ale usłyszała, że tak właśnie mają postępować córki. Wytrącona z równowagi, zawiedziona i zirytowana, poszła na to spotkanie.

Zobaczyłam się z nią nazajutrz.

– Spodobałam się mu, ale on mnie nie interesuje – oświadczyła.

O ile wiem, nigdy więcej nie wydarzyła się podobna historia.

Mimo iż było lato, Whitney chodziła do kościoła co najmniej trzy razy w tygodniu. W czwartkowe wieczory miała próby i bez względu na to, co i gdzie robiłyśmy, zawsze na nie pędziła. Prowadziła je jej matka, która była kierowniczką chóru. Whitney była córką Cissy Houston, więc nie mogła się spóźniać. Rozumiałam to. W moim przekonaniu próby chóru przypominały trening koszykarski: jeśli nie przychodzisz na czas, wstrzymujesz całą drużynę.

Whitney, Larry i Felicia rozmawiali o swoich utworach i solówkach, tak jakby przygotowywali się do meczu. W pewnym sensie tak właśnie było; w East Orange i Newark chóry cieszyły się równie wielką popularnością co drużyny koszykarskie. Konkurowały ze sobą i odwiedzały się nawzajem. Whitney była głównym atutem Chóru Młodzieżowego z Baptystycznego Kościoła Nowej Nadziei. Pobliskie zbory również miały własne gwiazdy. W odległości niespełna ośmiu kilometrów dalej, przy Chancellor Avenue w Baptystycznym Kościele Misyjnym Emmanuel śpiewała młodziutka Faith Evans.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: