- W empik go
A to się pali tylko serce moje - ebook
A to się pali tylko serce moje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 292 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Władysław Skierski, początkujący literat, i robotnik ślusarski, Bartłomiej Barącz, obaj emigranci z jednej okolicy, dla oszczędności mieszkali razem.
Należeli też do pierwszej sekcji drugiego plutonu kompanii strzelców, gdzie Skierski nosił przezwisko "Stacha", a Barącz „Marka”.
Ponieważ stanowili we dwóch rotę, w najczęściej używanej podczas pochodu kolumnie czwórkowej szli obok siebie.
To sąsiedztwo było dla dość słabego fizycznie literata bardzo dogodne. Doskonale wyćwiczony i silny jak tur Marek nietylko podpowiadał mu w kłopotliwych sytuacjach, jak się ma zachować, ale nieraz, gdy wypadało iść w nocy przez ugory, zoraną rolę, słowem bez drogi, pozwalał mu się chwytać pod ramię, co znakomicie ułatwiało marsz. Za te zasługi wyświadczone w polu, Stach pomagał Markowi w domu.
Marek jako robotnik o bardzo słabem wykształceniu ogólnem, nie umiał sobie dać rady z teorją sztuki wojennej, zwłaszcza, gdy w grę wchodziły pojęcia oderwane, wyrazy obcego pochodzenia, lub formuły matematyczne.
I dopiero przy współudziale Stacha przyuczał się pracować samodzielnie, dzięki wrodzonej inteligencji szybko pokonywał trudności i wkrótce nabył tyle wiedzy, że mógł zdać egzamin oficerski. Nie kusił się jednak o rangę, gdyż nie miał zaufania do szabelki; przekładał nadewszystko karabin, którym władał tak świetnie, że aż satysfakcja była patrzeć.
Zawsze pilny i obowiązkowy, gdy z powodu komplikacji politycznych nastąpiło ogólne podniecenie, zawzięty chłop z chciwości wiedzy dostał, jak gdyby furji.
Obkuwał się po całych dniach, nieraz zrywał się w nocy, chwytał kurtkę i repetował polową sygnalizację, przyczem kiedyś stłukł lampę i omal nie spalił całego skromnego ich dobytku.
Na ćwiczeniach wobec markowanego wroga zachowywał się tak, jakby chodziło o prawdziwą bitwę. Wysłany na wywiady, mógł czołgać się godzinami na brzuchu, brodzić po pas w wodzie korytami wezbranych rzeczek; to też wracał zwykle ubabrany, jak nieboskie stworzenie, i przemoczony do nitki.
Kiedyś zaś podczas ataku zapalił się do tego stopnia, że ugodził lufą karabinu sekcyjnego „Borutę” tak silnie w piersi, że mąż ów nakrył się nogami; szczęściem, natrafił na guzik i skończyło się na olbrzymim sińcu.
Poszedł za to na godzinę pod karabin i wystał sumiennie cały czas wyprostowany, jak struna. W dobie tej strzelców ćwiczono w gorączkowem tempie, ale Markowi ciągle było zamało.
Napraszał się na ochotnika, z własnej inicjatywy ćwiczył prywatnie nowozaciężnych rekrutów, całe dni niemal przebywał w polu, a wróciwszy do domu, pakował zdarte nogi w kubeł z zimną wodą, brał książkę i kiwał się nad nią nieraz do świtu.
Stach podziwiał jego siły, co mu nie przeszkadzało wcale wymyślać sublokatorowi od „małpozwierzy” i „idjotów”, zwłaszcza gdy mu spać przeszkadzał.
a nazwał go zbiegiem i Kulparkowa, gdy Marek nazajutrz po forsownych, nocnych ćwiczeniach z widoczną sytysfakcią zakomunikował rozkaz, powołujący do stawienia się na godzinę trzecią po południu z jedną zmianą bielizny i żywnością na dzień cały, co wróżyło długi marsz.
Pokłócili się wówczas do tego stopnia, że szli na punkt zborny przeciwnemi stronami ulic i połączyli się dopiero w lokalu „Strzelca”, gdzie wrzało, jak w ulu. Okazało się, że przybyły paki z bronią i ich kompania, dopełniona do bojowego składu, t… j… do dwustu pięćdziesięciu ludzi, ma gdzieś wyruszyć.
Z godzin trwało rozdawanie uzbrojenia, rwetes i gwałt, wreszcie pierwszy i drugi pluton w pełnym rynsztunku z manlicherami starego typu i saperskiemi łopatkami u pasa, trzeci i czwarty z werdlami i bagnetami u boku stanął w szeregu. Dowództwo nad kompanią objął porucznik Mars; przyjął od plutonowych raport i na komendę kolumna pociągnęła ulicami miasta. O parę stajań od rogatek, na szosie, idącej w kierunku granicy, spotkano okryty brezentem wóz. Na przodzie siedział znajomy doktor i dwóch felczerów. Tu nastąpił krótki postój; z wozu wydobyto pałasze, na które oficerowie zamienili swe trzcinki, szeregowcy zaś otrzymali po sześćdziesiąt ostrych ładunków.
Ta parada, niezwykła liczba, pełny ryns2tunek, ostre ładunki, wóz sanitarny, rzeźki, pachnący wiatr, widok rozległych, zieleniejących pól – wszystko to składało się na jakieś uczucie mocy, od której rosły serca i jakby nowem, wyzwolonem tchnieniem rozciągały się szeroko piersi. Raźno, w takt odzywającej się od czasu do czasu trąbki, szeregi wybijały takt i każdy czuł w sobie jakby po stokroć spotęgowaną siłę.
Przez harmonję ruchów, utrzymywanie z towarzyszami czucia, powoli zanikała świadomość indywidualnego istnienia, wszyscy spajali się jakoby w jeden regularnie poruszający się mechanizm.
Sprawniej, niż zwykle, czwórkowa kolumna na szerszych miejscach formowała się w pluton, a kiedy po obu stronach pobiegły malachitowe łąki, rozległa się komenda:– rozwinięty. Wówczas pierwszy pluton wziął krótki krok.
– W czwórki w prawo – zagrzmiał podporucznik drugiego, Sikora.
– W czwórki w lewo! – ryknęli plutonowi następnych i, zrównawszy się ze skrzydłami pierwszego, plutony zrobiły "na lewo front" i w dwurzędzie szeroką linią, pierś przy piersi utrzymując równanie, cała kompania kroczyła, jakby tańcząc po sprężystym wilgotnym kobiercu.
Przed nią palił się czerwienią ogromny krąg zachodzącego słońca i jakby kępa jasności widniał w świeżem poszyciu brzozowy las.
– Raz, dwa, lewa, lewa! – pokrzykiwali radośnie oficerowie.
Jakieś wrażenie pędu zdawało się samo podnosić nogi i na komendę – w czwórki – kompania zrobiła tak gwałtowny zwrot, że aż szczęknęły karabiny.
Odtrąbiono – spocznij, – wolno śpiewać – dał sygnał kompanijny.
– O mój rozmarynie, rozwijaj się – zaciągnęły pierwsze szeregi.
– O mój rozmarynie, rozwijaj się – podchwyciły następne, a potem całym chórem:
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedyny, zapytam się,
A jak mi odpowie – nie wydam się,
Ułanów werbują, strzelcy maszerują, zwerbuje się!
Dadzą mi konika cisowego,
Dadzą mi konika cisowego,
I ostrą szabelkę do boku mego!
Dadzą mi buciki z ostrogami
I siwy kabacik, i siwy kabacik z wyłogami!
A po momencie pauzy Marek wysokim tenorem, a za nim reszta huknęła wesołą piosenkę:
Lepsza ja, Jasiu, niźli ty, Bo ja mani fartuszek wyszyty! A któż ci go, Kasiu, wyszywał, Kiedy ja u ciebie nie bywał? Oj, wyszywali mi go dworacy, A jeśli nie we dnie, to w nocy. Oj, wyszywali mi go dworzanie, A jeśii nie w łóżku, to w sianie.
– Baczność! Równaj krok!
Piosenka urwała się, jak uciął, i tylko dudniała miarowo szosa. Kompania skręcała na ugór, szła czas pewien płaskowzgórzem, aż znowu rozległa się komenda: – rozwinięty na lewo w skos; – i długi wąż czwórek począł spłaszczać się powoli, jakby rozsuwać się w poprzek, aż wkońcu zmienił się w dwie smugi sinawych mundurów, łyskających bronią. Szeroko rozpostarta wstęga szła w milczeniu, zapatrzona w płomienną zorzę, w zbiegłe na widnokręgu różowe, wełniste obłoki, w omglony po tamtej już stronie lesisty wzgórek i w biały widniejący w dole komory celnej dom.
– Kompania stój!
Jeszcze krok i szeregi zatrzymały się, jak wryte.
– Do nogi broń! spocznij!
Stuknęły, jak jeden, kolby karabinów i wyskoczyły naprzód prawe stopy, ale tym razem nie wkradło się w szeregi pewne rozprzężenie, dopuszczalne na
„spocznij”. Blizkość granicy, widok ozdobionych orłami słupów wprawiał wszystkich w nastrój surowej powagi.
Niezwykle silnie zmieniła się twarz Marka.
Suchy jego profil przybrał wyraz sępi. Wysunął naprzód głowę i zdawał się wpijać rozgorzałemi oczyma w dal.
– Widzisz – trącił łokciem Stacha, wskazując ruchem źrenic grupkę pogranicznej straży, której sylwetki rysowały się dość jasno na przesianem blaskami tle nieba. Jak na dłoni – psubraty!…
– Baczność, na ramię broń!
Żołnierze zrobili odpowiedni chwyt i zesztywnieli na miejscu.
W tej samej chwili rozległ się tętent i z za krzaków wysunęli się dwaj jeźdzcy, kapitan i starszy instruktor „Strzelca”. Zbliżali się kurz galopem, a gdy znaleźli się w odległości jakichś trzydziestu kroków, Mars krzyknął:
– Na lewo patrz!
Żołnierze spuścili po paskach ręce na szyjki karabinów dla oddania odpowiednich honorów. Mars podbiegł salutując i zdał raport. Kapitan o coś pytał półgłosem, potem przejechał stempa wzdłuż kompanji, lustrując szeregi, wreszcie zatrzyma! się i rzeki głosem spokojnym, lecz doniosłym:
– Obywatele, przywożę wam nowinę: jest wojna! Kompanja drgnęła, potem zastygła, zrobiła się umarła cisza, a potem przyspieszonem tętnem zabiły setki serc.
– Znajdujemy się – ciągnął po pauzie – w odległości mniej – więcej kilometra od granicy; zadaniem waszej kompanji jest obsadzić ten dom, spędzić straż i znieść w tem miejscu kordon.
Ale, obywatele, jesteście dotychczas armją ochotniczą; kto chce, ten może się cofnąć, nie będziemy tego traktowali jako objawy tchórzostwa, słabości ducha; rozumiemy, że niejeden z was może mieć jakieś poważne sprawy do załatwienia, musi mieć pewną zwłokę dla uregulowania prywatnych interesów; tych, co opuszczą nas, będziemy uważali za rezerwę, która w odpowiedniej chwili się zjawi. Zresztą i nie na placu boju można oddać sprawie wielkie usługi. Daję wam tedy dziesięć minut do namysłu, ale uprzedzam, że z uderzeniem jedenastej minuty ci, co zostaną wchodzą w skład regularnej armji i cofnięcie się z szeregu po tym terminie będzie karane, jako dezercja.
– Rozejść się – rzucił krótko i wydobył zegarek. Szeregi stały moment, jak zdrętwiałe, wreszcie poczęły rozpełzać się powoli. Ci sami ludzie, którzy każdą nowinę, zwiastującą konflikt, przyjmowali gromkiemi okrzykami – hurra! – gdy to marzone stanęło w postaci rzeczywistości, witali je milczeniem. Niektórzy, stłoczeni w grupki, porozumiewali się szeptem, inni odbijali się daleko w pole, jakby pragnąc pozostać sam na sam z sobą.
Stach czuł, że zostanie, ale doznawał tego uczucia tremy, jakby zatajonego smutku, którego doświadczał, ilekroć mu wypadało występować z płomienną przemową wobec wykwintnej i obojętnej publiczności. Zachciało mu się raptem znaleźć w pobliżu Marka, który stał na swojem miejscu z rękami złożonemi na lufie karabinu i patrzył w kordon.
– A cóż wy? – rzekł, by coś powiedzieć.
– Ja? – wymówił tonem zdziwienia Marek – bagnetu nie mam, ot co jest… Słuchajcie – zaczął z ożywieniem – widzę nie więcej jak tysiąc czterysta kroków, potem skokiem pod te brzozy – raz jeszcze dam salwę i do ataku, kolbą przez łeb, bagnetu nie – ma, – westchnął – pamiętajcie, jakby się tam który z tyłu wykopyrtnął, podrzućcie rai jego werdel, bym miał go pod ręką. Stachu, – zaczął nagle w przystępie nieznanej serdeczności – więc to już za chwilę, mój Boże! – i oczy stanęły mu w światłach, jakby w jasnych łzach.
Rozległ się sygnał na zbiórkę.
Wolniej niż zwykle formowały się plutony, niektórzy bowiem podchodzili, jakby ociągając się, w rezultacie jednak nie zabrakło nikogo.
– Dziękuję wam, obywatele, – zasalutował kapitan, zawrócił konia i wraz z instruktorem oddalił się lekkim truchtem.
– I ja wam dziękuję, tęgoście się spisali – zawołał wesoło Mars no, a teraz do domu, wolno palić i śpiewać, kolumna czwórkowa, w czwórki na prawo zwrot.
, Zmienili wszyscy szyk prócz Marka, który postąpił krok naprzód i zatrzymał, oglądając się na kompanję zdziczałemi oczyma, jakby nie rozumiejąc, co zaszło.
– Ej, tam, Marek! gapi się, jak „ofirma” i nie słyszy komendy! – zestrofowal go plutonowy.
Marek złączył się machinalnie ze swoją czwórką i stąpał, psując równanie i potykając się o kamienie, jak ślepy.
Szeregi szły ciągle w milczeniu, nastrojone jeszcze czas pewien na uroczysty ton; szybko jednak rozigrały się humory, wróciła dawna werwa i huknęło, aż drgnęła noc:
Przyjechali trzej ulani z wojny, Pytali się o nocleg spokojny. A znalazłszy gospodę spokojną, Pytali się o dziewczynę strojną-ą-ą.
Ostatnią nutę podbijano kilkakrotnie i wysoko, w czem celował Marek; obecnie jednak szedł w milczeniu, żadna nuta nie drgała mu w ściśniętej, zalanej goryczą piersi.
A czyście jej nie widzieli w polu? Wybierała pszeniczkę z kąkolu –
dzwoniła pieśń…
A czy ona o weselu myśli,
Że tak pilnie swą pszeniczkę czyści?
Wydobywały się gwiazdy na niebie, sierp księżyca rozjaśniał noc.
…Wyzbierała półtora zagona,
Nie będzie jej do południa doma. –
– Czego oni śpiewają! – burzyło się coś w Marku, a pieśń grzmiała coraz radośniej.
…Przejechali przez cztery zagony, Dojechali do samej, do onej, A ona ich mile przywitała…
ciszej, bo byli w bliskości rogatek, nuciły szeregi:
t każdemu podarunek dała, A pierwszemu obrączkę na rączkę, A drugiemu miłości gorączkę, A trzeciemu rozmarynu wieniec, Bo to serca jej był ulubieniec…
Zadudniał bruk miasta, skręcili w boczną ulicę, złożyli w lokalu broń i radzi, że świetnie wypadła próba męstwa, wysypali się z podwórza.
– Cóż, wzięło was, wreszcie i wyście się zmachali – dogadywał żywo Stach, widząc, jak Marek ze spuszczoną głową powłóczy nogami – zajdziemy chyba do Michalika, oblać ten wypadek.
– Idźcie choćby do samej cholery! Zgnijecie w tej budzie i wsadzą was za gablotkę, jak te szkielety malarzy! Do Michalika! – zaśmiał się nieszczerze – ja nie mam tam co robić!
– A co będziecie robili w domu? Nie chcecie tam, to wstąpmy do Hanusza; warto coś przetrącić.
– W domu – powtórzył Marek, westchnął i jakby obezwładniony, dał się prowadzić.
W tylnym pokoju restauracji nie było już cywilnej publiczności, za to strzelców, jak nabił.
7. humorów i zaognionych twarzy znać było, że minęło już kilka kolejek.
– Wiwat! poeta z „Marką”! – przywitano ich okrzykami, zrobiono miejsce.
– Jeszcze dwie! – krzyknął za kelnerem porucznik Sikora i wkrótce wjechała tacka jarzębiaków.
– No duszkiem, wiara, – wychylili wszyscy do dna prócz Marka, który siedział posępnie, jakby obcy całemu towarzystwu, zupełnie samotny.
– Marek, co to jest? – strojąc udanego marsa, odezwał się Sikora. – Baczność!
Marek mimowoli wstał.
– Do ręki broń!
Marek machinalnie ujął kieliszek.
– Cel, pal!
Marek drgnął, jak ukłóty.
– Obywatelu poruczniku – zaczął rwącym się, zdyszanym głosem – gdybyście mi tam, kiedym ich czuł, jak na muszce trzymał, gdybyście… ale jeżeli wy tu w knajpie mówicie mi te słowa… to… kieliszek pęki mu w ręku, krwią zbroczyły palce… zachłysnął się – psia krew! trzasnął nóżką w stół, roztrącił krzesła i wybiegł.
Stach wyskoczył za nim.