Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

A to się pali tylko serce moje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A to się pali tylko serce moje - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

A TO SIĘ PALI TYL­KO SER­CE MOJE

Wła­dy­sław Skier­ski, po­cząt­ku­ją­cy li­te­rat, i ro­bot­nik ślu­sar­ski, Bar­tło­miej Ba­rącz, obaj emi­gran­ci z jed­nej oko­li­cy, dla oszczęd­no­ści miesz­ka­li ra­zem.

Na­le­że­li też do pierw­szej sek­cji dru­gie­go plu­to­nu kom­pa­nii strzel­ców, gdzie Skier­ski no­sił prze­zwi­sko "Sta­cha", a Ba­rącz „Mar­ka”.

Po­nie­waż sta­no­wi­li we dwóch rotę, w naj­czę­ściej uży­wa­nej pod­czas po­cho­du ko­lum­nie czwór­ko­wej szli obok sie­bie.

To są­siedz­two było dla dość sła­be­go fi­zycz­nie li­te­ra­ta bar­dzo do­god­ne. Do­sko­na­le wy­ćwi­czo­ny i sil­ny jak tur Ma­rek nie­tyl­ko pod­po­wia­dał mu w kło­po­tli­wych sy­tu­acjach, jak się ma za­cho­wać, ale nie­raz, gdy wy­pa­da­ło iść w nocy przez ugo­ry, zo­ra­ną rolę, sło­wem bez dro­gi, po­zwa­lał mu się chwy­tać pod ra­mię, co zna­ko­mi­cie uła­twia­ło marsz. Za te za­słu­gi wy­świad­czo­ne w polu, Stach po­ma­gał Mar­ko­wi w domu.

Ma­rek jako ro­bot­nik o bar­dzo sła­bem wy­kształ­ce­niu ogól­nem, nie umiał so­bie dać rady z teo­r­ją sztu­ki wo­jen­nej, zwłasz­cza, gdy w grę wcho­dzi­ły po­ję­cia ode­rwa­ne, wy­ra­zy ob­ce­go po­cho­dze­nia, lub for­mu­ły ma­te­ma­tycz­ne.

I do­pie­ro przy współ­udzia­le Sta­cha przy­uczał się pra­co­wać sa­mo­dziel­nie, dzię­ki wro­dzo­nej in­te­li­gen­cji szyb­ko po­ko­ny­wał trud­no­ści i wkrót­ce na­był tyle wie­dzy, że mógł zdać eg­za­min ofi­cer­ski. Nie ku­sił się jed­nak o ran­gę, gdyż nie miał za­ufa­nia do sza­bel­ki; prze­kła­dał na­de­wszyst­ko ka­ra­bin, któ­rym wła­dał tak świet­nie, że aż sa­tys­fak­cja była pa­trzeć.

Za­wsze pil­ny i obo­wiąz­ko­wy, gdy z po­wo­du kom­pli­ka­cji po­li­tycz­nych na­stą­pi­ło ogól­ne pod­nie­ce­nie, za­wzię­ty chłop z chci­wo­ści wie­dzy do­stał, jak gdy­by fur­ji.

Ob­ku­wał się po ca­łych dniach, nie­raz zry­wał się w nocy, chwy­tał kurt­kę i re­pe­to­wał po­lo­wą sy­gna­li­za­cję, przy­czem kie­dyś stłukł lam­pę i omal nie spa­lił ca­łe­go skrom­ne­go ich do­byt­ku.

Na ćwi­cze­niach wo­bec mar­ko­wa­ne­go wro­ga za­cho­wy­wał się tak, jak­by cho­dzi­ło o praw­dzi­wą bi­twę. Wy­sła­ny na wy­wia­dy, mógł czoł­gać się go­dzi­na­mi na brzu­chu, bro­dzić po pas w wo­dzie ko­ry­ta­mi wez­bra­nych rze­czek; to też wra­cał zwy­kle uba­bra­ny, jak nie­bo­skie stwo­rze­nie, i prze­mo­czo­ny do nit­ki.

Kie­dyś zaś pod­czas ata­ku za­pa­lił się do tego stop­nia, że ugo­dził lufą ka­ra­bi­nu sek­cyj­ne­go „Bo­ru­tę” tak sil­nie w pier­si, że mąż ów na­krył się no­ga­mi; szczę­ściem, na­tra­fił na gu­zik i skoń­czy­ło się na ol­brzy­mim siń­cu.

Po­szedł za to na go­dzi­nę pod ka­ra­bin i wy­stał su­mien­nie cały czas wy­pro­sto­wa­ny, jak stru­na. W do­bie tej strzel­ców ćwi­czo­no w go­rącz­ko­wem tem­pie, ale Mar­ko­wi cią­gle było za­ma­ło.

Na­pra­szał się na ochot­ni­ka, z wła­snej ini­cja­ty­wy ćwi­czył pry­wat­nie no­wo­za­cięż­nych re­kru­tów, całe dni nie­mal prze­by­wał w polu, a wró­ciw­szy do domu, pa­ko­wał zdar­te nogi w ku­beł z zim­ną wodą, brał książ­kę i ki­wał się nad nią nie­raz do świ­tu.

Stach po­dzi­wiał jego siły, co mu nie prze­szka­dza­ło wca­le wy­my­ślać sub­lo­ka­to­ro­wi od „mał­po­zwie­rzy” i „idjo­tów”, zwłasz­cza gdy mu spać prze­szka­dzał.

a na­zwał go zbie­giem i Kul­par­ko­wa, gdy Ma­rek na­za­jutrz po for­sow­nych, noc­nych ćwi­cze­niach z wi­docz­ną sy­tys­fak­cią za­ko­mu­ni­ko­wał roz­kaz, po­wo­łu­ją­cy do sta­wie­nia się na go­dzi­nę trze­cią po po­łu­dniu z jed­ną zmia­ną bie­li­zny i żyw­no­ścią na dzień cały, co wró­ży­ło dłu­gi marsz.

Po­kłó­ci­li się wów­czas do tego stop­nia, że szli na punkt zbor­ny prze­ciw­ne­mi stro­na­mi ulic i po­łą­czy­li się do­pie­ro w lo­ka­lu „Strzel­ca”, gdzie wrza­ło, jak w ulu. Oka­za­ło się, że przy­by­ły paki z bro­nią i ich kom­pa­nia, do­peł­nio­na do bo­jo­we­go skła­du, t… j… do dwu­stu pięć­dzie­się­ciu lu­dzi, ma gdzieś wy­ru­szyć.

Z go­dzin trwa­ło roz­da­wa­nie uzbro­je­nia, rwe­tes i gwałt, wresz­cie pierw­szy i dru­gi plu­ton w peł­nym rynsz­tun­ku z man­li­che­ra­mi sta­re­go typu i sa­per­skie­mi ło­pat­ka­mi u pasa, trze­ci i czwar­ty z wer­dla­mi i ba­gne­ta­mi u boku sta­nął w sze­re­gu. Do­wódz­two nad kom­pa­nią ob­jął po­rucz­nik Mars; przy­jął od plu­to­no­wych ra­port i na ko­men­dę ko­lum­na po­cią­gnę­ła uli­ca­mi mia­sta. O parę sta­jań od ro­ga­tek, na szo­sie, idą­cej w kie­run­ku gra­ni­cy, spo­tka­no okry­ty bre­zen­tem wóz. Na przo­dzie sie­dział zna­jo­my dok­tor i dwóch fel­cze­rów. Tu na­stą­pił krót­ki po­stój; z wozu wy­do­by­to pa­ła­sze, na któ­re ofi­ce­ro­wie za­mie­ni­li swe trzcin­ki, sze­re­gow­cy zaś otrzy­ma­li po sześć­dzie­siąt ostrych ła­dun­ków.

Ta pa­ra­da, nie­zwy­kła licz­ba, peł­ny ryn­s2tu­nek, ostre ła­dun­ki, wóz sa­ni­tar­ny, rzeź­ki, pach­ną­cy wiatr, wi­dok roz­le­głych, zie­le­nie­ją­cych pól – wszyst­ko to skła­da­ło się na ja­kieś uczu­cie mocy, od któ­rej ro­sły ser­ca i jak­by no­wem, wy­zwo­lo­nem tchnie­niem roz­cią­ga­ły się sze­ro­ko pier­si. Raź­no, w takt od­zy­wa­ją­cej się od cza­su do cza­su trąb­ki, sze­re­gi wy­bi­ja­ły takt i każ­dy czuł w so­bie jak­by po sto­kroć spo­tę­go­wa­ną siłę.

Przez har­mon­ję ru­chów, utrzy­my­wa­nie z to­wa­rzy­sza­mi czu­cia, po­wo­li za­ni­ka­ła świa­do­mość in­dy­wi­du­al­ne­go ist­nie­nia, wszy­scy spa­ja­li się ja­ko­by w je­den re­gu­lar­nie po­ru­sza­ją­cy się me­cha­nizm.

Spraw­niej, niż zwy­kle, czwór­ko­wa ko­lum­na na szer­szych miej­scach for­mo­wa­ła się w plu­ton, a kie­dy po obu stro­nach po­bie­gły ma­la­chi­to­we łąki, roz­le­gła się ko­men­da:– roz­wi­nię­ty. Wów­czas pierw­szy plu­ton wziął krót­ki krok.

– W czwór­ki w pra­wo – za­grzmiał pod­po­rucz­nik dru­gie­go, Si­ko­ra.

– W czwór­ki w lewo! – ryk­nę­li plu­to­no­wi na­stęp­nych i, zrów­naw­szy się ze skrzy­dła­mi pierw­sze­go, plu­to­ny zro­bi­ły "na lewo front" i w dwu­rzę­dzie sze­ro­ką li­nią, pierś przy pier­si utrzy­mu­jąc rów­na­nie, cała kom­pa­nia kro­czy­ła, jak­by tań­cząc po sprę­ży­stym wil­got­nym ko­bier­cu.

Przed nią pa­lił się czer­wie­nią ogrom­ny krąg za­cho­dzą­ce­go słoń­ca i jak­by kępa ja­sno­ści wid­niał w świe­żem po­szy­ciu brzo­zo­wy las.

– Raz, dwa, lewa, lewa! – po­krzy­ki­wa­li ra­do­śnie ofi­ce­ro­wie.

Ja­kieś wra­że­nie pędu zda­wa­ło się samo pod­no­sić nogi i na ko­men­dę – w czwór­ki – kom­pa­nia zro­bi­ła tak gwał­tow­ny zwrot, że aż szczęk­nę­ły ka­ra­bi­ny.

Od­trą­bio­no – spo­cznij, – wol­no śpie­wać – dał sy­gnał kom­pa­nij­ny.

– O mój roz­ma­ry­nie, roz­wi­jaj się – za­cią­gnę­ły pierw­sze sze­re­gi.

– O mój roz­ma­ry­nie, roz­wi­jaj się – pod­chwy­ci­ły na­stęp­ne, a po­tem ca­łym chó­rem:

Pój­dę do dziew­czy­ny, pój­dę do je­dy­ny, za­py­tam się,

A jak mi od­po­wie – nie wy­dam się,

Uła­nów wer­bu­ją, strzel­cy ma­sze­ru­ją, zwer­bu­je się!

Da­dzą mi ko­ni­ka ci­so­we­go,

Da­dzą mi ko­ni­ka ci­so­we­go,

I ostrą sza­bel­kę do boku mego!

Da­dzą mi bu­ci­ki z ostro­ga­mi

I siwy ka­ba­cik, i siwy ka­ba­cik z wy­ło­ga­mi!

A po mo­men­cie pau­zy Ma­rek wy­so­kim te­no­rem, a za nim resz­ta huk­nę­ła we­so­łą pio­sen­kę:

Lep­sza ja, Ja­siu, niź­li ty, Bo ja mani far­tu­szek wy­szy­ty! A któż ci go, Ka­siu, wy­szy­wał, Kie­dy ja u cie­bie nie by­wał? Oj, wy­szy­wa­li mi go dwo­ra­cy, A je­śli nie we dnie, to w nocy. Oj, wy­szy­wa­li mi go dwo­rza­nie, A je­śii nie w łóż­ku, to w sia­nie.

– Bacz­ność! Rów­naj krok!

Pio­sen­ka urwa­ła się, jak uciął, i tyl­ko dud­nia­ła mia­ro­wo szo­sa. Kom­pa­nia skrę­ca­ła na ugór, szła czas pe­wien pła­sko­wzgó­rzem, aż zno­wu roz­le­gła się ko­men­da: – roz­wi­nię­ty na lewo w skos; – i dłu­gi wąż czwó­rek po­czął spłasz­czać się po­wo­li, jak­by roz­su­wać się w po­przek, aż wkoń­cu zmie­nił się w dwie smu­gi si­na­wych mun­du­rów, ły­ska­ją­cych bro­nią. Sze­ro­ko roz­po­star­ta wstę­ga szła w mil­cze­niu, za­pa­trzo­na w pło­mien­ną zo­rzę, w zbie­głe na wid­no­krę­gu ró­żo­we, weł­ni­ste ob­ło­ki, w omglo­ny po tam­tej już stro­nie le­si­sty wzgó­rek i w bia­ły wid­nie­ją­cy w dole ko­mo­ry cel­nej dom.

– Kom­pa­nia stój!

Jesz­cze krok i sze­re­gi za­trzy­ma­ły się, jak wry­te.

– Do nogi broń! spo­cznij!

Stuk­nę­ły, jak je­den, kol­by ka­ra­bi­nów i wy­sko­czy­ły na­przód pra­we sto­py, ale tym ra­zem nie wkra­dło się w sze­re­gi pew­ne roz­przę­że­nie, do­pusz­czal­ne na

„spo­cznij”. Bliz­kość gra­ni­cy, wi­dok ozdo­bio­nych or­ła­mi słu­pów wpra­wiał wszyst­kich w na­strój su­ro­wej po­wa­gi.

Nie­zwy­kle sil­nie zmie­ni­ła się twarz Mar­ka.

Su­chy jego pro­fil przy­brał wy­raz sępi. Wy­su­nął na­przód gło­wę i zda­wał się wpi­jać roz­go­rza­łe­mi oczy­ma w dal.

– Wi­dzisz – trą­cił łok­ciem Sta­cha, wska­zu­jąc ru­chem źre­nic grup­kę po­gra­nicz­nej stra­ży, któ­rej syl­wet­ki ry­so­wa­ły się dość ja­sno na prze­sia­nem bla­ska­mi tle nie­ba. Jak na dło­ni – psu­bra­ty!…

– Bacz­ność, na ra­mię broń!

Żoł­nie­rze zro­bi­li od­po­wied­ni chwyt i ze­sztyw­nie­li na miej­scu.

W tej sa­mej chwi­li roz­legł się tę­tent i z za krza­ków wy­su­nę­li się dwaj jeźdz­cy, ka­pi­tan i star­szy in­struk­tor „Strzel­ca”. Zbli­ża­li się kurz ga­lo­pem, a gdy zna­leź­li się w od­le­gło­ści ja­kichś trzy­dzie­stu kro­ków, Mars krzyk­nął:

– Na lewo patrz!

Żoł­nie­rze spu­ści­li po pa­skach ręce na szyj­ki ka­ra­bi­nów dla od­da­nia od­po­wied­nich ho­no­rów. Mars pod­biegł sa­lu­tu­jąc i zdał ra­port. Ka­pi­tan o coś py­tał pół­gło­sem, po­tem prze­je­chał stem­pa wzdłuż kom­pan­ji, lu­stru­jąc sze­re­gi, wresz­cie za­trzy­ma! się i rze­ki gło­sem spo­koj­nym, lecz do­nio­słym:

– Oby­wa­te­le, przy­wo­żę wam no­wi­nę: jest woj­na! Kom­pan­ja drgnę­ła, po­tem za­sty­gła, zro­bi­ła się umar­ła ci­sza, a po­tem przy­spie­szo­nem tęt­nem za­bi­ły set­ki serc.

– Znaj­du­je­my się – cią­gnął po pau­zie – w od­le­gło­ści mniej – wię­cej ki­lo­me­tra od gra­ni­cy; za­da­niem wa­szej kom­pan­ji jest ob­sa­dzić ten dom, spę­dzić straż i znieść w tem miej­scu kor­don.

Ale, oby­wa­te­le, je­ste­ście do­tych­czas arm­ją ochot­ni­czą; kto chce, ten może się cof­nąć, nie bę­dzie­my tego trak­to­wa­li jako ob­ja­wy tchó­rzo­stwa, sła­bo­ści du­cha; ro­zu­mie­my, że nie­je­den z was może mieć ja­kieś po­waż­ne spra­wy do za­ła­twie­nia, musi mieć pew­ną zwło­kę dla ure­gu­lo­wa­nia pry­wat­nych in­te­re­sów; tych, co opusz­czą nas, bę­dzie­my uwa­ża­li za re­zer­wę, któ­ra w od­po­wied­niej chwi­li się zja­wi. Zresz­tą i nie na pla­cu boju moż­na od­dać spra­wie wiel­kie usłu­gi. Daję wam tedy dzie­sięć mi­nut do na­my­słu, ale uprze­dzam, że z ude­rze­niem je­de­na­stej mi­nu­ty ci, co zo­sta­ną wcho­dzą w skład re­gu­lar­nej arm­ji i cof­nię­cie się z sze­re­gu po tym ter­mi­nie bę­dzie ka­ra­ne, jako de­zer­cja.

– Ro­zejść się – rzu­cił krót­ko i wy­do­był ze­ga­rek. Sze­re­gi sta­ły mo­ment, jak zdrę­twia­łe, wresz­cie po­czę­ły roz­peł­zać się po­wo­li. Ci sami lu­dzie, któ­rzy każ­dą no­wi­nę, zwia­stu­ją­cą kon­flikt, przyj­mo­wa­li grom­kie­mi okrzy­ka­mi – hur­ra! – gdy to ma­rzo­ne sta­nę­ło w po­sta­ci rze­czy­wi­sto­ści, wi­ta­li je mil­cze­niem. Nie­któ­rzy, stło­cze­ni w grup­ki, po­ro­zu­mie­wa­li się szep­tem, inni od­bi­ja­li się da­le­ko w pole, jak­by pra­gnąc po­zo­stać sam na sam z sobą.

Stach czuł, że zo­sta­nie, ale do­zna­wał tego uczu­cia tre­my, jak­by za­ta­jo­ne­go smut­ku, któ­re­go do­świad­czał, ile­kroć mu wy­pa­da­ło wy­stę­po­wać z pło­mien­ną prze­mo­wą wo­bec wy­kwint­nej i obo­jęt­nej pu­blicz­no­ści. Za­chcia­ło mu się rap­tem zna­leźć w po­bli­żu Mar­ka, któ­ry stał na swo­jem miej­scu z rę­ka­mi zło­żo­ne­mi na lu­fie ka­ra­bi­nu i pa­trzył w kor­don.

– A cóż wy? – rzekł, by coś po­wie­dzieć.

– Ja? – wy­mó­wił to­nem zdzi­wie­nia Ma­rek – ba­gne­tu nie mam, ot co jest… Słu­chaj­cie – za­czął z oży­wie­niem – wi­dzę nie wię­cej jak ty­siąc czte­ry­sta kro­ków, po­tem sko­kiem pod te brzo­zy – raz jesz­cze dam sal­wę i do ata­ku, kol­bą przez łeb, ba­gne­tu nie – ma, – wes­tchnął – pa­mię­taj­cie, jak­by się tam któ­ry z tyłu wy­ko­pyrt­nął, pod­rzuć­cie rai jego wer­del, bym miał go pod ręką. Sta­chu, – za­czął na­gle w przy­stę­pie nie­zna­nej ser­decz­no­ści – więc to już za chwi­lę, mój Boże! – i oczy sta­nę­ły mu w świa­tłach, jak­by w ja­snych łzach.

Roz­legł się sy­gnał na zbiór­kę.

Wol­niej niż zwy­kle for­mo­wa­ły się plu­to­ny, nie­któ­rzy bo­wiem pod­cho­dzi­li, jak­by ocią­ga­jąc się, w re­zul­ta­cie jed­nak nie za­bra­kło ni­ko­go.

– Dzię­ku­ję wam, oby­wa­te­le, – za­sa­lu­to­wał ka­pi­tan, za­wró­cił ko­nia i wraz z in­struk­to­rem od­da­lił się lek­kim truch­tem.

– I ja wam dzię­ku­ję, tę­go­ście się spi­sa­li – za­wo­łał we­so­ło Mars no, a te­raz do domu, wol­no pa­lić i śpie­wać, ko­lum­na czwór­ko­wa, w czwór­ki na pra­wo zwrot.

, Zmie­ni­li wszy­scy szyk prócz Mar­ka, któ­ry po­stą­pił krok na­przód i za­trzy­mał, oglą­da­jąc się na kom­pan­ję zdzi­cza­łe­mi oczy­ma, jak­by nie ro­zu­mie­jąc, co za­szło.

– Ej, tam, Ma­rek! gapi się, jak „ofir­ma” i nie sły­szy ko­men­dy! – ze­stro­fo­wal go plu­to­no­wy.

Ma­rek złą­czył się ma­chi­nal­nie ze swo­ją czwór­ką i stą­pał, psu­jąc rów­na­nie i po­ty­ka­jąc się o ka­mie­nie, jak śle­py.

Sze­re­gi szły cią­gle w mil­cze­niu, na­stro­jo­ne jesz­cze czas pe­wien na uro­czy­sty ton; szyb­ko jed­nak roz­igra­ły się hu­mo­ry, wró­ci­ła daw­na we­rwa i huk­nę­ło, aż drgnę­ła noc:

Przy­je­cha­li trzej ula­ni z woj­ny, Py­ta­li się o noc­leg spo­koj­ny. A zna­la­zł­szy go­spo­dę spo­koj­ną, Py­ta­li się o dziew­czy­nę stroj­ną-ą-ą.

Ostat­nią nutę pod­bi­ja­no kil­ka­krot­nie i wy­so­ko, w czem ce­lo­wał Ma­rek; obec­nie jed­nak szedł w mil­cze­niu, żad­na nuta nie drga­ła mu w ści­śnię­tej, za­la­nej go­ry­czą pier­si.

A czy­ście jej nie wi­dzie­li w polu? Wy­bie­ra­ła psze­nicz­kę z ką­ko­lu –

dzwo­ni­ła pieśń…

A czy ona o we­se­lu my­śli,

Że tak pil­nie swą psze­nicz­kę czy­ści?

Wy­do­by­wa­ły się gwiaz­dy na nie­bie, sierp księ­ży­ca roz­ja­śniał noc.

…Wy­zbie­ra­ła pół­to­ra za­go­na,

Nie bę­dzie jej do po­łu­dnia doma. –

– Cze­go oni śpie­wa­ją! – bu­rzy­ło się coś w Mar­ku, a pieśń grzmia­ła co­raz ra­do­śniej.

…Prze­je­cha­li przez czte­ry za­go­ny, Do­je­cha­li do sa­mej, do onej, A ona ich mile przy­wi­ta­ła…

ci­szej, bo byli w bli­sko­ści ro­ga­tek, nu­ci­ły sze­re­gi:

t każ­de­mu po­da­ru­nek dała, A pierw­sze­mu ob­rącz­kę na rącz­kę, A dru­gie­mu mi­ło­ści go­rącz­kę, A trze­cie­mu roz­ma­ry­nu wie­niec, Bo to ser­ca jej był ulu­bie­niec…

Za­dud­niał bruk mia­sta, skrę­ci­li w bocz­ną uli­cę, zło­ży­li w lo­ka­lu broń i ra­dzi, że świet­nie wy­pa­dła pró­ba mę­stwa, wy­sy­pa­li się z po­dwó­rza.

– Cóż, wzię­ło was, wresz­cie i wy­ście się zma­cha­li – do­ga­dy­wał żywo Stach, wi­dząc, jak Ma­rek ze spusz­czo­ną gło­wą po­włó­czy no­ga­mi – zaj­dzie­my chy­ba do Mi­cha­li­ka, ob­lać ten wy­pa­dek.

– Idź­cie choć­by do sa­mej cho­le­ry! Zgni­je­cie w tej bu­dzie i wsa­dzą was za ga­blot­kę, jak te szkie­le­ty ma­la­rzy! Do Mi­cha­li­ka! – za­śmiał się nie­szcze­rze – ja nie mam tam co ro­bić!

– A co bę­dzie­cie ro­bi­li w domu? Nie chce­cie tam, to wstąp­my do Ha­nu­sza; war­to coś prze­trą­cić.

– W domu – po­wtó­rzył Ma­rek, wes­tchnął i jak­by obez­wład­nio­ny, dał się pro­wa­dzić.

W tyl­nym po­ko­ju re­stau­ra­cji nie było już cy­wil­nej pu­blicz­no­ści, za to strzel­ców, jak na­bił.

7. hu­mo­rów i za­ognio­nych twa­rzy znać było, że mi­nę­ło już kil­ka ko­le­jek.

– Wi­wat! po­eta z „Mar­ką”! – przy­wi­ta­no ich okrzy­ka­mi, zro­bio­no miej­sce.

– Jesz­cze dwie! – krzyk­nął za kel­ne­rem po­rucz­nik Si­ko­ra i wkrót­ce wje­cha­ła tac­ka ja­rzę­bia­ków.

– No dusz­kiem, wia­ra, – wy­chy­li­li wszy­scy do dna prócz Mar­ka, któ­ry sie­dział po­sęp­nie, jak­by obcy ca­łe­mu to­wa­rzy­stwu, zu­peł­nie sa­mot­ny.

– Ma­rek, co to jest? – stro­jąc uda­ne­go mar­sa, ode­zwał się Si­ko­ra. – Bacz­ność!

Ma­rek mi­mo­wo­li wstał.

– Do ręki broń!

Ma­rek ma­chi­nal­nie ujął kie­li­szek.

– Cel, pal!

Ma­rek drgnął, jak ukłó­ty.

– Oby­wa­te­lu po­rucz­ni­ku – za­czął rwą­cym się, zdy­sza­nym gło­sem – gdy­by­ście mi tam, kie­dym ich czuł, jak na musz­ce trzy­mał, gdy­by­ście… ale je­że­li wy tu w knaj­pie mó­wi­cie mi te sło­wa… to… kie­li­szek pęki mu w ręku, krwią zbro­czy­ły pal­ce… za­chły­snął się – psia krew! trza­snął nóż­ką w stół, roz­trą­cił krze­sła i wy­biegł.

Stach wy­sko­czył za nim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: