Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Abonent czasowo niedostępny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Ebook
39,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Abonent czasowo niedostępny - ebook

Jedna decyzja może zmienić cały świat w ułamku sekundy.

Mika, lat 30+, ma udane małżeństwo, dzieci, dom, przyjaciół, karierę. Jest stuprocentowo spełnioną kobietą. Po życiowych zawirowaniach wreszcie jest w najlepszym momencie swojego życia – pełnia szczęścia. A jednak po jednym telefonie trafia w otchłań nieszczęścia.

„Chcę się z tobą rozwieść. Odchodzę.”

To zdanie spada na nią jak grom z jasnego nieba. Przecież obiecał, że będzie ją kochał do końca życia! Ale chyba nie starczyło mu zapału na zbyt długo…

Rozwód po polsku przypomina wojnę, w której rodzina, przyjaciele i znajomi angażują się, stają po jednej lub po drugiej stronie, doradzają i komentują, proszeni czy nie. Życie Miki zaczyna więc pędzić jak kolejka wysokogórska – raz w górę, raz w dół. Opuszczona i zraniona rzuca się w wir pracy i życia towarzyskiego, ale to nie pomaga jej odnaleźć się w nowej sytuacji. Bo jak przejść przez rozwód, aby nie pozostały po nim zgliszcza? Mika próbuje ocalić to, co najważniejsze. Ale czy da się posklejać pęknięte serce?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-955-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Była wio­sna, późne lata osiem­dzie­siąte, mia­łam dzie­więt­na­ście lat i bie­głam spóź­niona na próbę te­atru ama­tor­skiego. Te­atr nie był w mo­jej szkole po­pu­larny. Po­wiem wię­cej: był wręcz nie­modny. Ko­le­żanki z li­ceum lub po­dwórka in­te­re­so­wały się zdo­by­wa­niem ciu­chów, zbie­ra­niem po­ste­rów, na­gry­wa­niem mu­zyki na ka­sety, no i oczy­wi­ście... mi­ło­ścią. Mnie jed­nak cią­gnęło do te­atru. Jesz­cze nie mia­łam po­ję­cia, co zro­bię z moją fa­scy­na­cją, ale by­łam pewna, że chcę się stać czę­ścią tego świata.

Wie­dzia­łam, że tego dnia na próbę ma przyjść chło­pak, który bę­dzie two­rzył mu­zykę do spek­ta­klu. W za­sa­dzie to już nie chło­pak, a męż­czy­zna, bo skoń­czył stu­dia. Ma­gi­ster! Moja in­tu­icja... Nie, to jed­nak nie to – by­łam za młoda na in­tu­icję... Moja c i e k a w o ś ć pchnęła mnie na salę prób tak, że nie­mal bie­głam.

Nie wie­dzia­łam, kim on jest. Ale tak bar­dzo chcia­łam, żeby był zja­wi­skowy...

Wpa­dłam do środka z roz­wia­nym wło­sem. Na fil­mie ta scena wy­glą­da­łaby tak: ona bie­gnie w zwol­nio­nym tem­pie, jej włosy płyną w po­wie­trzu, usta roz­cią­gają się w uśmie­chu i uka­zuje się rząd drob­nych bia­łych zę­bów, gdy woła: „Prze­pra...”. Reszta słowa więź­nie jej w gar­dle, bo przy pia­ni­nie sie­dzi o n.

Wy­obra­ża­cie to so­bie? Co za scena...

A on? Lu­zak. Skó­rzana kurtka pa­mię­ta­jąca czasy Zbyszka Cy­bul­skiego, po­darte je­ansy, dłu­gie włosy. Obok pia­nina bre­zen­towa torba, też nie­ludzko zdarta, z któ­rej wy­chy­lają się – o, matko! – książka Je­ana-Paula Sar­tre’a i nuty. Od­gar­nął włosy z twa­rzy i pod­niósł na mnie wzrok, jed­no­cze­śnie stu­ka­jąc w kla­wi­sze w takt ude­rzeń mo­ich stóp. „Jest bar­dzo po­dobny do mo­jego taty!”, prze­mknęło mi przez myśl.

Wtedy nie wie­dzia­łam, czy to do­brze. Chyba do­brze, bo tata to tro­chę hip­pis i lu­zak, wszy­scy go ko­chają, więc ta wspólna ce­cha cie­szyła mnie i wy­żej po­zy­cjo­no­wała chło­paka. Po­do­bień­stwo da­wało mi ja­kieś ir­ra­cjo­nalne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Fa­cet po­dobny do taty musi być fajny!

Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, a ja po­czu­łam, że tam, przy pia­ni­nie sie­dzi przy­szły oj­ciec mo­ich dzieci. Wy­star­czyło tych kilka se­kund, strzał przez źre­nice wprost w du­szę – i by­łam już to­tal­nie, ab­so­lut­nie i głę­boko za­ko­chana. Wie­dzia­łam, że to ide­alny fa­cet dla mnie. Ale ile są warte ta­kie mło­dzień­cze prze­czu­cia? Cza­sem ła­god­nie mi­jają się z prawdą, bo są po­mie­szane z pra­gnie­niami, in­nym zaś ra­zem kła­mią jak z nut... Ale tego na­uczy­łam się do­piero póź­niej.

W tam­tej chwili oba­wia­łam się je­dy­nie tego, że wszy­scy sły­szą, jak wali mi serce.

Pod­czas próby cały czas czu­łam na so­bie jego wzrok. Spu­ści­łam oczy w oba­wie, że wszy­scy wie­dzą, co dzieje się w mo­jej gło­wie, i się na mnie ga­pią. I mia­łam ra­cję. Pa­trzyli. A ja, spło­szona, nie pa­mię­ta­łam tek­stu, my­li­łam się i prze­pra­sza­łam. Choć na co dzień by­łam dość pewna sie­bie – ba! wręcz mie­wa­łam nie­zły tu­pet – to jed­nak ten chło­pak spra­wił, że po­czu­łam się onie­śmie­lona. My­śla­łam tylko o tym, jak jego, tego bo­skiego mu­zyka, za­cze­pić. Jed­nak nic sen­sow­nego nie przy­szło mi do głowy.

Gdy już nie­mal zre­zy­gno­wa­łam, po pró­bie on (na­prawdę on!) pod­szedł, wy­cią­gnął do mnie rękę – tak zwy­czaj­nie, bez cie­nia sztucz­no­ści – i po­wie­dział:

– Cześć, je­stem Ja­nek.

– Do­mi­nika – od­po­wie­dzia­łam, po­pra­wia­jąc włosy, a do­kład­niej dmu­cha­jąc w grzywkę.

To taki mój gest, który wy­ko­nuję za­wsze, gdy się stre­suję.

– Mogę cię od­pro­wa­dzić? – znów za­py­tał naj­zwy­czaj­niej na świe­cie.

– Ja­sne – wy­du­ka­łam.

Spoj­rza­łam na ko­le­żanki z ze­społu. Żuły gorzką prze­graną, ostrzyły osi­kowe kołki, snuły nić za­zdro­ści, a nie­które to już na­wet po­wróz, na któ­rym go­towe były mnie po­wie­sić. „Dla­czego ona, a nie ja?”. Roz­cza­ro­wa­nie, zdu­mie­nie ni­czym gra­nat roz­ry­wały im serca.

Po pró­bie wy­szłam z Jan­kiem i spa­ce­rem zmie­rza­li­śmy w stronę bloku, w któ­rym miesz­ka­łam z ro­dzi­cami i młod­szymi sio­strami. Szli­śmy uli­cami wiel­kiego osie­dla, tacy piękni swoją mło­do­ścią i mi­ło­ścią, która po tym pierw­szym gro­mie z ja­snego nieba te­raz oto­czyła nas ba­jeczną aurą. Ja­nek się za­trzy­mał, wziął mnie od­waż­nie za ręce i po­pro­sił ci­cho tym swoim uro­czo mę­skim gło­sem:

– Mo­żesz jesz­cze raz po­wie­dzieć ten wiersz, który re­cy­to­wa­łaś na pró­bie? Ale już tylko dla mnie?

Sta­łam – onie­śmie­lona, ale i za­chwy­cona, tro­chę jak uczen­nica, tro­chę jak ak­torka. Uśmiech­nę­łam się i wolno pod­nio­słam na niego wzrok. By­łam zmie­szana, więc znów dmuch­nę­łam w grzywkę, która za­wsze w ta­kich chwi­lach robi się nie­sforna i wcho­dzi mi do oczu. Spoj­rza­łam na jego twarz i za­czę­łam re­cy­to­wać drżą­cym gło­sem:

„Niebo”

Miesz­kam w ta­kiej po­nu­rej dziel­nicy,

przy okrop­nie nie­mi­łej ulicy:

brzyd­kie słowa na ścia­nach,

stróżka wiecz­nie pi­jana,

awan­tura i roz­pacz, i łzy.

Ale kiedy mi dzio­nek prze­leci,

kiedy noc gwiaz­dami za­świeci,

staję so­bie w okienku,

biorę nuty z pio­senką

i z re­fre­nem, co wła­śnie tak brzmi:

Nie wszę­dzie jest tak ład­nie jak w nie­bie –

szkoda tylko, że o tym nikt nie wie,

że to niebo jest po to,

żeby sre­bro i złoto

w nim świe­ciły dla cie­bie co noc,

że­byś ran­kiem się zbu­dził z na­dzieją –

wła­śnie po to te gwiazdy się śmieją,

wła­śnie po to jest niebo,

wła­śnie w nie­bie dla­tego

tak no­cami te gwiazdy lśnią.

Skoń­czy­łam i już wie­dzia­łam.

Wi­dzia­łam jego roz­ma­rzony wzrok. On też się za­ko­chał. Mil­czał wzru­szony i tylko lekko drżały mu ką­ciki ust.

Scena ki­czo­wata jak z filmu Love Story, nieco za­bawna i nie­winna. Sta­li­śmy, mło­dzi i za­ko­chani, przed nami było całe ży­cie, czyli – jak się wtedy wy­da­wało – wiecz­ność. Po­my­śla­łam: „Hmm... Wy­star­czyło wy­re­cy­to­wać Gał­czyń­skiego, żeby go uwieść? Żeby uwa­żał mnie za cud świata? Cud­nie!”.

Ja­nek po­wie­dział:

– Masz śliczne piegi na no­sie. Śliczne!

Nie­win­nie, ale za­lot­nie cmok­nę­łam go w po­li­czek, od­wró­ci­łam się na pię­cie i po­bie­głam w stronę domu, bo nie wy­my­śli­łam jesz­cze sce­na­riu­sza na ciąg dal­szy. Ale wie­dzia­łam, że ja­kiś musi być!

Po­tknę­łam się o kra­węż­nik i pra­wie upa­dłam. Co Ja­nek o mnie po­my­śli? Nie­mal umar­łam ze wstydu – przez moje ga­pio­stwo cały ten słodki kicz szlag tra­fił!

Z per­spek­tywy czasu my­ślę, że sce­na­rzy­sta jed­nak po­chwa­liłby tę scenę. Roz­ła­do­wała na­pię­cie. Spra­wiła, że prze­stało być mdło. Po­tknię­cie jest świetne i tylko on, Ro­meo, musi ja­koś za­re­ago­wać. Ten mój na szczę­ście za­re­ago­wał. Za­wo­łał za mną pew­nym gło­sem:

– Będę pod twoim oknem ju­tro o szó­stej!

Wy­chy­li­łam się z klatki ze śmie­chem.

– O szó­stej rano, ja­sne!

I już mnie nie było.

Gdy we­szłam do po­koju, mama po­pa­trzyła na mnie i za­py­tała:

– Co ci się stało?

– Mnie? Nic! – Za­kla­ska­łam w dło­nie.

– Irek – za­wo­łała do taty – daj jej jeść, pew­nie głodna po pró­bie. – I pra­so­wała da­lej, oglą­da­jąc Dy­na­stię.

Oj­ciec tylko spoj­rzał uważ­nie i rzu­cił niby do mamy, ale jed­nak bar­dziej do mnie:

– Za­ko­chała się!

– Tak? Znowu? – od­krzyk­nęła mama, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ekranu.

Może i była kie­dyś ro­man­tyczna, ale wy­ro­sła z tego jak ze zbyt cia­snej spód­nicy i zo­sta­wiła gdzieś w li­ceum, w cza­sach, gdy zo­stała dziew­czyną taty. Ona – naj­pięk­niej­sza z ca­łej szkoły, ogni­sta bru­netka. I on – też naj­pięk­niej­szy, wy­soki sza­tyn z fa­lu­jącą grzywą. Taka para! Dzi­siaj miej­sce ro­man­ty­zmu za­jął u niej prag­ma­tyzm, choć za­cho­wała pe­wien luz. Oczy­wi­ście kon­tro­lo­wany!

A ja? Nie mo­głam prze­stać my­śleć o obiet­nicy Janka. Szó­sta rano?! Hmm. „Wie­rzyć” zna­czy: „spraw­dzać”. Drżącą ręką na­sta­wi­łam bu­dzik na piątą pięć­dzie­siąt. Niby po­wie­dzia­łam so­bie w du­chu, że je­śli się nie po­jawi, to nic wiel­kiego się nie sta­nie, ale całą sobą chcia­łam za­cza­ro­wać rze­czy­wi­stość tak, żeby o szó­stej on tam, na tym traw­niku, na pewno stał!

Ran­kiem świt ła­sko­tał mnie po oczach już od pią­tej. Bu­dzik nie był po­trzebny. Punkt szó­sta z bi­ją­cym ser­cem wsko­czy­łam na pa­ra­pet i uchy­li­łam okno. Wy­chy­li­łam się, przyj­rza­łam uważ­nie, bo to jed­nak piąte pię­tro, a tam, na dole stał Ja­nek. Miał na so­bie tę samą co wczo­raj starą, znisz­czoną i bar­dzo sty­lową kurtkę, rów­nie sty­lowy pod­ko­szu­lek, ban­danę, je­ansy i – o matko! – zu­peł­nie nie­sty­lowe ja­ponki. Stał i grał na... skrzyp­cach.

Pa­trzy­łam na to swoje wiel­kie szczę­ście w idio­tycz­nych ja­pon­kach i czu­łam, że ko­cham go całą sobą. Wy­obra­ża­łam so­bie, pod­śmie­wa­jąc się z wła­snych my­śli, że za­raz zlecą się białe go­łę­bie albo złote mo­tyle i za­tań­czą w ma­jo­wym słońcu, ukła­da­jąc się w po­wie­trzu w serce, gdy na­gle usły­sza­łam z są­sied­niego okna:

– Pa­nie! Jest szó­sta rano, a pan tu skrzy­pisz jak ja­kiś nę­dzarz. Masz pan tu dwa złote i ko­niec tego kon­cer­to­wa­nia, lu­dzie chcą jesz­cze po­spać!

To była moja mama. Huk­nęła tak, że za­pewne obu­dziła resztę śpią­cych. Po chwili na dół zle­ciała dwu­zło­tówka owi­nięta w pa­pie­rek. Za­lała mnie fala wstydu. Od­sko­czy­łam od okna, pewna, że Ja­nek po­czuł się ura­żony i zwiał z po­czu­ciem, że jed­nak fa­tal­nie ulo­ko­wał uczu­cia.

Owi­nę­łam się szla­fro­kiem i po­szłam do kuchni. Chwilę póź­niej po­ja­wiła się mama w swo­jej ko­ron­ko­wej czar­nej ko­szuli:

– Nor­mal­nie za­czyna się tu ro­bić jak na Pra­dze. Ja­cyś obcy łażą po po­dwór­kach, żeby parę gro­szy do­ro­bić. Ja ro­zu­miem kry­zys... ale żeby o szó­stej?

– Mamo – wy­pa­li­łam – ale to... mój chło­pak!

– Jaki chło­pak? – za­py­tała zdzi­wiona. – Bez bu­tów i w po­dar­tej kurtce? Skąd ty go w ogóle znasz? Kim on jest? Graj­kiem z Ka­peli Czer­nia­kow­skiej?

– Mamo, on skoń­czył stu­dia! I jest mu­zy­kiem. Po­zna­łam go w na­szym te­atrze. Robi oprawę mu­zyczną.

– Te­re­fere. Te twoje te­atry, tam przy­cho­dzą sami wa­riaci! Za­miast my­śleć o głu­po­tach, le­piej wy­nieś śmieci. Tylko się naj­pierw ja­koś ubierz!

Od­kąd pa­mię­tam, mama miała cu­downy dar spro­wa­dza­nia na­wet naj­bar­dziej ro­man­tycz­nych lu­dzi na zie­mię. „Ktoś w tym domu – mó­wiła za­wsze – musi za­cho­wać zdrowy roz­są­dek!”

Cóż więc było ro­bić? Po­szłam, tak jak ka­zała.ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ja­nek nie uciekł. Ow­szem, po­szedł do domu, ale nie uciekł ode mnie.

Na pierw­szej, tym ra­zem praw­dzi­wej randce zro­bi­łam na nim wra­że­nie. Mój tata, wiel­bi­ciel blu­esa i jazzu, za­wsze dbał, żeby jego córki słu­chały do­brej mu­zyki, czy­tały wy­bitne książki, znały kla­sykę kina i re­gu­lar­nie cho­dziły do te­atru czy na kon­certy. Mama pil­no­wała, że­by­śmy myły zęby, od­ra­biały lek­cje, sprzą­tały i ład­nie się ubie­rały. Bo mama była es­tetką.

Ja­nek oka­zał się mile za­sko­czony moją zna­jo­mo­ści jazzu, rocka, li­te­ra­tury i fil­mów. Śmie­lej ca­ło­wał moje piegi, dło­nie, oczy i nie tylko. Można mi było za­zdro­ścić. Był uro­czy!

Na­sza mi­łość kwi­tła. By­li­śmy nie­roz­łączni. Cho­dzi­li­śmy do DKF-ów, do te­atrów, na wy­stawy czy na spa­cery nad Wi­słę – za­miast na dys­ko­teki na pod­ryw, bo prze­cież by­łam już po­de­rwana. Ko­cha­łam te na­sze wspólne pa­sje. By­li­śmy pięk­no­du­chami. On czy­tał mi swoje wier­sze i pierw­sze próbki sztuk te­atral­nych, mrocz­nych i nie do końca ja­snych, a ja my­śla­łam po ci­chu, że praw­dziwa sztuka to cier­pie­nie i ból, ucięte ucho, pod­da­sze, ab­synt i su­choty – na­tu­ralna droga do ge­niu­szu. Ki­wa­łam głową i sta­ra­łam się ro­zu­mieć.

Jed­nak mia­łam też dru­gie ży­cie. By­łam bar­dzo to­wa­rzy­ska, wo­kół sie­bie za­wsze mia­łam... swój „dwór”, jak na­zwała to ką­śli­wie jedna z ko­le­ża­nek. Cóż po­cząć? By­łam osobą przy­cią­ga­jącą do sie­bie lu­dzi uśmie­chem, bez­tro­ską. Ko­cha­łam się ba­wić. Żadne tam mroki i cier­pie­nia. By­łam dziec­kiem świa­tła i we­so­ło­ści – tego za­wsze po­trze­bo­wa­łam do ży­cia poza tle­nem i je­dze­niem, które ro­bił tata.

To nie za­chwy­cało Janka. Co­raz moc­niej czuł, że ten mój do­sko­nały na­strój i za­bawa od­bie­rają mu moją uwagę. Chciał mieć mnie na wy­łącz­ność. Po­cząt­kowo jed­nak o tym nie mó­wił, że­bym nie za­rzu­ciła mu ogra­ni­cza­nia wol­no­ści. Nasz zwią­zek się roz­wi­jał, a my by­li­śmy za­ko­chani po uszy.

Mi­łość kwi­tła w naj­lep­sze, gdy w od­wie­dziny do ro­dzi­ców przy­je­chał długo ocze­ki­wany wuj z Lon­dynu. Uro­czy star­szy pan za­cią­ga­jący z lwow­ska, z nie­na­gan­nymi ma­nie­rami i szel­mow­skim uśmie­chem. Brat babci.

Był rok 1988, w Pol­sce smutno i szaro, nikt nie wie­rzył, że ko­muna kie­dyś się skoń­czy. Wu­jek przy­je­chał tu pierw­szy raz po woj­nie, bo z jego prze­szło­ścią i na­zwi­skiem Neh­re­becki wi­zyta we wcze­snym PRL-u mo­gła się skoń­czyć na Ra­ko­wiec­kiej.

Wu­jek – a dla mnie wła­ści­wie dzia­dek – Zby­szek roz­ma­wiał przy obie­dzie z ro­dzi­cami, ciot­kami i bab­ciami, ale szcze­gól­nie ho­no­ro­wał mnie, co było miłe. Po­do­ba­łam mu się i uwa­żał, że dziew­czyna z ta­kimi za­in­te­re­so­wa­niami i am­bi­cjami mar­nuje się w Pol­sce.

– Jedź do mnie, panna, do Lon­dynu! Nu, ma się ro­zu­mić? – rzu­cił po­waż­nie. – To­bie świat pod­bić, tylko naj­pierw ję­zyki, szkoła jaka, a po­tem w świat, moja panno!

Mama była za­chwy­cona, tata też uwa­żał, że trzeba po­sze­rzyć ho­ry­zonty i że praw­dziwe ży­cie to­czy się tam, a nie tu, gdzie w kio­sku z ga­ze­tami ku­puje się mięso. To brzmiało roz­sąd­nie, a mnie cią­gnęło do ko­lo­ro­wego świata! Nie­na­wi­dzi­łam ko­muny, braku pasz­portu i pu­stych pó­łek w skle­pie. I tego ogra­ni­cza­nia wol­no­ści!

Ba­łam się za­py­tać Janka, ale gdy w końcu to zro­bi­łam, po­wie­dział, że to oczy­wi­sty idio­tyzm od­mó­wić wu­jowi, zwłasz­cza że ten hoj­nie ofia­ro­wał wikt, opie­ru­nek i wy­so­kie kie­szon­kowe. Po­pła­ku­jąc i za­pew­nia­jąc się o mi­ło­ści wyż­szej od Hi­ma­la­jów, roz­sta­li­śmy się, ufni, że na­sze uczu­cie prze­trwa, pod­grze­wane przez li­sty i cier­pli­wość.ROZ­DZIAŁ TRZECI

W Lon­dy­nie cze­kały na mnie wła­sny po­kój z ła­zienką w pięk­nym miesz­ka­niu wuja, bar­dzo do­godne kie­szon­kowe i szkoła ję­zy­kowa. Wu­jek był wiel­kiego wzro­stu i miał rów­nie wiel­kie po­czu­cie hu­moru. Ko­chał ży­cie, ko­biety i whi­sky. Są­sie­dzi uprzej­mie mu się kła­niali, a on z każ­dym za­mie­niał choć kilka słów. Był uro­czym sy­ba­rytą i wspa­nia­łym ga­wę­dzia­rzem. W mig się po­lu­bi­li­śmy.

Miał po­czu­cie mi­sji, że wy­rywa biedne pol­skie dziecko zza że­la­znej kur­tyny, ze szpo­nów okrop­nych ko­mu­ni­stów, więc musi je wy­pro­wa­dzić na pro­stą. Przede wszyst­kim, jak mó­wił otwar­cie, trzeba mnie utu­czyć, bo chuda je­stem, ubrać, wy­kształ­cić i w końcu wy­dać za mąż za któ­re­goś z bla­do­li­cych wnu­ków jego ko­le­gów. Ko­niecz­nie do­brze uło­żo­nego, po Oxfor­dzie bądź Cam­bridge, i o ład­nie brzmią­cym ary­sto­kra­tycz­nym na­zwi­sku.

Czu­łam się jak pra­linka w pu­dełku cze­ko­la­dek. Cho­dzi­łam grzecz­nie do szkoły i śmier­tel­nie nu­dzi­łam się na to­wa­rzy­skiej pu­styni, bo nie mia­łam tam żad­nych ko­le­ża­nek. Nie mó­wiąc już o tym, że sza­le­nie tę­sk­ni­łam za ro­dziną i Jan­kiem.

Wu­jek chęt­nie za­bie­rał mnie do re­stau­ra­cji, bo uwiel­biał do­brze zjeść. Pew­nego dnia w jed­nej z nich spo­tka­li­śmy ko­legę wujka z wnu­kiem. Do­prawdy, co za przy­pa­dek! Mój ró­wie­śnik z trą­dzi­kiem jak ospa, tłu­stymi wło­sami, zu­peł­nie nie w moim ty­pie – i chyba nie w ty­pie żad­nej mło­dej ko­biety, bo sior­bał i nie trzy­mał łokci ra­zem. John czy też Will przez całą ko­la­cję pa­trzył w ta­lerz, a ja – wście­kła, bo wy­czu­łam, że to spi­sek – sie­dzia­łam na­dą­sana, roz­grze­bu­jąc je­dze­nie wi­del­cem.

Po ko­la­cji wu­jek uda­wał, że „wcale nie o to cho­dziło”, i od razu zmie­nił te­mat. Ja za to z ra­do­ścią szybko urwa­łam się na film Rat­tle and Hum o ze­spole U2. Od­re­ago­wa­łam głu­pawe swaty!

Ja­nek pi­sał czę­sto. Z jego li­stów wy­brzmie­wały cudne obiet­nice wspól­nego ży­cia, mi­ło­ści, tę­sk­noty, na­szej przy­szłej ro­dziny. Były tam kwie­ci­ste za­pew­nie­nia o wier­no­ści i czu­ło­ści. Wszystko już w tych li­stach prze­wi­dzie­li­śmy i urzą­dzi­li­śmy. Oprócz sło­dy­czy i pla­nów po­ja­wiały się w nich jed­nak także mroczne wer­sety o ciem­nych si­łach tar­ga­ją­cych Jan­kiem, dzi­waczne po­rów­na­nia i wiele py­tań o sens ist­nie­nia, ale nie wi­dzia­łam w tym ni­czego nie­po­ko­ją­cego. Cier­pie­nia mło­dego Wer­tera prze­ra­bia­łam w szkole, a Do­sto­jew­ski był wtedy tak samo po­pu­larny jak Black Sab­bath.

To nie były moje kli­maty, ale ro­zu­mia­łam, że w Janku tkwi ja­kieś fa­tum, albo... on chce, żeby tkwiło. Prze­cho­dzi­łam do przy­jem­niej­szych aka­pi­tów i z li­stów wy­czy­ty­wa­łam tylko to, co kar­miło mnie do­brem, pięk­nem i sło­dy­czą. Mrok i dra­mat wkła­da­łam z po­wro­tem do ko­perty, a tę – do szu­flady.

Tuż przed świę­tami do lon­dyń­skiego domu wuja li­sto­nosz przy­niósł paczkę z Pol­ski. Była w niej ta­śma ma­gne­to­fo­nowa dla mnie. Na­tych­miast usia­dłam na pod­ło­dze w swoim po­koju i wrzu­ci­łam ka­setę do ma­gne­to­fonu. Za­raz mia­łam usły­szeć jego ko­chany ni­ski głos! Prze­krę­ci­łam po­krę­tło i... naj­pierw szum, a po­tem:

– Raz, dwa, trzy, próba mi­kro­fonu. Khmmm, khm. No. – Pauza. – To ja, Ja­nek, hmm... Naj­droż­sza moja, jest koło mnie cała twoja ro­dzina, mama, tata, obie bab­cie, które cię po­zdra­wiają, i sio­stry. – Usły­sza­łam stłu­mione chi­choty Anki i Syl­wii. Młod­sze są, to i chi­cho­czą. – A te­raz... chcia­łem pro­sić was wszyst­kich o rękę Do­mi­niki.

W tle dały się sły­szeć za­sko­czone ko­men­ta­rze: „Co? Jezu, o Jezu, cu­dow­nie, wspa­niale!”. Pi­ski i okrzyki, i bas taty: „No, to się po­ro­biło”. A po­tem mama jak zwy­kle ra­cjo­nal­nie: „Ja­nek, a Do­mi­nikę może po­pro­sisz, ona coś o tym wie?”.

I Ja­nek nieco ochry­ple znów do mi­kro­fonu:

– Do­mi­niko, moja cu­downa ko­chana Miko, czy zo­sta­niesz moją żoną? Mam błogą na­dzieję, że tak. – Po czym do­dał szep­tem: – Ko­niec na­gra­nia, ko­cham cię.

Sie­dzia­łam w po­koju na hin­du­skiej po­duszce, koło sie­bie mia­łam ma­gne­to­fon, który w imie­niu Janka po­pro­sił mnie o rękę, w dłoni ści­ska­łam ka­setę. Pró­bo­wa­łam ze­brać my­śli do kupy.

W końcu ze­rwa­łam się i po­bie­głam do wuja, wo­ła­jąc z ósmego nieba szczę­śli­wo­ści o oświad­czy­nach, a wuj... się za­ła­mał!

– Dziecko – wy­mam­ro­tał – prze­cież pla­no­wa­li­śmy święta na Ma­jorce, snu­li­śmy plany zwią­zane z twoją szkołą i ży­ciem. Nu, jak to tak?

– Wujku ko­chany, po­jadę tylko na święta do Pol­ski, od­biorę pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy i za­raz wra­cam! Obie­cuję!

Nie uwie­rzył i miał ra­cję. Mózg za­ko­cha­nej dzie­więt­na­sto­latki jest ir­ra­cjo­nalny, pod­stępny i kłam­liwy. Zu­peł­nie nie­prze­wi­dy­walny, na­siąk­nięty emo­cjami i hor­mo­nami jak gąbka.

Od­czy­ta­łam wu­jowi z dumą i ra­do­ścią pa­pie­rowe po­da­nie od na­rze­czo­nego zna­le­zione w opa­ko­wa­niu ka­sety:

Do pyszczka słod­kiego

Dy­rek­tora i Klucz­nika

Naj­waż­niej­szych drzwi

W La­bi­ryn­cie zdrady i mi­ło­ści

P o d a n i e

NIE BĘDĘ O NIC PRO­SIŁ!

KRZY­CZĘ GŁO­ŚNO: KO­CHAM CIĘ!

ZO­STAŃ MOJĄ ŻONĄ!

Ja­nek

Wuj po­tarł białe wąsy ge­stem, który mu za­wsze to­wa­rzy­szył, gdy się za­my­ślał i wzru­szał. W końcu po­wie­dział:

– Dziecko, ja nic nie ro­zu­miem oprócz tego, że zwa­rio­wa­łaś. Chłop po­wi­nien być tu­taj, uklęk­nąć, na­ło­żyć ci na pa­lec pier­ścio­nek z wiel­kim bry­lan­tem, a ty no, płacz, ale zo­stań! Tu masz świat u stóp, szkoły, wiesz, no! Mi­łość musi po­cze­kać, a on ci za­raz dziecko zrobi i figa z ka­riery! Ot co!

„Czemu wuj ni­czego nie ro­zu­mie?!” – wo­ła­łam w my­ślach. De­cy­zję pod­ję­łam już pod­czas na­stęp­nego od­słu­chi­wa­nia ta­śmy. Ju­tro się pa­kuję i lecę do Pol­ski! Do Janka!

Na­słu­cha­łam się jesz­cze, że je­stem uparta jak osioł, że źle ro­bię, że jak ko­cha, to po­czeka, na co od­krzyk­nę­łam wu­jowi tro­chę za gło­śno:

– Ale ja już dłu­żej nie mogę, wuju! Nikt ni­gdy tak nie ko­chał, ja mu­szę!

Ku­pi­łam bi­let, spa­ko­wa­łam wa­lizki i cze­ka­łam na dzień od­lotu.

Z Lon­dynu zo­stały wspo­mnie­nia, wi­zyty w ga­le­riach, ki­nach, mod­nych re­stau­ra­cjach, po­znani lu­dzie, dys­ku­sje z wu­jem i nocne Po­la­ków roz­mowy. Tyle się od niego do­wie­dzia­łam, na­słu­cha­łam. To nie był zmar­no­wany czas. Wio­złam też nowe na­bytki – więk­szą pew­ność sie­bie, do­sko­nały an­giel­ski, lep­sze ciu­chy i świa­do­mość, że gdyby znów przede mną otwo­rzyły się ta­kie drzwi, zna­ko­mi­cie so­bie po­ra­dzę, bo już wiem, że je­stem oby­wa­telką świata. Cza­sowo uwię­zioną w Pol­sce...

„Sza­nowni pań­stwo, pro­szę za­piąć pasy, za pięt­na­ście mi­nut lą­du­jemy na lot­ni­sku Okę­cie. Tem­pe­ra­tura na ze­wnątrz: mi­nus dzie­sięć stopni, po­goda: nieco po­chmurna. Ży­czę mi­łego po­bytu”.

Na lot­ni­sku po­rwa­łam wa­lizkę i jak naj­szyb­ciej bie­głam do wyj­ścia, mo­dląc się, żeby nikt mnie nie za­trzy­my­wał, bo tam czeka na mnie mój Ja­nek!

Cze­kał! Z bu­kie­tem róż i gra­dem po­ca­łun­ków. W tak­sówce tu­lił mnie do sie­bie. Bra­ko­wało nam słów.

– Wiesz, Do­mi­ni­siu – wy­szep­tał mi do ucha – twoi ro­dzice po­zwo­lili mi miesz­kać w twoim po­koju. Mo­żemy być ra­zem, za­nim cze­goś nie wy­my­ślę. Wspa­niali są!

Wcale mnie to nie zdzi­wiło. Ro­dzice byli no­wo­cze­śni, je­śli cho­dzi o kwe­stie wy­cho­waw­cze, i do­sko­nale pa­mię­tali, jak sami byli mło­dzi.

W domu cze­kała na mnie cała ro­dzina, był też wielki na­pis wy­ko­nany przez moje młod­sze sio­stry: „Wi­taj w domu, Mika!”. Stół z obia­do­ko­la­cją, Anka i Syl­wia, obie bab­cie, mama Hanka i tata Irek. No i my. Były też pier­ścio­nek i praw­dziwe za­rę­czyny, które zro­dziły za­chwyty i łzy szczę­ścia. Bab­cie po­pła­ki­wały. Uwiel­biały Janka, bo to dżen­tel­men i „tak świet­nie wy­cho­wany”. Pier­ścio­nek był piękny, stary... Ode­tchnę­łam głę­boko. I wszystko by­łoby do­brze, gdyby nie to, że przy zu­pie od razu za­częły się roz­mowy na te­mat ślubu, we­sela i... dziecka.

Dziecka?! Zupa sta­nęła mi w gar­dle. No tak, na­wet wi­dy­wa­łam w ma­rze­niach gro­madkę ru­mia­nych dzieci, ale te­raz?! Za­raz?! Czy oni wszy­scy po­sza­leli? Ow­szem, by­łam bar­dzo za­ko­chana, ow­szem, miło było pla­no­wać ślub, menu i kieckę, ale po co ten po­śpiech? To nie jest Wielka Par­du­bicka, to na­sze ży­cie, jesz­cze jest czas! Spa­ni­ko­wa­łam.

STOP!

Stop­klatka. Jak w fil­mie.

Fa­sze­ro­wany po­ma­rań­czami schab w so­sie bar­be­cue rósł mi w ustach. Ba­łam się za­re­ago­wać ka­te­go­rycz­nie, bo ko­cha­łam ich wszyst­kich, ale każda ko­mórka we mnie wo­łała: „Czy wam od­biło?”. Jesz­cze nie chcia­łam tej do­ro­sło­ści, od­po­wie­dzial­no­ści, prozy ży­cia, co­dzien­no­ści, bu­dzika świ­tem, bu­tli mleka pod drzwiami, ja­jecz­nicy dla męża, rat za me­blo­ściankę i ko­lo­ro­wego te­le­wi­zora. Chcia­łam stu­dio­wać, ro­bić ka­rierę, a może wró­cić do Lon­dynu? No i ba­wić się – mia­łam za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat! Chcia­łam zwie­dzać świat, wy­je­chać z mę­żem z sza­rej Pol­ski, po­zna­wać lu­dzi! Móc ro­bić głup­stwa, po­peł­niać błędy! Upić się bia­łym wi­nem na mo­ście Ponte Vec­chio, ca­ło­wać się w Bari, wy­sy­łać kartki z biało-nie­bie­skiej San­to­rini, może na­wet upa­lić się trawką w Am­ster­da­mie. Nie by­łam go­towa na dom i dzieci.

Te i inne my­śli prze­la­ty­wały mi przez głowę z pręd­ko­ścią świa­tła. Ale uprzej­mie mil­cza­łam. Bo taka by­łam grzeczna i miła...

***

Po tym ro­dzin­nym obie­dzie, który po­ły­ka­łam, nie czu­jąc smaku, wsta­łam na­gle i wy­mam­ro­ta­łam, że mu­szę od­wie­dzić przy­ja­ciółkę. Na­tych­miast! Prze­pro­si­łam wszyst­kich i wy­bie­głam, jak­bym ucie­kała. Bab­cia Wanda, zdu­miona i zgor­szona, wo­łała za mną, gdy za­kła­da­łam w po­śpie­chu buty:

– Dziecko, le­d­wie przy­le­cia­łaś! Co to ma zna­czyć?

Bab­cia Janka mach­nęła ręką i do­ło­żyła so­bie schabu, sio­stry – jak to one – chi­cho­tały, a mama po­ka­zała mi kuku na mu­niu. Tylko tata mil­czał. On ro­zu­miał.

Szep­nę­łam Jan­kowi do ucha: „Ja za­raz, za­raz, po­cze­kaj, mu­szę, zro­zum”, a on po­ki­wał głową, choć wi­dzia­łam, że był bar­dzo za­wie­dziony, a i zdzi­wiony.

– Idź – po­wie­dział tylko, a ja w tam­tej chwili po­ko­cha­łam go jesz­cze bar­dziej.

„Ro­zu­mie mnie”, śpie­wała moja du­sza, gdy zbie­ga­łam po scho­dach.

U Ha­liny aku­rat była im­preza, sły­sza­łam to już na scho­dach. Nie po­ga­damy. Mimo to we­szłam, a tam oto­czył mnie tłum przy­ja­ciół. Byli wszy­scy! Na­resz­cie! Od­dy­cha­łam nimi – na­szym spo­tka­niem i tym, że na­dal mnie lu­bią. Po­trze­bują mnie, a ja ich. Uści­skom nie było końca. Usia­dłam na opar­ciu od ka­napy i opo­wie­dzia­łam o Lon­dy­nie, a oni słu­chali z wy­pie­kami na twa­rzach. O ślu­bie nie wspo­mnia­łam. Nie te­raz. Chcia­łam na chwilę za­po­mnieć o po­wa­dze sy­tu­acji i po­czuć bez­tro­skę.

Po­czu­łam. Wró­ci­łam do domu nie­źle wsta­wiona. Wino, na­wet nie tak dużo, i emo­cje zro­biły swoje. A w domu – ojej, za­po­mnia­łam! – cze­kał Ja­nek. Był wście­kły. Gdy zo­ba­czył mój głu­pawy uśmiech i po­tar­gane włosy, wy­szedł i trza­snął drzwiami.

Tata spoj­rzał na mnie, po­dał mi szklankę wody i po­wie­dział:

– No to masz pro­blem... Na ra­zie idź spać. – I cmok­nął mnie w grzywkę.

Pró­bo­wa­łam za­snąć, choć świat wi­ro­wał, a wy­rzuty su­mie­nia wo­bec Janka bo­lały jak dia­bli. Na­gle po­czu­łam mdło­ści i wy­bie­głam z po­koju. Nie zdą­ży­łam do­trzeć do ła­zienki. Zwy­mio­to­wa­łam w przed­po­koju. Tata na bo­saka wy­szedł z sy­pialni i szep­nął:

– Kładź się, ja po­sprzą­tam.

Wie­dzia­łam, że nic nie po­wie ma­mie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: