- W empik go
Aby dźwięk lutni rodził drzewa - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Aby dźwięk lutni rodził drzewa - ebook
Życie to rwąca rzeka, w której łączą się nieprzerwanie losy kolejnych pokoleń. Czasem trudno odróżnić to, co jest tylko wspomnieniem, od fragmentów osobistego życiorysu każdego z nas. Pojedyncze dźwięki, słowa, niekiedy zapachy przywołują kolejne obrazy i historie, skojarzenia pojawiają się niespodziewanie, tworzą nowe konteksty i tak bez końca…
„Aby dźwięk lutni rodził drzewa” zabiera czytelnika w magiczną podróż pomiędzy wycinkami czasu i miejsc z dziejów jednej rodziny, której celem jest odpowiedź na pytanie: co tak naprawdę tworzy każdego z nas? Pretekstem do coraz to nowych refleksji i spostrzeżeń stają się dla autora rozmaite teksty kultury, obrazy równie plastyczne, jak zawarte w tej narracji historie. W zagmatwanych losach bohaterów każdy czytelnik odnajdzie jakąś część siebie.
[…]kiedy sięgam po kawę, robię to z pełnią zrozumienia wykonywanej czynności. Obracam unoszącą się woń, gładkość uchwytu i podążającą tuż zaraz wagę oraz ciepło płynu znajdującego się w kubku, w elektryczny impuls. Pierwsza nuta smakowa jest wyjątkowo gorzka, niemalże cierpka, ale z ospałą stanowczością zaczyna ustępować miejsca słodyczy – gdzieś na pograniczu skarmelizowanego cukru i czekolady. Rozpływa się powoli na podniebieniu – ledwo wyczuwalny, niemalże nieuchwytny ekstrakt zawieszony pomiędzy obecną chwilą a wspomnieniem – coś znajomego i jakże oczywistego, jak słowo zawieszone na rąbku języka, tuż na granicy wyartykułowania powstrzymanego w ostatniej chwili niemocą umysłu, niczym wzburzona woda uderzająca o zamknięte wrota tamy, prąc, cisnąc, budując wzmożoną masę, której nieposkromiony potencjał posiada moc rozświetlenia miejsc i wydarzeń, wydawałoby się na zawsze już pochłoniętych przez odmęt czasu.
Kamil Czyż
Autor poezji oraz prozy zarówno w języku polskim, jak i angielskim. Mieszka i pisze w Gdańsku. Jego wiersze ukazały się w Stanach Zjednoczonych oraz Australii, m. in. w antologii „The Book of Black” i czasopismach, takich jak: „NonBinary Review”, „Sheila-Na-Gig online”, „The Antonym”, „Pinyon Review”, „The Pointed Circle”, „Barzakh Magazine”, „The Athena Review” czy „The Scriblerus”.
„Aby dźwięk lutni rodził drzewa” zabiera czytelnika w magiczną podróż pomiędzy wycinkami czasu i miejsc z dziejów jednej rodziny, której celem jest odpowiedź na pytanie: co tak naprawdę tworzy każdego z nas? Pretekstem do coraz to nowych refleksji i spostrzeżeń stają się dla autora rozmaite teksty kultury, obrazy równie plastyczne, jak zawarte w tej narracji historie. W zagmatwanych losach bohaterów każdy czytelnik odnajdzie jakąś część siebie.
[…]kiedy sięgam po kawę, robię to z pełnią zrozumienia wykonywanej czynności. Obracam unoszącą się woń, gładkość uchwytu i podążającą tuż zaraz wagę oraz ciepło płynu znajdującego się w kubku, w elektryczny impuls. Pierwsza nuta smakowa jest wyjątkowo gorzka, niemalże cierpka, ale z ospałą stanowczością zaczyna ustępować miejsca słodyczy – gdzieś na pograniczu skarmelizowanego cukru i czekolady. Rozpływa się powoli na podniebieniu – ledwo wyczuwalny, niemalże nieuchwytny ekstrakt zawieszony pomiędzy obecną chwilą a wspomnieniem – coś znajomego i jakże oczywistego, jak słowo zawieszone na rąbku języka, tuż na granicy wyartykułowania powstrzymanego w ostatniej chwili niemocą umysłu, niczym wzburzona woda uderzająca o zamknięte wrota tamy, prąc, cisnąc, budując wzmożoną masę, której nieposkromiony potencjał posiada moc rozświetlenia miejsc i wydarzeń, wydawałoby się na zawsze już pochłoniętych przez odmęt czasu.
Kamil Czyż
Autor poezji oraz prozy zarówno w języku polskim, jak i angielskim. Mieszka i pisze w Gdańsku. Jego wiersze ukazały się w Stanach Zjednoczonych oraz Australii, m. in. w antologii „The Book of Black” i czasopismach, takich jak: „NonBinary Review”, „Sheila-Na-Gig online”, „The Antonym”, „Pinyon Review”, „The Pointed Circle”, „Barzakh Magazine”, „The Athena Review” czy „The Scriblerus”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-307-2 |
Rozmiar pliku: | 676 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. ETYMON
Na wiadomość o tym, że mam być ochrzczony jako Dawid, babcia rzuciła słuchawką i bez słowa wybiegła z mieszkania Chylińskich. Aparat telefoniczny, który znajdował się w ich domu, był jedynym w całym budynku. Koincydencyjnie zamontowano go zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kilka dni od momentu, kiedy więzi przyjaźni między obiema rodzinami zaczęły się pogłębiać. Teraz służył mojej babci do regularnej komunikacji z córką.
Dawid to było imię kojarzące się mojemu ojcu z siłą, zdecydowaniem, a nade wszystko walecznością – cechami, które jakże chciałby dostrzec w pierworodnym synu. Dla mojej babci był to odpowiednik izolacji, ostracyzmu i prześladowania. To była opaska na ramieniu, wyzwiska rzucane przez przypadkowych przechodniów i plwocina na twarzy. To był sześcioramienny kontur gwiazdy na drzwiach i niemoc wobec sąsiadów, którzy pomimo lat styczności i życia w jednej wspólnocie niespodziewanie ośmieleni bezkarnością z dnia na dzień mogli przeistoczyć się w dręczycieli.
Dawid to był dźwięk tłuczonych okien, krzyku wywleczonych na ulicę rodzin, tumultu zaciśniętych pięści i podkutych butów. Niewygoda kilkugodzinnej podróży wydawała się niczym w porównaniu z katastrofalnymi konsekwencjami podyktowanymi nieświadomością wyboru.
Pociąg był wypełniony po brzegi. Ścisk przesączony zapachem wędzonki i fatygi rozlewał się pomiędzy otwartymi drzwiami przedziałów. Kakofonia gwaru rozpryskiwała się dookoła komunikatów, wtórując pulsującej fali ciał, to rozstępującej się, to zakleszczającej gwałtownie w równomiernych odstępach odmierzonych odległością poszczególnych stacji. Oczyma wyobraźni mogę dostrzec jej sylwetkę przepychającą się metodycznie przez tłum w poszukiwaniu miejsca, tuż za nią – niczym wierny giermek – posuwa się dziadek uzbrojony w torbę i siatki wypełnione wałówką i kiedy w końcu udaje się im znaleźć w korytarzu jedno rozkładane siedzenie, ona osuwa się z głośnym westchnieniem, zajmując jeden róg. On siłuje się z bagażem, starając się wpasować obrys słoików wypychających cienki materiał do ściany, z dala od kłębiących się stóp. Kątem oka dostrzega przyglądających się mu dwóch mężczyzn wciśniętych w przejście do wagonu, wciąż w roboczych ubraniach wymieniają się półpustą już butelką i owiniętym w szary papier bochenkiem chleba. Śnieg z zapryskanych gumowców powiększa się drżącą wraz z rosnącym pędem umykających torów kałużą i kiedy żartobliwym gestem zaproszenia jeden z nich się uśmiecha, może nawet podnosi w geście toastu rękę, dziadek odwraca się w stronę okna. Wyczuwa ponaglającą w kierunku siedzenia dłoń żony, jednak stoi wyprostowany na baczność, kręcąc w bezsłownej niemocy głową, sylabizując nieme przekleństwa w rytmie migających coraz szybciej słupów. Dla niego upokorzenie kryje się już w samym akcie podążania w jednakowym kierunku z innymi i też nazbyt dobrze zdaje sobie sprawę z tego, w jakim stopniu terminologia kształtuje obraz rzeczywistości. Nazewnictwo podporządkowane ideologicznym potrzebom religii oraz nacjonalizmu automatycznie wykreśla inność, zawęża światopogląd, jednocześnie ograniczając liczbę możliwych wyborów; odbiera potencjał w pełni świadomego oraz spełnionego życia. Drobne ścieżki i rozwidlenia, które może w innych okolicznościach przyszłoby nam obrać, znikają. Pojedyncze słowo posiada moc zmiany kształtu duszy.
Świat, w którym przyszło im dorastać, był wypełniony przemocą i chaosem, i o ile dla dziadka jedynym sposobem na pomniejszenie ilości cierpienia w życiu było zrozumienie oraz bunt, o tyle babcia od najmłodszych lat za najlepszy środek zaradczy uznała własnowolne podporządkowanie się odgórnie narzuconym regułom, tak aby wykluczyć możliwość, że ktoś inny zrobi to przemocą. Prawdopodobnie stąd też wzięło się jej zamiłowanie do ładu i dyscypliny. Jako dziecko musiała spać zastygła w bezruchu, jak kłoda, aby nie pognieść pościeli. W rodzinnym domu nienaganna czystość odzieży, ciała oraz charakteru były podstawowym wymogiem, którego naruszenie niezawodnie owocowało karą. W jednym z pierwszych wspomnień klęczy na grochu. Czasami matka ustawiała ją plecami do zegara, każąc odmierzyć godzinę, i dość szybko nauczyła się, że okres wahadła napędzającego mechanizm wynosił dwie sekundy – fakt, który miała zapamiętać do końca życia. Każde „tik” wraz z następującym zaraz „tak” zwielokrotnione trzydziestokrotnie równało się jednej minucie, których z kolei sześćdziesiąt stanowiło godzinę. Prostota równania oferowała wolność.
Matka przyglądała się zza nakrytego do śniadania stołu. Czas płynął.
To był tajemniczy świat norm i nakazów, których istotę musiała samoistnie nauczyć się nawigować. Każdy przedmiot wydawał się mieć wysoce dekoratywną wartość. W słowach jej ojca to było świadectwo materialnego statusu i ich miejsca jako rodziny w społeczności. Sąsiedztwo, w którym mieszkali, dom wraz z całym wyposażeniem – od armatury, wraz z umeblowaniem, do utensyliów – jak również odzież, sposób wysławiania oraz maniery, nie pomijając osobistej higieny, miały bezpośredni wpływ na to, w jaki sposób byli postrzegani. Percepcja była równoznaczna z prestiżem. Jego rolą był biznes. Słowo, które formułował kącikiem ust, nabierało niemalże magicznego znaczenia, a wszystkie czynności wykonywane poza domem miały mieć coś z nim wspólnego. I też, kiedy wychodził z samego rana do biura, to był biznes, spotkania z klientami to był biznes, biznes-podróże, biznes-kolacje, przedłużające się nieobecności i przesączony alkoholem i tytoniem oddech – to wszystko był biznes. Biznes był tym, co całkowicie pochłaniało jego uwagę, od rana do wieczora, czasami od rana do rana, siedem dni w tygodniu. „Biznes nie zrobi się sam”, puszczał do niej oko, nakładając w progu kapelusz, jednak zamykające się za nim drzwi szczelnie izolowały ją od tej części świata.
Jej miejsce było w domu, wraz z matką, której zadaniem pozostawało bycie niewidzialną częścią przedsięwzięcia – wsparciem i zapleczem i w razie potrzeby częścią wystroju podczas wystawnych kolacji, kiedy mogła milczeć przy stole bądź też zabawiać żony kontrahentów. Jak z każdą inwestycją – jej wartość była uwarunkowana wysokością stopy zwrotu.
Czasami myślę, że wszyscy oczekujemy wyzwolenia. Poza ciasnotą czterech ścian nieograniczony wciąż poznaniem świat jest jak czyste płótno i raz za razem nakreślamy na nim szkic, który przez resztę dni będziemy się starać wypełnić kolorem. Z każdym dniem transformacja wydaje się być coraz bliżej, niemalże na wyciągnięcie ręki, nawet jeśli klucz do drzwi, które najpierw musimy otworzyć, spoczywa w dłoniach osób sprawiających wrażenie posiadania wszechobejmującej władzy.
Nieraz jednak zmiana niczym sztorm może być niespodziewana, równocześnie destrukcyjna, jak i upragniona.
Pierwsze komunikaty o bombardowaniu Wielunia oraz Westerplatte przewróciły do góry nogami codzienność rodzinnej rutyny. Przygarbiony ponad radiem ojciec łapczywie chłonął następujące po sobie biuletyny, niepomny stygnącej kawy i talerzy wypełnionych przekąskami. Matka krążyła pomiędzy kuchnią a stołem, dopytując się zdławionym głosem o najnowsze wieści, dopóki zniechęcona brakiem odpowiedzi nie opadła na fotel, wbijając wzrok w podłogę.
Dzień się dłużył. Szare, gwałtowne chmury połykały zarys ginących w dali dachów. Jaskrawa czerwień dachówek drapała powietrze, trzymała się kurczowo ulatujących w przestrzeń skrawków rzeczywistości, dopóki okno w sypialni nie zaszło parą dziecinnego oddechu.
Niemcy nadciągali.
Pociąg się wlókł. Raz za razem zatrzymywali się, przepuszczając rozpędzone tabory. Poranny chłód ustąpił miejsca duchocie. War pełzł po policzkach i czołach, nakładając się na oblicza podróżnych gorączkowym ferworem. Wnętrze było pełne, niemalże pęczniejące bezruchem w zastygłym tłoku, którego milczenie przerwane tylko sporadycznym okrzykiem niemowląt unosiło się ponad spuszczonymi głowami, ponad tłumokami wypchanymi pośpiesznie zebranym w ostatniej chwili dobytkiem, wszystkim tym, co w danej chwili mogło wydawać się najcenniejsze spośród życiowego dorobku lub też najbardziej przydatne w oczekującej podróży. Otwarte okna nie przynosiły ulgi. Gorące powietrze drżało coraz bezsilniej wraz z podnoszącym się słońcem.
Siedziała nieruchomo na walizie. Wyprostowane plecy, dłonie złożone na kolanach, pomna ostatnich słów matki: „Zawsze pamiętaj, kim jesteś”. Więc pamięta z intensywnością każdej minuty, każdej kończyny spoczywającej karnie w odpowiednim miejscu. Ktoś obok pyta ją, dokąd jedzie? Gdzie są jej rodzice? Ale ona milczy. Ignoruje zaoferowaną kanapkę tak samo, jak ignoruje otaczające ją obce dźwięki i zapachy. Krajobraz za oknem wydaje się znieruchomiały, nieustannie niezmienny. Doskonale pamięta pakunek z jedzeniem spoczywający na samej górze bagażu i w myślach podnosi się, odpina klamry, jednak zastygłe ciało nie słucha. Głód zaciska się dookoła trzewi jak metalowa obręcz tylko po to, aby ustąpić miejsca apatii.
Lata później babcia zwierzy się, że nie potrafiła wybaczyć sobie własnej obojętności wobec nieubłagalności czasu powolnie zacierającego w pamięci wizerunek jej ojca. Niemalże z fotograficzną dokładnością mogła odtworzyć ostatnie wspólne chwile, obezwładniający aromat neroli i piżma, kiedy wtuliła się w jego szyję, cały świat zamykający się w dłoniach odstawiających ją na ziemię, symetryczność kantów wydłużających zaprasowane nogawki, lustrzane odbicie wypolerowanych butów, jednak twarz już na zawsze zdawała się pozostawać w cieniu i nawet pośród zachowanych przedmiotów nie było nic mogącego powstrzymać nieodwracalność procesu. Spakowana dzień przed podróżą walizka nie zawierała ani jednego memento – czy to zdjęcia, czy nawet skrawka papieru, na którym zachowałby się charakter pisma. Nikt nie mógł przewidzieć ostateczności rozstania. Już niedługo nadciągająca armia przetoczy się niczym sztorm spęczniały grzmotem i wichurą, wyrzucając kolejne fale uchodźców. Miasto niejednokrotnie zmieni ręce. Wąskie, brukowane uliczki ukryte pomiędzy pnączami oplatających ściany i balkony bluszczy, których cień do tej pory tłumił stukot podków i turkot dorożek, tak jak i rodzinny dom raz na zawsze znikną w epicentrum przesuwającego się żywiołu wraz z jakimikolwiek dowodem istnienia osób od tej pory zamieszkujących już tylko ulotne wspomnienia, skazanych na poruszanie się w krainie cieni.
Monotonia przesuwającego się za oknem płaskiego krajobrazu rozdziela obydwie rzeczywistości, jednakowo przykrywając sączącym się z komina lokomotywy dymem rozmywającą się w dali przeszłość, jak i wciąż nieodkryty bezmiar przyszłości. Degradacja pamięci daje początek metamorfozie grupy słów do tej pory uosabianych z jednym miejscem – dom, rodzina – których znaczenie okazuje się zależne od kontekstu. Gdzieś po drugiej stronie, na znacznie mniejszym i skromniejszym peronie czeka na nią inny mężczyzna. I kiedy przywoła ją po imieniu, ona instynktownie wyciągnie dłoń – niczym depozyt – umiejscawiając ją w jego dłoni. Pozwoli prowadzić się poprzez plac dworcowy i tuż obok znajdujący się skwer uginający się pod ciężarem woni astrów, goździków i begonii rozkołysanych szeptem w dyskretnych objęciach wiatru. Punkt centralny małych miasteczek jest niemalże zawsze natychmiastowo zauważalny. To jest serce, w którym skupiają się sny i pragnienia mieszkańców, punkt ciężkości wspólnoty, który niczym jądro gwiazdy zapada grawitacyjnie przestrzeń, wypaczając linię czasu. Jedna po drugiej, czyste, drobne uliczki, których każdy szczegół już niedługo przyjdzie jej poznać z intymną dokładnością, otwierają się przed nimi niczym pąki późnych kwiatów i kiedy nogi odmawiają jej posłuszeństwa, on podnosi ją z zaskakującą lekkością. Bez trudu obejmuje ją jedną ręką, w drugiej niosąc walizkę, i teraz ona z uczuciem ulgi tuli się w szyję i kark, których zapach pewnego dnia przestanie być obcy, i prawie że od razu zasypia.
Drzwi domu otwierały się na wypełniony kwiatami ogród bezwstydnie eksplodujący co wiosnę strumieniem barw wprost na prowadzącą do miasta ulicę – nieraz już od lutego oblewał się rumieńcem krokusów i pierwiosnków, niczym w symfonii dodając stopniowo kolejne elementy jak szafirki, narcyzy, tulipany, forsycje i kończąc wraz z najciemniejszą porą roku na bzie, rododendronach i piwoniach. Niedzielne procesje niejednokrotnie zawracały tuż przy płocie, pozwalając bliższym i dalszym sąsiadkom zachłysnąć się na moment przepychem unoszącej się tuż ponad ziemią symfonii zapachów, z godziny na godzinę – wraz z wędrującym słońcem – coraz wyżej, otulającej całe sąsiedztwo słodyczą i spokojem przynoszącymi ukojenie rozbieganym myślom, których zwykłe lenistwo podyktowane dniem wolnym od pracy ustępuje wraz z wieczorną porą niepokojowi niezaspokajalnych pragnień. Kobiety, które miały zwyczaj gromadzenia się przy tym właśnie płocie, ujmowały moment, gdy pąki, które teraz w samym środku uwagi chłonęły życie, otwierając się coraz bardziej ku ciepłym promieniom, dzieliły się ulotnością piękna przekazywaną z ust do ust, nabrzmiewającej na pograniczu eksplozji, zawsze na pograniczu oczekiwania.
Dla ciotki ogród miał wymiar czysto praktyczny. Pobliski cmentarz krył dziewięć krzyży, których względność wobec siebie tylko z zewnątrz mogła wydawać się przypadkowa, ich nagość – od wczesnej wiosny do późnej jesieni, każdego ranka pieczołowicie zakryta świeżo uciętymi kwiatami. Jednak wraz z coraz krótszym dniem, wraz z coraz później podnoszącym się słońcem, jakby wyczuwając nieuchronność zimy, ogród zaczynał jałowieć i jej obecność stawała się coraz bardziej efemeryczna. Sporadyczność wizyt, coraz bardziej kapryśna, w wielu aspektach przypominała pogodę – mroczną i nieubłaganą. Wraz z przejrzewającą jesienią, spoza zamkniętych drzwi sypialni jej sylwetka zlewała się z mrokiem, umysł topił się, rozpuszczał w mroku jak cień, powracając do samego źródła istnienia w poszukiwaniu prapoczątku, praprzyczyny każdego kolejnego poruszenia, oddechu i myśli, tak jakby już tymczasowość kształtu, jej zarys mógł nadać odpowiedni kierunek działaniom.
Wuj pracował przy budowie pobliskiej huty. Wielogodzinne zmiany niejednokrotnie przedłużały się, narastały, noce nakładały się na dnie, dnie przeobrażały w noce i kiedy wracał do domu, upadał bezwładnie, nieraz zasypiając w przedsionku, na krześle w trakcie rozsznurowywania butów, jak porzucona marionetka, jak skorupa ludzkiej formy zużyta przez przypadkowego artystę.
Spośród dziewięciorga ich dzieci najstarsze dożyło ośmiu miesięcy – chłopiec, którego jesiennym wieczorem wyrwała z gorącej kąpieli na ostrzegawczy krzyk o zbliżającym się ogniu. „Całe miasto się pali!”, krzyczeli. Panika rozlała się niczym tłum, podążając w ślad za uciekinierami przed pożarem, który rozgorzał po przeciwnej stronie torów kolejowych. Było niemożliwe, aby ogień przedostał się ku centrum miasteczka, i sytuacja dałaby się jeszcze opanować, gdyby proboszcz nie nakazał podnieść alarmu. Kościelne dzwony zabiły i mieszkańcy wylegli w popłochu na ulice. Zorza widocznego w oddali płomienia nałożyła się majestatycznie na brunatny poślad zachodzącego słońca niczym zaćmienie pośród ryku wystraszonych zwierząt, jazgotu bitych koni i coraz donioślejszego krzyku
„Mój Boże!”
„Pożar!!!”
„Pożar!”, unoszące się coraz wyżej i wyżej w _crescendo_ histerii raz za razem odbijało się echem od pustego nieba. Otulony pośpiesznie w koc mały Stasiu wrzeszczał ze strachu, kopiąc i boksując w pierś, do której za wszelką cenę ciotka starała się go przytulić. Instynktownie wybrała drogę na pole, z dala od zabudowy, i może gdyby zdecydowała się pozostać z innymi, zdałaby sobie na czas sprawę z braku zagrożenia, jednak w tej chwili cała jej uwaga skupiona była na ziemi, w której grzęznąc bosymi stopami pomiędzy gliniastymi, rozoranymi bruzdami, biegła, może kilometr, może dwa, w stronę strumienia, napędzana jedną tylko myślą – aby ocalić najważniejszą rzecz pod niebem, dopóki bicie serca nie odebrało jej oddechu, dopóki płomień rozżarzonych płuc nie zmusił jej do zatrzymania. Całe ciało pulsowało. Nogi drżały, jakby nieustające pragnienie biegu wciąż się kłębiło, mrowiło w żyłach, krążąc, odbijając się pogłosem pomiędzy wzburzonymi myślami. Krew dudniła w uszach.
Nagle zdała sobie sprawę z otaczającej ją ciszy. Krzyk i panika ustały wraz z zanikającą zorzą i najmniejszy nawet ruch nie zakłócał gęstniejącej coraz bardziej szarości. Ogień umilkł.
Z wahaniem odwraca się w kierunku domu – teraz już tylko rozmazanego, niknącego stopniowo punktu. Zmierzch tuli ją chłodem. Prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w innym żywiole pochłaniającym teraz drobny, drżący kształt jak manele coraz bardziej ciążące w ramionach. Najbardziej śmiertelny jest płomień pochłaniający umysł. „Co ja zrobiłam?” – przemyka przez myśl i jak lustrzane odbicie dziecko zaczyna kwilić, szarpać się bezsilnie w dłoniach. „Śśś”, stara się uspokoić, bardziej chyba samą siebie. „Wszystko będzie dobrze”.
„Będzie dobrze”, powtarza jak modlitwę z każdym krokiem. Odwraca się ku miejscu, z którego przed chwilą przybiegła. Przecina ciemność. „Mój Boże ty miłosierny, spraw, aby wszystko było dobrze. Ja proszę cię, Panie”. Serce przepełnione lękiem pcha przed siebie, przez te same bruzdy przegniłe i rozkopy, ponad kamieniami tnącymi stopy. Mknie jak na skrzydłach, nie zważając na ból, coraz szybciej.
W domu rzuca się ze szlochem w ramiona męża, który minuty wcześniej tknięty złym przeczuciem porzucił stanowisko pracy. On ją odpycha. Cały świat kurczy się, zawęża dookoła jednego istnienia. Pali w piecu. Drżące dłonie rozsypują węgiel. Pył unosi się, zatyka usta i nos, dusi, ale jednocześnie wypełnia pomieszczenie ciepłem. Sina biel drobnego ciała odcina się konturem wzdłuż czerni nieporadnych rąk. Kładzie niemowlę na kuchennym stole, owija w czyste prześcieradło, w koc, masując drobne stópki, rączki, plecy, brzuszek – pozwala prowadzić się instynktowi, jak w momencie poczęcia, kiedy unosząc się na fali pożądania, starał ukierunkować ciepło własnego ciała oraz oddechu. Dziecko cichnie, uspokaja się, chociaż strach i oszołomienie pozostają widoczne, niemalże przyczajone gdzieś na samym dnie wzroku.
Gorączka przychodzi w niespełna kilka godzin później. Krzyk wyrywa ich ze snu. Ubierają się pośpiesznie, narzucają mnogie warstwy odzieży na dziecko i już niebawem mkną do szpitala niczym wielogłowy Hermes w poszukiwaniu martwych bogów. Połykają przestrzeń. Noc rozstępuje się niecierpliwie, nasłuchuje pogłosu kroków wypełnionych furią, fanatyczną stanowczością każdego ruchu, oddechu przecinającego pustkę. Dziecko spoczywa w ramionach ojca i matka stara się nadążyć, ale plecy męża maleją, rozmywają się w półmroku jak zły sen, kiedy w końcu nogi odmawiają posłuszeństwa. Siada na poboczu. Przymyka oczy, pozwalając otulić się znieruchomiałej ciszy. Wydarzenia dnia wydają się być niczym więcej niż marą, złudzeniem, jak drżący oddech tuż po przebudzeniu z koszmaru, kiedy teraźniejszość wciąż ociera się na styku alternatywnej rzeczywistości o osobę, którą równie dobrze moglibyśmy być, gdyby nie gwałtowna klarowność umysłu, gdyby nie nieunikniona konieczność świtu rozpływającego się blaskiem, rozświetlającego horyzont. Zszargane czerwienią niebo zastyga i w tej jednej chwili ona uświadamia sobie, że to nie podnosząca się gwiazda, ale upadająca planeta nadaje rytm wszelkiemu istnieniu.
Ludzkie cargo niczym krew tętniąca w żyłach napędzało rozbudzoną maszynę wojny i zaledwie kilka dni po przyjeździe babci na dworcu pojawił się pierwszy z wielu mających przewinąć się tędy transportów. Ciąg wagonów bydlęcych musiał zostać podstawiony na boczny tor w środku nocy, ponieważ już pierwsze osoby przecinające w drodze do pracy kolejowe szyny zetknęły się ze spektaklem dudniących od środka setek stóp i pięści. Krzyk wznosił się i opadał nieustanną prośbą o wodę i o wolność. I niczym w kosmicznej choreografii dźwięk z pogranicza harmonii nie pozwalał na swobodę poszczególnym głosom, topił, zagłuszał indywidualizm bezosobowością ścian, beztwarzowością zatrzaśniętych od zewnątrz drzwi. Zaciekawieni przechodnie w pierwszym odruchu przystawali, starając się przez moment doszukać przyczyny w tym, co widzą, jednak bezpieczeństwo codziennej rutyny oferowało nazbyt łatwą ucieczkę. Niepokój cichł pośród zwykłości zajęć, zepchnięty głęboko w podświadomość. To była jeszcze jedna spośród tych rzeczy, o których się po prostu nie mówi. I może też łatwiej było zmienić drogę i niewielkim kosztem paru dodatkowych minut zajmujących dojście do pracy używać innego przejścia po drugiej stronie kolejowej stacji. W przeciągu zaledwie kilku dni już tylko wiatr otulał kominy i dachy cichych domostw fetorem rozkładu rozwieszonego ponad całym miastem niczym całun.
Pojawienie się nowego członka rodziny przepełniało szczęściem. Świat rozpadał się, tonął w objęciach przemocy i chaosu, jednak wojna zdawała się błogosławieństwem. Nie było wątpliwości co do wyboru imienia i Stanisława, przebrana w białą sukienkę, została odprowadzona do pobliskiego kościoła, gdzie bez zadawania zbędnych pytań, za równowartość dwóch gęsi proboszcz nie tylko ochrzcił, ale też zapewnił odpowiednie papiery.
Każdy dzień otwierał się niczym pąk kwiatu. Od pierwszego piania koguta podwórko za domem wypełniało się klekotem i jazgotem rozbudzonych zwierząt. Przekrzykujące się pośród pierzchającej szarości kury pstrzyły trawę, kotłowały się ku wyciągniętej w zaciśniętych dłoniach karmie. Pierze tańczyło w pierwszych promieniach słońca. Unoszący się aromat ziół karmił wyobraźnię. Ciepło świeżego mleka wypełniało energią. Otwarta przestrzeń przyzywała tuż zza ogrodzenia obietnicą wielogodzinnych wędrówek i nowych przygód. Horyzont powiększał się o nowe doświadczenia, o nowe wyrazy wyłowione w trakcie zabaw i podczas lekcji i chociaż turkot dorożek oraz stukot podków na bruku nie chciały ucichnąć, wciąż wypełniając tło burzliwych snów, to z upływem czasu pamięć wielkiego miasta zaczęła przygasać. Poczucie swobody narastało niecierpliwym szumem w piersiach, niestrudzenie szarpało się ku samodzielności. Jednocześnie wraz z pierwszą katechezą pojawiła się w umyśle idea, która dopiero z biegiem lat dojrzeje, nabierając coraz większego znaczenia, że szczęście – o ile w pełni obserwowalne u innych i na pewno też osiągalne – nie jest czymś, na co można zasłużyć. Ocalenie miało cenę i tutaj – w krainie żywych – pierworodny grzech wypełniał każdą godzinę przebudzenia i niejednokrotnie jeszcze w samym środku nocy, na jednym i tym samym peronie, stanie wraz z ojcem, którego rozpływająca się, czy to we mgle, czy też pośród pociągowych spalin, sylwetka stopniowo będzie zatracać znamiona ludzkiego kształtu, stając się stopniowo już tylko obecnością, uczuciem z pogranicza nieodwracalnej straty, wydyszanej modlitwy, tak jakby uniesiona w szaleńczym pościgu, w daremnym biegu na skrzydłach nadziei wygasała ku czczej czerni nieba. Ciemność pośpiesznie ustępuje. Słowa zyskują nowe znaczenie, „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje; przyjdź królestwo Twoje: bądź wola Twoja”, każde z osobna nabierając namacalnej wyrazistości.
Na wiadomość o tym, że mam być ochrzczony jako Dawid, babcia rzuciła słuchawką i bez słowa wybiegła z mieszkania Chylińskich. Aparat telefoniczny, który znajdował się w ich domu, był jedynym w całym budynku. Koincydencyjnie zamontowano go zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kilka dni od momentu, kiedy więzi przyjaźni między obiema rodzinami zaczęły się pogłębiać. Teraz służył mojej babci do regularnej komunikacji z córką.
Dawid to było imię kojarzące się mojemu ojcu z siłą, zdecydowaniem, a nade wszystko walecznością – cechami, które jakże chciałby dostrzec w pierworodnym synu. Dla mojej babci był to odpowiednik izolacji, ostracyzmu i prześladowania. To była opaska na ramieniu, wyzwiska rzucane przez przypadkowych przechodniów i plwocina na twarzy. To był sześcioramienny kontur gwiazdy na drzwiach i niemoc wobec sąsiadów, którzy pomimo lat styczności i życia w jednej wspólnocie niespodziewanie ośmieleni bezkarnością z dnia na dzień mogli przeistoczyć się w dręczycieli.
Dawid to był dźwięk tłuczonych okien, krzyku wywleczonych na ulicę rodzin, tumultu zaciśniętych pięści i podkutych butów. Niewygoda kilkugodzinnej podróży wydawała się niczym w porównaniu z katastrofalnymi konsekwencjami podyktowanymi nieświadomością wyboru.
Pociąg był wypełniony po brzegi. Ścisk przesączony zapachem wędzonki i fatygi rozlewał się pomiędzy otwartymi drzwiami przedziałów. Kakofonia gwaru rozpryskiwała się dookoła komunikatów, wtórując pulsującej fali ciał, to rozstępującej się, to zakleszczającej gwałtownie w równomiernych odstępach odmierzonych odległością poszczególnych stacji. Oczyma wyobraźni mogę dostrzec jej sylwetkę przepychającą się metodycznie przez tłum w poszukiwaniu miejsca, tuż za nią – niczym wierny giermek – posuwa się dziadek uzbrojony w torbę i siatki wypełnione wałówką i kiedy w końcu udaje się im znaleźć w korytarzu jedno rozkładane siedzenie, ona osuwa się z głośnym westchnieniem, zajmując jeden róg. On siłuje się z bagażem, starając się wpasować obrys słoików wypychających cienki materiał do ściany, z dala od kłębiących się stóp. Kątem oka dostrzega przyglądających się mu dwóch mężczyzn wciśniętych w przejście do wagonu, wciąż w roboczych ubraniach wymieniają się półpustą już butelką i owiniętym w szary papier bochenkiem chleba. Śnieg z zapryskanych gumowców powiększa się drżącą wraz z rosnącym pędem umykających torów kałużą i kiedy żartobliwym gestem zaproszenia jeden z nich się uśmiecha, może nawet podnosi w geście toastu rękę, dziadek odwraca się w stronę okna. Wyczuwa ponaglającą w kierunku siedzenia dłoń żony, jednak stoi wyprostowany na baczność, kręcąc w bezsłownej niemocy głową, sylabizując nieme przekleństwa w rytmie migających coraz szybciej słupów. Dla niego upokorzenie kryje się już w samym akcie podążania w jednakowym kierunku z innymi i też nazbyt dobrze zdaje sobie sprawę z tego, w jakim stopniu terminologia kształtuje obraz rzeczywistości. Nazewnictwo podporządkowane ideologicznym potrzebom religii oraz nacjonalizmu automatycznie wykreśla inność, zawęża światopogląd, jednocześnie ograniczając liczbę możliwych wyborów; odbiera potencjał w pełni świadomego oraz spełnionego życia. Drobne ścieżki i rozwidlenia, które może w innych okolicznościach przyszłoby nam obrać, znikają. Pojedyncze słowo posiada moc zmiany kształtu duszy.
Świat, w którym przyszło im dorastać, był wypełniony przemocą i chaosem, i o ile dla dziadka jedynym sposobem na pomniejszenie ilości cierpienia w życiu było zrozumienie oraz bunt, o tyle babcia od najmłodszych lat za najlepszy środek zaradczy uznała własnowolne podporządkowanie się odgórnie narzuconym regułom, tak aby wykluczyć możliwość, że ktoś inny zrobi to przemocą. Prawdopodobnie stąd też wzięło się jej zamiłowanie do ładu i dyscypliny. Jako dziecko musiała spać zastygła w bezruchu, jak kłoda, aby nie pognieść pościeli. W rodzinnym domu nienaganna czystość odzieży, ciała oraz charakteru były podstawowym wymogiem, którego naruszenie niezawodnie owocowało karą. W jednym z pierwszych wspomnień klęczy na grochu. Czasami matka ustawiała ją plecami do zegara, każąc odmierzyć godzinę, i dość szybko nauczyła się, że okres wahadła napędzającego mechanizm wynosił dwie sekundy – fakt, który miała zapamiętać do końca życia. Każde „tik” wraz z następującym zaraz „tak” zwielokrotnione trzydziestokrotnie równało się jednej minucie, których z kolei sześćdziesiąt stanowiło godzinę. Prostota równania oferowała wolność.
Matka przyglądała się zza nakrytego do śniadania stołu. Czas płynął.
To był tajemniczy świat norm i nakazów, których istotę musiała samoistnie nauczyć się nawigować. Każdy przedmiot wydawał się mieć wysoce dekoratywną wartość. W słowach jej ojca to było świadectwo materialnego statusu i ich miejsca jako rodziny w społeczności. Sąsiedztwo, w którym mieszkali, dom wraz z całym wyposażeniem – od armatury, wraz z umeblowaniem, do utensyliów – jak również odzież, sposób wysławiania oraz maniery, nie pomijając osobistej higieny, miały bezpośredni wpływ na to, w jaki sposób byli postrzegani. Percepcja była równoznaczna z prestiżem. Jego rolą był biznes. Słowo, które formułował kącikiem ust, nabierało niemalże magicznego znaczenia, a wszystkie czynności wykonywane poza domem miały mieć coś z nim wspólnego. I też, kiedy wychodził z samego rana do biura, to był biznes, spotkania z klientami to był biznes, biznes-podróże, biznes-kolacje, przedłużające się nieobecności i przesączony alkoholem i tytoniem oddech – to wszystko był biznes. Biznes był tym, co całkowicie pochłaniało jego uwagę, od rana do wieczora, czasami od rana do rana, siedem dni w tygodniu. „Biznes nie zrobi się sam”, puszczał do niej oko, nakładając w progu kapelusz, jednak zamykające się za nim drzwi szczelnie izolowały ją od tej części świata.
Jej miejsce było w domu, wraz z matką, której zadaniem pozostawało bycie niewidzialną częścią przedsięwzięcia – wsparciem i zapleczem i w razie potrzeby częścią wystroju podczas wystawnych kolacji, kiedy mogła milczeć przy stole bądź też zabawiać żony kontrahentów. Jak z każdą inwestycją – jej wartość była uwarunkowana wysokością stopy zwrotu.
Czasami myślę, że wszyscy oczekujemy wyzwolenia. Poza ciasnotą czterech ścian nieograniczony wciąż poznaniem świat jest jak czyste płótno i raz za razem nakreślamy na nim szkic, który przez resztę dni będziemy się starać wypełnić kolorem. Z każdym dniem transformacja wydaje się być coraz bliżej, niemalże na wyciągnięcie ręki, nawet jeśli klucz do drzwi, które najpierw musimy otworzyć, spoczywa w dłoniach osób sprawiających wrażenie posiadania wszechobejmującej władzy.
Nieraz jednak zmiana niczym sztorm może być niespodziewana, równocześnie destrukcyjna, jak i upragniona.
Pierwsze komunikaty o bombardowaniu Wielunia oraz Westerplatte przewróciły do góry nogami codzienność rodzinnej rutyny. Przygarbiony ponad radiem ojciec łapczywie chłonął następujące po sobie biuletyny, niepomny stygnącej kawy i talerzy wypełnionych przekąskami. Matka krążyła pomiędzy kuchnią a stołem, dopytując się zdławionym głosem o najnowsze wieści, dopóki zniechęcona brakiem odpowiedzi nie opadła na fotel, wbijając wzrok w podłogę.
Dzień się dłużył. Szare, gwałtowne chmury połykały zarys ginących w dali dachów. Jaskrawa czerwień dachówek drapała powietrze, trzymała się kurczowo ulatujących w przestrzeń skrawków rzeczywistości, dopóki okno w sypialni nie zaszło parą dziecinnego oddechu.
Niemcy nadciągali.
Pociąg się wlókł. Raz za razem zatrzymywali się, przepuszczając rozpędzone tabory. Poranny chłód ustąpił miejsca duchocie. War pełzł po policzkach i czołach, nakładając się na oblicza podróżnych gorączkowym ferworem. Wnętrze było pełne, niemalże pęczniejące bezruchem w zastygłym tłoku, którego milczenie przerwane tylko sporadycznym okrzykiem niemowląt unosiło się ponad spuszczonymi głowami, ponad tłumokami wypchanymi pośpiesznie zebranym w ostatniej chwili dobytkiem, wszystkim tym, co w danej chwili mogło wydawać się najcenniejsze spośród życiowego dorobku lub też najbardziej przydatne w oczekującej podróży. Otwarte okna nie przynosiły ulgi. Gorące powietrze drżało coraz bezsilniej wraz z podnoszącym się słońcem.
Siedziała nieruchomo na walizie. Wyprostowane plecy, dłonie złożone na kolanach, pomna ostatnich słów matki: „Zawsze pamiętaj, kim jesteś”. Więc pamięta z intensywnością każdej minuty, każdej kończyny spoczywającej karnie w odpowiednim miejscu. Ktoś obok pyta ją, dokąd jedzie? Gdzie są jej rodzice? Ale ona milczy. Ignoruje zaoferowaną kanapkę tak samo, jak ignoruje otaczające ją obce dźwięki i zapachy. Krajobraz za oknem wydaje się znieruchomiały, nieustannie niezmienny. Doskonale pamięta pakunek z jedzeniem spoczywający na samej górze bagażu i w myślach podnosi się, odpina klamry, jednak zastygłe ciało nie słucha. Głód zaciska się dookoła trzewi jak metalowa obręcz tylko po to, aby ustąpić miejsca apatii.
Lata później babcia zwierzy się, że nie potrafiła wybaczyć sobie własnej obojętności wobec nieubłagalności czasu powolnie zacierającego w pamięci wizerunek jej ojca. Niemalże z fotograficzną dokładnością mogła odtworzyć ostatnie wspólne chwile, obezwładniający aromat neroli i piżma, kiedy wtuliła się w jego szyję, cały świat zamykający się w dłoniach odstawiających ją na ziemię, symetryczność kantów wydłużających zaprasowane nogawki, lustrzane odbicie wypolerowanych butów, jednak twarz już na zawsze zdawała się pozostawać w cieniu i nawet pośród zachowanych przedmiotów nie było nic mogącego powstrzymać nieodwracalność procesu. Spakowana dzień przed podróżą walizka nie zawierała ani jednego memento – czy to zdjęcia, czy nawet skrawka papieru, na którym zachowałby się charakter pisma. Nikt nie mógł przewidzieć ostateczności rozstania. Już niedługo nadciągająca armia przetoczy się niczym sztorm spęczniały grzmotem i wichurą, wyrzucając kolejne fale uchodźców. Miasto niejednokrotnie zmieni ręce. Wąskie, brukowane uliczki ukryte pomiędzy pnączami oplatających ściany i balkony bluszczy, których cień do tej pory tłumił stukot podków i turkot dorożek, tak jak i rodzinny dom raz na zawsze znikną w epicentrum przesuwającego się żywiołu wraz z jakimikolwiek dowodem istnienia osób od tej pory zamieszkujących już tylko ulotne wspomnienia, skazanych na poruszanie się w krainie cieni.
Monotonia przesuwającego się za oknem płaskiego krajobrazu rozdziela obydwie rzeczywistości, jednakowo przykrywając sączącym się z komina lokomotywy dymem rozmywającą się w dali przeszłość, jak i wciąż nieodkryty bezmiar przyszłości. Degradacja pamięci daje początek metamorfozie grupy słów do tej pory uosabianych z jednym miejscem – dom, rodzina – których znaczenie okazuje się zależne od kontekstu. Gdzieś po drugiej stronie, na znacznie mniejszym i skromniejszym peronie czeka na nią inny mężczyzna. I kiedy przywoła ją po imieniu, ona instynktownie wyciągnie dłoń – niczym depozyt – umiejscawiając ją w jego dłoni. Pozwoli prowadzić się poprzez plac dworcowy i tuż obok znajdujący się skwer uginający się pod ciężarem woni astrów, goździków i begonii rozkołysanych szeptem w dyskretnych objęciach wiatru. Punkt centralny małych miasteczek jest niemalże zawsze natychmiastowo zauważalny. To jest serce, w którym skupiają się sny i pragnienia mieszkańców, punkt ciężkości wspólnoty, który niczym jądro gwiazdy zapada grawitacyjnie przestrzeń, wypaczając linię czasu. Jedna po drugiej, czyste, drobne uliczki, których każdy szczegół już niedługo przyjdzie jej poznać z intymną dokładnością, otwierają się przed nimi niczym pąki późnych kwiatów i kiedy nogi odmawiają jej posłuszeństwa, on podnosi ją z zaskakującą lekkością. Bez trudu obejmuje ją jedną ręką, w drugiej niosąc walizkę, i teraz ona z uczuciem ulgi tuli się w szyję i kark, których zapach pewnego dnia przestanie być obcy, i prawie że od razu zasypia.
Drzwi domu otwierały się na wypełniony kwiatami ogród bezwstydnie eksplodujący co wiosnę strumieniem barw wprost na prowadzącą do miasta ulicę – nieraz już od lutego oblewał się rumieńcem krokusów i pierwiosnków, niczym w symfonii dodając stopniowo kolejne elementy jak szafirki, narcyzy, tulipany, forsycje i kończąc wraz z najciemniejszą porą roku na bzie, rododendronach i piwoniach. Niedzielne procesje niejednokrotnie zawracały tuż przy płocie, pozwalając bliższym i dalszym sąsiadkom zachłysnąć się na moment przepychem unoszącej się tuż ponad ziemią symfonii zapachów, z godziny na godzinę – wraz z wędrującym słońcem – coraz wyżej, otulającej całe sąsiedztwo słodyczą i spokojem przynoszącymi ukojenie rozbieganym myślom, których zwykłe lenistwo podyktowane dniem wolnym od pracy ustępuje wraz z wieczorną porą niepokojowi niezaspokajalnych pragnień. Kobiety, które miały zwyczaj gromadzenia się przy tym właśnie płocie, ujmowały moment, gdy pąki, które teraz w samym środku uwagi chłonęły życie, otwierając się coraz bardziej ku ciepłym promieniom, dzieliły się ulotnością piękna przekazywaną z ust do ust, nabrzmiewającej na pograniczu eksplozji, zawsze na pograniczu oczekiwania.
Dla ciotki ogród miał wymiar czysto praktyczny. Pobliski cmentarz krył dziewięć krzyży, których względność wobec siebie tylko z zewnątrz mogła wydawać się przypadkowa, ich nagość – od wczesnej wiosny do późnej jesieni, każdego ranka pieczołowicie zakryta świeżo uciętymi kwiatami. Jednak wraz z coraz krótszym dniem, wraz z coraz później podnoszącym się słońcem, jakby wyczuwając nieuchronność zimy, ogród zaczynał jałowieć i jej obecność stawała się coraz bardziej efemeryczna. Sporadyczność wizyt, coraz bardziej kapryśna, w wielu aspektach przypominała pogodę – mroczną i nieubłaganą. Wraz z przejrzewającą jesienią, spoza zamkniętych drzwi sypialni jej sylwetka zlewała się z mrokiem, umysł topił się, rozpuszczał w mroku jak cień, powracając do samego źródła istnienia w poszukiwaniu prapoczątku, praprzyczyny każdego kolejnego poruszenia, oddechu i myśli, tak jakby już tymczasowość kształtu, jej zarys mógł nadać odpowiedni kierunek działaniom.
Wuj pracował przy budowie pobliskiej huty. Wielogodzinne zmiany niejednokrotnie przedłużały się, narastały, noce nakładały się na dnie, dnie przeobrażały w noce i kiedy wracał do domu, upadał bezwładnie, nieraz zasypiając w przedsionku, na krześle w trakcie rozsznurowywania butów, jak porzucona marionetka, jak skorupa ludzkiej formy zużyta przez przypadkowego artystę.
Spośród dziewięciorga ich dzieci najstarsze dożyło ośmiu miesięcy – chłopiec, którego jesiennym wieczorem wyrwała z gorącej kąpieli na ostrzegawczy krzyk o zbliżającym się ogniu. „Całe miasto się pali!”, krzyczeli. Panika rozlała się niczym tłum, podążając w ślad za uciekinierami przed pożarem, który rozgorzał po przeciwnej stronie torów kolejowych. Było niemożliwe, aby ogień przedostał się ku centrum miasteczka, i sytuacja dałaby się jeszcze opanować, gdyby proboszcz nie nakazał podnieść alarmu. Kościelne dzwony zabiły i mieszkańcy wylegli w popłochu na ulice. Zorza widocznego w oddali płomienia nałożyła się majestatycznie na brunatny poślad zachodzącego słońca niczym zaćmienie pośród ryku wystraszonych zwierząt, jazgotu bitych koni i coraz donioślejszego krzyku
„Mój Boże!”
„Pożar!!!”
„Pożar!”, unoszące się coraz wyżej i wyżej w _crescendo_ histerii raz za razem odbijało się echem od pustego nieba. Otulony pośpiesznie w koc mały Stasiu wrzeszczał ze strachu, kopiąc i boksując w pierś, do której za wszelką cenę ciotka starała się go przytulić. Instynktownie wybrała drogę na pole, z dala od zabudowy, i może gdyby zdecydowała się pozostać z innymi, zdałaby sobie na czas sprawę z braku zagrożenia, jednak w tej chwili cała jej uwaga skupiona była na ziemi, w której grzęznąc bosymi stopami pomiędzy gliniastymi, rozoranymi bruzdami, biegła, może kilometr, może dwa, w stronę strumienia, napędzana jedną tylko myślą – aby ocalić najważniejszą rzecz pod niebem, dopóki bicie serca nie odebrało jej oddechu, dopóki płomień rozżarzonych płuc nie zmusił jej do zatrzymania. Całe ciało pulsowało. Nogi drżały, jakby nieustające pragnienie biegu wciąż się kłębiło, mrowiło w żyłach, krążąc, odbijając się pogłosem pomiędzy wzburzonymi myślami. Krew dudniła w uszach.
Nagle zdała sobie sprawę z otaczającej ją ciszy. Krzyk i panika ustały wraz z zanikającą zorzą i najmniejszy nawet ruch nie zakłócał gęstniejącej coraz bardziej szarości. Ogień umilkł.
Z wahaniem odwraca się w kierunku domu – teraz już tylko rozmazanego, niknącego stopniowo punktu. Zmierzch tuli ją chłodem. Prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w innym żywiole pochłaniającym teraz drobny, drżący kształt jak manele coraz bardziej ciążące w ramionach. Najbardziej śmiertelny jest płomień pochłaniający umysł. „Co ja zrobiłam?” – przemyka przez myśl i jak lustrzane odbicie dziecko zaczyna kwilić, szarpać się bezsilnie w dłoniach. „Śśś”, stara się uspokoić, bardziej chyba samą siebie. „Wszystko będzie dobrze”.
„Będzie dobrze”, powtarza jak modlitwę z każdym krokiem. Odwraca się ku miejscu, z którego przed chwilą przybiegła. Przecina ciemność. „Mój Boże ty miłosierny, spraw, aby wszystko było dobrze. Ja proszę cię, Panie”. Serce przepełnione lękiem pcha przed siebie, przez te same bruzdy przegniłe i rozkopy, ponad kamieniami tnącymi stopy. Mknie jak na skrzydłach, nie zważając na ból, coraz szybciej.
W domu rzuca się ze szlochem w ramiona męża, który minuty wcześniej tknięty złym przeczuciem porzucił stanowisko pracy. On ją odpycha. Cały świat kurczy się, zawęża dookoła jednego istnienia. Pali w piecu. Drżące dłonie rozsypują węgiel. Pył unosi się, zatyka usta i nos, dusi, ale jednocześnie wypełnia pomieszczenie ciepłem. Sina biel drobnego ciała odcina się konturem wzdłuż czerni nieporadnych rąk. Kładzie niemowlę na kuchennym stole, owija w czyste prześcieradło, w koc, masując drobne stópki, rączki, plecy, brzuszek – pozwala prowadzić się instynktowi, jak w momencie poczęcia, kiedy unosząc się na fali pożądania, starał ukierunkować ciepło własnego ciała oraz oddechu. Dziecko cichnie, uspokaja się, chociaż strach i oszołomienie pozostają widoczne, niemalże przyczajone gdzieś na samym dnie wzroku.
Gorączka przychodzi w niespełna kilka godzin później. Krzyk wyrywa ich ze snu. Ubierają się pośpiesznie, narzucają mnogie warstwy odzieży na dziecko i już niebawem mkną do szpitala niczym wielogłowy Hermes w poszukiwaniu martwych bogów. Połykają przestrzeń. Noc rozstępuje się niecierpliwie, nasłuchuje pogłosu kroków wypełnionych furią, fanatyczną stanowczością każdego ruchu, oddechu przecinającego pustkę. Dziecko spoczywa w ramionach ojca i matka stara się nadążyć, ale plecy męża maleją, rozmywają się w półmroku jak zły sen, kiedy w końcu nogi odmawiają posłuszeństwa. Siada na poboczu. Przymyka oczy, pozwalając otulić się znieruchomiałej ciszy. Wydarzenia dnia wydają się być niczym więcej niż marą, złudzeniem, jak drżący oddech tuż po przebudzeniu z koszmaru, kiedy teraźniejszość wciąż ociera się na styku alternatywnej rzeczywistości o osobę, którą równie dobrze moglibyśmy być, gdyby nie gwałtowna klarowność umysłu, gdyby nie nieunikniona konieczność świtu rozpływającego się blaskiem, rozświetlającego horyzont. Zszargane czerwienią niebo zastyga i w tej jednej chwili ona uświadamia sobie, że to nie podnosząca się gwiazda, ale upadająca planeta nadaje rytm wszelkiemu istnieniu.
Ludzkie cargo niczym krew tętniąca w żyłach napędzało rozbudzoną maszynę wojny i zaledwie kilka dni po przyjeździe babci na dworcu pojawił się pierwszy z wielu mających przewinąć się tędy transportów. Ciąg wagonów bydlęcych musiał zostać podstawiony na boczny tor w środku nocy, ponieważ już pierwsze osoby przecinające w drodze do pracy kolejowe szyny zetknęły się ze spektaklem dudniących od środka setek stóp i pięści. Krzyk wznosił się i opadał nieustanną prośbą o wodę i o wolność. I niczym w kosmicznej choreografii dźwięk z pogranicza harmonii nie pozwalał na swobodę poszczególnym głosom, topił, zagłuszał indywidualizm bezosobowością ścian, beztwarzowością zatrzaśniętych od zewnątrz drzwi. Zaciekawieni przechodnie w pierwszym odruchu przystawali, starając się przez moment doszukać przyczyny w tym, co widzą, jednak bezpieczeństwo codziennej rutyny oferowało nazbyt łatwą ucieczkę. Niepokój cichł pośród zwykłości zajęć, zepchnięty głęboko w podświadomość. To była jeszcze jedna spośród tych rzeczy, o których się po prostu nie mówi. I może też łatwiej było zmienić drogę i niewielkim kosztem paru dodatkowych minut zajmujących dojście do pracy używać innego przejścia po drugiej stronie kolejowej stacji. W przeciągu zaledwie kilku dni już tylko wiatr otulał kominy i dachy cichych domostw fetorem rozkładu rozwieszonego ponad całym miastem niczym całun.
Pojawienie się nowego członka rodziny przepełniało szczęściem. Świat rozpadał się, tonął w objęciach przemocy i chaosu, jednak wojna zdawała się błogosławieństwem. Nie było wątpliwości co do wyboru imienia i Stanisława, przebrana w białą sukienkę, została odprowadzona do pobliskiego kościoła, gdzie bez zadawania zbędnych pytań, za równowartość dwóch gęsi proboszcz nie tylko ochrzcił, ale też zapewnił odpowiednie papiery.
Każdy dzień otwierał się niczym pąk kwiatu. Od pierwszego piania koguta podwórko za domem wypełniało się klekotem i jazgotem rozbudzonych zwierząt. Przekrzykujące się pośród pierzchającej szarości kury pstrzyły trawę, kotłowały się ku wyciągniętej w zaciśniętych dłoniach karmie. Pierze tańczyło w pierwszych promieniach słońca. Unoszący się aromat ziół karmił wyobraźnię. Ciepło świeżego mleka wypełniało energią. Otwarta przestrzeń przyzywała tuż zza ogrodzenia obietnicą wielogodzinnych wędrówek i nowych przygód. Horyzont powiększał się o nowe doświadczenia, o nowe wyrazy wyłowione w trakcie zabaw i podczas lekcji i chociaż turkot dorożek oraz stukot podków na bruku nie chciały ucichnąć, wciąż wypełniając tło burzliwych snów, to z upływem czasu pamięć wielkiego miasta zaczęła przygasać. Poczucie swobody narastało niecierpliwym szumem w piersiach, niestrudzenie szarpało się ku samodzielności. Jednocześnie wraz z pierwszą katechezą pojawiła się w umyśle idea, która dopiero z biegiem lat dojrzeje, nabierając coraz większego znaczenia, że szczęście – o ile w pełni obserwowalne u innych i na pewno też osiągalne – nie jest czymś, na co można zasłużyć. Ocalenie miało cenę i tutaj – w krainie żywych – pierworodny grzech wypełniał każdą godzinę przebudzenia i niejednokrotnie jeszcze w samym środku nocy, na jednym i tym samym peronie, stanie wraz z ojcem, którego rozpływająca się, czy to we mgle, czy też pośród pociągowych spalin, sylwetka stopniowo będzie zatracać znamiona ludzkiego kształtu, stając się stopniowo już tylko obecnością, uczuciem z pogranicza nieodwracalnej straty, wydyszanej modlitwy, tak jakby uniesiona w szaleńczym pościgu, w daremnym biegu na skrzydłach nadziei wygasała ku czczej czerni nieba. Ciemność pośpiesznie ustępuje. Słowa zyskują nowe znaczenie, „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje; przyjdź królestwo Twoje: bądź wola Twoja”, każde z osobna nabierając namacalnej wyrazistości.
więcej..