Achtung baby. Dlaczego niemieckie dzieci są tak samodzielne - ebook
Achtung baby. Dlaczego niemieckie dzieci są tak samodzielne - ebook
Amerykańska mama przeprowadza się wraz z rodziną do Berlina i ze zdumieniem odkrywa, że niemieccy rodzice wychowują swoje dzieci zupełnie inaczej niż ona! Na czym polegają te różnice między dwoma krajami? Autorka opowiada nie tylko o własnych doświadczeniach, ale i rozmawia z wieloma rodzicami i ekspertami z obu krajów.
To fascynująca opowieść nie tylko o współczesności, ale i o tym, jak niemieckie społeczeństwo poradziło sobie z powojenną traumą, skupiając się na wychowywaniu dzieci odważnych, samodzielnych, a jednocześnie samodzielnych i otwartych na świat.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66117-91-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W berlińskich pociągach niewiele osób się uśmiecha. Jakaś niepisana zasada mówi, że każdy pasażer podziemnej i naziemnej kolejki miejskiej ma siedzieć w ciszy i z powagą wypisaną na twarzy. Jeśli gdzieś zauważycie uśmiechających się ludzi, zapewne będą to turyści. Jeśli będą ponadto głośno rozmawiać i śmiać się, prawdopodobnie trafiliście na Amerykanów.
Pewnego szarego dnia moja córka Sophia i ja rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się głośno w pociągu S-Bahn wypełnionym podróżującymi w ciszy niemieckimi pasażerami. Sophia miała wtedy dwa i pół roku i była bardzo gadatliwa. Dopiero co przyjechałyśmy do Berlina i wszystko było dla niej nowe. Wcale nie zamierzałam jej uciszać, gdy komentowała to, co widzi za oknem: drzewa, stacje, inne pociągi, samochody na ulicy. W pewnym momencie zauważyła autobus, co wydało jej się idealnym znakiem do odśpiewania początku jej ulubionej piosenki „Koła autobusu kręcą się” na cały głos. A w wersji śpiewanej przez Sophię te koła naprawdę toczą się w kółko. Spojrzałam na siedzącą naprzeciw kobietę, próbując przypomnieć sobie, jak będzie po niemiecku „przepraszam”, kiedy nagle wydarzyło się coś niezwykłego: kobieta uśmiechnęła się do mnie.
Pomyślałam sobie: nareszcie ktoś widzi, jak rozkoszna jest moja córeczka. A potem ta kobieta sięgnęła do torebki, wyciągnęła cukierka i – nawet na mnie nie spojrzawszy – wręczyła go Sophii.
Wpadłam w popłoch. Nie zdążyłam jeszcze nauczyć córki, żeby nie brała słodyczy od obcych! W Ameryce ludzie nie dają ot tak cukierków obcym dzieciom. Teraz więc walczyły we mnie dwa odruchy: złapać Sophię pod pachę i uciekać? czy może jednak być uprzejmą dla pierwszej nieznajomej, która wykonała wobec nas miły gest?
Sophia odwróciła się do mnie, trzymając cukierek, z wielkim uśmiechem na twarzy. Pozwoliłam więc, by tym razem zwyciężyła uprzejmość i logika – ta niemiecka starsza pani ewidentnie nie miała zamiaru uprowadzić mojego dziecka i raczej nie było sposobu, by w tak małym cukierku ukryć żyletkę. Wzięłam go więc od Sophii, rozpakowałam z papierka – starając się, by moja próba przejrzenia go na wylot nie była aż tak widoczna – i oddałam córce. Od razu zjadła go ze smakiem i jakimś cudem nie umarła.
To doświadczenie pokazało mi dwie rzeczy: po pierwsze, berlińczykom najwyraźniej obce było pojęcie zagrożenia ze strony obcych, a po drugie, moje założenie, że Niemcy to naród, który się nie uśmiecha, jest nieprzyjazny i ostry wobec dzieci, chyba nie jest do końca słuszne.
Kolejne sześć i pół roku, które miałam spędzić w Berlinie, jeszcze bardziej uzmysłowiło mi, że większość moich założeń na temat Niemców była błędna – szczególnie jeśli chodzi o wychowanie dzieci. Rodzice, których spotkałam, byli niemal dokładnym przeciwieństwem stereotypowego niemieckiego apodyktycznego i surowego opiekuna. W rzeczywistości okazali się oni nawet bardziej wyluzowani niż współcześni rodzice amerykańscy, którzy nonstop starają się nadzorować swoje dzieci.
Gdy moja córka skończyła trzy latka, zaprosiliśmy poznaną już wcześniej rodzinę na wspólny piknik do pobliskiego parku. Akurat trafiliśmy na słoneczny wiosenny dzień i park wyglądał naprawdę pięknie ze swoimi pasami zieleni, które okalały szpalery wysokich drzew. Wkrótce po tym, jak dotarliśmy na miejsce, dwójka dzieci naszych znajomych zapytała, czy może iść na plac zabaw.
– Jasne – odparła ich mama.
– Czy ja też mogę? – zapytała Sophia. Zgodziłam się i cała trójka, czyli dwie trzylatki i jeden pięciolatek, popędziła do zabawy. Wkrótce zniknęli za murkiem, poza zasięgiem naszego wzroku. Nikt dorosły nie wydawał się tym poruszony: mama tej dwójki zaczęła układać talerze na kocu piknikowym, a nasi mężowie ucinali sobie pogawędkę przy rozstawianiu grilla. Czując, jakby czegoś mi brakowało, wstałam i powiedziałam:
– To może ja pójdę do nich.
– Ależ nie przejmuj się – rzuciła znajoma. – Nic im nie będzie. Zawsze się tam bawią.
– Tak, ale… może Sophia będzie potrzebować pomocy – powiedziałam i poszłam do dzieci.
Pamiętam, jak bardzo dziwne wydało mi się wtedy, że ta druga para nie pilnuje swoich dzieci podczas zabawy. A potem zauważyłam inne dzieci, które też biegały po parku bez nadzoru. Niektórzy rodzice zajmowali się swoimi niemowlętami i dziećmi, które jeszcze nie umiały chodzić, ale większość dorosłych siedziała przy stołach piknikowych albo na kocach, podczas gdy ich dzieci przybiegały co pewien czas, a potem znowu znikały bawić się z rówieśnikami.
W Berlinie to była norma. Rodzice nie doglądali nieustannie swoich pociech bawiących się na placach zabaw, które często zawierały wśród dostępnych zabawek elementy takie jak ogromne drewniane łodzie i piramidy do wspinania z lin i metalu – czyli rzeczy dużo bardziej niebezpieczne niż znajdziemy na typowych placach zabaw w USA (gdzie króluje plastik i wykładzina piankowa). W Berlinie dzieciaki w wieku szkolnym chodzą same lub tylko w towarzystwie rówieśników do szkoły, parku czy sklepu. Dorośli rzadko kiedy wtrącają się w dziecięce zabawy – nawet jeśli te zamienią się kłótnie. Wolą zostawić dzieci, by same rozwiązały swoje konflikty.
To element wartości kulturowej zwanej selbständigkeit, czyli samodzielności. W Ameryce nazwalibyśmy to wychowaniem „wolnowybiegowym”, ale w Niemczech to całkiem zwyczajne wychowanie. Tutaj rodzice wierzą, że niezależność jest dla dzieci dobra, a podejmowanie przez nie ryzyka i radzenie sobie z nim to niezbędny element dorastania. To oznacza, że w miarę jak dzieci rosną, rodzice powierzają im więcej zadań, a także obdarzają je większym kredytem zaufania. Panuje również przekonanie, że nawet małe dzieci są w stanie samodzielnie podejmować niektóre decyzje – jak na przykład ta, czy przyjąć cukierka od miłej pani w pociągu, czy nie.
Ponad stereotypami
Zawsze gdy opowiadam swoim amerykańskim znajomym i rodzinie o tym, jak dużo swobody Niemcy dają swoim dzieciom, spotykam się z zaskoczeniem i niedowierzaniem. Zazwyczaj przypominam im wtedy, że od II wojny światowej minęło już naprawdę sporo czasu. Owszem, niemieccy rodzice byli srodzy i despotyczni – w latach 40. ubiegłego wieku. Od tego czasu nieco się zmieniło.
Pogląd wielu Amerykanów na temat Niemiec nadal bazuje na czasach II wojny światowej. Patrząc na ogromną liczbę książek i filmów, które napisano i nakręcono w USA na temat wojny i Holocaustu, można stwierdzić, że konflikt ten stał się w Stanach Zjednoczonych niemal obsesją. Niektórzy historycy posuwają się nawet do stwierdzenia, że nastąpiła „amerykanizacja” historii Niemiec, która w uproszczony sposób przedstawia lata rządów nazistów oraz osadza Holocaust w pasującym do niego kontekście kulturowym. W 1999 r. napisał o tej tendencji felietonista dziennika The New York Times Roger Cohen, wspominając przypadki amerykańskich turystów zawiedzionych tym, że w obozie koncentracyjnym Buchenwald nie będzie im dane zobaczyć komór gazowych. „Przedtem ludzie nie chcieli oglądać prawdy – mówi Volkhard Knigge, dyrektor Miejsca Pamięci Buchenwald. – A teraz chcą zobaczyć tylko to, na co się nastawili, i są bardzo zawiedzeni, gdy my chcemy im pokazać, jak bogata i skomplikowana jest czasem historia”.
Kolejnym cały czas powielanym i zdecydowanie uproszczonym amerykańskim wyobrażeniem jest to, że nasz kraj był osamotnionym w walce wielkim bohaterem, który przyszedł na ratunek Europie – choć fakty historyczne nie świadczą o prawdziwości tego stwierdzenia. W wygodny sposób zapominamy o tym, że to armia sowiecka, a nie amerykańska zdobyła Berlin i zmusiła Hitlera do kapitulacji. Zgodnie z informacjami z Narodowego Muzeum II Wojny Światowej w Nowym Orleanie w jej trakcie życie straciło ponad 8,8 mln sowieckich żołnierzy, co jest nieporównywalnie większą liczbą niż liczba żołnierzy poległych po stronie USA i Wielkiej Brytanii, która wynosi po ok. 400 000 dla każdego z tych krajów. Ten fakt w żaden sposób nie powinien umniejszać ofiary naszych żołnierzy, ale na pewno powinniśmy poszerzyć perspektywę patrzenia na tę wojnę i dostrzec wkład naszych ówczesnych sojuszników w zwycięstwo.
Czy to za sprawą słabego sposobu nauczania historii, zbyt rozdmuchanego patriotyzmu czy przesadzonych hollywoodzkich produkcji niektórzy Amerykanie trwają przy tej bohaterskiej wizji, nawet gdy przedstawi im się dowody świadczące o czymś przeciwnym. Moja znajoma, pracująca jako przewodniczka, powiedziała mi, że amerykańscy turyści zwiedzający muzea i pomniki poświęcone II wojnie światowej trwają w przekonaniu, że to USA wygrało tę wojnę. Oczywiście turyści brytyjscy i rosyjscy mają w tej kwestii odmienne zdanie.
Bohaterstwo Ameryki w trakcie II wojny światowej jest tak wrośnięte w naszą kulturę, że być może ciężko jest dopuścić myśl, że druga część tego równania – wróg, nazistowskie Niemcy – należy już do przeszłości. Aby zmienić nasze wyobrażenie na temat współczesnych Niemiec, musimy być może zmienić również wyobrażenie na nasz własny temat.
Krótka powtórka z historii
Większość obywateli niemieckich żyjących współcześnie urodziła się po zakończeniu II wojny światowej. Nie oznacza to, że nie miała ona na nich wpływu – wręcz odwrotnie. Nauka o roli państwa niemieckiego w wojnie i Holocauście to nieodłączna część niemieckiej edukacji. To spowodowało, że kultura i podejście do wielu spraw dramatycznie się w Niemczech zmieniło, co było zresztą widać po sposobie, w jaki państwo to zareagowało na niedawny kryzys uchodźczy w Europie.
W 2015 r., gdy inne europejskie państwa starały się zablokować napływ imigrantów z krajów takich jak Syria czy Irak, Niemcy witały ich z otwartymi ramionami. Zwykli obywatele wychodzili tłumnie, by na dworcach powitać przybyłych do miast uchodźców. Dawali też pieniądze, jedzenie i ubrania – i to w takich ilościach, że w Monachium w pewnym momencie policja musiała wystosować apel z prośbą o nieprzekazywanie niczego więcej. Niektórzy mieszkańcy otwierali nawet przed rodzinami uchodźczymi swoje domy.
Na samym początku kryzysu kanclerz Angela Merkel zapowiedziała, że każdemu obywatelowi Syrii, który przybędzie do Niemiec, zostanie przyznany azyl: „Niemcy to potężne państwo – powiedziała Merkel w sierpniu 2015 r. – Już udało nam się naprawdę wiele osiągnąć. To też się uda!”.
Tego roku same Niemcy przyjęły prawie milion uchodźców, czyli ponad 1% populacji całego kraju (która wynosi 82 mln). Dla porównania: gdyby Stany Zjednoczone, mające 319 mln obywateli, zdecydowały się na taki sam krok, oznaczałoby to przyjęcie ponad 3 mln uchodźców. Zamiast tego prezydent Obama zaproponował podniesienie limitu syryjskich uchodźców wpuszczonych do USA do 10 000 osób – ale nawet ta propozycja napotkała sprzeciw.
Jego następca, Donald Trump, poszedł o krok dalej i próbował zablokować wjazd na teren USA jakichkolwiek uchodźców, wprowadzając szeroko oprotestowany zakaz dla imigrantów już w pierwszym tygodniu urzędowania.
W Niemczech asymilacja tak ogromnej grupy uchodźców nie przebiegła bez problemów, a ich napływ rozbudził lęk przed terrorystami, co doprowadziło do zwiększonej popularności antyimigranckiej partii politycznej AfD (Alternatywa dla Niemiec). Niemniej jednak początkowa reakcja tego kraju na kryzys uchodźczy była godna odnotowania oraz – zdaniem wielu – niespotykana. Niemcom udało się też bardzo długo oprzeć fali popularności prawicowego populizmu, który doprowadził do wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej oraz dojścia do władzy Donalda Trumpa w USA. Niektórzy nazwali nawet Niemcy „ostatnim obrońcą liberalnej demokracji”, a ich kanclerz „nową liderką wolnego świata” – co można uznać za zadziwiający zwrot w historii. A jednak otwartość Niemiec na uchodźców i opór w stosunku do prawicowej demagogii nie powinna dziwić nikogo, kto wie, jakie zmiany zaszły w niemieckiej kulturze po II wojnie światowej.
Pod koniec wojny ok. 14 mln Niemców znalazło się w sytuacji uchodźców. Wielu wysiedlono ze wschodniej części Europy, część uciekała przed nacierającą armią sowiecką. Po wojnie terytorium Niemiec było podzielone i okupowane przez obce siły, w tym jedną przez ponad 40 lat. Mieszkańcy Niemiec Wschodnich uciekali na zachód jeszcze długo po zakończeniu wojny – szacuje się, że 1,65 mln osób opuściło te tereny zanim, w 1961 r., wzniesiony został mur berliński. To wszystko oznacza, że duża część współczesnego niemieckiego społeczeństwa pamięta, jak to jest być uchodźcą, lub też zna opowieści na ten temat z relacji swoich starszych znajomych lub krewnych.
„Cud gospodarczy”, który nastąpił w latach 50. XX wieku i pomógł odbudować gospodarkę oraz optymizm opinii publicznej w Niemczech Zachodnich, był w zdecydowanej części spowodowany finansowym i politycznym wsparciem udzielonym krajowi przez Stany Zjednoczone. Jak przypomina historyk Hagen Schulze, w 1957 r. Partia Chrześcijańskich Demokratów (prekursor Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, na czele której stoi obecnie Merkel), z sukcesem wystartowała w wyborach, posługując się hasłem „Dobrobyt dla wszystkich”. Opierał się on na przekonaniu, że każdy ciężko pracujący obywatel powinien mieć realną szansę odnieść sukces – co brzmiało znajomo także dla Amerykanów. Ten okres był również początkiem tzw. denazyfikacji Niemiec, choć sukces tego przedsięwzięcia nie w przypadku wszystkich przedstawicieli kolejnych niemieckich pokoleń zakończył się sukcesem. Nowy rząd powołał również agencję rządową na rzecz edukacji obywatelskiej, zwaną obecnie Bundeszentrale für politische Bildung (BPB), której celem jest „edukacja obywateli niemieckich w zakresie zasad demokracji i zapobieganie jakimkolwiek próbom ponownego ustanowienia ustroju totalitarnego”.
Ruch młodzieżowy powstały w latach 60. ubiegłego wieku starał się zerwać z nazistowską przeszłością w jeszcze bardziej radykalny sposób. Tak jak ich rówieśnicy w USA, młodzi Niemcy tłumnie protestowali na ulicach przeciwko wojnie w Wietnamie, ale ich bunt przeciwko generacji rodziców poszedł dalej. Uważali oni, że starsze pokolenie ponosi odpowiedzialność za okropieństwa II wojny światowej i Holocaust. I postanowili odrzucić praktycznie wszystko, co reprezentowali ich rodzice: ich autorytet, wybrany przez nich rząd oraz ich wartości, w tym sposób wychowania dzieci.
W tym samym czasie Niemcy Wschodnie znalazły się pod opresją kontrolowanego przez Sowietów rządu, który szpiegował własnych obywateli, ograniczył im wolność do przemieszczania się oraz wiele innych swobód i praw człowieka. Rozgrywki siłowe pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a ZSRR doprowadziły ostatecznie do wyzwolenia Niemiec Wschodnich, ale, jak zauważa Schulze, to właśnie mieszkańcy tej części kraju i ich protesty w 1989 r. przechyliły ostatecznie szalę zwycięstwa i obaliły mur berliński. I choć Niemcy pozostają zjednoczone od ponad 25 lat, wiele z liczących się postaci obecnej sceny politycznej kraju (w tym kanclerz Merkel) dorastało jeszcze Niemczech Wschodnich i wzięło sobie do serca lekcję z tamtych czasów.
Wszystkie te wydarzenia polityczne i kulturowe miały wpływ na późniejszy sposób wychowania dzieci w Niemczech.
Ruch młodzieży w latach 60. zaowocował wprowadzeniem do wychowania podejścia antyautorytarnego. We Frankfurcie Monika Seifert otworzyła kinderläden, czyli „wolne od represji” centra dziennej opieki nad dziećmi, których podstawą była filozofia przeciwstawiająca się tradycyjnym „niemieckim wartościom posłuszeństwa, staranności, skromności i utrzymywania porządku”. Antyautorytarna teoria Seifert głosiła, że dzieci powinny same ustalać swoje zasady – albo szaleć bez ograniczeń, jak pewnie postrzegają to niektórzy.
Odrzucający autorytety ruch kinderläden też przeszedł w którymś momencie kryzys, co spowodowało, że dzisiaj standardy wychowania nieco się wypośrodkowały. Nie zmienia to faktu, że bardzo surowe i apodyktyczne wychowanie nie jest w dzisiejszych Niemczech praktykowane. Dla przykładu: w 2000 r. kary cielesne wobec dzieci zostały uznane za przestępstwo w całym kraju, podczas gdy w USA prawo nadal zezwala na nie w domu (we wszystkich 50 stanach) oraz w szkole (w 19 stanach).
W Niemczech znaczące zmiany prawne i kulturowe sprawiły, że kary cielesne to relikt przeszłości. W ankiecie przeprowadzonej w 2009 r. przez Allensbach Institute tylko 7% młodych respondentów (w wieku 16–29 lat) przyznało, że doświadczyło kar fizycznych ze strony rodziców. Sytuacja wygląda zgoła inaczej w USA: sondaż Harris Pol przeprowadzony w 2013 r. wykazał, że 87% Amerykanów doświadczyło kar fizycznych jako dzieci, a 67% rodziców biorących udział w ankiecie przyznało się do stosowania ich wobec własnych dzieci – i to pomimo faktu, że szeroko zakrojone badania wykazały nie tylko brak skuteczności kar fizycznych w procesie słuchania rodziców i ich zasad, ale też ich powiązanie z długoterminowymi problemami, w tym: zwiększonym poziomem agresji, zachowaniem antyspołecznym oraz problemami natury psychicznej i poznawczej. Są to wnioski obejmujące analizę 50 lat badania tego zagadnienia, opublikowane w 2016 r. przez specjalistów z University of Texas i University of Michigan w Journal of Family Psychology. Widać więc wyraźnie, że – pomimo utrzymującego się stereotypu surowego wychowania – współcześni niemieccy rodzice podchodzą do tematu dużo łagodniej niż rodzice amerykańscy.
Współczesne podejście do wychowania dzieci nie jest w Niemczech w żaden sposób ujednolicone i jest naznaczone różnicami regionalnymi, co widać najwyraźniej, gdy spojrzymy na wschód i zachód kraju. Będąc pod władaniem komunistów, wschodnioniemieccy edukatorzy i rodzice kładli nacisk na wartości takie jak powiązania społeczne, uległość wobec grupy i odpowiedzialność za społeczność i wobec niej, podczas gdy w Niemczech Zachodnich starano się w dzieciach rozwijać przede wszystkim autonomię – jak wynika z badania porównawczego celów wychowawczych, opublikowanego w 2012 r. w International Journal of Adolescence and Youth.
Ponowne zjednoczenie Niemiec w 1989 r. sprawiło, że większość kraju przybliżyła się do modelu zachodniego, choć wiele postaw ze wschodu nadal ma się dobrze, co owocuje powstaniem kultury promującej zarówno niezależność, jak i poczucie odpowiedzialności za innych. Ta swoista mieszanka wychowawcza jest najbardziej widoczna w swego czasu podzielonym Berlinie, a moja mała rodzina – chcąc nie chcąc – znalazła się w samym jej środku.
Gdy przyjechałam do Berlina, o historii Niemiec wiedziałam bardzo mało. Błędnie założyłam, że – należąca do rozwiniętego świata zachodniego – niemiecka kultura wychowania dzieci będzie bardzo podobna do mojej rodzimej. Choć też, szczerze mówiąc, nie wiedziałam aż tak wiele o amerykańskim stylu rodzicielstwa.
Jak wiele współczesnych amerykańskich mam, starałam się nieustannie znaleźć tę nieuchwytną równowagę pomiędzy pracą a rodziną. Chciałam mieć dzieci, ale też miałam nadzieję kontynuować swoją pisarską karierę zawodową. Uwewnętrzniłam również niemożliwe do spełnienia oczekiwania stawiane kobietom, czyli bycie idealną, poświęcającą się matką, dla której dzieci są ważniejsze niż wszystko inne na świecie.
Chciałam wychować dzieci na silne, niezależne i wolne osoby – wszystko zgodnie z amerykańskimi wartościami. A mimo to stosowałam sprzeczne ze sobą praktyki wychowawcze: ciągle poprawiałam dzieci, zbyt rozwodziłam się nad ich osiągnięciami w szkole oraz zbyt drobiazgowo pilnowałam każdego ich kroku, by zapewnić im bezpieczeństwo. Przeprowadzka do Niemiec uzmysłowiła mi, jak bardzo amerykański był to sposób działania – i jak bardzo niewłaściwy.
Pamiętam, jak pewnego dnia biegłam po ulicach Berlina, goniąc za dwójką swoich dzieci, które jechały na rowerach – według mnie zdecydowanie za szybko. Krzyczałam za nimi „Achtung, kids!”, co miało znaczyć „Uważajcie!”. Dzieci w końcu zatrzymały się, ale wyglądały na bardziej przestraszone moją reakcją niż swoją jazdą. Gdy próbowałam złapać oddech i wyłożyć im zasady dotyczące jeżdżenia na rowerze i odpowiedniej prędkości, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo próbuję je kontrolować. Uświadomiłam sobie, że niemieccy rodzice czy też nauczyciele rzadko kiedy krzyczą do dzieci Achtung!, ponieważ jest to słowo zarezerwowane na dużo niebezpieczniejsze sytuacje. Oni po prostu bardziej ufają w to, że dzieci są w stanie zadbać o siebie. W obliczu tych przemyśleń zaczęłam analizować tę swoją potrzebę nieustannej czujności i opieki. Czym tak bardzo się martwiłam? Czym się niepokoiłam, a co w ogóle nie niepokoiło innych rodziców?
Kultura nadzoru
Zawsze uważałam się za wyluzowanego rodzica, ale mieszkanie w Berlinie uzmysłowiło mi, jak bardzo przesiąkłam współczesnym amerykańskim modelem wychowania. Wielu Amerykanów urodzonych przed rokiem 1980 dorastało, mając dużo więcej swobody niż dzieci współcześnie: sami chodziliśmy do szkoły i bawiliśmy się na podwórku aż do zmroku, mieliśmy godziny wolnego czasu i mogliśmy szlajać się po okolicy w towarzystwie wyłącznie rówieśników.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat te kwestie bardzo się zmieniły i obecnie wielu Amerykanów uważa, że dzieci w wieku szkolnym wymagają ciągłego nadzoru. Niektórzy nazywają to nadopiekuńczością albo „wychowaniem helikopterowym”, ale te określenia dotykają jedynie samej powierzchni problemu. To, co takim zachowaniem Amerykanie robią swoim dzieciom, jest dużo bardziej niebezpieczne i przenikające do sfery życia dzieci.
Stworzyliśmy kulturę nadzoru. W imię bezpieczeństwa i osiągnięć akademickich pozbawiliśmy dzieci ich fundamentalnych praw i wolności: prawa do przemieszczania się, do bycia samemu nawet przez kilka minut, do podejmowania ryzyka, do zabawy, do samodzielnego myślenia – a za takim działaniem stoją nie tylko rodzice. To zjawisko, które ma szerszy zasięg. Obejmuje szkoły, które zupełnie zlikwidowały lub ograniczyły do minimum czas na swobodną zabawę oraz kontrolują czas, który dzieci spędzają w domu, poprzez zadawanie im mnóstwa prac domowych. Obejmuje intensywnie trenujące drużyny sportowe i inne zajęcia pozalekcyjne, które wypełniają wieczory i weekendy naszych dzieci. Jest również napędzane przez media, które budują obraz świata, gdzie dziecko możne zostać porwane przez obcą osobę praktycznie w każdym momencie – podczas gdy w rzeczywistości takie porwania mają miejsce niezwykle rzadko.
W większości ta kultura kontroli i nadzoru jest kreowana przez zwykłych ludzi: naszych sąsiadów, znajomych, krewnych, a nawet zupełnie obce osoby, które czują się w obowiązku oczerniać rodziców albo nawet zawiadamiać policję, gdy tylko ich dziecko jest zostawione samo sobie na kilka minut. Takie działania wykraczają znacznie poza zachowanie „helikopterowe”. Teraz helikoptery wylądowały, armia zeszła na ląd, a nasze dzieci są zewsząd otoczone ludźmi, którzy próbują je kontrolować.
Nasze współczesne rodzicielstwo wydaje się być dokładną odwrotnością wszystkiego, w co my, Amerykanie, wierzyliśmy jako mieszkańcy „ziemi ludzi wolnych i odważnych”. Zamiast tych wartości wtłaczamy dzieciom coś przeciwnego – poczucie zniewolenia i strach. Hamujemy ich zdolność dorastania. Jest coraz więcej dowodów na to, że nasi nastolatkowie nie radzą sobie z odcięciem rodzicielskiej pępowiny i mają coraz większe problemy psychiczne i emocjonalne.
A wcale nie musi tak być. Na ironię zakrawa fakt, że Niemcy, kraj będący swego czasu synonimem reżimu autorytarnego, dzisiaj doskonale pokazuje, jak można zabrać się do tych rzeczy inaczej.
Dlaczego niemieckie wychowanie jest ważne
Nie sposób nie zwrócić uwagi na to, co dzieje się w Niemczech. Zdarzało mi się słyszeć w Ameryce krytyczne głosy na temat bardzo udanych i z sukcesem praktykowanych norm w państwach europejskich – np. powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego w Danii czy wspaniałego systemu edukacji w Finlandii – ponieważ dotyczyły relatywnie małych i jednolitych krajów. Tego argumentu nie można użyć w odniesieniu do Niemiec, kraju wielkości stanu Montana, w którym żyje ponad 82 mln ludzi (czyli populacja większa niż liczba mieszkańców Kalifornii, Teksasu i stanu Nowy Jork razem wzięta). Jest to również kraj bardzo różnorodny, gdzie 16,4 mln ludzi, czyli ponad 20% populacji, ma pochodzenie imigranckie.
Niemcy to lider gospodarczy i polityczny, a także państwo regularnie pojawiające się w czołówce najbardziej lubianych krajów świata (wyżej niż USA). To naprawdę niesamowita zmiana, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że byli oni największym przegranym II wojny światowej oraz zostali doszczętnie potępieni za zbrodnie Holocaustu. Niemcy zmagali się ze swoją nazistowską przeszłością i bardzo aktywnie szukali sposobów, aby takie wydarzenie już nigdy nie miało miejsca – a jednym z nich była zmiana podejścia do wychowania i edukacji dzieci. Dlatego jeżeli Niemcy uważają dziś promowanie u dzieci niezależności za istotną kwestię, my Amerykanie może powinniśmy zastanowić się, dlaczego tak nie robimy.
Nie mam wcale zamiaru przedstawiać całego kraju jako jednego modelu do naśladowania. W Niemczech napotkamy bowiem szereg różnic regionalnych i kulturowych, a niemieccy rodzice – jak ludzie wszędzie na świecie – mają różne opinie i style wychowawcze. A jednak podczas swojego sześcioletniego pobytu w Berlinie odkryłam kilka postaw i sposobów postępowania moim zdaniem przydatnych dla rodziców amerykańskich.
Dość duża część tej książki skupi się na samym Berlinie – nie tylko dlatego, że właśnie tam miałam większość swoich doświadczeń, ale też dlatego, że niemiecka stolica zajmuje szczególną pozycję w Niemczech oraz niewątpliwie na świecie. Jako epicentrum ponownie zunifikowanego kraju reprezentuje połączenie kultury wywodzącej się z kontrolowanego przez komunistów Wschodu oraz bardziej kapitalistycznego, złączonego sojuszem z USA Zachodu.
Berlin to nie przepiękny Paryż – czasem jest wręcz paskudny albo sprawia wrażenie, jakby połowa jego budynków była cały czas w budowie. Jak to kiedyś ujął były burmistrz Klaus Wowereit, „Berlin jest biedny, ale sexy”. Miasto przyciąga młodych ludzi, artystów i profesjonalistów z branży innowacji technologicznych niskimi cenami wynajmu i kulturą otwartości. Ale Berlin przyciąga też wiele rodzin. To miasto przechodzi obecnie okres odrodzenia, kulturowo i dosłownie: o ile Niemcy mają ogólny wskaźnik urodzeń na niezbyt wysokim poziomie, o tyle w Berlinie panuje prawdziwy baby boom.
Choć niektóre zjawiska opisane w tej książce są typowe dla Berlina, wiele praktyk wychowawczych jest powszechnie stosowanych w całym kraju. Znajdziemy wśród nich zachęcanie dzieci, by od małego same chodziły do szkoły oraz szczere rozmowy z nimi na temat przeszłości kraju. Czy to w Berlinie, czy w Monachium, na wsi czy w mieście, większość Niemców kładzie bardzo duży nacisk na dziecięcą samodzielność, niezależność i wzbudzanie w nich poczucia odpowiedzialności. Rodzice i edukatorzy, których spotkałam na swojej drodze, bardzo wspierali te wartości w praktyce: pozwalając dzieciom bawić się bez nadzoru i ciągłego poprawiania, powierzając im proste zadania i wybory oraz dając naprawdę dużo przestrzeni fizycznej i intelektualnej na to, by wyrosły na zdrowe i dowartościowane osoby.
Kiedyś uważałam, że Ameryka to najlepsze i najswobodniejsze miejsce do wychowania dzieci, ale lata spędzone w Berlinie rozbiły tę wizję w drobny mak i uzmysłowiły mi, jak bardzo my, rodzice w USA, odeszliśmy od wartości takich jak osobista odpowiedzialność, samodzielność, a przede wszystkim – wolność jednostki.
Wielu amerykańskich rodziców uważa, że wolność oznacza prawo do wychowywania dzieci tak, jak sobie to wymyślą – co może ładnie wygląda na pierwszy rzut oka, ale zdecydowanie zbyt często oznacza pozbawianie dzieci ich wolności. W dzisiejszych czasach to amerykańscy, a nie niemieccy rodzice są bardziej apodyktyczni: nonstop nadzorujemy i kontrolujemy nasze dzieci, a także podejmujemy za nie wybory dotyczące edukacji, zajęć w czasie wolnym i kariery zawodowej. Takie postępowanie odziera dzieciaki z możliwości rozwinięcia u siebie atrybutów, które teoretycznie są nam najbliższe: osobistej odpowiedzialności i samodzielności.
Na początku byłam szczerze zdziwiona tym, że to w Niemczech zaobserwowałam lepsze metody wychowania dzieci na wolne i odpowiedzialne jednostki. Teraz, gdy o tym pomyślę, wydaje się to mieć dużo sensu. W końcu Niemcy jak mało kto znają zagrożenia płynące z kultury nadzoru i kontroli. Niemieccy rodzice też się martwią, ale nie pozwalają, by lęk stanowił fundament ich interakcji z dziećmi. Zamiast tego traktują swoje dzieci jak wartościowe ludzkie istoty, którym warto zaufać, oraz, co najważniejsze, szanują prawo dzieci do swobodnego poruszania się, samodzielnego myślenia, a także – gdy już dorosną – do prowadzenia życia na własnych zasadach.
Moje doświadczenia w Niemczech sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby wiele z rzeczy, które w amerykańskim podejściu do rodzicielstwa uważa się za „prawdy”, nie jest przypadkiem uwarunkowanych kulturowo. Jeśli tak jest, to znaczy, że mamy moc, by je zmienić. Teraz mocno wierzę w to, że my, Amerykanie, powinniśmy bardziej cenić prawa naszych dzieci – nie tylko dla dobra ich dzieciństwa, ale dla jasnej przyszłości naszego demokratycznego społeczeństwa. Nie możemy twierdzić, że szanujemy i cenimy wolność, jednocześnie wychowując dzieci, które nigdy nie mają szansy jej doświadczyć.ROZDZIAŁ 1 Wyjazd z Ameryki
Nigdy nie planowałam wychowywania dzieci w obcym kraju, a już na pewno nie w Niemczech, czyli miejscu, z którego moi przodkowie uciekli w popłochu wiele lat wcześniej. Zawsze zakładałam, że mieli ku temu dobry powód, a powrót do ich ojczyzny nie widniał na mojej liście rzeczy, która miała zapewnić moim dzieciom dobry start w przyszłość. Gdy teraz na to patrzę, widzę, że przeprowadzka do Niemiec była najlepszym, co mogliśmy z mężem zrobić dla naszych dzieci – nawet jeśli wydarzyła się trochę przypadkiem.
Prawie każdy obywatel Ameryki ma za sobą jakąś imigrancką historię. Niektóre z nich są nawet prawdziwe. Moja prawie całkowicie prawdziwa historia rozpoczyna się od niemieckiego kupca portowego z Prus, Gustawa Zaske. Powiadają, że Gustaw zszedł ze swojego statku pod koniec XIX wieku w kanadyjskiej Nowej Szkocji. Nikt dokładnie nie wie, dlaczego właśnie tak zrobił, ale podobno chciał przejść z Nowej Szkocji do Milwaukee w Wisconsin, gdzie mieszkał jakiś jego krewny.
Po drodze jednak skręcił nie tam, gdzie trzeba, i dotarł do Zilwaukee, w Michigan. Tam spotkał mierzącą nieco ponad 150 cm rudowłosą piękność, Annę Schulz, również imigrantkę z Niemiec. Zakochał się i ożenił z nią, a potem mieli syna, którym był mój prapradziadek. Gustaw nigdy nie dotarł do Milwaukee.
Zawsze wydawało mi się, że morał z tej historii jest taki, że nie zawsze uda nam się dotrzeć tam, gdzie chcemy. Ale druga płynąca z niej lekcja może być też taka, że miłość czasem tylko spojrzy na nasze plany i roześmieje się w głos.
Moim Milwaukee było San Francisco. O ucieczce do Kalifornii marzyłam już jako 10-letnia dziewczynka, dorastająca w ośnieżonym Buffalo, w stanie Nowy Jork. Po tym, jak zakończyłam naukę na Uniwersytecie w Michigan (tam też jest megazimno), wsiadłam do samochodu, aby przejechać cały kraj aż do Kalifornii.
Znalazłam pracę w księgarni w Oakland, ponieważ wydawało mi się, że praca z książkami mnie zainspiruje. Poza tym myślałam, że będzie to łatwa praca, która da mi mnóstwo czasu wolnego i energii na pisanie. Cóż – praca w handlu detalicznym dość szybko rozwiała to wyśnione wyobrażenie.
Zaczęłam unikać ciągle dzwoniącego telefonu oraz klientów, którzy na temat tego, czego szukają, mieli jeszcze mniejsze pojęcie niż niemiecki imigrant maszerujący przez Kanadę. Coraz więcej przesiadywałam za to w magazynie, rozmawiając z Zakiem, przystojnym pracownikiem sekcji hiszpańskiej, który bardzo mnie rozśmieszał. Zac nie pracował w księgarni dla inspiracji, tylko próbował znaleźć sposób na przeżycie w drogim rejonie Bay Area, mając ukończoną tylko szkołę średnią. Miał już za sobą kilka kursów organizowanych przez pobliski dwuletni college, które opłacił z własnej kieszeni. Pamiętam, jak pewnego proroczego dnia powiedziałam mu: „Wiesz co, powinieneś się odważyć – weź kredyt studencki i pójdź na dzienne studia. I zdobądź swój dyplom”.
I posłuchał mnie! Muszę przyznać, że to bardzo mnie w nim pociągało, a jakiś czas później właśnie z tego powodu – i jeszcze wielu innych atrakcyjnych cech – wyszłam za niego za mąż. Mniej więcej dziesięć lat później Zac miał już nie jeden, a dwa dyplomy, a także przygotowywał się do uzyskania swojego doktoratu. Był również po rozmowie o pracę na stanowisku naukowym – w Niemczech. Wakat dotyczył instytutu badawczego w północno-wschodniej części kraju, czyli – co zakrawało na ironię – regionu leżącego dawniej w obrębie Prus, z którego tak wiele lat temu uciekł mój przodek Gustaw.
Gdy Zac wylądował w Niemczech, dokąd poleciał na swoją rozmowę, wysłał mi maila o treści: „Wszyscy tutaj wyglądają zupełnie jak twój tata!”.
To był żart z dużą dozą prawdy, ale nie tak to sobie planowałam! Nawet jeśli Niemcy z północy przypominali wyglądem moich krewnych, nie czułam jakiejś specjalnej więzi z tym krajem. Jak wielu Amerykanów niemieckiego pochodzenia, naszej rodziny od dawna nic nie łączyło z ojczyzną przodków.
The Economist nazwał kiedyś Amerykanów niemieckiego pochodzenia „cichą mniejszością”. Jesteśmy również mniejszością najliczniejszą (jeśli nie wlicza się wszystkich Amerykanów hiszpańskojęzycznych do jednej grupy latynoskiej). A nawet jeśli, to – według danych ze spisu z 2015 r. – 45,5 mln Amerykanów deklarujących pochodzenie niemieckie i tak przewyższa liczebnie każdą inną mniejszość – nawet tę pochodzącą od Anglików czy Irlandczyków.
Choć Niemcy pojawili się tutaj, gdy Ameryka powstawała jako kolonia, prawdziwy niemiecki boom nastąpił później. Moi przodkowie byli częścią ponad 5,6 mln obywateli niemieckich, którzy – według danych amerykańskiego urzędu ds. imigracji – przybyli do USA w latach 1820–1924. I to im właśnie Ameryka zawdzięcza całą masę rzeczy, od piwa, przez choinkę na święta, po instytucję przedszkola.
Amerykańska opinia publiczna odwróciła się od swoich obywateli pochodzenia niemieckiego po wybuchu I wojny światowej. Wielu było sądzonych i skazywanych za zmyślone zarzuty, inni byli tarzani w smole i pierzu, a jeszcze inni mordowani przez żądny krwi tłum – a wszystko to miało miejsce przed II wojną światową, która tylko zwiększyła nieufność wobec Amerykanów wywodzących się od niemieckich przodków.
Biorąc pod uwagę taką atmosferę, nie dziwi fakt, że wiele osób przestało identyfikować się ze swoją niemiecką historią. Porzucili wszystko, co mogłoby sugerować ich pochodzenie, oraz przestali używać ojczystego języka – wiem, że tak właśnie zrobił mój prapradziadek, a syn Gustawa. Do czasu, gdy ja dorastałam, w mojej rodzinie ślady niemieckości przetrwały tylko w małych rzeczach, takich jak: dodatek czerwonej kapusty do obiadu rodzinnego oraz gesundheit wypowiadane przez osoby starsze, gdy ktoś kichnął. Dlatego fakt, że moi pradziadkowie i dziadkowie pochodzili z Niemiec, wcale nie wydawał działać na moją korzyść, gdybym zdecydowała się na przeprowadzkę do kraju przodków jakieś 160 lat później.
Niemiecki instytut badawczy zaoferował Zakowi nie tylko pracę, ale też pokrycie kosztów przeprowadzki. Postanowiliśmy poczekać z rozmową na ten temat aż do jego powrotu do domu. Ja w każdym razie na pewno nie byłam chętna, by spakować wszystko i wyjechać.
W owym czasie mieszkaliśmy w miasteczku uniwersyteckim w stanie Oregon. Przeprowadziliśmy się tam po pierwsze z powodu studiów Zaka, ale też po to, by było nas stać na założenie rodziny. W Kalifornii udało mi się znaleźć pracę jako dziennikarka – dostałam nawet posadę w dużym dzienniku wydawanym w San Francisco. Tylko że praca może robiła wrażenie, ale pieniędzy z tego było niewiele. W Oregonie znalazłam za to stałą pracę, w której zajmowałam się pisaniem dla organizacji non profit. Dzięki mojej pensji, stypendium doktoranckiemu Zaka i niższym kosztom utrzymania udało nam się kupić niewielki dom. A poza tym w naszym życiu pojawiła się malutka Sophia.
Po tym, jak Sophia przyszła na świat, próbowaliśmy połączyć życie rodzinne i zawodowe jak wiele amerykańskich rodzin. Ja zostałam w domu przez trzy miesiące, bo tyle miałam urlopu macierzyńskiego, a w międzyczasie Zac brał tyle wolnego, ile mógł. Mimo wszystko, gdy Sophia miała cztery miesiące, musieliśmy zapisać ją do żłobka na kilka godzin dziennie. Następnie ja w trakcie swojej przerwy lunchowej odbierałam ją, wiozłam do domu, karmiłam – najpierw ją, a potem też siebie – i wracałam do pracy. A potem mama Zaka albo moja, która przeprowadziła się niedaleko nas, opiekowały się Sophią po południu.
Zac też nie miał lekko. W dni, kiedy popołudniami zajmował się naszą córką, wstawał przed 5. rano, żeby zdążyć spędzić kilka godzin w laboratorium przed zmienieniem mnie w południe. Niejeden raz musiał również zabierać Sophię na swoje spotkania. A wieczorami do późna nie kładł się spać, ponieważ uczył się i pisał w domu. Dni były ciężkie, ale udało nam się sprawić, że wszystko działało.
Jednak nie umiałam sobie wyobrazić, w jaki sposób ten sam sposób funkcjonowania miałby zadziałać w innym kraju. Bardzo długo rozmawialiśmy na ten temat, a nasze dyskusje wyglądały mniej więcej tak:
– To nasza ostatnia szansa, żeby pojechać gdzieś, zanim całkowicie osiądziemy w miejscu i staniemy się nudni – mówił Zac.
– A kto tu jest nudny? Ja nie jestem znudzona – odpowiedziałam.
– Jesteś zbyt zajęta, żeby być znudzona.
– Raczej zbyt zmęczona – odparłam. – Ale ja nie chcę mieszkać w Niemczech przez tyle czasu.
– To tylko trzyletni kontrakt – powiedział Zac.
– Trzy lata to kawał czasu – odpowiedziałam. – Jak wrócimy, będę stara. Niemcy ukradną resztki mojej młodości.
– Nowe doświadczenia na pewno dodadzą nam werwy – rzekł na to Zac. – Nauczymy się nowej kultury i nowego języka!
– Gesundheit – powiedziałam. Zac spojrzał na mnie dziwnie. – To wszystko, co umiem powiedzieć po niemiecku.
– A co z Sprechen Sie Englisch? – zapytał Zac.
– Tak, ten zwrot pewnie często będzie mi towarzyszył.