- W empik go
Ad astra - ebook
Ad astra - ebook
Powieść Elizy Orzeszkowej, przybiera formę listownego dwugłosu – korespondencji między Seweryną Zdrojowską oraz Tomaszem Rodowskim. Listy Tomasza pisał początkowo Tadeusz Garbowski, jednak nie ukończył swojej części – Orzeszkowa sama dokończyła dzieło. Korespondencja dotyczy sporów światopoglądowych – bohaterowie prezentują różne stanowiska w kwestii religii, moralności czy stosunku do świata. W tle rysuje się też wątek miłosny.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-847-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. W puszczy
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
II. Nad Lsną
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
III. W ciemności
XXIX
IV. Na lodowcach
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
V. Na zamczysku
XXXVI
Na zachodzie, daleko, za przestrzeniami lasu, których wzrok orli nawet przemierzyć by nie mógł, zza miedzianych lub krwistych purpur zorzy wieczornej rozpływa się po błękitach morze bladego ognia i do lasu wlewać się poczyna, jak miód bladozłoty do szmaragdowej czary. W poświacie tej, z rozpylonych niby pierścieni ślubnych powstałej, pęka i kruszy się ściskający przedmioty cement leśnych zmroków, a od dna do podniebnej wyżyny wszystko rozstępuje się, wyodrębnia, otwiera na oścież głębie tajemnicze i dale niezmierne, w których jak w czarnoksięskim pałacu zaklęta królewna – życie oddycha na łożu, usłanym z zadumy i ciszy.
Zadumy, cisze, zmroki wieczorne, ciemności nocne ścielą tu całuny uśpienia i smutku; mgły snują żałobne przędziwa, mróz ze szronu i lodu wykuwa szklane trumny i z grozą gromów, z wirem wichrów przetaczają się burze zimowe i letnie, a zaklęta królewna żyje – i nie przerywa się nigdy, choć niekiedy przycicha lub słabnie bicie jej nieśmiertelnego serca. Nie znikają też nigdy ze stropu jej pałacu, choć niekiedy za chmury się kryją, słońce i gwiazdy, a gdy w rumieńcach jutrzni albo w ogniach zorzy wschodzą nad światem pogodne wieczory i ranki, wzbija się od niej tysiąc głosów, tysiąc woni, tysiąc ech i po tajemniczych głębiach, po niezmierzonych dalach jej komnat tysiącem strumieni rozpływa się czar piękności.
Za gęstwinami i drogami, za polanami i łąkami, za strumieniami i rzekami stoi Bór-Lada, klejnot puszczy najdrogocenniejszy, odwieczne dziedzictwo olbrzymek. Ze wszystkiego wokół najstarożytniejsze żyją tu same jedne sosny, potężnie broniąc państwa swego od najścia plemion innych. Jak przystoi olbrzymkom, nie zbiegają się w tłumy, lecz znacznymi odległościami rozłączone korony rozłożyste wznoszą w podchmurne wyżyny na pniach prostych i gładkich, jakby je w kształty kolumn utoczyły dłuta mistrzów-architektów. W siwych koronkach porostów lub rdzawo-czerwone od przejmującej miąższ ich żywicy kolumny te, występując jedne zza drugich, zdaje się jakby w nieśmiertelnej gonitwie dążyły w nieskończoność bezprzestanną; budują i krzyżują labirynty portyków z dachami rzeźbionymi we wzory iglaste, z podłożami wysłanymi puchem mchów i wrzosów. Czasem na podłożach rojem iskier rozsypują się korony drobnych kwiatów, lecz słabe to życie na wodzy trzymają olbrzymki, wielkimi hausty wypijające soki z ulubionej swej gleby piaszczystej, w ciszach głębokich i w woniach octowych, które u ich podnóży biją z łańcuchów gór mrówczych. Cicho i czysto. Po śliskiej powierzchni opadłego igliwia mrówcze ludy same jedne chodzą drogami przez plemię ich ubijanymi od wieków i gdzieniegdzie, u stóp kolumn wznoszących pod niebo hymn wzrostu i siły, dawno pomarłe bajraki rozciągają strugi krwistego próchna. Cicho. Ptaki nie mają tu jagód, pszczoły wody, a motyle kwiatów. Nic nie lata, nie śpiewa, nie świegoce.
Dzięcioł tylko miarowo kędyś stuka, pisklę krogulcze ostrym poświstem ozywa się na wierzchach i w dali zadźwięczały krótkie, urywane dzwonki. Co zadzwoniło? To jelenie zaszczekały. Biegną; z głuchym tętentem, po przezroczystych portykach przewijają się rudą smugą ciał potężnych a lekkich, które zalotnie kołyszącym się krokiem omijają kolumny, królewskimi rogami na tych luźnych przestrzeniach zaledwie potrącając opuszczające się z gałęzi włochate brody mchów drzewnych. Nagle górą poleciały, w gałęziach zaszumiały wielkie skrzydła ptasie. Orzeł to był, czy jastrząb, albo krogulec? Jelenie stanęły, w długi sznur wyciągnięte podniosły głowy, rogi pokładły na grzbietach i wszystkimi parami oczu wpatrzyły się w ażur wysokiego dachu. W oczach tych bojaźń jest i z nieskończoną słodyczą niema prośba. Tak nieruchomością posągową tknięte, w błękitne plamy nieba zapatrzone, we wzroku i słuchu całe, stoją pod spływającym na nie miedzianym blaskiem zorzy; potem zrywają się znowu i z szybkością myśli czy strzały mkną dalej, dalej, tam, kędy czyni się ciemniej, gęściej, kędy z ziem chłodnych i tłustych, truflami i torfem pachnących nadchodzi ku państwu olbrzymek silny, młody, wojnę z zagładą niosący – Jełosmycz.
Jełosmycz to czysty, żadną przymieszką obcą nie skalany ród świerków. Świerki idą. Tłum postaci wyniosłych i zgrabnych idzie na podbój ziemi i jej żywiących soków. Z ostrymi iglicami gotyckich wież na głowach, w płaszczach rycerskich, z których naokół padają długie cienie, spieszą w bój z rodem prastarym, który ziemię tę zwłokami swymi utuczył i na dalekie morza rozsyłał heroldów jej sławy w postaci niezłomnych masztów. Dwa rody spotykają się z sobą, zwierają się, walczą.
Widać, jak na kolumny sosen opadają ze stron wszystkich gęsto tkane płaszcze świerkowe, do stóp ich ścieląc cienie, dyszące wilgotną zgubą. Liściaste podszycia, natarczywie tłocząc się, wojskiem ciurów wspomagają szeregi zaborcze; coraz też częściej i gęściej iglice gotyckie strzelają ku niebu, a dokoła olbrzymek staje się coraz ciaśniej, ciemniej: – grzyby pachną, dymna woń torfu napełnia szczeliny, przenika pory gęstwin, czuć jakiś tryumf, tuż obok konanie, aż u zwężonych granic starożytnego państwa zwycięski Jełosmycz rozpościerać poczyna ściśliwą, ciemną, iglastymi wieżycami zjeżoną, liściastymi firankami zawieszoną – Smugę Czarną.
Czarna Smuga, to uroczysko pełne postrachów i dziwów. Są tam u góry mosty napowietrzne, które wichry budują z ciał rycerzy złamanych i konające czoła opuszczających na łona towarzyszy; są pod świerkowymi płaszczami nawy niskie, bezkreśne, milczące i mroczne jak potajemne kościoły; są wśród wywrotów, które z ziemi wydarte korzenie wyciągają w powietrze na kształt nóg przeolbrzymich pająków, trupy prastare, których nagie żebra bieleją, jak szkielety przedpotopowych potworów; są nory dziwne, ciemności i tchliny pełne, pomiędzy łapami świerków, które na rozstawionych, zda się, nogach wielkoludów, tułowia drzew wysoko nad ziemią podnoszą. W czarnych ciemnościach nor tych szeleszczą gniazda robacze i ostrożnie wyglądają z nich żółte głowy kun i łasic, gdy wyżej w gęstwinach igliwia pomykają we dnie wiewiórki rude, a nocami świecą zielone oczy i do łupieżczych poskoków zwijają się kocie ciała rysiów. Wichry goniące się po przestworzach i burze gromami huczące dna Smugi Czarnej nie sięgają.
Ulewa kędyś wysoko hełmy gotyckie siekąca, po rycerskich płaszczach spływa rzadką rosą i w ziemię wsiąkając dobywa z niej zapach pleśni. Tu czasem orzeł-imperator zajrzy w ciemne rozdoły, załopoce potężnymi skrzydły i strąciwszy z drzew trochę gałęzi z dumnym szumem odpłynie w górę. Tu czasem w głębokościach najciemniejszych toczą się niestałe, grobowe mruczenia żubrów, wzbierając i milknąc, chrapiąc i rwąc się, do grzmotu, który by gamy swej we wnętrznościach ziemi próbował, podobne.
Podziemne to jest, ponure i roztaczające szerokie kręgi grozy. Nie wiedzieć, w jakiej twierdzy, obwarowanej ścianami rumowisk, zjeżonej nagimi żebrami szkieletów, kłótnia wybuchła i wszczęły się łoskoty, łomoty, stuki, które echa przewlekłe po lesie roznoszą. Słychać stękanie drzew, potrącanych przez ciała ogromne, trzeszczenie walących się łomów, suchy łoskot zwierających się rogów, tętenty racic, które w walce zaciekłej wyrzucają spod siebie bryły ziemi. Postrach idzie lasem. Cokolwiek wokół żyje, przypada do trawy, do liścia, do gniazda, do legowiska, do nory; pełza, kurczy się, zwija kręgi albo pierścienie, pożąda ukrycia się, zniknięcia. Aż nagle milknie wszystko. Wśród ciszy zaklętej, którą powszechna trwoga las napełniła, stary żubr zwyciężony rogatą głowę wychyla z gęstwiny i ciężki tułów przesuwa po przezroczystych kolumnadach Boru-Lady. Od gęstej grzywy, która falą wełnistą wzdyma się mu na grzbiecie, i długiej brody, opuszczającej ku ziemi kądziel starganą, powiało ckliwym zapachem piżma. Zwyciężony, zadumany, ponury, opuścił rodzinne stado, aby odtąd pustelniczą swą starość melancholijnie i groźnie obnosić pośród świateł i cieni, gróz i piękności, dzikich postrachów i słodkich pieszczot tej puszczy. Chodzić on będzie po szmaragdowych drogach, które wśród ścian niebosiężnych w dalekich dalach otwierają się na błękity lub na chmury niebios i po ścieżkach swawolnych, które tysiącem skrętów biegną ku srebrnym biegom strumieni.
Pójdzie on tam, kędy na olchach łąk wilgotnych wieszają się białe opary i trwożnymi błyski migocą ogniska pastusze; kędy na różowych marglach, na bogatych we wszelki liść Hrudach gibkie graby tysiącem ramion owijają wyniosłe wiązy; kędy z podnóżami zatopionymi w szkliwie wód czarnych jak smoła dęby pod samo niebo ciskają odwieczne swe wzrosty. Na zawsze uciszony słuchać on będzie w klonowych gajach, jak drzewa drżeniem liści, a ptaki śpiewnym chorałem witają radośne poranki, i na zawsze samotny ścigać wzrokiem zza grubej kolumny chyże sarny, stadami mknące ku wieczornym leżom. Spoczynek znajdzie tam, kędy z wiecznie zielonych wąwozów jak z czar malachitowych ogromna i gorzka wybucha woń trawy, noszącej imię jego, albo tam, kędy błotne Nikary na przestrzeniach dla oka niezmierzonych rozstawiają wojska trzcin w kołpakach aksamitnych.
Na ogromnym mokrzadle Wielkiego Nikaru, w nurtach brodów posiadały łosie i głowy tylko, konchowatymi rogami oskrzydlone nad mętne powierzchnie podnosząc, na kształt samotnych bożków gryzą rozmarynem pachnące bahony. Wiatry na tych gładkich przestrzeniach jak bieguny na stepach hasają po niwach ajerów, irysów, grzybieni, przeciągle gwiżdżąc w oczerety – czajki krzyczą, bąk huczy, czapla przelatuje i dokoła głów łosich zorza łuny różane ściele po stojących wodach.
Drobna na wielkim obrazie przyrody, ciemna i cicha wśród jej blasków i głosów młoda kobieta stanęła w gaju osin, które kaskadami drżących liści szeleściały pośród milczących sosen.
Suknia jej ciemną plamę kładła na rdzawość leśnego olbrzyma, lecz twarz w rumianej smudze zachodu jaśniała młodością promienną, jak w lipcowe upały jaśnieje wśród cieni leśnych słoneczna korona arniki. Wiosna jej minęła, fiołki uwiędły i na trawy zroszone deszczami, zryte gromami opadły wątłe płatki anemon; lecz lato życia tak czyste i silne, jak oddechy tej puszczy, z którą bez przestanku żyła, wyrzeźbiło ją w harmonię kształtów i linii, właściwą wszystkim rzeczom skończonym w sobie, czystym i silnym.
Szafir źrenic jej, które teraz ku srebrzącym się kaskadom liści wznosiła, pogłębiły ostrza uderzeń serdecznych i blask ich uczyniły więcej podobnym do gorejącej łuny zachodu niż do radosnych świateł jutrzenki. Od wzniesionej ku górze jej głowy spływał jedwabnym ciężarem węzeł włosów z barwą dojrzałej pszenicy, a palce splecione wyprzędły wieki uprawy pokoleń, fizycznej i duchowej.
W metalicznym szmerze osinowego gaju, w ślizgających się dokoła smugach rubinowego światła ruchem zadumy czy modlitwy splotła ręce i zatopiła się w myślach. „Stwórco i Władco wszystkiego, co oddycha, co oddycha usty oblanymi rosą szczęścia i tuż obok wargami ran, sączącymi krew bólu, jad krzywdy, znój walki, żałobę strat niepowetowanych; Potęgo i Myśli najwyższa, która na niezmierzonej karcie wszechprzestrzeni kreślisz niezliczone drogi i wikłasz je w zagadkę, z utopionym na dnie, Tobie jednemu znanym kluczem przeznaczenia; przed Twoją wolą kornie pochylam swą wolę i ku Twym gwiazdom wytrwale wzbijam serce, jak wiotki powój wici swe skłania do stóp, a od stóp wspina ku szczytowi leśnego olbrzyma...
„Tyś to podjął mię z pospolitego mrowiska i w ręku swych wznosił wysoko, wyżej, aż mi w źrenice spłynęły blaski Twoich gwiazd – i zarazem Tyś promienie źrenic tych zgiął ku ziemi, wyostrzył w przenikliwość, wyciągnął w dalekowidztwo i ujrzeć im dał mary przeciągające przez świat z garbami nieszczęść i zbrodni, jak z górami, zasłaniającymi gwiazdy. Idą w dymach krwawych i stopy zwierzęce stawiają na gniazdach, na różach, na perłach, na śniegach niewinności, na purpurach królewskich ukochań. Słyszę pękanie czaszek ukoronowanych, rzężenie piersi bohaterskich, westchnienia róż konających, chrzęsty gruchotanych pereł...
„Od kolebki brałam w siebie tę baśń nad baśniami, która tragiczną prawdą ciecze u podnóży tej puszczy, aż zmieszała się ona z krwią moją, zabarwiła opony mózgowe, uczucia w sercu wyprężyła jak struny na harfie... a baśń nieskończoną i prawda jej tragiczną jest, o Panie!
„W tę niezmierną kartę, z której czytać mię nauczyłeś, zapatrzona, nie oglądałam się, nie zapobiegałam, nie widziałam, jak lata młodości na kształt fal wartkich u stóp mi płynęły, znikały, zanim więcierze swe zarzucić w nie zdołałam, jak własne perły moje w konsze serca roztapiały się we łzy, zanim zdołałam wykuć z nich sobie pancerz i diadem.
Ranek przeminął, południe nadeszło, przemija...
Wieczór już, Panie! Oto leśni ptacy
Skłaniają skrzydła ku gwiazdom w polocie...
„Gniazdo me spadło strącone od gromu... I jak drobne ptaszęta rozlatujące się z trwożnym szczebiotem, gdy orzeł wierzchem puszczy popłynie; jak trawa tak wybujała, że unikają jej niskie loty motyle; jak obłok, który nad świerkami stojąc srebrnym okiem wpatruje się w leśną ciemnicę, gdy inne w swobodzie po błękitach promiennych igrają – tak jestem sama...
Oto pól Twoich umilkli śpiewacy,
Oto dzień cały przetrwałam już w pracy!
„Dlaczego, Panie?
„Są na drogach tej puszczy brzozy płaczące, w których cieniu błogi spoczynek znajdują zmęczeni wędrowce; są na krzakach maliny, z których piją spragnione ptaki; jest na drzewach patoka miodna, ciekąca po korach przepojonych goryczą garbnika.
„Są na ziemi ręce, które robaczki zagrożone zdeptaniem przenoszą na miejsca bezpieczne i latorośle od pni oderwane przywracają próchnicy ze zwłok ich przodków powstałej. Są serca, które wtórują wszystkim szumom, echom, trzaskom i hukom tej puszczy, bijąc w jej łonie, jak własne jej serce...
„Czy dlatego?
„Wsłuchuję się w serce swoje i mówi mi ono: tak! tak! Przez serca Ty, Panie, do ludzi przemawiasz!
„Mam wiele mogił, do których chodzę w odwiedziny, i jedną najdroższą, w której na stepach dalekich brat mój śni o niebie nad puszczą tą zawieszonym.
„Stara piastunka moja, gdy śmierć zamykała kochane jej oczy, rękę mą ściskając szeptała: „Samą zostaniesz, samiutką jedną w tych wielkich pokojach...
Nie było dla mnie ogniska...
„Bo raz tylko... ale Ty wiesz o tym, który jesteś w sercu moim... raz tylko rękę wyciągnęłam po szczęście. Odeszło...
Kwiaty posnęły majowe...”
Gdy tak myślała, coś w oddali poczęło z cicha muskać mchy i paprocie. To łania biała biegła tak lekko, że od jej stąpań niekiedy tylko zachwiała się gibka latorośl osiki lub szerokim wachlarzem powiała paproć-orlica. Biegła wprost ku niej, na cząbrach kwitnących stanęła, zatopiła w niej czarne, przenikliwe oczy.
Wtedy też poświata bladozłota, która pyłem jasności eterycznej napełniała i przeświecała las, poczęła mącić się i gęstnieć. Linie zacierały się, kolory gasły, kształty wzajem na siebie następując przechodziły w stan tych widzeń fantastycznych, które szeregiem metamorfoz przeciągają po tle usypiających powiek. Natomiast w tym, co dla wzroku stawało się już tylko chaosem i fantasmagorią, o inne zmysły uderzyły dwa napowietrzne chóry: woni i dźwięków. Miody i smoły zapachniały, na spotkanie ich od mrówczych wzgórzy wypłynął ostry ocet, z żubrowych siedlisk powiały ckliwe piżma, zmieszane z goryczą dzikich gorczyc i ajerów, aż ziemia wionęła dymnym zapachem torfowisk, smakiem grzybnym i razowym, wilgocią gliny, pyłem piasków, próchen i może tych żwirów, które na głębokich spodach pozostawiło przed wiekami uciekające stąd morze. A w przepotężnym odetchnieniu ziemi ozwał się chorał dźwięków z początkiem nieznanym i końcem przepadającym w otchłaniach oddaleń. Nie wiedzieć gdzie, nie wiedzieć co mówiło, szemrało, pomykało, przelatywało...
Jakieś poskrzypy i pomruki, trwożliwe szelesty, klekoty oddalone, turkoty głuche, mętne i wnet mdlejące wołania, westchnienia przewlekane przez echa, wszystko mgliste, szkicowane zaledwie, z przyczyną niewiadomą i konaniem towarzyszącym poczęciu...
Wtem wyraźnie, jasno, przeciągle popłynęły zapadającym w noc lasem srebrne brzmienia dzwonu.
Kto i gdzie dzwoni?
Czy w głębi Sarniego Skoku tak głośno rozszczekały się jelenie? Czy na Zamczysku zagrały ogary, których widma towarzyszą tam nocami widmowym myślistwom królewskim?
Nie: był to kościelny dzwon, lecz nie nad takim kościołem dzwoniący, który wznosi się na powierzchni ziemi. Rozbrzmiewał od Mogił, uroczyska, w którym pod ziemią i lasem, ze świątyniami, pałacami, ulicami swymi, całe, żywe, z żywą ludnością, stoi miasto, niegdyś w ziemię zapadłe. Pradawno to było; las niebosiężny nad nim wyrósł, lecz ono żyje i co dzień o zmierzchu wysyła nad ziemię głos kościelnego dzwonu, aby oznajmiał ziemi, że żyje.
Wyraźne, jasne, przewlekłe są brzmienia dzwonu, przez które miasto pogrzebane wysyła na świat swoją pieśń tragiczną. Czy skarży się albo o ratunek woła? Czy wysyła poselstwo rozkazów, upomnień i proroctw?
Na kwitnących cząbrach, z ręką wspartą o gibką szyję łani kobieta słucha dzwonu rozlegającego się w leśnej pomroce, a gdy nad uciszonymi wierzchołkami osin złotym okiem wybłyskuje pierwsza gwiazda, wznosi ku niej twarz wśród zmroku białą i usta jej poruszają się szeptem błagań, zwierzeń czy przyrzeczeń.
Jeszcze przez chwilę w oddaleniach wielkich rubinowe iskry zorzy błądzą i migocą, lecz wkrótce gasną. Wdzięczna postać białej łani w krepy zmroku spowijana niknąć poczyna i – znika.
Dzwon na uroczysku mogiły rozbrzmiewa coraz ciszej, wolniej, słabiej i – milknie.
Nad uciszoną i ciemną puszczą wschodzą wysokie gwiazdy i złotymi oczyma wpatrują się w morze jej nieruchomych, milczących szczytów...
Od Wielkiego Nikaru brzegiem puszczy bystro w głębokim łożysku płynie Lsna, a tam, gdzie Królewski Most zawiesza nad nią klamrę długą i zgrabną, nad rozległymi polami i łąkami dwór Krasowiecki stoi w odwiecznej, ciężkiej, ciemnej gęstwinie swych ogrodów. Szemrzącym szlakiem rzeki rozdzielony z puszczą wydaje się on w dal odrzuconym, końcowym akordem wielkiej pieśni.
Gęste sploty powojów owijały filary głębokiego ganku. W pokoju obszernym i niskim lampa płonęła nad stołem spiętrzonym książkami, dziennikami, więziami kwiatów, nićmi jedwabiów i smugi obfitego światła wysyłała na ganek przez drzwi wysokie i wąskie, przez wąskie i nisko osadzone okna. Szły stamtąd oddechy samotności, spokoju, pracy. Rezeda i róże pachniały. Rozlegały się dźwięki pięknej muzyki fortepianowej. Ktoś w głębi domu umiejętnie i pięknie grał.
Seweryna Zdrojowska siedziała w smudze obfitego światła i pogodnym wzrokiem spoglądała w wielką plątaninę roślinną, która od brzegu do brzegu okrywała rozległy dziedziniec.
Z kruży natury napiła się mocnych czarów piękna, przy legendowych brzmieniach dzwonu oko w oko patrzała na gwiazdy, z chóru leśnych woni wzięła w siebie kroplę słodyczy miodnej i trochę tego pyłu, którym z głębokich spodów wieją żwiry rodzinne, aż w serce jej przedtem żałosne i roztęsknione spłynęła czarna perła szczęścia. Czarna, bo blasków tęczowych, których by nie owijały żałobne krepy – nie znała.
Pogodnie, prawie wesoło patrzała na drobne światła, mrugające wśród gęstej zieleni dziedzińca. Były to okna oświetlone blaskiem płonących za nimi ognisk rodzinnych. Przychodziły stamtąd tłumione oddaleniem urywki rozmów, wybuchy śmiechów, świegoty głosów dziecinnych. Głosy dobrze jej znane i dusze znane. Splot losów ludzkich, drobnych, pokornych, licznychy którego nici spoczywały w jej dłoniach.
W głębi wielkiego domu ktoś grał ciągle umiejętnie i pięknie. Seweryna uśmiechnęła się do obrazu młodej artystki, która tam, w wielkim, niskim pokoju opowiadała muzycznymi tonami o duszy swej, zasmuconej przedwcześnie i ciężko. O czym to biedne, wdzięczne dziecko myśli, gdy z tak głębokim uczuciem wykonywa utwór genialnego mistrza? Czy o porzuconej w stronach dalekich mogile ukochanej matki? Czy o krótkich a dziwnych dziejach swego zakochanego i zawiedzionego serca?
Zwiedzione sztucznym światłem opływającym filary ganku dwa kwiaty powoju rozwinęły kielichy i z osrebrzonej zieleni patrzały parą szeroko rozwartych, ciemnomodrych oczu.
Seweryna uśmiechnęła się do tych oczu w milczeniu na nią patrzących.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.