Adwokaci - ebook
Adwokaci - ebook
Odkryj tajemnice profesji tak starej jak konflikt i zbrodnia.
Adwokaci to fascynująca podróż po arkanach tej starej jak konflikt i zbrodnia profesji. Otwierając drzwi gabinetów mecenasów, poznajemy odartą z blichtru i mitów rzeczywistość. Mamy okazję poczuć krańcowe emocje sądowych batalii, w których stawką bywa wolność albo bankructwo, a sednem ludzki dramat.
Jak sprostać kryzysowi, z którym zazwyczaj przychodzi do adwokata klient? Czasem pierwsze decyzje okazują się kluczowe. Trzeba wytrzymać ciśnienie, a jednocześnie mieć odwagę i pewność obranej strategii, bo na rachuby po prostu brakuje czasu. Jakich potrzeba predyspozycji, by unieść ten ciężar? Oto pytania, które autor postawił dziesiątkom tytułowych bohaterów tej książki.
Jedno jest pewne: to praca nieznosząca spokoju, a emocje, które jej towarzyszą, z czasem tylko rosną. Na szczęście emocje te tonują autoironia i poczucie humoru, zarówno autora, jak i jego rozmówców.
Artur Nowak drąży temat pracy adwokatów naprawdę głęboko. Z książki dowiemy się również, jak zmieniał się ten zawód, ile w nim można zarobić pieniędzy, ale też stracić rzeczy niewymiernych, jaką drogę musi przejść absolwent prawa, zanim zostanie adwokatem, co się dzieje z jego zapałem po latach praktyki, jakie refleksje towarzyszą naszym bohaterom na różnych etapach kariery i co mówią na ich temat sędziowie, prokuratorzy, wreszcie klienci.
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-919-3 |
Rozmiar pliku: | 964 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Jak kiedyś zarabiali adwokaci? Zarabiali tak, że nawet jak część zgubili, część przepili, to zostawało jeszcze tyle, żeby nachapała się żona i żeby wystarczyło na dobre życie._
_Niedająca się zaspokoić potrzeba sukcesu i paniczny strach przed stratą tego, co osiągnął, trzymały go w kieracie pracy. Wizerunek wziętego adwokata dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Tyle że żaden człowiek ani zewnętrzny blichtr nie da ci takiego poczucia bezpieczeństwa, jakie możesz dać sobie ty sam. O tym jest ta książka._
_W tym zawodzie ciężko jest zachować równowagę i umiar. Naprawdę trzeba mieć w sobie dużo samodyscypliny, żeby nie popaść w omnipotencję._
_– Co ma pan na myśli?_
_– To znaczy, żeby nie zostać adwokatem swojej próżności._
_Przyjaźnie między adwokatami są trudne, ponieważ ten zawód polega na wkładaniu masek w imię wyższej konieczności, a prawdziwa relacja polega na szczerości i otwartości. Ciężko to pogodzić, bo można stracić czujność i wypaść z gry. To również dodatkowy czynnik, który buduje napięcie._
_Z reguły jest tak, że na początku drogi zawodowej występuje wysokie zaangażowanie przy dość skromnych kompetencjach, ale u kresu kariery jest odwrotnie: zasób kompetencji i umiejętności jest dość wysoki, ale zaangażowanie maleje. Myślę, że moment, kiedy te krzywe się przecinają, to czas największego kryzysu. On może występować mniej więcej w połowie kariery zawodowej._DRESZCZE
Już od czasów liceum chodziłem na rozprawy. To, że odbywają się jawnie i każdy, kogo tylko najdzie ochota, może się im przyglądać jako publiczność, było dla mnie epokowym odkryciem. Peszyła mnie nieco perspektywa bycia podglądaczem. Okazało się jednak, że nikt tak naprawdę nie zaprzątał sobie głowy moją obecnością w trakcie procesów. Mnie natomiast do głowy wówczas nie przyszło, że kiedyś będę brał w nich udział, mało tego – że będę miał wpływ na ich przebieg.
To nie były jakieś spektakularne procesy o dużą stawkę. Ot, przestępstwa drobnych rzezimieszków, zazwyczaj na tle rabunkowym, czasem pijanych kierowców, którzy spowodowali wypadek, wreszcie, zapadające szczególnie w pamięć, sprawy o znęcanie się przez dorosłych członków rodziny nad bliskimi.
Nigdy nie zapomnę pewnych obrazków namalowanych przez emocje towarzyszące kluczowym momentom w życiu ludzi, których los zaprowadził przed sąd: matek płaczących w korytarzu nad czynami synów, zadry ofiar rozbojów niemających litości dla wyrostków, którzy bezczelnie ograbili je z nędznych oszczędności, wyrywając torebki na cmentarzach, czy też nerwowo wyczekujących na werdykt sędziego oskarżonych. W gmachu sądu wszystko miało swoją dramaturgię: na przykład pojawiająca się zza drzwi sali rozpraw głowa protokolanta wywołującego sprawę, policyjne konwoje doprowadzające na proces zakutych w kajdanki oskarżonych, dobiegające czasem z sal podniesione głosy zwaśnionych stron albo sędziego zniecierpliwionego pyskówkami uczestników postępowania.
Sala sądowa, do której wkraczałem tuż za prokuratorem, adwokatem i oskarżonym, wydawała mi się świątynią. Naprawdę nie przesadzam z tym porównaniem. To miejsce do dziś ma dla mnie swoją magię, zrytualizowaną formę i odświętność: zawieszony na łańcuchu sędziego przysadzisty orzeł, toporny stół na podwyższeniu, zza którego sprawowany jest proces, ława oskarżonych, w której za plecami adwokata zasiada wyczekujący na wyrok w asyście konwojentów podsądny. Wszystko to za każdym razem tworzy niepowtarzalną scenę życiowych dramatów.
Jako nastolatek o pracy sędziów, adwokatów i prokuratorów wiedziałem niewiele. Jednak procesy przedstawiane w amerykańskich filmach, a zwłaszcza książkach wydawały mi się na tyle fascynujące, że mając szesnaście, a może siedemnaście lat, zapragnąłem sprawdzić się w sądowych bataliach i wybrałem studia prawnicze.
Zapiekłość adwersarzy walczących z jednej strony o skazanie, z drugiej o niewinność, marsowe miny sędziów i schowane w dłoniach twarze podsądnych, których wzbierające do płaczu oczy błyszczały przez szczeliny między palcami, ukazywały krańcowe emocje, a ja chłonąłem je jak gąbka.
Sam nie wiem, czy bardziej fascynowała mnie chwila, w której triumfowała sprawiedliwość, czy strategie procesowe uczestników sądowych wojen. Nie bez żenady wyznam, że w świecie amerykańskich thrillerów sądowych pociągała mnie również diabelska przebiegłość adwokatów, z taką łatwością przechytrzających system i potężne korporacje.
Zauroczył mnie oczywiście John Grisham, za którego sprawą nie tylko poczułem zapach sądowego pola walki i zrozumiałem procedurę sądową, ale też spotkałem się z emocjami adwokatów będących narratorami tych opowieści. Pośród palety bohaterów z jego znakomitych książek najbardziej zapadł mi w pamięci Rudy Baylor z _Zaklinacza deszczu_. Ta piękna kariera, w imperialnym amerykańskim stylu od biedującego studenta po wielkiego adwokata, rozpaliła moje marzenia. Młody chłopak, który właśnie skończył prawo, jeszcze podczas studiów, w trakcie seminarium u pewnego ekscentrycznego profesora, poznał historię chłopca chorego na białaczkę. Może to dobrze, że spotkali się właśnie wtedy, kiedy w Baylorze nie zdążyły okrzepnąć wrażliwość i idealizm. Okazało się, że bogate towarzystwo ubezpieczeniowe odmówiło nieszczęsnemu chłopcu wypłaty środków na leczenie. Chłopiec mimo realnej szansy na odzyskanie zdrowia został skazany na pewną śmierć. W Polsce tymczasem to nie do pomyślenia, ale w Ameryce tak właśnie jest. System ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych w tym imperium to temat na osobną książkę. Ta historia gryzła młodego prawnika. Baylor postanowił wziąć sprawę chłopca w swoje ręce, próżno szukając uprzednio adwokata, który by stanął przeciwko potężnej korporacji ubezpieczeniowej. Niezbyt pomyślny początek drogi zawodowej – bolesna konfrontacja nie tylko z bezdusznością cwanych adwokatów i sądu, ale również z odejściem ukochanej i własnym bankructwem – nie zraził Rudy’ego. Wytrwał.
Po uzyskaniu dyplomu sam niczym Dawid stanął naprzeciwko Goliata – najbogatszej kancelarii prawnej – i odniósł wielki sukces. Czytając tę porywającą książkę, w pełni identyfikowałem się z Baylorem i kibicowałem mu z całych sił, by w tej nierównej walce zatriumfowała sprawiedliwość. Ach, ten Grisham, jak on to robi, że bohaterowie jego powieści uwodzą czytelników już od pierwszych stron!
Pamiętam jednak, że w historiach, które poznałem jako nastolatek, sprawiedliwość rozumiana przeze mnie jako wymierzenie sprawiedliwej kary sprawcy, nie zawsze triumfowała. Do dziś na myśl o jednej z nich mam na karku dreszcze. Sprawa, w której sąd dał prymat praworządności, mimo ewidentnych dowodów winy sprawcy, rozgrywała się w stanie Kalifornia. To był bardzo głośny proces.
Opinię publiczną elektryzowała wieść o mężczyźnie, który w krótkich odstępach czasu, działając z zimną krwią, ograbił, a następnie zabił pięć starszych pań. Policjanci rozpaczliwie go poszukiwali. Staruszki bały się pewnie wychodzić na ulicę. Sprawa absorbowała media. Na południu Los Angeles, gdzie doszło do tragedii, wiało grozą. Ludzie oczekiwali od organów ścigania ujęcia sprawcy i wymierzenia mu sprawiedliwej odpłaty przez sąd. Tyle że bezwzględny zbrodniarz był nieuchwytny. Jakby się zapadał pod ziemię z przerwami, by powracać, rabować i mordować.
Do czasu. Któregoś dnia policjanci zainteresowali się pewnym mężczyzną. Gdy ten zorientował się, że jest na oku patrolu, zaczął uciekać. Jego zachowanie wydawało się na tyle dziwne, że policjanci podjęli pościg, w trakcie którego zauważyli, że mężczyzna w biegu wrzucił jakiś przedmiot do kosza na śmieci.
Tym przedmiotem okazał się pistolet. Badania balistyczne potwierdziły, że była to broń, z której zginęły starsze panie. Na niej znaleziono odciski palców mężczyzny. Mało tego, w trakcie przeszukania jego lokum ujawniono precjoza, zegarki, a nawet torebki, które należały do zamordowanych nieszczęśniczek.
Sprawa była oczywista i w zasadzie jedyną walką, którą – jak się zdawało – miał stoczyć adwokat mordercy, była walka o dożywocie. Stawkę stanowiło unicestwienie zbrodniarza. W Kalifornii karę śmierci wykonuje się przez wstrzyknięcie trucizny. Swoją drogą, pomyślałem sobie wówczas, że trzeba mieć dużo cywilnej odwagi, by stanąć u boku bestii, która z niskich pobudek pozbawiła życia tyle ofiar, i podjąć się jej gorliwej obrony. Byłem młody, nie rozumiałem tego.
Obrońca oskarżonego w trakcie przesłuchania stróżów prawa przed sądem odmienił jednak los niedoszłego skazańca, dla którego w normalnych okolicznościach sąd nie powinien mieć krztyny litości. Zadawał pytania o przebieg pościgu i przeszukania w dniu zatrzymania jego klienta. Kluczowe znaczenie miały zeznania policjanta, który dociśnięty przez mecenasa wyjaśnił, że śmieci, do których wrzucono broń, zostały przeszukane po umieszczeniu ich w podajniku śmieciarki, wcześniej pustym. Mecenas był bardzo zadowolony z tej odpowiedzi. Mam przed oczami scenę, gdy nieśpiesznie zbliża się do stołu sędziowskiego i pewnym siebie głosem wnosi o wyłączenie dowodów, na których oparto oskarżenie. Z początku nie bardzo wiedziałem, o co właściwie chodzi i jakim cudem oskarżenie wobec tak miażdżących dowodów miałoby być – jak twierdził mecenas – wniesione bezprawnie. Ale dla tego adwokata było to jasne jak słońce:
„Mój klient ma prawo do prywatności. Policja nie mogła uzyskać nakazu, więc czekała na opróżnienie kosza. Jednak funkcjonariusze przeszukali podajnik śmieciarki, nie czekając, aż odpadki wymieszają się z innymi i staną odpadem komunalnym. Póki śmieci znajdowały się na podajniku i nie wymieszały się z innymi w zbiorniku, do przeszukania potrzebny był nakaz. Istnieje precedens, sprawa Kalifornia przeciwko Krivdzie. Uzyskanie nakazu i przyznanie się do winy było efektem znalezienia broni, a to nastąpiło z naruszeniem prywatności mojego klienta. Muszę więc prosić o uznanie dowodów za niedopuszczalne”.
Każdy, kto oglądał oparty na tej sprawie film _Trybunał_ Petera Hyamsa z początku lat osiemdziesiątych, nigdy nie zapomni wyrazu twarzy sędziego Stevena Hardina, którego mistrzowsko zagrał Michael Douglas. Mimo że szarpały nim emocje, sędzia nie miał wyjścia. Prawo, na które powołał się adwokat, było bezwzględne. Dało wolność mordercy.
To chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że obraz spraw kryminalnych kreowany przez media to zaledwie iluzja, w którą trzeba się wgryźć. W misternych konstrukcjach dowodowych przedstawianych przez prokuraturę można znaleźć słabe punkty. Jeden z adwokatów, z którymi rozmawiałem na potrzeby tej książki, mówił mi, że w każdej sprawie jest jakiś knyf. Coś, czego się można uchwycić i drążyć. Pewne nieścisłości sprawiające, że złowieszcze rusztowanie, które powinno niechybnie doprowadzić podsądnego do celi więziennej, w jednej chwili się zawala.
Dopiero po latach zrozumiałem, że proces ma pewne reguły – chodzi o reguły rzetelnego procesu – które chronią przede wszystkim oskarżonych, i że ich naruszenie ma swoje konsekwencje.
Przywołany przykład to oczywiście pewna hiperbola. W Polsce zresztą nie do pomyślenia.
Jestem jednak pewien, że rola adwokata w wydawałoby się beznadziejnych sprawach zawsze ma jakiś sens. Jego obecność w trakcie przesłuchania świadków, umiejętne zadawanie pytań, rozmasowywanie ustaleń prokuratury, które zdają się nie do obalenia, wreszcie przedstawianie alternatywnych wobec tez oskarżenia stanów faktycznych to ciężka, acz przynosząca efekt praca. Czasem sprawie trzeba dać czas, dać jej się wyciszyć, uspokoić narosłe wokół niej emocje, dać jej odpocząć, zrobić drugie podejście, żeby zobaczyć coś, czego nie było widać wcześniej. Kiedy wydaje się, że nic się nie dzieje, działa czas. Jestem pewien, że oceny sprawcy w kontekście czynu, którego się dopuścił, zostają często przepracowane i zniuansowane. Warto więc, korzystając z dostępnych środków, spowalniać pancerny pociąg, jakim jest rozpędzający się proces.
Widziałem nie raz, jak podążający niczym pies tropiący za niespójnościami w zeznaniach świadków adwokaci rozszczelniali oskarżenie, zasiewając w sprawach wątpliwości, pokazując zarazem wiele scenariuszy alternatywnych wobec tez przyjętych przez oskarżenie. Zadręczając świadków koronnych dziesiątkami pytań, uwalniali swoich klientów od odpowiedzialności, kompromitując wygodne dla prokuratury wersje zbudowane na opowieściach spod celi, które koronni sprzedawali naiwnym prokuratorom. To była gra o dużą stawkę, nagrodą zaś – poczucie sprawczości, sensu tej pracy.
Nagle sytuacje opisane w akcie oskarżenia, z pozoru nie do podważenia, w przedziwny sposób obracały się w zgoła inną rzeczywistość.
Obserwując te procesy, zrozumiałem, że dla adwokata pytanie o to, czy jego klient jest winny czy niewinny, nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się co innego – to, na ile oskarżenie w sposób bezsporny może dowieść przed sądem sprawstwo i winę oskarżonego.
Adwokat walczy o swojego klienta, zanim jeszcze sprawa trafi przed sąd. Pamiętam taką historię: grupa podrostków, grożąc pistoletem zabranym przez jednego z nich z szuflady ojca, sterroryzowała pewnego nauczyciela. Zakuli go w kajdanki i zabrali portfel. Kiedy zostali zatrzymani, adwokat jako pierwsze kazał ojcu chłopaka, który wymachiwał bronią, kupić zabawkowy pistolet. Zabawka została złożona przez mecenasa do akt. Wyjęcie z opisu czynu, którego dopuścili się młodzi ludzie, broni palnej miało kluczowe znaczenie dla przyszłego procesu. Dzięki fortelowi adwokata sprawcy zamiast zbrodni podlegającej karze pozbawienia wolności od lat trzech stanęli pod zarzutem przestępstwa, za które teoretycznie można było orzec karę w zawieszeniu.
Wiele lat po tym, gdy jako młokos wycierałem spodnie na sądowych twardych ławach dla publiczności, dopiąłem swego. Trzymając w ręku dyplom ukończenia studiów prawniczych, czułem się spełniony. Świat stał przede mną otworem. To był maj, świeciło słońce. Byłem z siebie naprawdę dumny. Świętowałem ten dzień jak większość kolegów w akademiku przy chipsach, paluszkach i piwie. Dopłynąłem przecież do brzegu, który miał być początkiem nowego życia.
Starym wyżeraczom z sal sądów mój opis pracy prawników wyda się pewnie dość naiwny. Fakt, praca w tym zawodzie bywa rozczarowująca i rzadko ma coś wspólnego z pełnymi zwrotów akcji historiami z książek Grishama. Ideały sprawiedliwości wyniesione z amerykańskich kryminałów i podręczników prawa konstytucyjnego w konfrontacji z siermiężną rzeczywistością sądów i prokuratur to mrzonki.
Jeden z moich rozmówców tak wspomina swoje pierwsze doświadczenia:
– Zaraz po rozpoczęciu pracy w sądzie, kiedy z przejęciem studiowałem jedną ze spraw, które miałem osądzić, podzieliłem się swoimi wątpliwościami ze starszym o kilka lat kolegą: „Przecież tu nie ma żadnych dowodów, że ten facet to zrobił. Zobacz sam”. Kolega miał swoje stosy akt i nie zamierzał brać moich do ręki. Uśmiechnął się tylko i powiedział: „Jeśli masz wątpliwości, to daj mu zawiasy”.
Mentalność dużej części sędziów, traktujących swoją pracę jak rzemiosło i uważających, że jej zwieńczeniem ma być za wszelką cenę skazanie, to dramat może większy niż kryzys ich niezależności. Tak ich wychowano, szkolono i do tego są przyzwyczajeni, by sprawy, które prowadzą, wieńczył wyrok skazujący. Wiele można by też napisać o prokuratorach, którzy mimo solidnego materiału dowodowego umarzają postępowania, by na koniec grudnia naklepać do statystyki jak największe liczby zakończonych spraw.
Nie ma jednak sensu pomstowanie na system. Wręcz przeciwnie: adwokaci powinni być wdzięczni. Wszelkie jego ułomności dają im pole do popisu i tymczasem godziwy zarobek.
Jednak cena, którą często płacą za sukces, to temat tabu. W dużej mierze opowiada o tym ta książka. Byłem zaskoczony powtarzalnością historii, które usłyszałem od jej bohaterów: od adwokatów, a czasem ich bliskich. Starałem się unikać ocen.
Obraz, który ułożył mi się w całość z ponad setki przeprowadzonych rozmów, ma wiele odcieni i wymiarów. Można nam oczywiście zazdrościć łatwości zarabiania pieniędzy, sprawczości, elokwencji czy też ogłady. Ale to pozór. Tyle i tylko tyle widać z zewnątrz.
Przeczytałem niedawno ciekawą książkę o intrygującym tytule: _Mnich, który sprzedał swoje ferrari_. Ta lektura jak ulał pasuje do mojej książki. Robinowi Sharmie udało się w tej historii pokazać to, czego czasem nie widzimy w mieniącej się blaskiem i splendorem pracy adwokata. Jej bohaterem jest Julian Mantle, nietuzinkowy mecenas, megagwiazda amerykańskiej palestry. Człowiek, który potrafił zasiać w ławie przysięgłych wątpliwości w sprawach jasnych jak słońce.
To historia osnuta na opowieści młodego adwokata, który pracował z Mantle’em. Był świadkiem świetności, upadku – dosłownego upadku – oraz zmartwychwstania swojego mistrza. Pracę z Mantle’em opisywał niemal w samych superlatywach: „To była lekcja sztuki wygrywania i rzadka sposobność podpatrzenia mistrza w akcji. Chłonąłem te nauki jak gąbka”¹. Ale Juliana Mantle’a pochłaniało co innego: to głód, a w zasadzie nałóg sukcesu. Jego sława rosła, przybywało mu spraw. Ciągle chciał więcej, mimo że był sądowym celebrytą, miał miliony dolarów na koncie, ekskluzywną posiadłość, prywatny samolot, a nawet dom na tropikalnej wyspie, no i tytułowe ferrari. Miał wszystko, ale nie potrafił się tym cieszyć.
Narratorowi, który spędzał całe dnie z Mantle’em, udało się pokazać cienie jego życia. Niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę był w pracy. Jego myśli pochłaniały meandry spraw, oddychał nimi, śnił o misternych strategiach procesowych. Towarzyszył mu jednak lęk, że nie dał z siebie wszystkiego, by lepiej przygotować się do sprawy, że stracił coś z pola widzenia, ciągle obawiał się, że coś mu umknęło. W rzadkich momentach, kiedy mógł sobie pozwolić na wypoczynek, nie potrafił spać dłużej niż ledwie kilka godzin. Budził się z poczuciem winy, że traci czas, że powinien pracować jeszcze więcej i więcej. Poszedł za daleko, stracił kontakt z rzeczywistością.
Mimo morderczego wysiłku Julian miał coraz mniejszą wiarę w siebie, jego zaangażowanie w pracę weszło w fazę obsesji. Wokół pracy koncentrowało się całe jego życie. To był rzeczywiście nałóg. Nagle zaprzestał kontaktów z ojcem, pewnie nie zauważył nawet, jak dzień po dniu traci żonę, która w końcu odeszła. W zasadzie nie miał z bliskimi jakiegoś spektakularnego konfliktu, po prostu brakowało mu dla nich czasu. Nie miał też czasu, żeby zadbać o siebie. W wieku pięćdziesięciu trzech lat przypominał zaniedbanego starca. Trudno się dziwić. Późne kolacje w drogich francuskich restauracjach, kubańskie cygara i morze koniaku sprawiły, że się roztył. Coś w nim zgasło. Ten towarzyski człowiek, dusza biesiad i zebrań, nagle zaczął narzekać, że jest chory, permanentnie zmęczony. Przyszedł taki dzień, że przestał się śmiać. Wciąż jednak się katował. Niedająca się zaspokoić potrzeba sukcesu i paniczny strach przed stratą tego, co osiągnął, trzymały go w kieracie pracy. Wizerunek wziętego adwokata dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Tyle że żaden człowiek ani zewnętrzny blichtr nie da ci takiego poczucia bezpieczeństwa, jakie możesz dać sobie ty sam. O tym jest ta książka.
To musiało się tak skończyć. Pewnego dnia Julian Mantle upadł w sali sądowej. Tego kolosa zwalił z nóg zawał serca. Przeżył, a w zasadzie narodził się na nowo. Ale przedtem zniknął, by przepracować problemy, których wcześniej nie dostrzegał. Wrócił młodszy o wiele lat, promieniejący szczęściem. Znalazł je w sobie.
Odnoszę wrażenie, że historia Mantle’a, która ma swój ciąg dalszy, to pewien wyolbrzymiony, powtarzalny kanon. Słyszałem ją wiele razy, pisząc tę książkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Robin S. Sharma, _Mnich, który sprzedał swoje ferrari_, przeł. Eleonora Karpuk, wyd. II, Galaktyka, Łódź 2021, s. 11.